Najważniejsze jest nie to, co widzisz, lecz to, co ci się wydaje, że widzisz.
Lars Saabye Christensen, Półbrat
Antoni pchnął z całą mocą drzwi i przekroczył próg restauracji. Z siłą, równie mocną tej, która posłużyła mu sforsowaniu wejścia, uderzyły w niego zapachy bankietu i błyski żyrandoli, między którymi przekrzyki gości mieszały się z pomrukami eleganckich kelnerów. Na wprost, za licznymi pagórkami stolików migotało wzniesienie sceny. Na niej różnobarwne blaski tańczyły po ciałach młodych kobiet, a one dość nieudolnie starały się dorównać kroku feerii światełek. Pod sceną, na obrzeżach niewielkiego parkietu, dziesiątki postaci to gwarzyło, to oglądało występy. Po całej sali przemykały flesze cieni, ani na moment nie zastygając w bezruchu. Antoni głośno wypuścił powietrze. Oto był jego ring.
Szurnął kilka razy butami i zdążył się przybliżyć do pierwszych stolików, nim złapał spojrzenie garsona o pociągłej, nieco szkapowatej fizjonomii. Wrażenie koniowatości potęgował uśmiech żółtawych zębów i ściągnięte, krzaczaste brwi. Tak jak inni pracownicy odziany był w białe rękawiczki i biały frak, lecz strój nie mógł ukryć krzywych pleców zgarbionych latami nędzy. Bojąc się wypuścić schwytane spojrzenie, Antoni nie mrugał do momentu, aż podstarzały kelner nie dodreptał do niego. Przez te kilka rozciągniętych sekund wpatrywał się w pracownika w bieli, spoglądał w zbliżające się oczy, jakby oczekując znalezienia w nich strachu czy ekscytacji, którą miało wywołać pojawienie się Antoniego w restauracji. Nie znalazł niczego – poza obojętnością. Lecz dlaczego miał szukać wielkich emocji w nieznajomej jeszcze masce, która nie mogła nic wiedzieć o doniosłości jego przyszłego czynu? Czego on, Antoni, oczekiwał już przed pojedynkiem, o którym nie wiedział nikt poza nim samym i jego stryjem? Czy pragnął zobaczyć odbicie własnej, targanej uczuciami duszy, tak jak można zobaczyć odbicie własnego uśmiechu na twarzy dziecka? Kelner nie był takim zwierciadłem, bo był stary i zmęczony, wsłuchiwał się we własne kołatania niedomagającego mięśnia, toteż już nic go nie mogły obchodzić cudze porywy serca. Antoni westchnął. Zrozumiał, że tak obojętnie postrzegany był nie tylko przez obsługę, ale i wszystkich gości restauracji. Jeszcze nie mógł sobie rościć praw ku celebrze i zachwytom, łzom i westchnieniom. Jeszcze…
Poprosił więc Antoni, a chrząknął przy tym zdenerwowany, o stolik na uboczu, skryty gdzieś w półmroku, z którego bardziej będzie mógł obserwować salę niż parkiet i burleskową scenę. Niezaciekawiony takim wyborem kelner potuptał między wezwaniami spragnionych klientów, przy czym odpędzał się od nich prychnięciami, jak koń przeganiający muchy. Antoni podążył za nim, klucząc wśród stolików i ruchliwych gości, starając się przy tym unikać szturchnięć, otarć i zderzeń. Jego karkołomne wyczyny na niewiele się zdały, a tylko rozpaczliwie rzucane słowa przeprosin i zakłopotana mina (zdradzająca, że nie był bywalcem na salonach) uratowały go przed zwymyślaniem przez tego czy owego otyłego arystokratę, który tylko zagryzał wargi, hamując w sobie manifestację złości wobec mieszania się klas.
