- Opowiadanie: RogerRedeye - Listy kochanków

Listy kochanków

Uprzedzam, że w opowiadaniu nie ma nawet cienia fantastyki...

Gdzieś tak we wrześniu 2012 r. wpadłem na pomysł, będący osnową “Listów kochanków”. Pisanie szło szybko. Pomyślałem o “Esensji” i wysłałem tam tekst. Ten portal opublikował “Listy kochanków” w grudniu 2012 r. Potem opowiadanie znalazło się wśród najlepszych opowiadań “Esensji” 2012 r.→ http://halas-agn.blogspot.com/2013/01/esensja-poleca-najlepsze-opowiadania_6.html

Pomyślałem sobie: czemu nie opublikować opowiadania na “Herbatce u Heleny”? Tutaj → http://www.herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=1642  Wtedy dopisałem jeden rozdział. W tej formie opowiadanie publikuję i tutaj. 

“Listy kochanków” znalazły potem swoje miejsce w “Herbasencji”. Doszedł jeszcze jeden rozdział...

Jeśli chcecie poznać wszystkie okoliczności wielkiego zwycięstwa Anglików pod Trafalgarem, zapraszam do lektury.  

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Listy kochanków

 

“An­glia ocze­ku­je, że każdy czło­wiek wy­peł­ni swój obo­wią­zek” (sy­gnał do wszyst­kich okrę­tów, pod­nie­sio­ny na „Vic­to­ry” przed roz­po­czę­ciem bitwy obok przy­ląd­ka Tra­fal­gar)

 

– Lady Ha­mil­ton jest uzna­ną, sza­no­wa­ną ko­chan­ką ad­mi­ra­ła Nel­so­na, a nie żadną tam tan­cer­ką, na­bie­ra­ją­cą ciała mo­del­ką czy też zwy­kłą me­tre­są. – Ja­rvis wydał z sie­bie od­głos, przy­po­mi­na­ją­cy koń­skie par­sk­nię­cie. – Na Boga, Bar­row, pa­mię­taj o tym. Wszy­scy wie­dzą, że Horry ostat­nio kupił jej dom w Mer­ton Place. Dał swoje na­zwi­sko nie­daw­no uro­dzo­nej córce.

Pierw­szy lord Ad­mi­ra­li­cji, stę­ka­jąc, po­pra­wił się w fo­te­lu.

– Prze­klę­ta po­da­gra. – Syk­nął z bólu. – Panie Bar­row, będę wdzięcz­ny, je­że­li pod­su­nie pan ten wy­ście­la­ny sto­łek.

Gruby palec wska­zał dość wy­so­ki puf, sto­ją­cy obok wiel­kie­go biur­ka z ma­ho­niu.

Wil­liam Bar­row, se­kre­tarz Ad­mi­ra­li­cji, w mil­cze­niu speł­nił proś­bę.  

– Ła­ska­wie pod­nieś jesz­cze moją lewą nogę i de­li­kat­nie ułóż na tym małym ka­ta­fal­ku dla ste­try­cza­łych łydek do­wód­cy wielu okrę­tów li­nio­wych. – Ja­rvis mach­nął ręką. – Po­wiem ci, Bar­row, że gdy­bym wie­dział, co mnie czeka na stare lata, nigdy nie za­cią­gnął­bym się do floty. Ła­mią­ca moje ciel­sko po­da­gra to wynik cią­głe­go kon­tak­tu ze słoną wodą. Tylko nie mów, że jest ina­czej. 

Brwi Bar­ro­wa unio­sły się nie­znacz­nie. John Ja­rvis, teraz hra­bia i lord St. Vin­cent, par An­glii, do­ży­wot­ni czło­nek par­la­men­tu, nie po­wi­nien na­rze­kać na swój los. Wła­ści­wie, są­dził se­kre­tarz, pierw­szy lord Ad­mi­ra­li­cji mógł­by się mar­twić je­dy­nie tym, że nie po­sia­da Or­de­ru Łaźni, tak jak jego dawny pod­ko­mend­ny, wi­ce­ad­mi­rał Nel­son. Do tej pory Ja­rvis zresz­tą nigdy tego nie czy­nił. Nie roz­tkli­wiał się nad sobą.

W mil­cze­niu speł­nił ko­lej­ną proś­bę czło­wie­ka, kie­ru­ją­ce­go flotą, pły­wa­ją­cą po mo­rzach i oce­anach ca­łe­go świa­ta. Ja­rvis pra­wie cale życie spę­dził na okrę­tach wo­jen­nych, czę­sto­kroć wpa­tru­jąc się w pasz­cze cięż­kich armat, wy­plu­wa­ją­cych w sal­wach bur­to­wych po­cisk za po­ci­skiem. Z po­kła­du ru­fo­we­go spo­glą­dał na fran­cu­skich lub hisz­pań­skich żoł­nie­rzy pie­cho­ty mor­skiej, ce­lu­ją­cych w jego kie­run­ku. Wy­ko­na­nie ży­cze­nia ad­mi­ra­ła nie uwła­cza­ło god­no­ści Bar­ro­wa – wy­świad­czał po pro­stu drob­ną przy­słu­gę scho­ro­wa­ne­mu bo­ha­te­ro­wi zma­gań ze śmier­tel­nym wro­giem An­glii.

Se­kre­tarz do­szedł do wnio­sku, że reu­ma­tycz­ne do­le­gli­wo­ści muszą być wy­jąt­ko­wo silne, je­że­li Ja­rvis o nich wspo­mniał. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy warto dzi­siaj po­ru­szyć spra­wę, mę­czą­cą jego umysł od ponad dwóch mie­się­cy.

Zde­cy­do­wał, że tak. Spra­wa sta­wa­ła się ważna, bar­dzo ważna. Bar­row wie­dział, że nie może dłu­żej cze­kać. Zresz­tą, oględ­nie na­po­mknął już o niej, prze­śmiew­czo wspo­mi­na­jąc lady Ha­mil­ton. Uczy­nił tak w pełni świa­do­mie. Nie­za­leż­nie od hu­mo­ru Ja­rvi­sa, nad­szedł czas, aby Pierw­szy Lord Ad­mi­ra­li­cji po­znał praw­dę. 

Ad­mi­rał nie­cier­pli­wym ge­stem po­pra­wił starą, prze­krzy­wio­ną pe­ru­kę z koń­skie­go wło­sia. Mimo de­li­kat­nych namów, za nic nie chciał jej zmie­nić. Uwa­żał, że i tak uczy­nił wiel­kie ustęp­stwo, go­dząc się ją nosić. Tego wy­ma­ga­ła urzę­do­wa ety­kie­ta i lord St. Vin­cent mu­siał się jej pod­po­rząd­ko­wać. Lecz teraz zdą­żył się już przy­zwy­cza­ić do nie­lu­bia­ne­go na­kry­cia głowy. Za nic w świe­cie nie chciał go zmie­nić na bar­dziej modne. Wszel­kie su­ge­stie w tej spra­wie zby­wał po­gar­dli­wym fu­ka­niem.  

Nie­bie­skie oczy Ja­rvi­sa z uwagą stu­dio­wa­ły ko­lej­ne pismo, wy­ję­te z tecz­ki Bar­ro­wa – za­mó­wie­nie na bu­do­wę dzie­się­ciu wiel­kich fre­gat, wzo­ro­wa­nych na jed­nost­kach fran­cu­skich. Lord St. Vin­cent sta­ran­nie, bez słowa, pod­pi­sał do­ku­ment. Spra­wę wie­lo­krot­nie oma­wia­no i nie bu­dzi­ła wąt­pli­wo­ści.

An­glia to­nę­ła w dłu­gach, lecz par­la­ment wy­asy­gno­wał do­dat­ko­we środ­ki na nowe okrę­ty. Bry­tyj­czy­cy mu­sie­li mieć prze­wa­gę na morzu i nawet opo­zy­cja nie miała w tej spra­wie cie­nia wąt­pli­wo­ści.

Mowa lorda St. Vin­cent w Izbie Gmin prze­wa­ży­ła szalę.

– Do­pil­nuj, Bar­row, aby szkut­ni­cy użyli do­brze prze­se­zo­no­wa­ne­go i na­le­ży­cie wy­schnię­te­go drew­na. – Ja­rvis zmarsz­czył nos. – Nie chcę, aby ka­dłu­by piły wodę jak gąbki. To długa wojna. Te okrę­ty mogą być po­trzeb­ne przez wiele lat.

– Oczy­wi­ście, sir. – Bar­row uśmiech­nął się lekko. – Wy­da­łem już od­po­wied­nie roz­ka­zy.

Pierw­szy Lord Ad­mi­ra­li­cji pod­pi­sy­wał teraz po­le­ce­nia dla po­zo­sta­łych ko­mi­sa­rzy floty, zaj­mu­ją­cych się spra­wa­mi szcze­gó­ło­wy­mi. Na­ka­zy­wa­ły one od­two­rze­nie za­pa­sów dę­bi­ny, od­la­nie no­wych ko­twic i dział, za­ku­pie­nie lin, żagli, okuć, łań­cu­chów, gwoź­dzi, be­czek, pła­tów bla­chy mie­dzia­nej od­po­wied­niej gru­bo­ści. Zle­ca­ły zwięk­sze­nie pro­duk­cji su­cha­rów i so­lo­nej wie­przo­wi­ny w becz­kach, sta­łe­go po­kar­mu załóg kró­lew­skiej ma­ry­nar­ki wo­jen­nej. Przy­po­mi­na­ły o obo­wiąz­ku nad­zo­ru nad bu­do­wą okrę­tów i ba­cze­niu, czy wszyst­ko jest tak, jak życzy sobie i za co płaci Ad­mi­ra­li­cja.

Każdy pod­pis Ja­rvi­sa na sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­nym do­ku­men­cie, za­ty­tu­ło­wa­nym ce­re­mo­nial­nie „Ni­niej­szym prosi się Pana i na­ka­zu­je” uru­cha­miał skom­pli­ko­wa­ną ma­szy­ne­rię, obej­mu­ją­cą nie­mal cały świat. Drwa­le w da­le­kiej Karelii, władz­twie ro­syj­skie­go cara, nie przy­pusz­cza­li nawet, że nie­ba­wem znaj­dą za­trud­nie­nie, a wie­lo­wie­ko­we dęby legną pod cio­sa­mi ich to­po­rów. Agen­ci han­dlo­wi, po­słu­gu­jąc się sza­blo­na­mi, spraw­dzą, czy grube ko­na­ry mają wła­ści­we kształ­ty i na­da­ją się na krzy­wul­ce, nie­zbęd­ne przy for­mo­wa­niu wręg i po­dłuż­ni­ków ka­dłu­bów. Po­le­cą je ob­ciąć i sta­ran­nie za­bez­pie­czyć. Na za­chę­tę sypną nieco gro­sza, i tak wli­czo­ne­go w cenę nowej fre­ga­ty.  

Ja­rvis wie­dział, że am­ba­sa­dor An­glii w Sankt – Pe­ters­bur­gu uczy­ni wszyst­ko, co moż­li­we, aby od­ręb­ne kon­trak­ty zo­sta­ły szyb­ko za­war­te. Wiele sztuk złota przej­dzie przy tym z rąk do rąk, lecz kon­wo­je drew­now­ców prze­wio­zą w przy­szłym roku wiel­kie, grube pnie do Por­ts­mouth.

Do­ku­ment za do­ku­men­tem, każdy spo­rzą­dzo­ny w dwóch eg­zem­pla­rzach, w mil­cze­niu wę­dro­wał do tecz­ki Bar­ro­wa.

Ad­mi­rał przed pod­pi­sa­niem kre­ślił na jed­nym z nich ce­re­mo­nial­ny zwrot „Pań­ski po­słusz­ny sługa”. Skry­ba Ad­mi­ra­li­cji sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wał na każ­dym pi­śmie pełne brzmie­nie urzę­du, pia­sto­wa­ne­go przez zwy­cięz­cę bitwy obok przy­ląd­ka Saint Vin­cent. Pa­pie­ry bez tego do­pi­sku sta­wa­ły się ko­pia­mi, od­kła­da­ny­mi przez Bar­ro­wa na bok.

W końcu se­kre­tarz opróż­nił tecz­kę. Ja­rvis wes­tchnął z ulgą. Po­zo­sta­wał do za­ła­twie­nie drugi ze­staw, wy­glą­da­ją­cy znacz­nie skrom­niej.  

– Sir, nie po­wie­dzia­łem, że lady Ha­mil­ton jest zwy­kłą ko­cha­ni­cą ad­mi­ra­ła Nel­so­na. – Bar­row po­sy­pał miał­kim, su­chym pia­skiem ostat­ni do­ku­ment za­pa­ra­fo­wa­ny przez pierw­sze­go lorda Ad­mi­ra­li­cji. – Nad­mie­ni­łem tylko, że nasza na­dzie­ja, bo­żysz­cze An­glii i naj­lep­szy do­wód­ca mor­ski nadal trak­tu­je ją nie­zwy­kle czułe, tro­skli­wie, jak nie­daw­no po­zna­ną, cza­ru­ją­cą ko­chan­kę, po­mi­mo tego, że nieco przy­ty­ła. Zo­sta­łem źle zro­zu­mia­ny, mi­lor­dzie. Nad­mie­nię jesz­cze, że przed chwi­lą sły­sza­łem mowę w jej obro­nie, wy­gło­szo­ną przez czło­wie­ka zna­ko­mi­cie zna­ją­ce­go Nel­so­na.

Se­kre­tarz uśmiech­nął się w duchu. Kry­tycz­ne, rzu­co­ne mi­mo­cho­dem słowa o dłu­go­let­niej przy­ja­ciół­ce Nel­so­na od­nio­sły spo­dzie­wa­ny sku­tek. Uczy­nił pierw­szy krok w przed­sta­wie­niu skry­wa­nej do dzi­siaj spra­wy. Uznał, że na­le­ży kon­ty­nu­ować.

– Lady Emma Ha­mil­ton jest dla niego wszyst­kim – cią­gnął, de­li­kat­nie zdmu­chu­jąc pia­sek na pod­ło­gę.  – Ich zwią­zek uczu­cio­wy w ni­czym się nie zmie­nił, prze­ciw­nie, na­brał in­ten­syw­no­ści. To silna na­mięt­ność dwóch osób, czule się ko­cha­ją­cych i nie­mo­gą­cych bez sie­bie żyć. Przy­naj­mniej do pew­ne­go czasu tak to poj­mo­wa­li i spra­wia­ło im to ra­dość. Sy­tu­acja ule­gła teraz zmia­nie. Oba­wiam się, że zmia­na może oka­zać się ra­dy­kal­na.

Lord St. Vin­cent chrząk­nął nie­zo­bo­wią­zu­ją­co. Ostroż­nie po­pra­wił uło­że­nie ciała w fo­te­lu.

– Ko­bie­ty! – Mach­nął ręką. – Emma winna się cie­szyć, że Horry nadal jest w niej za­du­rzo­ny po uszy. Nie jest już taka młoda.