Starszy kelner odsuwał już krzesło, gdy poddenerwowany Antoni dotarł do stolika na uboczu, usiadł na podstawianym siedzeniu i, zgodnie z zasadami dobrego zachowania, rozpiął poły marynarki. Garson wyćwiczonym i sztucznie uprzejmym gestem podsunął mu kartę dań, a Antoni pochylił się nad menu, opierając przy tym łokcie o biały obrus, takim samym sposobem, jaki wyćwiczył na przerwie śniadaniowej w fabryce. Nie miał zamiaru nic zamawiać, zbyt był rozchwiany, by jeść, i zbyt biedny, by jeść tutaj. Poprosił tylko o najtańszy trunek. Kelner nachmurzył się, przeczuwając brak napiwku, po czym cumulus jego postaci rozpłynął się w kręgach sali, niesiony podmuchami niecierpliwych nawoływań. Antoni śledził go wzrokiem, niby od niechcenia, a po prawdzie rozglądał się po sali. Obserwował. Szukał. Tymczasem parkiet wirował gęstwiną ciał i kolorowych sukni, sala kipiała bulgotem rozmów, a sztućce z brzękiem oklaskiwały kucharzy.
Antoni niespokojnie wodził wzrokiem od stolika do stolika, bowiem nie mógł odszukać powodu, dla którego tu przyszedł. Przypomniał sobie słowa obietnicy, które przywiodły go tego wieczoru w to miejsce. Zobowiązał się bowiem do sprawy romantycznej, gdyż on, samotny i całkiem przystojny mężczyzna, miał tego wieczoru i w tym miejscu dokonać kroku w przyszłość, kroku wobec damy nad damami. I wiedział, że kiedy ona go już zobaczy, kiedy zobaczy jego pełne uczuć oczy, to ona też będzie wiedziała. Dostał błogosławieństwo od stryja, wypożyczył garnitur od przyjaciela-grabarza i siedział tego wieczoru w tym miejscu, czekając aż ją ujrzy, zbliży się do niej i spotkają się ich oczy. Antoni miał tylko jedną jedyną szansę, nie będzie mógł się zawahać. Otarł chusteczką wilgotne czoło, gdy pochmurny kelner wrócił z zamówionym trunkiem i polecił się do kolejnych usług.
Kilka stolików dalej siedzieli brodacz i dama w towarzystwie lisiego futerka. Nie była to odległość na tyle daleka, by Antoni ich nie widział, lecz wystarczająca by nie słyszał ich słów, a jedynie wychwytywał wyraźnie nerwowy i krzykliwy ton. Sama ich postawa, sposób śmiania się i bulgotania dodatkowymi podbródkami wskazywały na status tych ludzi, a także sugerowały, jakiego rodzaju pretensje do świata właśnie wygłaszał brodacz. Demonstrował on swoje niezadowolenie z plebejskiego otoczenia oraz powolnej obsługi, a kierował je do szkapowatego garsona. Niewdzięczna robota, usługiwać tym, którymi się szczerze gardzi, pomyślał Antoni, bo sam na własnej, choć młodej jeszcze skórze zdążył poczuć, co to znaczy ucisk i brak szacunku ze strony wielopokoleniowych rodzin bogaczy.
Przerwa w pokazach dobiegła końca. Półmrok zgęstniał. Na scenę wybiegła nieskromna dziewczyna w bardzo skromnym odzieniu. Muzyka zaswingowała. Występ miał się rozpocząć, lecz wtedy…
Zobaczył ją. Boginię piękna. Wśród migoczących srebrzystych głów wszelakich osobistości lśniło złotem Słońce jej włosów. I choć była daleko, bo przy stoliku pod sceną, to z całą siłą pamięci i wyobraźni widział ją Antoni aż nadto wyraźnie. Siedziała w czarnej dziurze sukni, na drodze mlecznej jej skóry czerwieniły się ledwo dostrzegalne mgławice rumieńców, a oczy… oczy miała koloru Neptuna. Na jej kolanach siedział mały pudelek, który wiercił się jak sonda kosmiczna. Scena zakotłowała się artystkami, a dłonie Wenus zaklaskały, memłając cały kosmos Antoniego. W głowie miał próżnię, a w żołądku wzbierał mu deszcz meteorów.