Se­kre­tarz w mil­cze­niu po­ki­wał głową. Naj­trud­niej­szą część dzi­siej­szej wi­zy­ty u Ja­rvi­sa zo­sta­wił na ko­niec. Wzmian­ka o uczu­ciach lady Ha­mil­ton miała być tylko przy­gryw­ką do przed­sta­wie­nia pro­ble­mu, ma­ją­ce­go, zda­niem Bar­ro­wa, klu­czo­we zna­cze­nie do dal­szych losów wojny.

Mały ar­kusz li­che­go pa­pie­ru, po­ło­żo­ny teraz na biur­ku, wcze­śniej spo­czy­wał na wierz­chu pa­ru­na­stu kar­tek z dru­gie­go pa­kie­tu.  

– Proś­ba o uła­ska­wie­nie? – Ja­rvis z uwagą stu­dio­wał pe­ty­cję, na­pi­sa­ną ka­li­gra­fo­wa­ny­mi li­te­ra­mi. – Pięk­ny cha­rak­ter pisma.

– Ape­la­cja Jacka Fin­cha, fał­sze­rza kwi­tów de­po­zy­to­wych floty. Syn pa­sto­ra, nie­ste­ty, zszedł na złą drogę. Swego czasu pra­co­wał dla nas, z do­sko­na­ły­mi efek­ta­mi. – Bar­row zmru­żył oczy. – Sąd Ad­mi­ra­li­cji ska­zał go na po­wie­sze­nie. To prze­stęp­stwo staje się czę­ste. Nie mo­że­my dalej po­bła­żać temu pro­ce­de­ro­wi. Re­ko­men­du­ję jed­nak przy­chyl­ne roz­pa­trze­nie bła­ga­nia Fin­cha, z uwagi na dawne za­słu­gi. Nie zo­stał ska­za­ny za za­bój­stwo, więc zmia­na wy­ro­ku jest moż­li­wa.

– Eg­ze­ku­cja zo­stał­by wy­ko­na­na na lą­dzie? – Ja­rvis umo­czył czu­bek gę­sie­go pióra w ka­ła­ma­rzu. – Chłop ma szczę­ście, że nie po­wie­si­li­by go na noku rei, jak to jest w zwy­cza­ju na morzu. Uła­ska­wię tego Fin­cha, Bar­row, tym bar­dziej, że wsta­wiasz się za nim. Wy­lą­du­je na po­kła­dzie ja­kie­goś okrę­tu Royal Navy i od­ku­pi winy. Każdy nowy ma­ry­narz nam się przy­da.

Mocno do­ci­ska­jąc pióro do pa­pie­ru, lord St. Vin­cent na­pi­sał na proś­bie „Uła­ska­wiam. Wcie­lić do floty – jako pro­ste­go ma­ry­na­rza”.

– Sir, pro­sił­bym o prze­ka­za­nie Fin­cha na jakiś czas do mojej dys­po­zy­cji. – Bar­row ostroż­nie wziął do ręki do­ku­ment. In­kaust schnął dość długo, a w mi­secz­ce za­bra­kło pia­sku. – To wiąże się ze spra­wą lady Ha­mil­ton i ad­mi­ra­ła Nel­so­na.

Ja­rvis spoj­rzał uważ­nie na se­kre­tarz. Stę­ka­jąc, prze­su­nął nogę na stoł­ku. 

– O cóż cho­dzi, Wil­lia­mie Bar­row? – Głos szefa Ad­mi­ra­li­cji za­brzmiał twar­do. – Nie znam żad­nej spra­wy zwią­za­nej z Hor­rym i jego pięk­ną ko­bie­tą, mo­gą­cą przy­kuć uwagę ko­mi­sa­rzy floty. Ko­cha­ją się, to wszyst­ko. Do­pó­ki ich mi­łość nie wpły­wa na wy­ko­ny­wa­nie przez Nel­so­na jego obo­wiąz­ków, to uczu­cie nie ma żad­ne­go zna­cze­nia.

Ja­rvis sap­nął.

– Po­dob­no stale pi­su­ją do sie­bie listy – kon­ty­nu­ował roz­ba­wio­nym tonem. – Dość nie­win­na roz­ryw­ka. Do­sko­na­le ją ro­zu­miem, tym bar­dziej, że teraz po­zo­sta­ją w znacz­nym od­da­le­niu od sie­bie. Jak­byś po­pły­wał parę mie­się­cy po morzu, nie sta­wia­jąc stopy na lą­dzie, zro­zu­miał­byś, co ozna­cza przy­by­cie za­opa­trze­nio­we­go brygu czy szku­ne­ra, przy oka­zji prze­wo­żą­ce­go pocz­tę.

– Idzie o nie­zwy­kle do­nio­słą kwe­stię, sir. – Bar­row za­bęb­nił pal­ca­mi po gład­kim jak lu­stro bla­cie biur­ka. Nad­szedł czas, żeby bez ogró­dek wy­ja­wić za­mysł, mo­gą­cy spo­wo­do­wać upa­dek jego ka­rie­ry. Se­kre­tarz są­dził jed­nak, że jest to je­dy­ne wyj­ście z sy­tu­acji, na­pa­wa­ją­cej go coraz więk­szym nie­po­ko­jem. Cią­gnął śmia­ło dalej. – Za­mie­rzam za­cząć fał­szo­wać listy lady Ha­mil­ton do ad­mi­ra­ła Nel­so­na. Do­kład­niej rzecz uj­mu­jąc, zle­cić komuś pi­sa­nie ich we wła­ści­wym duchu. Nie wy­klu­czam, że będę mu­siał po­dob­nie po­stą­pić z li­sta­mi lorda Nel­so­na. Nie wiem jesz­cze, komu zlecę to za­da­nie. Roz­wa­żam kilka kan­dy­da­tur.

Se­kre­tarz za­milkł na chwi­lę.

– Wiem jed­nak, że Jack Finch wy­ko­na je do­sko­na­le. To pra­wie ge­nial­ny fał­szerz. Je­że­li tego nie uczy­nię – wy­po­wia­da­jąc ko­lej­ne zda­nia, Bar­row pa­trzył wprost w oczy ad­mi­ra­ła – Nel­son może wy­stą­pić z floty. Wy­stą­pić z re­zy­gna­cją, aby uło­żyć spra­wy z lady Ha­mil­ton.

Twarz Ja­rvi­sa wy­ra­ża­ła tylko jedno uczu­cie – osłu­pie­nie. Tępym wzro­kiem wpa­try­wał się w se­kre­ta­rza.

– Wtedy… – Bar­row za­gryzł wargi. Wahał się, czy do­koń­czyć zda­nie. W końcu je wy­po­wie­dział. – Wtedy mo­że­my prze­grać wojnę. Jest wiel­ce praw­do­po­dob­ne, że bez Nel­so­na nie damy sobie rady.

Do­świad­cze­nie Ja­rvi­sa po­mo­gło mu szyb­ko się opa­no­wać. Do­wód­cy i ofi­ce­ro­wie Royal Navy wie­lo­krot­nie spo­ty­ka­li się z nie­ty­po­wy­mi sy­tu­acja­mi. Mu­sie­li umieć je roz­wią­zy­wać, i to wła­ści­wie, a za­ra­zem sku­tecz­nie.

– Za­ła­tw­my naj­pierw resz­tę spraw – prze­mó­wił spo­koj­nym, chłod­nym tonem. – Widzę, że po­zo­sta­ło ich nie­wie­le.

Wy­cią­gnął rękę w stro­nę se­kre­ta­rza, gotów ode­brać ko­lej­ne pismo.

– Oczy­wi­ście, sir. – Bar­row podał od razu plik do­ku­men­tów. Po­zo­sta­wił tylko jeden. – Prze­nie­sie­nia. Kilka awan­sów na sto­pień mia­no­wa­ne­go ka­pi­ta­na, sir. To znani do­wód­cy, ro­ku­ją­cy spore na­dzie­je. Jed­nak­że przy oka­zji po­pro­szę, aby dal­szą część roz­mo­wy trak­to­wać po­uf­nie, mi­lor­dzie. Na­le­gam na to.

Ja­rvis po­now­nie sap­nął, tym razem z iry­ta­cją, nic jed­nak nie po­wie­dział. Pod­pi­sy­wa­nie „spraw róż­nych” po­szło w pio­ru­nu­ją­cym tem­pie.

– Mów! – Ja­rvis ogra­ni­czył się do wy­po­wie­dze­nia tylko jed­ne­go słowa. Oparł dło­nie na biur­ku, wpa­tru­jąc się uważ­nie w twarz Bar­ro­wa

– Geo­r­ge Fitz­pa­trick, puł­kow­nik, z ir­landz­kiej ga­łę­zi zna­ne­go rodu. – Se­kre­tarz zmru­żył oczy. – Je­dy­ny syn bar­dzo ma­jęt­ne­go lan­dlor­da. Młody, in­te­li­gent­ny i przy­stoj­ny. Od dłuż­sze­go czasu spo­ty­ka się z lady Ha­mil­ton. Jest nim za­chwy­co­na. Za­czy­na pisać do lorda Nel­so­na coraz bar­dziej chłod­ne i zdaw­ko­we listy. Coraz krót­sze i coraz bar­dziej ba­nal­ne. Parę razy wspo­mnia­ła nawet o zna­jo­mo­ści z Fitz­pa­tric­kiem, dość oszczęd­nie, lecz z wy­star­cza­ją­co po­chleb­ną nutą za­chwy­tu, żeby ad­mi­rał wpadł w wście­kłość.  

– Po pro­stu Fitz­pa­trick za­wró­cił jej w gło­wie – ką­śli­wym tonem za­uwa­żył Ja­rvis. – To się prze­cież zda­rza, nawet, po­wiedz­my to tak, w ro­dzi­nach ad­mi­ra­łów, nie mó­wiąc o in­nych. Nic wiel­kie­go.

– Nie sta­no­wi­ło­by to pro­ble­mu, gdyby nie fakt, że lord Nel­son za­czy­na się oba­wiać roz­pa­du tego do­tych­czas tak sil­ne­go związ­ku – od­pa­ro­wał Bar­row. – W ko­lej­nych li­stach dys­kret­nie dał wyraz za­nie­po­ko­je­niu, w trzech ostat­nich wy­raź­nie. Nel­son kocha lady Ha­mil­ton. Jest gotów pra­wie na wszyst­ko, aby uczu­cie prze­trwa­ło.

Za­milkł na chwi­lę.

– Roz­wa­ża re­zy­gna­cję i wy­stą­pie­nie z floty – cią­gnął spo­koj­nym tonem. – Zwie­rzył się z tego Hardy’emu, do­wód­cy „Vic­to­ry”. Hardy oczy­wi­ście na­tych­miast nas o tym po­in­for­mo­wał. Dys­po­nu­ję jego ra­por­tem.  

Palec Bar­ro­wa ude­rzył lekko w okład­kę tecz­ki, nadal le­żą­cej na biur­ku.  Se­kre­tarz wyjął ostat­nie pismo i podał ad­mi­ra­ło­wi.

– Wiem, kto jest ka­pi­ta­nem fla­gow­ca Nel­so­na – po­iry­to­wa­nym tonem za­uwa­żył Ja­rvis, stu­diu­jąc uważ­nie do­ku­ment.

– Po­wtó­rzę, sir. – Teraz Bar­row chrząk­nął gło­śno. Nie zwró­cił uwagi na słowa lorda St. Vin­cent. – Ad­mi­rał Nel­son jest już pra­wie gotów, aby odejść. Bez niego mo­że­my sobie nie dać rady. Dumna An­glia sta­nie się sa­te­li­tą krwa­we­go, na­po­le­oń­skie­go ce­sar­stwa. Mu­si­my uczy­nić wszyst­ko, żeby temu za­po­biec. Użyć wszel­kich, moż­li­wych środ­ków, aby za­trzy­mać Nel­so­na we flo­cie.

 

***

 

– Puree z ziem­nia­ków, wo­ło­wi­na i ka­pu­sta z gro­chem. Do tego pół­kwa­te­rek do­brze wy­stu­dzo­ne­go gu­in­nes­sa. Potem, dziec­ko, po­pro­szę o przy­pa­le­nie cy­ga­ra w kuch­ni.

Gar­kuch­nia nie na­le­ża­ła do naj­lep­szych, ofe­ro­wa­ła pro­ste je­dze­nie, prze­wa­ża­li klien­ci z gminu – woź­ni­ce, stan­gre­ci, młode słu­żą­ce po­śled­niej­szych urzęd­ni­ków – lecz Fo­ster chciał w końcu na­pchać sobie brzuch. Bywał tu już od dłuż­sze­go czasu, je­że­li wpadł mu jakiś grosz, w głębi ducha przy­zna­jąc, że je­dze­nie jest cał­kiem smacz­ne.

John Fo­ster czuł się bosko. Twar­da krą­głość koron mile ob­cią­ża­ła kie­szeń sur­du­ta. Ure­gu­lo­wał czynsz za nędz­ny pokój pod da­chem ka­mie­ni­cy pani For­bes. Za­le­gał z opła­tą już od trzech mie­się­cy. Nawet naj­lep­sze, naj­bar­dziej wy­stu­dio­wa­ne i prze­ko­ny­wa­ją­ce mowy Fo­ste­ra nie od­wio­dły­by go­spo­dy­ni od za­ję­cia jego ku­fer­ka z odzie­żą i rze­cza­mi oso­bi­sty­mi. Mu­siał się li­czyć z tym, że nie­ba­wem zo­sta­nie po pro­stu wy­rzu­co­ny na bruk, a pod­nisz­czo­na skrzyn­ka wraz z za­war­to­ścią prze­pad­nie. Stra­ci też uko­cha­ne książ­ki Mil­to­na i Dry­de­na, to­mi­ki po­ezji i po­wieść z cza­sów walk Lan­ca­ste­rów z Yor­ka­mi, pi­sa­ną od pra­wie dwóch lat.

Fo­ster nie po raz pierw­szy zna­lazł się pod ścia­ną. Za­sta­wił już wcze­śniej w lom­bar­dzie złoty ze­ga­rek, kilka pier­ście­ni, a nawet naj­lep­szy frak i ka­pe­lusz. Otrzy­ma­na od li­chwia­rza sumka po­szła na spła­tę sta­rych dłu­gów. Tylko krok dzie­lił go od sto­cze­nia się na dno.

Nie miał przy­ja­ciół. Ostat­nia ko­chan­ka, Judy Brown, po­rzu­ci­ła go dla po­rucz­ni­ka kró­lew­skiej gwar­dii pie­szej, da­ją­ce­go jej cał­kiem przy­zwo­ite utrzy­ma­nie. Ofi­cer szczy­cił się tym, że jest młod­szym synem ja­kie­goś ba­ro­na, nosi pięk­ne na­zwi­sko, a w armii czeka go świet­na ka­rie­ra. Judy urzą­dzi­ła Fo­ste­ro­wi go­rą­ce i dłu­gie po­że­gna­nie, na za­koń­cze­nia wrę­cza­jąc kil­ka­na­ście srebr­nych monet, część daru otrzy­ma­ne­go od no­we­go przy­ja­cie­la – na pa­miąt­kę, jak to okre­śli­ła, „na­szej wiel­kiej mi­ło­ści”. Za­ka­za­ła jed­nak ja­kich­kol­wiek dal­szych kon­tak­tów. Fo­ster ją ro­zu­miał – Judy ema­no­wa­ła tem­pe­ra­men­tem i uro­kiem mło­do­ści, a pen­sja wy­dzie­la­na po­rucz­ni­ko­wi przez do­bro­tli­we­go ojca po­zwa­la­ła do­stat­nio żyć. Do­brze też wie­dział, że „pa­miąt­ka wiel­kiej mi­ło­ści” to w isto­cie rze­czy za­pła­ta za to, że bę­dzie mil­czał i nie opo­wia­dał ni­ko­mu o daw­nej zna­jo­mo­ści. Przy­jął dar bez że­na­dy, ale nie mógł się prze­móc, aby po­pro­sić byłą to­wa­rzysz­kę sza­lo­nych eska­pad o po­now­ne wspar­cie fi­nan­so­we.

Po stra­cie ko­chan­ki Fo­ster miał wy­łącz­nie licz­ne grono zna­jo­mych. Los Johna ob­cho­dził ich tyle, co ze­szło­rocz­ny śnieg na szczy­tach gór Szko­cji. Kilka dni dłu­żej, a mu­siał­by szu­kać pracy w do­kach albo za­cząć że­brać – ze wszel­ki­mi tego kon­se­kwen­cja­mi. Zda­wał sobie spra­wę, że z tego upad­ku mógł­by się już nie pod­nieść. 

Po­mógł przy­pa­dek, i po­wta­rza­ją­cy się, szczę­śli­wy układ kart.

Fo­ster do­brze grał w wista. Czę­sto, je­że­li sia­da­jąc do sto­li­ka miał wenę, oce­niał, że zda­rza mu się gry­wać fe­no­me­nal­nie. Od­wie­dzał klub na West En­dzie, jedno z licz­nych przy­tu­lisk wiel­bi­cie­li ha­zar­do­wych roz­ry­wek. W pierw­szej sali sia­dy­wa­li gra­cze w wista, to­czą­cy rober za ro­brem walkę w grze o ni­skie staw­ki. W dru­giej kró­lo­wa­ły fa­ra­on, kości i nie­czę­sto spo­ty­ka­na ru­let­ka. Tutaj z rąk do rąk prze­cho­dzi­ły zwit­ki pa­pie­ro­wych fun­tów, a czę­sto ro­do­we sy­gne­ty, złote ze­gar­ki i na­szyj­ni­ki z dro­gich ka­mie­ni.

Za­sta­wił ostat­ni cenny przed­miot, bę­dą­cy w jego po­sia­da­niu – pier­ścio­nek zmar­łej matki, choć przy­się­gał sobie, że nigdy tego nie uczy­ni. Star­czy­ło na kupno kilku mie­dzia­nych że­to­nów. Po­sta­wił wszyst­ko na po­je­dyn­czy numer. I wy­grał. A potem miał szczę­śli­wą passę w fa­ra­onie. Wy­cho­dząc z sali, cały zlany potem, czuł w we­wnętrz­nej kie­sze­ni ka­mi­ze­li przy­jem­ny ucisk spo­re­go zwit­ka pię­cio­fun­to­wych bank­no­tów – dla Fo­ste­ra malej for­tu­ny.

W przej­ściu spo­tkał zna­jo­me­go, Fran­ci­sa Smi­tha, mło­de­go po­bor­cę po­dat­ko­we­go. Smith, do­wie­dziaw­szy się, że Fo­ster para się dzien­ni­kar­stwem, po­pro­sił go kie­dyś o pomoc w na­pi­sa­niu kilku li­stów do córki ja­kie­goś drob­ne­go wła­ści­cie­la ziem­skie­go. Urzęd­nik skar­bo­wy szu­kał kan­dy­dat­ki na żonę. Czło­wiek o tak po­spo­li­tym na­zwi­sku i za­ję­ciu mu­siał się czymś wy­ka­zać, żeby za­in­te­re­so­wać swoją osobą córkę, jakby nie było, dzie­dzi­ca.

Fo­ster wy­py­tał do­kład­nie Smi­tha o cha­rak­ter ich sto­sun­ków. Na­pi­sał kilka li­stów. Fran­cis onie­miał, czy­ta­jąc je. Hoj­nie syp­nął wtedy szy­lin­ga­mi. Taką samą proś­bę po­wtó­rzył w klu­bie. Zna­jo­mość się roz­wi­ja­ła, lecz, jak wy­ja­śnił młody po­bor­ca, na­le­ża­ło­by ją utrwa­lać.

Fo­ster po­cią­gnął łyk chłod­ne­go piwa. Sma­ko­wa­ło wy­bor­nie. Do­szedł do wnio­sku, że życie jest jed­nak pięk­ne.

Po­wró­cił do wspo­mnień wczo­raj­sze­go wie­czo­ru.

Na sto­li­ku przy wyj­ściu na­pi­sał od ręki sześć ko­lej­nych li­stów, czu­łych, oszczęd­nych w stylu, a jed­nak pul­su­ją­cych wy­ra­zi­stą nutą mi­ło­ści. Le­ża­ła tam ryza pa­pie­ru, ka­ła­marz i dobre, in­dy­cze pióra. Czę­sto z nich ko­rzy­sta­no, spo­rzą­dza­jąc we­ksle i po­twier­dze­nie zo­bo­wią­zań fi­nan­so­wych w przy­pad­ku prze­gra­nej. Kart­ki pa­pie­ru wy­peł­ni­ły zwie­rze­nia, opisy stanu uczuć, wy­ra­ża­ją­cych ra­dość z po­wo­du moż­li­wo­ścią spo­ty­ka­nia się z córką pana nie­wiel­kiej po­sia­dło­ści, za­chwyt nad jej cha­rak­te­rem i pięk­nem po­sta­ci. Fo­ster czuł pod­nie­ce­nie wy­gra­ną i od­mia­ną losu – i przy­pływ li­te­rac­kie­go na­tchnie­nia. Pie­go­wa­ta, ni­ja­ka twarz mło­de­go Smi­tha pa­ła­ła wzru­sze­niem, kiedy czy­tał listy Fo­ste­ra.

Bez słowa uści­snął mu mocno dłoń. Dwa ko­lej­ne bank­no­ty, wy­jąt­ko­wo znacz­na za­pła­ta, tra­fi­ły do we­wnętrz­nej kie­sze­ni zwierzch­nie­go okry­cia. Fo­ster nie za­sta­na­wiał się, skąd Fran­cis ma pie­nią­dze. Są­dził, że młody po­bor­ca w po­ry­wie za­do­wo­le­nia po­zbył się kar­cia­nej wy­gra­nej.

Po­rucz­nik ma­ry­nar­ki wo­jen­nej i dwóch mło­dych mid­szyp­me­nów, kan­dy­da­tów na ofi­ce­rów, za­ję­li są­sied­ni sto­lik. Chuda dziew­czy­ni­na w li­chej su­kien­ce, z burzą nie­sfor­nie ukła­da­ją­cych się wło­sów na gło­wie, na­tych­miast do nich po­de­szła.

– Mamy cał­kiem nie­daw­no wy­cią­gnię­te z kopca kar­to­fel­ki, sir – mó­wi­ła z prze­ję­ciem. – Dobre ko­tle­ci­ki sie­ka­ne. Na­praw­dę dobre, świe­żut­kie mięso, sir. Po­le­je­my wszyst­ko so­si­kiem z ma­seł­ka, sir. Na­ło­ży się sporo drob­no po­cię­te­go, ce­bu­lo­we­go szczy­pior­ku, sir. Tro­chę go jesz­cze zo­sta­ło. Le­piej sma­ku­je od czosn­ko­we­go. Do tego świe­żo go­to­wa­na, do­brze prze­cho­wy­wa­na ka­pu­sta. Bę­dzie sma­ko­wać, sir. Wszyst­ko dla chło­pa­ków z ma­ry­nar­ki wo­jen­nej, sir.

Wiel­kie oczy w chu­dej twa­rzy z uwiel­bie­niem wpa­try­wa­ły się w opa­lo­ną twarz mło­de­go po­rucz­ni­ka. Po­li­czek prze­ci­na­ła do­brze już wy­go­jo­na szra­ma, może bli­zna po cio­sie kor­dem, a może tylko ślad po nie­spo­dzie­wa­nym ze­tknię­ciu z nagle zwol­nio­ną talią okrę­to­wą.

Ofi­cer z za­do­wo­le­niem po­ki­wał głową.

– Przy­pa­lisz w końcu to cy­ga­ro? – Fo­ster po­cią­gnął na­stęp­ny łyk piwa. Smak gu­in­ne­sa i ty­to­nio­we­go dymu sta­no­wił­by do­sko­na­łe uko­ro­no­wa­nie su­te­go po­sił­ku, pierw­sze­go od kilku dni.

– Po­cze­kaj se pan chwil­kę – gbu­ro­wa­to od­po­wie­dzia­ła słu­żą­ca. – Oni strze­gą nas przed Bo­na­par­tu­siem.

Wiot­ka ręka wy­cią­gnę­ła się w stro­nę trzech mło­dych męż­czyzn.

– Dzię­ki nim – w gło­sie dziew­czy­ny za­brzmia­ło unie­sie­nie – Bo­na­par­tuś nie usta­wi gi­lo­tyn­ki przed pa­ła­cem Buc­kin­gham i nie skró­ci do­bre­go króla Je­rze­go o głowę. Oby Bóg bło­go­sła­wił kró­lo­wi i ad­mi­ra­ło­wi Nel­so­no­wi. Chło­pa­ki z ma­ry­nar­ki pod wodzą sir Ho­ra­tia dadzą se radę z Fran­cu­zi­ka­mi, bądź pan tego pewny. Mu­sisz pan się wstrzy­mać z pa­le­niem, oni mają pierw­szeń­stwo.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­bie­gła w stro­nę kuch­ni.

Fo­ster wzru­szył ra­mio­na­mi. Wy­glą­da­ło na to, że bę­dzie mu­siał sam po­fa­ty­go­wać się tam, gdzie udała się ob­słu­gu­ją­ca gości dziew­czy­na.

Nie czuł gnie­wu, tylko za­do­wo­le­nie. Fra­ze­su o gi­lo­ty­nie przed kró­lew­ską sie­dzi­bą, wy­po­wie­dzia­ny z prze­ję­ciem przez słu­żą­cą, użył w jed­nym a ar­ty­ku­łów w „Naval Chro­nic­le”. Wy­glą­da­ło na to, że wszy­scy za­czy­na­ją się nim po­słu­gi­wać.

Po­wo­li dopił resz­tę piwa.

Uśmiech­nął się sam do sie­bie. Coś mu jesz­cze przy­szło do głowy. 

Dawno nie od­wie­dzał gma­chu Ad­mi­ra­li­cji. Do­sta­wał li­chut­ką pen­syj­kę z „Naval Chro­nic­le” za so­len­ne opi­sy­wa­nie zwy­cię­skich starć z fran­cu­ski­mi okrę­ta­mi kor­sar­ski­mi, po­lu­ją­cy­mi na stat­ki han­dlo­we i pom­pa­tycz­ne spra­woz­da­nia z za­wi­nię­cia do portu kon­wo­jów Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej. Cza­sa­mi wpa­dał mu do kie­sze­ni nie­zły grosz za zre­da­go­wa­nie ob­wiesz­cze­nia, ode­zwy, opisu znacz­niej­sze­go star­cia fre­gat i kor­wet. Ga­ze­ta dru­ko­wa­ła ra­por­ty ka­pi­ta­nów, lecz czy­tel­ni­cy wo­le­li bar­dziej udra­ma­ty­zo­wa­ne, pełne życia dzien­ni­kar­skie re­la­cje. 

Kilku urzęd­ni­kom po­mógł w na­pi­sa­niu li­stów do ko­biet ich życia i być może po­pro­szą o spo­rzą­dze­nie na­stęp­nych. Nie po­wi­nien za­nie­dby­wać źró­dła nie­wiel­kich, lecz sta­łych do­cho­dów. Mógł prze­cież otrzy­mać nowe zle­ce­nie.

Fo­ster do­szedł do wnio­sku, że pa­le­niem cy­ga­ra może się roz­ko­szo­wać po dro­dze, a mała prze­chadz­ka cał­kiem do­brze mu zrobi.

Raźno ru­szył w stro­nę bu­dyn­ku przy ulicy Whi­te­hall.

Nadal prze­peł­nia­ła go ra­dość. Teraz, kiedy los się nagle od­mie­nił, bę­dzie mógł wie­czo­ra­mi usiąść do pi­sa­nia po­wie­ści o woj­nie Dwóch Róż. W końcu kupi po­rząd­ne, grube świe­ce. Oczy prze­sta­ną łza­wić, zmę­czo­ne ni­kłym pło­my­kiem nędz­nej ło­jów­ki. Bę­dzie mógł sku­pić się tylko na tek­ście.

Naj­bar­dziej cie­szy­ła Fo­ste­ra myśl, że fun­du­szów wy­star­czy na długo.  Praca przy uko­cha­nym utwo­rze po­win­na teraz pójść spraw­nie.

 

***

 

– Ilu ludzi bę­dzie wie­dzieć wszyst­ko? – Ja­rvis z na­my­słem po­dra­pał się po bro­dzie.

– Nie wię­cej niż pię­ciu, co naj­wy­żej sze­ściu, sir – bez wa­ha­nia od­po­wie­dział Bar­row. – Nas dwóch. Finch, bo on bę­dzie na nowo pisał listy. Oczy­wi­ście czło­wiek ukła­da­ją­cy ich treść. W sumie – czte­ry osoby. Za­kła­dam jed­nak, że może bę­dzie­my mu­sie­li po­szu­kać no­we­go li­te­ra­ta, je­że­li próby pierw­sze­go okażą się nie­za­do­wa­la­ją­ce. Do­pusz­czam moż­li­wość dwu­krot­nej wy­mia­ny, potem bę­dzie­my mu­sie­li zre­zy­gno­wać, bo krąg wta­jem­ni­czo­nych za bar­dzo się roz­sze­rzy.

Ad­mi­rał St. Vin­cent z roz­tar­gnie­niem po­ki­wał głową. Widać było, że jego umysł sys­te­ma­tycz­nie prze­tra­wia wszyst­ko to, co pod­czas dłu­giej roz­mo­wy wy­ło­żył se­kre­tarz Ad­mi­ra­li­cji. Chciał po­znać wię­cej szcze­gó­łów, od­kła­da­jąc chwi­lę pod­ję­cia de­cy­zji.