Tymczasem czas dla świata restauracji nie zwolnił: muzyka przyspieszała, a brodacz i jego towarzyszka w lisim futerku zagrzmieli na kelnera, który przyjął kolejne ich skargi z rzucającym cienie uśmiechem. Oskarżali go o opieszałość w obsłudze prawdziwych arystokratów, o butelkę zbyt mocno schłodzoną i o dym z tanich, plebejskich papierosów, który prześmierdywał przez opary cygara. Od tych małych pierwiastków niewygody przeszli do cięższych dział, śliniąc się z oburzenia na zmieniający się porządek świata, wymyślając od najgorszych bogacącym się, choć pracowitym i uczciwym, ludziom niższego stanu, z którego pochodził nie tylko sam pracownik restauracji, ale i część gości lokalu. Ci dorobkiewicze siedzieli także w sąsiedztwie brodacza, tak jak i Antoni, lecz starali się służalczo i grzecznie – choć sięgając po noże do kotletów – ignorować obelgi. Natomiast kelner stał i słuchał tych wyzwisk z gradową miną, ściskając pięści za plecami. Wzbierała w nim burza. Antoniemu przemknęła przez głowę myśl o tym, kiedy poczciwy chłopina w końcu wykipi i zastrzeli kapryszących jaśnie państwa korkiem od szampana.
Odwrócił twarz ku damie nad damami.
Pudelek zaskomlił, jak się zdawało mężczyźnie, jednak w fontannie muzyki, braw i gwizdów nie był w stanie tego stwierdzić z całą pewnością. Zresztą nie miał pewności co do niczego. Ręce mu drżały jak galareta, po plecach spływała strużka potu, a kieliszek wysechł ze zdenerwowania. Antoni, jak przez mgłę, widział to piękną dziewczynę, to zaokrąglone performerki, które przebrane w stroje stewardess kręciły swoimi wdziękami równie zręcznie, co czarno-białymi wachlarzami piór, trzymanymi w dłoniach. Na kilka chwil zgasło światło, do dźwięków rozszarpywanego upadkiem samolotu dołączyły nawoływania rozochoconych mężczyzn, a w końcu, w chwili, gdy doszło do ich eskalacji, z mroku wynurzyły się jeszcze skromniej ubrane-rozebrane tancerki burleski uwięzione na imitacji rajskiej wyspy. Światła błysnęły w diamentowych kolczykach władczyni antosiowego nieba i ziemi, a pudelek, który w niespodziewanej ciemności zwędził smakołyki ze stołu, zaszczekał wesoło, zadowolony z występu.
Ze sceny spadły biustonosze, a Antoni kątem oka dostrzegł wzrost ciśnienia przy stoliku brodacza. Gromy z jego ust w końcu sprawiły, że z gradowego oblicza kelnera ulała się lodowata wiązanka. Zaskoczony arystokrata skoczył na równe nogi i spoliczkował plebejusza, a wtedy właśnie rozszalała się burza. Brawa przeszły w oburzone szmery, jazgoty i okrzyki, a wokół walczących na arenie rozlanego szampana rozszalały się pośpieszne zakłady, wiwaty oraz doping wobec swoich faworytów. Do tego zbiegowiska dołączali coraz to nowi goście; koniec końców powstała i ona, tuląc do piersi rozszczekanego pudla. I była bliżej i bliżej, a Antoniemu serce waliło stokroć szybciej, niż ręce garsona opadały na grubiańską twarz.
Zamieszanie i wizgi spotęgowała bokserska kontra brodacza, która rozbiła kelnerowi łuk brwiowy. Podnosili się ze swych miejsc wciąż nowi goście, chętni by dołączyć do jatki, a inni, choć była ich ledwo garstka, chcieli jak najszybciej ulotnić się z centrum wydarzeń. Wśród nich była dama z pieskiem, która wpierw z zainteresowaniem zbliżyła się do tłumku, żeby zaczerpnąć wrażeń z tej skandalicznej sytuacji, a potem zdegustowana odwróciła się i skierowała do wyjścia, czule obejmując wyrywającego się pupila. A teraz była tak blisko, tak blisko… Przez głowę Antoniego przebiegło blade wspomnienie stryja i składanej jemu i sobie obietnicy. Szybko się z tego otrząsnął, bo nie mógł teraz o tym myśleć, nie mógł myśleć o niczym. Drżał, wiedział, że to właśnie ten moment, tego wieczoru w tym właśnie miejscu i czuł, że to jego najjedyńsza okazja.
Przechodziła tuż tuż. Jej drobne stopy, płynąc po zacienionej podłodze, zahaczały o coraz bliższe orbity zapachów i dźwięków, tak, że niemal było już czuć jej perfumy i słychać kroki. Antoni, wstając i blednąc mocniej i mocniej, otarł chusteczką pot z czoła, wyprostował się, zanurzył rękę z chustką w poły marynarki, wyciągnął pistolet i strzelił.
– Psiakrew!
Warszawa, 22-23 marca