– Chyba jed­nak wię­cej… – Ja­rvis chrząk­nął. – Ktoś musi przej­mo­wać te baj­du­rze­nia dwoj­ga ko­chan­ków, nadal trak­tu­ją­cych się jak Romeo i Julia, usu­wać pie­czę­cie, la­ko­wać nowe listy, eks­pe­dio­wać.

– Nie, sir. – Se­kre­tarz po­krę­cił głową. – Ci lu­dzie nic nie będą wie­dzieć. My i tak już czy­ta­my listy Nel­so­na, o czym kie­dyś już wspo­mnia­łem, sir, choć do tej pory nie czy­ta­li­śmy li­stów lady Ha­mil­ton. – Zmru­żył oczy. – Cho­dzi o spra­wy bez­pie­czeń­stwa. Ad­mi­rał Nel­son sporo pisze o swo­ich pla­nach, po­su­nię­ciach, prze­my­śle­niach. Chcia­łem wie­dzieć, czy nie za dużo, bo ko­bie­ty czę­sto by­wa­ją ga­da­tli­we, a do­my­śla­my się obec­no­ści kilku agen­tów kor­sy­kań­skie­go ty­ra­na w oto­cze­niu ko­chan­ki ad­mi­ra­ła. Lecz Nel­son nigdy nie prze­kra­cza w tych spra­wach pew­nej gra­ni­cy, po­dob­nie jak lady Ha­mil­ton. Jej listy czy­ta­my od nie­daw­na. Za­czę­li­śmy tak czy­nić do­pie­ro wtedy, kiedy po­ja­wił się ten Fitz­pa­trick, a ad­mi­rał Nel­son za­czął się skar­żyć na obo­jęt­ność ko­bie­ty swo­je­go życia.

– Fitz­pa­trick to goguś i ba­wi­da­mek – sap­nął Ja­rvis. – Dam­ski piesz­czoch. My­dłek. Oczy­wi­ście z gwar­dii ir­landz­kiej, nie mogło być ina­czej. Rude włosy, nie­bie­skie oczy, usta pełne ga­da­ni­ny o mi­ło­ści.

– Lu­dzie zaj­mu­ją­cy się spra­wa­mi, po­wiedz­my, po­moc­ni­czy­mi – cią­gnął spo­koj­nie Bar­row – będą są­dzić, że kon­ty­nu­uje­my dawną dzia­łal­ność. Tylko Finch i czło­wiek, ukła­da­ją­cy od nowa listy, będą znali praw­dę.

Mu­siał także od­nieść się do wcze­śniej­szych słów lorda St. Vin­cent. Były nie­spra­wie­dli­we, a nawet nie­bez­piecz­ne. Bar­row są­dził, że Ja­rvis zdaje sobie z tego spra­wę. Po pro­stu ad­mi­rał dał upust prze­peł­nia­ją­cej go iry­ta­cji.

– Fitz­pa­trick to lo­jal­ny pod­da­ny króla, go­to­wy oddać za niego życie w walce – stwier­dził z na­ci­skiem. – Szcze­ry Bry­tyj­czyk. Bar­dzo in­te­li­gent­ny czło­wiek. Zna na pa­mięć wiele so­ne­tów Szek­spi­ra. In­te­re­su­je się sztu­ką ma­lar­ską, zbie­ra ob­ra­zy. Jest znaw­cą te­atru. Zwy­kły ba­wi­da­mek nigdy nie za­in­te­re­so­wał­by lady Ha­mil­ton.

Bar­row do­brze wie­dział, że za­rze­wie buntu w Ir­lan­dii cią­gle się tli, a ce­sarz Fran­cu­zów tylko czeka na sprzy­ja­ją­cą oka­zję, aby na Zie­lo­nej Wy­spie wznie­cić pło­mień zbroj­ne­go oporu. Pułk gwar­dii ir­landz­kiej de­mon­stro­wał przy­wią­za­nie miesz­kań­ców tych ziem do ko­ro­ny bry­tyj­skiej. Nie­opatrz­na wy­po­wiedź mogła Ja­rvi­sa wiele kosz­to­wać, gdyby do­tar­ły do nie­po­wo­ła­nych uszu, co naj­mniej srogą re­pry­men­dę pre­mie­ra Ad­ding­to­na.  

– A więc, prze­proś go za to, co rze­kłem, je­że­li go spo­tkasz. – Ja­rvis ru­basz­nie za­re­cho­tał. – Pa­mię­taj tylko, że mu­sisz do­cho­wać ta­jem­ni­cy tej roz­mo­wy, co sam wcze­śniej pod­kre­śli­łeś.

Obaj za­czę­li się śmiać. Lord St. Vin­cent prze­tarł za­łza­wio­ne oczy. Wie­dział, że Bar­row o ni­czym ni­ko­mu nie wspo­mni. 

– Kosz­ta i gwa­ran­cje za­cho­wa­nia ta­jem­ni­cy? – za­da­jąc ko­lej­ne py­ta­nie, Ja­rvis oparł ręce o biur­ko. Bar­row osą­dził, że ad­mi­ra­ła znu­dzi­ło dłu­gie sie­dze­nie i za­mie­rza wstać.

– Mi­ni­mal­ne, a pew­ność do­cho­wa­nia se­kre­tu wię­cej niż wy­star­cza­ją­ca – bez wa­ha­nia od­po­wie­dział se­kre­tarz. – Od dawna wy­pła­ca­my pen­sje lu­dziom, otwie­ra­ją­cym, fał­szu­ją­cym i po­now­nie pie­czę­tu­ją­cym różne listy i do­ku­men­ty. To dawni prze­stęp­cy, ale zło­ży­li przy­się­gę wier­no­ści kró­lo­wi. Za jej zła­ma­nie grozi stry­czek. Za lo­jal­ną służ­bę czeka ich gra­ty­fi­ka­cja. Znaj­dą też u nas inne za­trud­nie­nie, je­że­li ich usłu­gi w końcu okażą się nie­po­trzeb­ne.

Ja­rvis po­ki­wał głową.

– Finch zo­sta­nie wcie­lo­ny do floty, więc nie mu­sie­li­by­śmy mu dużo pła­cić, gdy­bym przy­stał na pań­ską pro­po­zy­cję, Bar­row – stwier­dził z uśmie­chem. – Jed­nak­że, oczy­wi­ście, musi otrzy­my­wać ja­kieś nie­wiel­kie po­bo­ry, żeby nie świe­cił dziu­ra­mi w spodniach na Stran­dzie. Od­czy­taj mu też od razu re­gu­la­min floty.

Po­czą­tek służ­by ma­ry­na­rzy na okrę­tach Royal Navy za­wsze wy­glą­dał tak samo – któ­ryś z ofi­ce­rów czy­tał na głos re­gu­la­min floty. Tę czyn­ność po­wta­rza­no czę­sto, prze­waż­nie na za­koń­cze­nie prze­glą­du stanu okrę­tu przez do­wód­cę. Ozna­cza­ła jedno – pod­po­rząd­ko­wa­nie się twar­dym prze­pi­som i dra­koń­skim re­pre­sjom nawet za drob­ne prze­wi­nie­nia. Zwrot „kara śmier­ci” w re­gu­la­mi­nie floty nie na­le­żał do rzad­ko uży­wa­nych okre­śleń.

Bar­row w mil­cze­niu po­ki­wał głową. Roz­mo­wa nie­uchron­nie zbli­ża­ła się do chwi­li, kiedy pad­nie py­ta­nie o na­zwi­sko czło­wie­ka, ma­ją­ce­go uzu­peł­niać listy ko­chan­ków albo nawet pisać je od nowa. Se­kre­tarz wie­dział, że jest to naj­słab­szy punkt planu. Nie mógł­by na żą­da­nie Ja­rvi­sa podać na­zwi­ska tej osoby. W za­ci­szu ga­bi­ne­tu roz­wa­żał kan­dy­da­tu­ry kilku zna­nych mu po­sta­ci z dzien­ni­kar­skie­go i li­te­rac­kie­go świat­ka, Wszyst­kie od­rzu­cił. Znani mu li­te­ra­ci mogli two­rzyć dobre ar­ty­ku­ły, ob­wiesz­cze­nia i ode­zwy, lecz nie spro­sta­li­by nie­zwy­kłe­mu wy­zwa­niu.

Skła­mał, mó­wiąc Ja­rvi­so­wi, że za­sta­na­wia się nad wy­bo­rem. Lecz Bar­row nie mógł dalej dzia­łać bez ak­cep­ta­cji lorda St. Vin­cent. Czym innym było kon­tro­lo­wa­nie pry­wat­nej ko­re­spon­den­cji Nel­so­na, zu­peł­nie czym innym jej fał­szo­wa­nie, nawet w in­te­re­sie bry­tyj­skiej ko­ro­ny. Gdyby oka­za­ło się, że Bar­row sam pod­jął taką de­cy­zję, jego ka­rie­ra le­gła­by w gru­zach.

Szef Ad­mi­ra­li­cji, stę­ka­jąc bo­le­śnie, z tru­dem dźwi­gnął się z fo­te­la. Kuś­ty­ka­jąc, wol­nym kro­kiem zbli­żył się do ko­min­ka. Wrzu­cił do środ­ka dwa do­dat­ko­we po­la­na. Wiel­kim po­grze­ba­czem sta­ran­nie ufor­mo­wał zgrab­ny sto­sik pa­lą­cych się szczap.

Bar­row po­czuł, że za­czy­na się pocić.

– Sir, je­że­li pan po­zwo­li, uchy­lę na chwi­lę okno – po­pro­sił wiel­ce śmia­ło. Wszy­scy znali przy­wią­za­nie Ja­rvi­sa do mocno bu­zu­ją­ce­go ognia w ko­min­ku.

– Po­wiew wia­tru znad Ta­mi­zy od­świe­ży nasze umy­sły – wiel­ko­dusz­nie zgo­dził się lord St. Vin­cent. – Do­kład­nie jed­nak potem je za­mknij. Po­cze­kaj chwi­lę, zaraz znowu usa­do­wię się na swoim miej­scu.

Bar­row stał przy otwar­tym na oścież oknie, z przy­jem­no­ścią wdy­cha­jąc świe­że, nieco chłod­ne po­wie­trze.

Wi­dział i do­sko­na­le sły­szał dwóch ludzi, roz­ma­wia­ją­cych na dzie­dziń­cu za­le­d­wie trzy kroki dalej – po­rucz­ni­ka z na­szyw­ka­mi ofi­ce­ra szta­bo­we­go na ka­pe­lu­szu i kogoś, kogo se­kre­tarz znał i cza­sa­mi się z nim spo­ty­kał, lecz jego na­zwi­ska nie po­tra­fił sobie teraz przy­po­mnieć.

– Na­pi­sa­łeś mi trzy zna­ko­mi­te listy, Fo­ster – głos męż­czy­zny w mun­du­rze brzmiał pro­tek­cjo­nal­nie, ale bar­dzo cie­pło. – Przy­wo­ła­nie strof Mil­to­na zro­bi­ło na Mary bar­dzo dobre wra­że­nie. To córka han­dla­rza skór i hur­tow­ni­ka mięsa, ode­bra­ła jed­nak sta­ran­ne wy­kształ­ce­nie. W pew­nych krę­gach sta­jesz się sław­ny, John.

Szta­bo­wiec wy­buch­nął śmie­chem. W tym we­so­łym, mło­dzień­czym chi­cho­cie do­mi­no­wa­ła jed­nak nie­kła­ma­na nuta uzna­nia.

– Mary wy­je­cha­ła z ojcem do Szko­cji. Jej ro­dzi­ciel po­szu­ku­je spo­rej ilo­ści wołów. Za­ma­wiam u cie­bie pięć li­stów. Szu­ka­łem cię, ale nie mo­głem zna­leźć. Dzi­siaj spa­dłeś mi po pro­stu z nieba. Do­ga­da­my się, jeśli idzie o cenę.

Kor­dial­nie po­kle­pał Fo­ste­ra po ra­mie­niu.

– Sły­sza­łem, Fo­ster, że pi­szesz jakąś po­wieść – rzu­cił na od­chod­nym po­rucz­nik. – Je­że­li jest tak dobra jak twoje listy, może oka­zać się na­praw­dę cie­ka­wa. 

Glos lorda St. Vin­cent zmu­sił Bar­ro­wa do od­wró­ce­nia się.

– Pod­su­muj­my. – Ja­rvis gło­śno chrząk­nął.

Bar­row, uśmie­cha­jąc się sam do sie­bie, sta­ran­nie za­mknął okno. Ad­mi­rał nie cier­piał prze­cią­gów.

– Upie­rasz się przy twier­dze­niu, że Horry może wy­stą­pić ze służ­by, chcąc spę­dzić resz­tę życia z lady Ha­mil­ton? – Ja­rvis za­czął na­bi­jać ty­to­niem gruby cy­buch.

– Tak, sir – zde­cy­do­wa­nie od­po­wie­dział Bar­row. – Ad­mi­rał Nel­son uczy­nił już dla An­glii aż nadto dużo. Stra­cił przy tym rękę. Nie widzi na jedno oko. Od­niósł sze­reg zwy­cięstw, a przy oka­zji, o czym nie pa­mię­ta­my, nieco lżej­szych ran. Ta bli­zna na czole… Ledwo uszedł śmier­ci. Ma pełne prawo zre­zy­gno­wać, a nikt nie ma prawa po­wie­dzieć mu złego słowa. Kocha lady Ha­mil­ton i uczy­ni wszyst­ko, żeby jej nie stra­cić. A fi­nan­so­wo jest już za­bez­pie­czo­ny, mimo tego, że czę­sto nę­ka­ją go wie­rzy­cie­le.

– Hm. – W po­mru­ku Ja­rvi­sa nadal brzmiał ton na­my­słu. Kciu­kiem sta­ran­nie ubi­jał tytoń w fajce. – Praw­dą jest, że Ho­ra­tio szyb­ko się de­cy­du­je. Umie wy­ko­rzy­stać szan­sę. Nie znam in­ne­go do­wód­cy na morzu, mo­gą­ce­go pod tym wzglę­dem do­rów­nać Nel­so­no­wi. W tej spra­wie też może bły­ska­wicz­nie pod­jąć i wy­ko­nać taką de­cy­zję, jaką uzna za wła­ści­wą.

Wes­tchnął cięż­ko. Nie­wy­raź­nie wy­mie­nił kilka na­zwisk. Bar­row po­chy­lił się, żeby le­piej sły­szeć.  

– James Sau­ma­rez, Col­lin­gwo­od… – kon­ty­nu­ował Ja­rvis. Prych­nął i po­krę­cił głową. – To nie są ad­mi­ra­ło­wie, po­sia­da­ją­cy umie­jęt­no­ści i ta­lent Horry’ego.

– Po pro­stu, sir. – Bar­row spoj­rzał Ja­rvi­so­wi pro­sto w oczy. – Ad­mi­rał Nel­son jest nadal po­trzeb­ny An­glii. Wię­cej – jest nie­zbęd­ny. Mu­si­my uczy­nić wszyst­ko, co w na­szej mocy, żeby prze­stał wąt­pić w uczu­cia lady Ha­mil­ton, a listy ko­chan­ki muszą na­pa­wać go otu­chą. Stać się źró­dłem no­wych in­spi­ra­cji.

– Tak, Bar­row. Masz rację, choć na po­cząt­ku, przy­zna­ję, wąt­pi­łem w nią – w gło­sie Ja­rvi­sa za­brzmia­ło zde­cy­do­wa­nie. – Na­tu­ral­nie wy­bra­łeś już kogoś, kto ukła­dał­by listy?

– Oczy­wi­ście, sir – bez wa­ha­nia opo­wie­dział se­kre­tarz. – To John Fo­ster, jeden z na­szych dzien­ni­ka­rzy, znaw­ca twór­czo­ści au­to­ra „Raju utra­co­ne­go” i po­cząt­ku­ją­cy, lecz bar­dzo obie­cu­ją­cy pi­sarz.

Bar­row dawno już przy­po­mniał sobie imię męż­czy­zny, roz­ma­wia­ją­ce­go z po­rucz­ni­kiem ze szta­bu. Miał świet­ną pa­mięć do twa­rzy, imion i na­zwisk.

– W pew­nych krę­gach jest uwa­ża­ny za zna­ko­mi­te­go fa­chow­ca w dzie­dzi­nie pi­sa­nia li­stów do ko­biet – dodał z uśmie­chem. – Nie wąt­pię, że da sobie radę ze two­rze­niem czu­łych i peł­nych mi­ło­ści wy­znań nie­wia­sty do męż­czy­zny. Je­stem prze­ko­na­ny – w gło­sie se­kre­ta­rza za­brzmia­ło roz­ba­wie­nie – że z przy­jem­no­ścią przyj­mie nowe, nie­ocze­ki­wa­ne zle­ce­nie.

 

***

 

– Finch, co są­dzisz o ta­kiej fra­zie: „Naj­uko­chań­szy Ho­ra­tio, wiem, że wszy­scy ocze­ku­ją od Cie­bie, że wy­peł­nisz swój obo­wią­zek. Nie­po­koi mnie, co może się wtedy stać z Tobą.”? Bar­row pod­kre­ślił ją fa­li­stą linią.

John Fo­ster od­czy­tał na głos wy­imek listu lady H. Go­niec Ad­mi­ra­li­cji przy­niósł epi­sto­łę rano, wraz z ko­lej­nym ze­sta­wem ksiąg ra­chun­ko­wych i kwi­tów de­po­zy­to­wych Ad­mi­ra­li­cji.

Listy lady Ha­mil­ton okre­śla­no „li­sta­mi lady H.” Pisma ad­mi­ra­ła Nel­so­na do ko­chan­ki „li­sta­mi Horry’ego”. Nikt nie pa­mię­tał, kto pierw­szy je tak na­zwał.

– Pom­pa­tycz­ne i suche. – Finch po­krę­cił głową. – Nasz pryn­cy­pał ma rację, pod­kre­śla­jąc ten frag­ment. Śro­dek nie­zły, ale po­czą­tek i ko­niec – fa­tal­ne.

Finch sta­ran­nie wy­pi­sy­wał na kar­cie pa­pie­ru sze­re­gi ko­lej­nych złą­czeń liter „t” i „h”. Wier­ne ich od­wzo­ro­wa­nie znowu, zda­niem Fin­cha, za­czę­ło spra­wiać pe­wien kło­pot. Przy­pusz­czał, że lady Ha­mil­ton za­czę­ła się po­słu­gi­wać no­wo­mod­nym wy­na­laz­kiem, in­dy­czym lub gęsim pió­rem z osa­dzo­ną na końcu złotą sta­lów­ką, i stąd wzię­ła się nie­wiel­ka, lecz wy­raź­na zmia­na cha­rak­te­ru pisma.  

Cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie Finch stał się do­sko­na­łym po­moc­ni­kiem Fo­ste­ra. Syn pa­sto­ra ode­brał sta­ran­ne wy­kształ­ce­nie, nigdy jed­nak nie za­mie­rzał pójść w ślady ojca. Pra­gnął zo­stać ma­la­rzem. Pil­nie stu­dio­wał ry­su­nek, za­sa­dy per­spek­ty­wy, ka­li­gra­fię, stale ćwi­czył pew­ność ręki. Pró­bu­jąc ma­lo­wać pierw­sze por­tre­ty, za­czął prze­by­wać w śro­do­wi­sku dziew­czyn, mię­dzy in­ny­mi zaj­mu­ją­cych się pro­fe­sją mo­de­lek. Może i dla­te­go świet­nie znał ko­bie­ty. 

– Sły­sza­łem cią­gle roz­mo­wy tych pa­nie­nek i wiele się przy tym na­uczy­łem – skwi­to­wał kie­dyś ze śmie­chem uwagę Fo­ste­ra.

– „Naj­uko­chań­szy Mój” brzmia­ło­by chyba le­piej – Fo­ster po­dra­pał się po nosie. – „Mój” pi­sa­ne dużą li­te­rą, jak to jest przy­ję­te.

– „Mój Uko­cha­ny”. – Finch pod­niósł palec. – „Uko­cha­ny” dużą li­te­rą. Tam­ten po­czą­tek pi­sa­ła w miarę tro­skli­wa me­tre­sa. Ten – ko­cha­ją­ca ko­bie­ta. Wiel­ka li­te­ra w wy­ra­zie „Uko­cha­ny” po­ka­zu­je siłę jej uczu­cia. Pisze szcze­rze, od ręki, nie ba­wiąc się w znaj­dy­wa­nie ład­nych okre­śleń. Ak­cen­tu­je mi­łość. Tak pisze osoba ko­cha­ją­ca. Na­pi­je­my się her­ba­ty?

– Z przy­jem­no­ścią – ra­do­śnie od­po­wie­dział Fo­ster. Finch po­mógł roz­wią­zać ko­lej­ny pro­blem. – Czemu kwe­stio­nu­jesz ko­niec tego zda­nia?

– „Drżę ze stra­chu, co może się wy­da­rzyć” – mruk­nął Finch, sta­wia­jąc czaj­nik na że­liw­nym pie­cy­ku. – „Mdle­ję na myśl, że może Cię, uko­cha­ny skar­bie, tra­fić kula wroga.” „Prze­ni­ka mnie zimno, kiedy myślę, co może tobie, Uko­cha­ny, się przy­tra­fić”. To by­ło­by to, o co nam cho­dzi. Po­licz wy­ra­zy, Fo­ster. W nowym za­koń­cze­niu musi ich być mniej wię­cej tyle samo.

– Zda­nia, po­da­ne przez cie­bie, wy­pi­sa­łem sobie na li­ście zmian, oczy­wi­ście nie w iden­tycz­nym brzmie­niu. – Fo­ster za­tarł dło­nie. – Mam ich jesz­cze dzie­więć. Wy­bio­rę naj­lep­sze. Je­ste­śmy na do­brej dro­dze. Nie po­do­ba mi się też śro­dek. „ Wszy­scy ocze­ku­ją…” Gdzie w tym zda­niu jest lady H? Ona nie ocze­ku­je? Można od­nieść wra­że­nie, że opi­su­je to, co usły­sza­ła od in­nych.

– Na przy­kład od tego nie­do­szłe­go, ir­landz­kie­go ko­cha­sia – iro­nicz­nie za­uwa­żył Finch. – I tak do­brze, że pisze w licz­bie mno­giej, dość bez­oso­bo­wo.

On i Fo­ster wie­dzie­li, kim jest Geo­r­ge Fitz­pa­trick i znali jego rolę.

Li­sto­pad roz­po­czął się opa­da­mi desz­czu ze śnie­giem. Pra­wie nie za­uwa­ży­li, że mi­nę­ło ponad pól roku od czasu, kiedy do­wie­dzie­li się o cze­ka­ją­cym ich za­da­niu. Pa­da­ło pra­wie bez prze­rwy i nie wy­glą­da­ło na to, że po­go­da się po­pra­wi. W ni­skim, ob­szer­nym po­miesz­cze­niu nie od­czu­wa­li jed­nak chło­du. Spo­rej wiel­ko­ści że­liw­ny pie­cyk dawał przy­jem­ne uczu­cie cie­pła. Mieli pod do­stat­kiem drew­na i ob­fi­cie z niego ko­rzy­sta­li.

Wszyst­ko od sa­me­go po­cząt­ku ukła­da­ło się do­brze. Fo­ster są­dził, że znacz­ną rolę mógł ode­grać w tym przy­pa­dek. Przy­zna­wał jed­nak, że wiele za­wdzię­cza­ją do­świad­cze­niu i wie­dzy Fin­cha, a także or­ga­ni­za­tor­skim umie­jęt­no­ściom Bar­ro­wa. Se­kre­tarz Ad­mi­ra­li­cji zna­lazł dla nich świet­ne locum – dwa po­miesz­cze­nia z tyłu stocz­nio­we­go bu­dyn­ku, zaj­mo­wa­ne­go przez kwe­sto­ra Ad­mi­ra­li­cji, od­po­wie­dzial­ne­go za roz­li­cze­nia fi­nan­so­we i jego nie­licz­ny ze­spół urzęd­ni­ków. Miej­sce po­sia­da­ło sporo zalet. W bu­dyn­ku zbie­ra­no listy i prze­sył­ki służ­bo­we dla floty, więc przej­mo­wa­nie i po­now­ne eks­pe­dio­wa­nie pism Nel­so­na i lady Ha­mil­ton nie na­strę­cza­ło trud­no­ści. Bar­row nie­zwłocz­nie wydał po­le­ce­nia i do­pil­no­wał, aby ich ko­re­spon­den­cja spły­wa­ła do lon­dyń­skie­go portu, nawet wtedy, kiedy szyb­ciej do­tar­ła­by do ad­re­sa­tów przez Por­ts­mouth, głów­ną bazę floty. Po­nad­to po­ko­je miały od­ręb­ne wej­ście.

Bar­row za­sta­na­wiał się nad spo­so­bem za­ma­sko­wa­nia dzia­łal­no­ści Fin­cha i Fo­ste­ra. Po­mysł Fin­cha oka­zał się ge­nial­ny w swo­jej pro­sto­cie.

– Spraw­dza­my księ­gi roz­ra­chun­ko­we floty, a także kwity de­po­zy­to­we, czy przy­pad­kiem nie zo­sta­ły pod­ro­bio­ne – rzu­cił z krzy­wym uśmie­chem pod­czas jed­ne­go z wielu spo­tkań. – To miej­sce ide­al­nie się do tego na­da­je.

Gońcy Ad­mi­ra­li­cji re­gu­lar­nie do­star­cza­li i od­wo­zi­li do ar­chi­wum grube księ­gi i po­wią­za­ne pacz­ki do­ku­men­tów fi­nan­so­wych. Fo­ster roz­pa­ko­wy­wał kilka prze­sy­łek, po czym po upły­wie kil­ku­na­stu dni rów­nie sta­ran­nie je za­wią­zy­wał. Sta­rał się ni­cze­go za bar­dzo nie prze­kła­dać, nie chcąc zbu­rzyć ide­al­ne­go po­rząd­ku ich uło­że­nia. Ni­ko­go nie dzi­wi­ły więk­sze i mniej­sze lupy, le­żą­ce na stole – ba­da­nie praw­dzi­wo­ści kwi­tów de­po­zy­to­wych w pełni uza­sad­nia­ło ich po­sia­da­nie. Tak samo ni­ko­go nie dzi­wi­ła obec­ność dwóch żoł­nie­rzy przy wej­ściu – strze­gli waż­nych do­ku­men­tów Ad­mi­ra­li­cji.

Szyb­ko utarł się spo­sób po­stę­po­wa­nia z nad­cho­dzą­cy­mi li­sta­mi. Otwie­rał je Finch przy uży­ciu roz­pa­lo­ne­go do czer­wo­no­ści noża, z wiel­ką ma­estrią usu­wa­jąc la­ko­wą pie­częć. Oka­za­ło się, że nie jest po­trzeb­ny żaden do­dat­ko­wy po­moc­nik – syn pa­sto­ra świet­nie sobie ra­dził. Nie chciał zdra­dzić, gdzie po­siadł tę umie­jęt­ność.

– Roz­grze­wasz ostrze, z tym, że sztych musi być pla­ski i dość cien­ki – po­in­stru­ował kie­dyś Fo­ste­ra. – Przed­tem ostroż­nie schła­dzasz pie­częć i pa­pier wodą. Nie za dużo płynu, aby nie prze­siąkł do środ­ka i nie roz­ma­zał atra­men­tu. De­li­kat­ny, ale zde­cy­do­wa­ny ruch tuż nad po­wierzch­nią, i ostrze prze­cho­dzi przez wosk jak przez masło. Lak albo wosk się roz­grze­wa­ją, ale nie na tyle, żeby uszko­dzić kart­kę. Jesz­cze cie­płym czu­becz­kiem roz­wie­ra­my po­zo­sta­ło­ści nadal mięk­kiej pie­czę­ci. Spójrz tylko! 

Fo­ster za­fa­scy­no­wa­ny przy­glą­dał się le­żą­cej na stole krą­głej, pła­skiej brył­ce laku z nadal nie­na­ru­szo­nym od­ci­skiem me­ta­lo­we­go znaku nadaw­cy.

– Do­ku­ment de­li­kat­nie osu­sza­my nad pie­cem, kła­dzie­my na stole, przy­kła­da­my coś cięż­kie­go, żeby pa­pier się nie po­marsz­czył. Bę­dzie taki, jak po­przed­nio – gład­ki. Po­zo­sta­ło­ści na złą­cze­niu po­kry­je po­now­ne la­ko­wa­nie. Ten spo­sób po­zwa­la też na uzy­ska­nie kopii pie­czę­ci – z uśmie­chem dodał Finch. – To nic trud­ne­go, je­że­li ma się do dys­po­zy­cji czy­tel­ną od­bit­kę.

Pie­czę­cie uży­wa­ne przez lorda Nel­so­na i lady Ha­mil­ton wy­ko­nał za­ufa­ny gra­wer Ad­mi­ra­li­cji.

Od razu Bar­row usta­lił też, że lady H. i Horry nie spo­rzą­dza­ją kopii li­stów. Fo­ster szyb­ko prze­ko­nał Bar­ro­wa, jak bar­dzo roz­sze­rza to moż­li­wo­ści zmia­ny tre­ści.

– Pro­jek­tu­jąc nowy roz­dział mojej po­wie­ści, mam w gło­wie pra­wie wszyst­ko, łącz­nie z tym, co kto komu powie – stwier­dził zde­cy­do­wa­nie.  – Po dwóch dniach zo­sta­je mi tylko osno­wa zda­rzeń. Oni będą pa­mię­tać, co chcie­li na­pi­sać. Nie będą pa­mię­ta­li, jak to uczy­ni­li. Słowa szyb­ko ula­tu­ją. Oczy­wi­ście, muszę za­cho­wać umiar i ostroż­ność.

Se­kre­tarz Ad­mi­ra­li­cji dał Fo­ste­ro­wi wolną rękę.

Po otwo­rze­niu listu Fo­ster uważ­nie go czy­tał. Na od­ręb­nej kar­cie no­to­wał spo­strze­że­nia i su­ge­stie. List nie­zwłocz­nie wę­dro­wał do Whi­te­hall. Wra­cał jesz­cze tego sa­me­go dnia, z uwa­ga­mi se­kre­ta­rza Ad­mi­ra­li­cji.

Pod­kre­śle­nie ja­kiejś frazy i znak za­py­ta­nia ozna­cza­ły, że Bar­row ak­cep­tu­je treść, jed­nak­że na­le­ży ją nieco zmie­nić. Wzmoc­nić zna­cze­nie, uczy­nić czul­szą. Linia opa­trzo­na wy­krzyk­ni­kiem in­for­mo­wa­ła, że ko­niecz­na jest zde­cy­do­wa­na prze­rób­ka. Fa­li­ste pod­kre­śle­nie za­wia­da­mia­ło, że za­zna­czo­ną frazę na­le­ży na­pi­sać od nowa. Te znaki Bar­row sta­wiał nie tylko przy źle brzmią­cych zda­niach, ale też przy po­je­dyn­czych wy­ra­zach, Na od­ręb­nej kar­cie se­kre­tarz wy­pi­sy­wał uwagi, cza­sa­mi kon­kret­ne pro­po­zy­cje. Już po pierw­szym li­ście opa­trzył pod­kre­śle­nia drob­no sta­wia­ny­mi cy­fer­ka­mi, po­wta­rza­ją­cy­mi się póź­niej na „kar­cie su­ge­stii”. Tak Fo­ster na­zwał to, co pisał do nich Bar­row.

List wra­cał do nie­po­zor­ne­go bu­dyn­ku na ty­łach lon­dyń­skich doków. Fo­ster, uwzględ­nia­jąc ży­cze­nia Bar­ro­wa, pisał nowy. Bar­dzo czę­sto sam wpro­wa­dzał do­dat­ko­we zmia­ny, roz­sze­rze­nia i uzu­peł­nie­nia. Cza­sa­mi pisał list pra­wie od po­cząt­ku. Two­rzył coś, co enig­ma­tycz­nie okre­śla­no „prób­ką”. „Prób­ka” lą­do­wa­ła na biur­ku se­kre­ta­rza Ad­mi­ra­li­cji. Bar­row dość czę­sto na­no­sił ołów­kiem ko­lej­ne uwagi. Wtedy Fo­ster spo­rzą­dzał drugą „prób­kę”. Prze­waż­nie oka­zy­wa­ła się wy­star­cza­ją­ca, choć nie­kie­dy ich zwierzch­nik jesz­cze su­ge­ro­wał zmia­ny. By­wa­ło, że treść prze­ró­bek i uzu­peł­nień sta­wa­ła się przed­mio­tem spo­rów, z ko­niecz­no­ści szyb­ko roz­strzy­ga­nych.

Po osta­tecz­nym uzgod­nie­niu zmian Jack Finch przy­stę­po­wał do pracy. Pisał list kilka razy, po­rów­nu­jąc tekst z ory­gi­nal­ny­mi li­sta­mi lady H. lub Horry’ego. Nie nisz­czo­no ich – Finch po­trze­bo­wał wzor­ców. W końcu spo­rzą­dzał list, jak to okre­ślał, „na czy­sto”, la­ko­wał i od­ci­skał pie­częć.

Fo­ster po­dzi­wiał ma­estrię pracy Fin­cha. Mimo uży­wa­nia lupy, nie po­tra­fił od­kryć żad­nych róż­nic w cha­rak­te­rze pisma. 

Pew­ne­go dnia Finch wy­ja­śnił Fo­ste­ro­wi isto­tę po­peł­nia­nych przez niego prze­stępstw. Chyba wziął pod uwagę, że to­wa­rzysz i tak mógł­by po­znać praw­dę z ust Bar­ro­wa.

– Flota wo­jen­na to wiel­ki i skom­pli­ko­wa­ny me­cha­nizm. – Finch uśmie­chał się skąpo, opo­wia­da­jąc o tym, jak wy­sła­no go na deski sza­fo­tu. – Po­trze­bu­je be­czek, gwoź­dzi, żyw­no­ści, mąki, pro­chu, lin, płót­na, ce­bu­li, czosn­ku i gro­chu. Mnó­stwa rze­czy. Je­steś do­staw­cą be­czek. Wy­ko­na­łeś za­mó­wie­nie na pięć­dzie­siąt sztuk. Nie do­sta­jesz od ręki za­pła­ty. Otrzy­mu­jesz kwit de­po­zy­to­wy na umó­wio­ną sumę. Pod­pi­sa­ny, opie­czę­to­wa­ny, za­twier­dzo­ny. Do­pie­ro z nim uda­jesz się do urzę­du kwe­sto­ra, wtedy, kiedy chcesz. To wy­god­ne, bo od­ra­cza płat­ność, umoż­li­wia kon­tro­lę. Dla cie­bie też – kwit ma okre­ślo­ną war­tość, mo­żesz go sprze­dać. Jest wła­ści­wie pew­nym we­kslem, płat­nym od ręki. Czemu jed­nak nie do­star­czyć stu be­czek? To zna­czy, wy­pi­sać do­ku­men­tu, po­twier­dza­ją­ce­go na­stęp­ną do­sta­wę?

– To trud­ne? – za­py­tał z cie­ka­wo­ścią Fo­ster.

– Bar­dzo – spo­koj­nie od­po­wie­dział Finch. – Wszyst­ko musi się zga­dzać. Pod­pi­sy, pie­czę­cie, pa­pier. Za­twier­dze­nia. Na­zwi­sko do­staw­cy. Daty. Kwoty nie mogą być za duże, bo wzbu­dzi­ły­by po­dej­rze­nia.  Jedno na pewno jest nie­praw­dzi­we – tych ko­lej­nych pięć­dzie­się­ciu be­czek flota nigdy nie otrzy­ma­ła. Poj­mu­jesz to?

Skąpy uśmiech Fin­cha po­głę­bił się.

Fo­ster nie za­mie­rzał do­cie­kać, skąd Finch tak do­kład­nie wie­dział o róż­nych do­sta­wach. Od Bar­ro­wa usły­szał kie­dyś, że w trak­cie pro­ce­su nie chciał ni­cze­go ujaw­nić. Może i dla­te­go, są­dził Fo­ster, otrzy­mał tak su­ro­wy wyrok. 

– Wy­da­ła mnie moja mo­del­ka – rzu­cił na za­koń­cze­nie roz­mo­wy Finch. – Po­sta­no­wi­łem się z nią roz­stać, a ona mnie zdra­dzi­ła. Z ze­msty, jak to ko­bie­ty.  

Teraz Finch na­le­wał her­ba­tę do fi­li­ża­nek.

– „Uko­cha­ny Mój, wiem, że An­glia ocze­ku­je od Cie­bie, że wy­peł­nisz swój obo­wią­zek. Drżę jed­nak na myśl, co może Ci się stać.” – Fo­ster prze­czy­tał dwa zda­nia. Przed chwi­lą za­pi­sał je ołów­kiem na ka­wał­ku pa­pie­ru. – Znacz­nie le­piej to brzmi.

– Po­pra­cuj nad tym jesz­cze. – Finch podał mu wy­szczer­bio­ny kubek. – Mamy świe­że su­cha­ry. Dość smacz­ne.

W mil­cze­niu pili her­ba­tę. Fin­cho­wi, for­mal­nie ma­ry­na­rzo­wi, przy­słu­gi­wa­ło prawo do racji żyw­no­ścio­wych. Raz na jakiś czas otrzy­my­wa­li nie­wiel­ki worek su­cha­rów.

– Osią­ga­my spore po­stę­py – za­uwa­żył Fo­ster, się­ga­jąc po na­stęp­ny wy­twór jed­ne­go z lon­dyń­skich pie­ka­rzy. – Rze­czy­wi­ście, nie­złe. Dobra mąka.

– To stan rów­no­wa­gi. – Finch po­trzą­snął głową. – Uczu­cia lady H. już nie gasną, ale też nie stają się go­ręt­sze. Jesz­cze sporo nam bra­ku­je do suk­ce­su. Wi­dzisz – jego oczy bły­snę­ły – ona sta­nie się z po­wro­tem ko­chan­ką ad­mi­ra­ła, kiedy wyśle mu, na przy­kład, kilka tych no­wych piór. Drob­ny po­da­ru­nek za­ko­cha­nej ko­bie­ty dla męż­czy­zny, spra­wia­ją­cy jej sa­tys­fak­cję, ro­zu­miesz? Tak po­stę­pu­je osoba za­ko­cha­na. Da­wa­nie drob­nych pre­zen­tów mi­ło­ści życia spra­wia ra­dość. Pa­mię­taj o tym.

– Wtedy – Finch od­sta­wił fi­li­żan­kę na stół – bę­dzie­my mogli stwier­dzić, że wy­ko­na­li­śmy za­da­nie.

 

***

 

– Mamy silny, po­myśl­ny wiatr z lewej ćwiart­ki ru­fo­wej. – Nel­son moc­niej osa­dził na gło­wie ka­pe­lusz. – Nie mu­si­my hal­so­wać. Je­że­li się nie zmie­ni, do Tu­lo­nu do­pły­nie­my ran­kiem ju­trzej­sze­go dnia. Może uda się wy­cią­gnąć z portu kilka fre­gat.

On i Tho­mas Hardy stali na ru­fo­wym po­kła­dzie „Vic­to­ry”. Wiel­ki trój­po­kła­do­wiec ko­ły­sał się mocno pod na­po­rem po­ry­wów śród­ziem­no­mor­skie­go po­wie­trza, lecz obaj nie trzy­ma­li się re­lin­gu, bez wy­sił­ku utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę.

– Więk­szość okrę­tów pa­tro­lu­ją­cych redę Tu­lo­nu od­pły­wa – cią­gnął Nel­son, z uwagą ob­ser­wu­jąc cho­rą­giew­kę, peł­nią­cą rolę wia­trow­ska­zu. – Wy­glą­dać to bę­dzie na kon­cen­tra­cję sił do wy­ko­na­nia in­ne­go za­da­nia. Potem upo­zo­ru­je­my wy­pa­dek. Na jed­nym z nie­licz­nych slu­pów pierw­szej linii re­ko­ne­san­su pęk­nie zu­ży­ty bram­sel. Oczy­wi­ście, nasza eska­dra ukry­je się za łu­kiem wid­no­krę­gu. Za­dbam o to, aby ob­ser­wa­to­rzy z lądu nie mogli do­strzec topów na­szych masz­tów.

Hardy do­brze znał ad­mi­ra­ła. Wie­dział, że oczy­ma wy­obraź­ni widzi całą sy­tu­ację. Słu­chał z nie­uda­wa­ną cie­ka­wo­ścią – kie­dyś sam mógł­by wy­ko­rzy­stać ten po­mysł.

– Aro­ganc­cy An­gli­cy – cią­gnął Nel­son – za­miast od­pły­nąć na bez­piecz­ną od­le­głość, za­czy­na­ją wy­mie­niać ża­giel pod nosem ba­te­rii brze­go­wych, oczy­wi­ście tuż poza za­się­giem strza­łu. Spusz­cza­ją reję na po­kład.  Fran­cu­zi mogą ze­chcieć uka­rać zu­chwal­ca.

Pro­por­czyk za­ło­po­tał kilka razy i zmie­nił po­ło­że­nie. Wiatr za­czy­nał dąć z nieco in­ne­go kie­run­ku.

– Bra­so­wać mar­sle! – głos Hardy’ego wy­peł­nił rufę. Do­wód­ca nie mu­siał jesz­cze uży­wać tuby. – Z ży­ciem, lu­dzie!

Prze­raź­li­wy świer­got gwizd­ków i krzy­ki bos­ma­nów wy­wo­ły­wa­ły wach­tę. Zro­go­wa­cia­łe, bose stopy za­ło­mo­ta­ły na po­kła­dzie środ­ko­wym. Twar­de ręce cią­gnę­ły brasy, grube liny, umo­co­wa­ne do koń­ców cięż­kich rej, zmie­nia­jąc ich po­ło­że­nie tak, aby żagle usta­wi­ły się ide­al­nie w osi wia­tru. Inni ma­ry­na­rze, wal­cząc z na­po­rem mas po­wie­trza, cią­gnę­li za szoty, przy­wią­za­ne do rogów płót­nisk mar­sli, ko­ry­gu­jąc ich usta­wie­nie.  

Po­rucz­nik wach­to­wy z za­dar­tą głową uważ­nie oce­niał pracę żagli. Mach­nął ręką.

– Ob­kła­dać! – za­ko­men­de­ro­wał.

Kil­ka­krot­nie prze­ło­żo­no liny na koł­kow­ni­cach. Jedna z wie­lo­krot­nie wy­ko­ny­wa­nych dzi­siej­sze­go dnia czyn­no­ści zo­sta­ła za­koń­czo­na. Nikt nie mógł prze­wi­dzieć, czy za pa­rę­na­ście minut nie trze­ba bę­dzie jej po­wtó­rzyć.

– Mogą się na to nie na­brać, sir – spo­koj­nie za­uwa­żył Hardy. Prze­rwa­li roz­mo­wę, w mil­cze­niu ob­ser­wu­jąc wy­sił­ki ma­ry­na­rzy.

– Wiel­ce praw­do­po­dob­ne. – Nel­son wzru­szył ra­mio­na­mi. – Nie są głup­ca­mi. Ale każda oka­zja jest dobra – cią­gnął z wi­docz­nym oży­wie­niem – aby pod­nieść ducha walki. Osta­tecz­nie wyj­dzie na to, że prze­pro­wa­dzi­my cie­ka­we ćwi­cze­nie. Za­pa­mię­taj, Hardy – na­ka­żę, aby na po­kła­dzie tego slupa mie­rzo­no czas. Myślę, że usta­no­wią re­kord szyb­ko­ści wy­mia­ny żagla. To też się przy­da w przy­szło­ści.

Po­dmu­chy po­wie­trza wzma­ga­ły się, po­wo­li prze­cho­dząc w wi­chu­rę. Kątem oka do­wód­ca „Vic­to­ry” do­strzegł biel pierw­sze­go grzy­wa­cza na coraz to wyż­szej fali. Nie­ba­wem na­le­ża­ło wydać po­le­ce­nie re­fo­wa­nia mar­sli.

Jesz­cze miał na to nieco czasu. Siła wia­tru wzra­sta­ła w jed­no­staj­nym tem­pie.

– Jak się czuje lady Ha­mil­ton, sir? – za­py­tał. Od wielu dni ad­mi­rał prze­ja­wiał nie­zwy­kle oży­wie­nie. Roz­pie­ra­ła go żądza czynu. Wypad pod Tulon sta­no­wił za­le­d­wie tylko jedną z wielu akcji, sta­ran­nie opra­co­wy­wa­nych przez Nel­so­na.

Długi okres przy­gnę­bie­nia ad­mi­ra­ła zda­wał się nie­od­wra­cal­nie od­cho­dzić w prze­szłość.

– Bar­dzo do­brze, Hardy. – Zęby Nel­so­na bły­snę­ły w uśmie­chu. – Ostat­nio otrzy­ma­łem od niej wspa­nia­ły pre­zent – aż czte­ry pióra z tymi zło­ty­mi sta­lów­ka­mi. Wspa­nia­ły wy­na­la­zek – łatwo się pisze, atra­ment nie bru­dzi pal­ców, sta­lów­ka wy­star­cza na długo. Weź jedno, Emma ucie­szy­ła­by się, wie­dząc, że ci je ofia­ro­wa­łem.

Spraw­na ręka Nel­so­na za­nu­rzy­ła się w we­wnętrz­nej kie­sze­ni mun­du­ro­wej kurt­ki.

– Dzię­ku­ję, sir. – W gło­sie Hardy’ ego za­brzmia­ło wzru­sze­nie. – Cu­dow­ny i nie­spo­dzie­wa­ny dar.

– Ja też tak ode­bra­łem tę prze­sył­kę. Cóż za po­da­ru­nek! – Nel­son prze­szedł kilka kro­ków. – Otrzy­ma­łem też inny. Na­pi­sa­ła w jed­nym z li­stów coś ta­kie­go: „An­glia ocze­ku­je od Cie­bie, że wy­peł­nisz swój obo­wią­zek”. Za­mie­rzam użyć tego zda­nia w nieco innej for­mie. Je­że­li w końcu doj­dzie do star­cia z Fran­cu­za­mi i Hisz­pa­na­mi, przed walką po­le­cę pod­nieść sy­gnał: „An­glia ocze­ku­je, że wszy­scy speł­nią swój obo­wią­zek”.  

– Może jesz­cze coś zmie­nię – dodał z za­du­mą. – Może pani mo­je­go życia coś mi pod­po­wie. Sądzę jed­nak, że ta fraza na­praw­dę do­brze brzmi.

 

***

 

Mieli mniej pracy, więc coraz czę­ściej roz­ma­wia­li ze sobą. Znaj­do­wa­li nawet chwi­lę na oma­wia­nie plo­tek, na przy­kład tej, że ad­mi­rał Ja­rvis za­mie­rza ustą­pić ze sta­no­wi­ska. Krą­ży­ły słu­chy, że pre­mie­rem po­now­nie zo­sta­nie Wil­liam Pitt.

– Hra­bia St. Vin­cent odej­dzie, Bar­row po­zo­sta­nie. – Finch krót­ko sko­men­to­wał nie­spo­dzie­wa­ną wieść. – Jest zbyt cenny i za dużo wie. Zo­ba­czysz, w końcu otrzy­ma tytuł szla­chec­ki i ozdo­bi drzwicz­ki swo­jej ko­la­ski cał­kiem zgrab­nym her­bem. 

W roz­pie­czę­to­wa­nych li­stach nie wid­nia­ły już licz­ne pod­kre­śle­nia ołów­kiem. Znik­nę­ły fa­li­ste linie. Fo­ster pra­wie że od ręki pisał nowe wer­sje kwe­stio­no­wa­nych zdań i wy­ra­zów. Finch do­szedł do ta­kiej wpra­wy, że wy­star­cza­ła jedna próba, aby na­pi­sał tekst ‘na czy­sto”.

Wła­śnie tym się teraz zaj­mo­wał.

Fo­ster prze­glą­dał słow­ni­czek zwro­tów, naj­czę­ściej uży­wa­nych w ko­re­spon­den­cji po­mię­dzy lady H. a Hor­rym. Za­czął go dla wy­go­dy two­rzyć już dość dawno, chcąc unik­nąć po­wtó­rzeń, a teraz przy­po­mi­nał sobie jego treść.  

– Cza­sa­mi za­sta­na­wiam się, czemu zaj­mu­jesz się tym, czym się zaj­mu­jesz – rzu­cił od nie­chce­nia.

Od kilku mie­się­cy pró­bo­wał zro­zu­mieć, co skło­ni­ło Fin­cha do zo­sta­nia fał­sze­rzem. Do tej pory nie po­tra­fił sfor­mu­ło­wać od­po­wie­dzi.

Po­dra­pał się za uchem. Obaj z Fin­chem nie no­si­li peruk, a Bar­row na to nie na­le­gał.

– Po­pro­si­ła mnie Ad­mi­ra­li­cja – spo­koj­nie od­po­wie­dział Finch. Aku­rat skoń­czył jedną stro­nę i mógł sobie po­zwo­lić na roz­mo­wę. Listy sta­wa­ły się oraz bar­dziej ob­szer­ne, a Finch za­czy­nał szczy­cić się tym, że po­trze­bu­je za­le­d­wie jed­nej próby do prze­pi­sa­nia ko­lej­nej epi­sto­ły, opra­co­wa­nej przez Fo­ste­ra.  – Fał­szo­wa­łem fran­cu­skie pisma urzę­do­we. Sporo pasz­por­tów. Po­le­ce­nia. Z tego Bar­row bar­dzo się cie­szył. Czę­sto też re­la­cje i listy. Róż­nie.

Za­milkł. Nie­znacz­nie prze­su­nął kartę pierw­szej, fał­szer­skiej próby listu lady H. Po­ru­sza­jąc bez­gło­śnie usta­mi, wo­dził pió­rem po pa­pie­rze.

– Prze­cież do tego trze­ba znać fran­cu­ski. – Fo­ster po­krę­cił głową. – Mówić jak ro­do­wi­ty Fran­cuz. Mało, my­śleć jak miesz­ka­niec rów­nin nad Se­kwa­ną,

Finch nie od­po­wie­dział. Wy­da­wał się, że w ogóle nie zwra­ca uwagi na to, co mówi Fo­ster. Sta­lów­ka skrzy­pia­ła na we­li­no­wym ar­ku­si­ku. Mi­nu­ta upły­wa­ła za mi­nu­tą i tylko jed­no­staj­ny, cien­ki od­głos mocno do­ci­ska­ne­go pióra za­kłó­cał ciszę.

Finch prze­rwał pi­sa­nie. Ostroż­nie umo­czył pióro w ka­ła­ma­rzu. Jed­nym pew­nym, śmia­łym ru­chem dłoni skre­ślił pod­pis.

– Niech wszyst­ko wy­schnie. – Wsta­jąc od stołu, krę­cił głową dla roz­luź­nie­nia mię­śni szyi. Twier­dził, że przy dłuż­szej pracy za­czy­na­ją go boleć. Uwa­żał, ze to ubocz­ny, ner­wo­wy efekt sku­pie­nia i na­pię­cia. – Ona nie używa już pia­sku. Może czyta list jesz­cze raz, zanim in­kaust wy­schnie, bo pewne słowa za­czy­na pod­kre­ślać, innym ko­lo­rem atra­men­tu. To ko­lej­ny, dobry znak. Coraz bar­dziej an­ga­żu­je się emo­cjo­nal­nie. Wró­ci­ła do Horry’ego, to pewne.  

Fo­ster po­ki­wał głową. Roz­ma­wia­li już o tym parę razy. Bar­row oszczęd­nie wy­ra­ził kilka słów uzna­nia.

Za­sta­na­wiał się nad tym, co po­wie­dział Finch.

– Uro­dzi­łem się i wy­cho­wa­łem na Gu­ern­sey. – Finch ka­wał­kiem irchy wy­cie­rał sta­lów­kę. Lubił po­rzą­dek. Wsa­dził pióro do dzba­nusz­ka z chiń­skiej laki. – Tam jest bar­dzo wielu Fran­cu­zów. I Fran­cu­zek, łącz­nie z moją matką. Jed­no­cze­śnie uczy­łem się mówić i pisać po an­giel­sku i fran­cu­sku. Z matką roz­ma­wia­łem tylko w ję­zy­ku Mo­lie­ra, Pas­ca­la i Wol­te­ra. Znasz „Myśli” Pas­ca­la?

 Fo­ster skon­sta­to­wał, że Finch ma ocho­tę na nieco zwie­rzeń. Może chciał coś z sie­bie wy­rzu­cić.

– Nie, choć o samym au­to­rze sły­sza­łem. – Po­krę­cił głową. – Na­praw­dę twój oj­ciec był pa­sto­rem?. 

– Pre­zbi­te­riań­skim. – Finch wzru­szył ra­mio­na­mi. – Stary głu­piec. In­te­re­so­wał się tylko Panem Bo­giem, ni­czym wię­cej. Chciał, żebym do­brze pra­wił ka­za­nia, bo jemu to nie wy­cho­dzi­ło. I przez całe życie, tak jak on, uda­wał się raz w mie­sią­cu na pro­szo­ny obiad do miej­sco­we­go dzie­dzi­ca, zaj­mu­jąc miej­sce przy końcu stołu. Może przez to wszyst­ko za­pra­gną­łem zo­stać ma­la­rzem.  

Cią­gnął dalej w za­my­śle­niu.

– Je­dy­na mądra rzecz, jaką oj­ciec uczy­nił w życiu, to prze­nie­sie­nie się do Lon­dy­nu, zresz­tą dzię­ki pro­tek­cji dal­szej ro­dzi­ny. Zna­leź­li mu lichą pa­ra­fię. Inny krew­niak za­pro­te­go­wał mnie do Ad­mi­ra­li­cji. Po­trze­bo­wa­li tłu­ma­cza. Wiesz – oczy Fin­cha bły­snę­ły – przej­mo­wa­li­śmy wiele dzien­ni­ków na­wi­ga­cyj­nych, prze­sy­łek, li­stów, pism ze zdo­by­tych okrę­tów fran­cu­skich, głów­nie kor­sar­skich, bo pa­pie­rów nie zdą­żo­no wrzu­cić do morza. Bar­row otrzy­my­wał też sporo tego z kon­ty­nen­tu. Na­zy­wał to „li­te­ra­tu­rą”. – Za­śmiał się. – Za­baw­ne okre­śle­nie. Cią­gle wspo­mi­nał, że do­brze by­ło­by za­cząć two­rzyć fran­cu­skie do­ku­men­ty o od­po­wia­da­ją­cej nam tre­ści.

Fo­ster słu­chał w na­pię­ciu. Spo­dzie­wał się po­dob­nej hi­sto­rii. Uchy­la­ła ona sze­rzej za­sło­nę nie­zna­ne­go do­tych­czas świa­ta. On też zna­lazł w nim miej­sce wtedy, kiedy przy­stał na pro­po­zy­cję se­kre­ta­rza Ad­mi­ra­li­cji, nie za bar­dzo się jesz­cze orien­tu­jąc, o co wła­ści­wie idzie, i dał słowo ho­no­ru, że do­cho­wa ta­jem­ni­cy.

– Pew­ne­go razu – mó­wiąc to, Finch wy­god­nie wy­cią­gnął nogi – z cie­ka­wo­ści spró­bo­wa­łem prze­pi­sać jakiś list. Do­sko­na­ła próba!

Jego śmiech wcale nie brzmiał we­so­ło.

– Potem już coraz czę­ściej wy­ko­rzy­sty­wa­no moje umie­jęt­no­ści, Ćwi­czy­łem je. Szyb­ko oka­za­ło się, ze nie­wie­lu może mi do­rów­nać. Je­że­li zaś idzie o do­ku­men­ty w ję­zy­ku fran­cu­skim, to nikt.  

Fo­ster po­ki­wał głową.

– Sprawdź, czy pismo wy­schło – za­uwa­żył. – Za­la­ku­je­my list. Skrze­szę ogień, żeby za­pa­lić świe­cę.

Cie­pła, pra­wie let­nia aura spo­wo­do­wa­ła, że rzad­ko pa­li­li w że­liw­nym pie­cy­ku. Za każ­dym razem do za­pa­le­nia ło­jów­ki Finch albo Fo­ster mu­sie­li uży­wać krze­si­wa i hubki. Nie chcie­li ko­rzy­stać z ka­gan­ków, tlą­cych się w są­sied­nich po­miesz­cze­niach, żeby ogra­ni­czyć nie­unik­nio­ną ko­niecz­ność to­wa­rzy­skiej po­ga­węd­ki z pra­cu­ją­cy­mi za ścia­ną urzęd­ni­ka­mi ko­mi­sa­rza Ad­mi­ra­li­cji.

– Star­cza­ło ci na życie? – Fo­ster zadał od nie­chce­nia ko­lej­ne py­ta­nie, pra­co­wi­cie dmu­cha­jąc w roz­ża­rza­ją­cą się wą­tłym pło­my­kiem wy­su­szo­ną pod­pał­kę w cy­no­wym pu­de­łecz­ku. – W Ad­mi­ra­li­cji nie płacą za do­brze.

– Mnie pła­ci­li suto. A poza tym, szyb­ko opa­no­wa­łem sztu­kę wy­ko­ny­wa­nia sta­lo­ry­tów, mie­dzio­ry­tów i drze­wo­ry­tów. Lu­dzie to ku­pu­ją.  – Finch się uśmiech­nął, tym razem z wy­raź­ną dumą. – Ka­ry­ka­tu­ry i ry­sun­ki dla dzien­ni­ków. Nie na­rze­ka­łem. Cią­gle uczy­łem się cze­goś no­we­go. Przy oka­zji ćwi­czy­łem pew­ność ręki. Na­ma­lo­wa­łem też tro­chę pej­za­ży. Jeden nawet sprze­da­łem – stwier­dził z wy­raź­ną sa­tys­fak­cją.

Finch za­my­ślił się.

– Pew­nie nadal wisi w ja­kimś sa­lo­nie – dodał z za­du­mą.

Ogie­niek za­czął żwa­wiej peł­gać. Fo­ster przy­ło­żył knot.

– Jesz­cze ad­re­sat. – Finch po­now­nie wziął pióro do ręki. Jego twarz przy­bra­ła wyraz sku­pie­nia.

Wy­pi­sa­nie ad­re­su na­le­ża­ło do naj­ła­twiej­szej czę­ści pracy daw­ne­go pej­za­ży­sty. Spo­sób kre­śle­nia liter pra­wie wcale się nie zmie­niał. Mimo to Finch za­wsze wy­ko­ny­wał ostat­nią czyn­ność nie­zwy­kle sta­ran­nie.

– Finis co­ro­nat opus – ma­wiał przy tym. – Poza tym, są to pierw­sze wy­ra­zy wi­dzia­ne przez od­bior­cę. Na­le­ży o tym pa­mię­tać.

– Nie za bar­dzo jed­nak wszyst­ko ro­zu­miem. – Fo­ster roz­grze­wał czu­bek pa­łecz­ki laku nad pło­mie­niem świe­cy. – Wy­rzu­ci­li cię z Ad­mi­ra­li­cji? Za co?

Czę­sto pie­czę­to­wał listy. Pro­sta, zwy­kła czyn­ność nie wy­ma­ga­ła żad­nych spe­cjal­nych umie­jęt­no­ści, tylko nieco uwagi.

– Pokój w Amiens w ty­siąc osiem­set dru­gim roku, ponad dwa lata temu. – Finch wy­krzy­wił wargi. Fo­ster po­my­ślał, że je­że­li jest to uśmiech, to dość gorz­ki.

– Po pro­stu zna­la­złem się na bruku. Z dnia na dzień prze­sta­łem być po­trzeb­ny. Na pewno też to źle prze­ży­łeś – cią­gnął Finch. – Roz­pusz­cza­no całe za­ło­gi. Okrę­ty stały puste. Ma­ry­na­rze się cie­szy­li, ofi­ce­ro­wie już nie. Też za­czy­na­li we­ge­to­wać na po­ło­wie pen­sji, bez per­spek­tyw dal­sze­go za­ję­cia.  

Mil­cze­li chwi­lę. Fo­ster do­brze pa­mię­tał tamte lata. Li­czył wtedy każdą pię­cio­pen­sów­kę, zanim ją wydał. Przy­po­mniał sobie, z jakim za­pa­łem opi­sy­wał star­cie lugra stra­ży cel­nej z ło­dzią prze­myt­ni­czą, prze­wo­żą­cą kon­tra­ban­dę z Fran­cji – głów­nie bran­dy, ko­niak i je­dwab­ne poń­czo­chy. Czuł się taki szczę­śli­wy, że ma przez dwa dni za­ję­cie. Padł tylko jeden wy­strzał i sze­ściu prze­myt­ni­ków z łodzi, od­cię­tej w za­to­ce, na­tych­miast się pod­da­ło. A on opi­sy­wał nie­war­tą nawet wzmian­ki utarcz­kę tak, jakby szło o sporą ope­ra­cję mor­ską. Przy­po­mniał sobie, jak się ura­do­wał na wieść o za­wią­za­niu się ko­lej­nej ko­ali­cji anty – na­po­le­oń­skiej i wy­bu­chu wojny. Życie wró­ci­ło do nor­mal­ne­go biegu i znowu czę­sto pra­co­wał do póź­ne­go wie­czo­ra.  

– Mu­sia­łem zna­leźć źró­dło do­cho­dów. Wy­ko­rzy­sta­łem tylko swoje umie­jęt­no­ści. – Finch po­ki­wał głową – Naj­gor­sze, że nie po­tra­fi­łem we wła­ści­wym mo­men­cie za­koń­czyć. A ty, Fo­ster, jak zo­sta­łeś fał­sze­rzem?

Fo­ster za­mru­gał. Nie poj­mo­wał, o co pyta Finch. Cie­szył się z no­we­go zle­ce­nia. Miał na­dzie­ję, że nie za­koń­czy się zbyt szyb­ko. 

– Ja je­stem tylko na­rzę­dziem. – Fo­ste­ro­wi zda­wa­ło się, że Finch tłumi wy­buch śmie­chu. – Ty i Bar­row – mó­zga­mi. W sumie, wy­ko­nu­je­my to samo.

Fo­ster nie za­mie­rzał po­dej­mo­wać tego te­ma­tu.  

– Wszyst­ko za­wdzię­czam matce – stwier­dził z za­du­mą. – Ojca wła­ści­wie nie pa­mię­tam. Zo­sta­wił po sobie nieco gro­sza i nie­wiel­ki do­me­czek z ogród­kiem. W prze­ci­wień­stwie od two­je­go, będąc po­bor­cą po­dat­ko­wym, zaj­mo­wał się spra­wa­mi naj­zu­peł­niej do­cze­sny­mi. A matka nie wy­szła po­now­nie za mąż.

– To cie­ka­we. Czemu? – Finch słu­chał z uwagą.

– Pew­nie nie chcia­ła, żebym zo­stał nie­chcia­nym pa­sier­bem – z na­my­słem od­po­wie­dział Fo­ster. – Miała tylko mnie jed­ne­go. Pię­cio­ro sióstr za­bra­ła ospa, rok po roku. Cięż­ko to prze­ży­ła.

Obaj do­brze wie­dzie­li, że śmierć ro­dzeń­stwa dzien­ni­ka­rza ”Naval Chro­nic­le” nie sta­no­wi­ła nad­zwy­czaj­ne­go wy­da­rze­nia. Ospa zbie­ra­ła ob­fi­te żniwo wśród do­ra­sta­ją­cych dzie­ci.

 – Bar­dzo jej za­le­ża­ło, żebym stał się kimś zna­nym – cią­gnął Fo­ster. – Zro­bił ka­rie­rę. Nie chcia­ła, abym odzie­dzi­czył za­ję­cie ojca. Ło­ży­ła sporo na moją naukę, a spa­dek top­niał. Imała się róż­nych zajęć – dama do to­wa­rzy­stwa, gu­wer­nant­ka, na­uczy­ciel­ka w szkół­ce pa­ra­fial­nej. Coraz niżej i niżej, ale pew­nie chcia­ła też być mię­dzy ludź­mi. W końcu zmar­ła na su­cho­ty.

 Fo­ster rzad­ko my­ślał o prze­szło­ści. Żył te­raź­niej­szo­ścią i po­do­ba­ło mu się to. Nie chciał wra­cać do wspo­mnień. Nagle, w cza­sie roz­mo­wy z Fin­chem, okres dzie­ciń­stwa i do­ra­sta­nia sta­nął mu przed oczy­ma.

 – Sprze­da­łem domek – mówił po­wo­li. – Star­czy­ło na po­kry­cie kosz­tów po­grze­bu, opła­ce­nie utrzy­ma­nia gro­bów i bez­tro­skie życie przez dłuż­szy czas. Teraz ża­łu­ję – miał­bym oprócz ku­fer­ka z odzie­żą i książ­ka­mi coś swo­je­go.

Uśmiech­nął się smęt­nie. Przy­po­mniał sobie, że nie­daw­no mógł bez­pow­rot­nie utra­cić nawet i tę po­spo­li­tą, drew­nia­ną skrzyn­kę, wła­ści­wie cały jego ma­ją­tek.

Nie chciał o tym my­śleć. Wolał od­po­wie­dzieć do końca na py­ta­nie Fin­cha.  

– Jak już mocno cho­ro­wa­ła – kon­ty­nu­ował opo­wieść – na­pi­sa­łem sporo wier­szy. Bar­dzo się jej po­do­ba­ły. Wy­bra­ła jeden i po­wie­dzia­ła, że jest naj­lep­szy. Wło­ży­łem jej do trum­ny. Pro­si­ła mnie o to.

– Sły­sza­łem, że pi­szesz książ­kę? – Finch wstał i roz­ło­żył sze­ro­ko ręce.

Na dzi­siaj skoń­czy­li pracę. Fo­ster mu­siał jesz­cze tylko od­nieść list do Bar­ro­wa.

– Je­stem już bar­dzo da­le­ko. – Dzien­ni­karz „Naval Chro­nic­le” uśmiech­nął się z dumą. – Pra­wie skoń­czy­łem. Wiesz, pół roku temu za­czą­łem pisać po­wieść od nowa. Po­wiem szcze­rze – praca tutaj wiele mnie na­uczy­ła. Ko­niecz­ność wy­naj­dy­wa­nia no­wych wy­ra­zów, in­nych zdań, na­sy­ce­nie tek­stu uczu­ciem… Zwię­złość opisu. Wy­ko­rzy­sta­łem to. Nawet motyw otwie­ra­nia listu, w spo­sób opi­sa­ny przez cie­bie.

Ręce Fo­ste­ra wy­ko­na­ły w po­wie­trzu kilka nie­sko­or­dy­no­wa­nych ru­chów.

– Sądzę, że jest teraz zde­cy­do­wa­nie lep­sza. Za­de­dy­ku­ję ją matce. Może i dla­te­go za­czą­łem ją two­rzyć. Chcia­łem pew­nie po­ka­zać, że jej sta­ra­nia nie po­szły na marne.

– Z pew­no­ścią by­ła­by szczę­śli­wa. – Finch po­ki­wał głową. – By­ła­by z cie­bie dumna, Fo­ster.

Znowu przez chwi­lę nic nie mó­wi­li. Wargi Fo­ste­ra uło­ży­ły się w nie­pew­ny, tro­chę za­kło­po­ta­ny uśmiech. 

– Kuter celny prze­chwy­cił ostat­nio kon­tra­ban­dę z kon­ty­nen­tu. – W jego gło­sie wy­raź­nie brzmia­ło wa­ha­nie. – Ku­pi­łem od za­ło­gi kilka bu­te­lek do­bre­go, hisz­pań­skie­go wina. Za­wi­tasz do mnie któ­re­goś wie­czo­ru? Prze­czy­tam ci kil­ka­dzie­siąt stron­nic.

– Z przy­jem­no­ścią. – Finch za­tarł dło­nie. – Nieco od­mien­no­ści bar­dzo się nam przy­da.

Szy­ko­wa­li się do wyj­ścia. Po­zo­sta­wa­ło je­dy­nie zwol­nić żoł­nie­rzy, nadal cier­pli­wie peł­nią­cych wartę, od­nieść list i klu­cze od po­miesz­czeń. Je­że­li nie czy­ni­li tego gońcy, obo­wią­zek ten obar­czał Fo­ste­ra. Finch nie chciał się tam za bar­dzo po­ka­zy­wać.

– Po­cze­kaj chwil­kę, za­no­tu­ję coś. Pewna myśl przy­szła mi do głowy, a wo­lał­bym, żeby nie ucie­kła. – Go­to­wy już do opusz­cze­nia po­ko­ju Fo­ster po­ło­żył ka­pe­lusz ma stole, wolno kre­śląc li­te­ry na gór­nej kar­cie ryzy li­che­go pa­pie­ru, le­żą­cej na se­kre­te­rze. Za­wsze mieli do dys­po­zy­cji kil­ka­dzie­siąt kart, wy­ko­rzy­sty­wa­nych na no­tat­ki, szki­ce li­stów i cy­ze­lo­wa­nie po­szcze­gól­nych zdań. – „Wiem, Uko­cha­ny, że nie po­zwo­lisz, aby wro­go­wie An­glii wy­lą­do­wa­li na łą­kach Dover, paśli konie w Co­vent Gar­den i wy­pra­wia­li te okrop­ne rze­czy z pro­sty­mi nie­wia­sta­mi” – mówił gło­śno do sie­bie, jakby spraw­dzał brzmie­nie wy­ra­zów.

Do­ci­ska­ne do pa­pie­ru pióro skrzy­pia­ło mocno.

 – Na­tu­ral­nie „Uko­cha­ny” dużą li­te­rą – dodał po chwi­li, za­cie­ra­jąc ra­do­śnie dło­nie. – Może być. 

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­mknął wiecz­ko po­jem­ni­ka z in­kau­stem.

– Bar­dzo pro­ste zda­nie – za­uwa­żył Finch wąt­pią­cym tonem, sta­ran­nie wią­żąc pod brodą węzeł szala. – Le­piej użyj zwro­tu „Mi­ło­ści moja” – bar­dziej tkli­wy. 

– Za to wy­raź­nie su­ge­ru­ją­ce, że może uczy­nić pra­wie wszyst­ko. – Dzien­ni­karz „Naval Chro­nic­le” wzru­szył ra­mio­na­mi. Po­ki­wał głową. – Oczy­wi­ście, wy­ma­ga do­pra­co­wa­nia, ale pew­nie je wy­ko­rzy­stam. Pa­mię­taj: An­glia ocze­ku­je, że każdy z nas wy­ko­na swój obo­wią­zek. 

Przez chwi­lę pa­trzy­li na sie­bie w mil­cze­niu.  

– Wy­naj­miesz łódź czy do­trzesz do mostu? – za­py­tał Fo­ster, wkła­da­jąc ka­pe­lusz. Finch miesz­kał po dru­giej stro­nie Ta­mi­zy. 

– Uczę się oszczę­dzać. – Za­śmiał się dawny ma­larz. – Za przej­ście przez most płaci się tylko pół pensa. Ka­wa­łek drogi, ale co tam.

Idąc w stro­nę mostu west­min­ster­skie­go, Jack Finch przy­po­mniał sobie, że dzi­siaj znowu nie za­pro­po­no­wał Joh­no­wi cze­goś, o czym my­ślał od kilku ty­go­dni – mó­wie­nia sobie po imie­niu. In­stynk­tow­nie czuł, że Fo­ster przy­sta­nie na tę pro­po­zy­cję.

Mamy na to czas – skon­sta­to­wał w my­ślach. – Mamy na to jesz­cze na­praw­dę sporo czasu.

 

***

 

Trze­wi­ki pro­cho­mi­strza i jego dwóch po­moc­ni­ków – chłop­ców okrę­to­wych – wolno kła­pa­ły po po­kła­dzie „Vic­to­ry”. Fil­co­we na­kład­ki, wzute na buty, przy­po­mi­na­ły po pro­stu nie­po­ręcz­ne bam­bo­sze i w ze­tknię­ciu z ko­ły­szą­cym się śród­o­krę­ciem, zla­nym już wodą i po­sy­pa­nym pia­skiem, wy­da­wa­ły mla­ska­ją­cy od­głos, draż­nią­cy uszy. Utrud­nia­ły też cho­dze­nie nie­przy­zwy­cza­jo­nym do nich lu­dziom, więc, chcąc nie chcąc, szli wolno, po­dob­ni nieco do dzie­ci, pró­bu­ją­cych do­ko­nać pierw­szych sa­mo­dziel­nych stąp­nięć w życiu.

Sto­ją­cy na po­kła­dzie ru­fo­wym Nel­son, Hardy, po­zo­sta­li ofi­ce­ro­wie i mid­szyp­me­ni od­pro­wa­dza­li wzro­kiem wolno czła­pią­cą grup­kę. Do­brze znali ten widok i oglą­da­li go wiele razy. Tylko dwaj ma­ry­na­rze, mocno trzy­ma­ją­cy w zro­go­wa­cia­łych dło­niach uchwy­ty koła ste­ro­we­go, nie zer­ka­li w stro­nę nie­po­rad­nie po­ru­sza­ją­cych się po­sta­ci, ba­cząc na pracę żagli i sta­ra­jąc się wy­zy­skać naj­mniej­szy nawet po­dmuch wia­tru.

Każdy z kro­czą­cej nie­śpiesz­nie trój­ki trzy­mał w dłoni mo­sięż­ną lampę o trzech li­tych ścian­kach, ze szkla­ną prze­sło­ną za­miast czwar­tej, osła­nia­ją­cą osa­dzo­ną w środ­ku świe­cę. Ru­cho­my pier­ścień, przy­mo­co­wa­ny u góry, uła­twiał nie­sie­nie – i za­wie­sza­nie, a w kie­sze­niach bluz tkwi­ło jesz­cze sporo za­pa­so­wych ło­jó­wek.

Zmie­rza­li do ko­mo­ry pro­cho­wej – ciem­nych po­miesz­czeń w głębi ka­dłu­ba, po­ło­żo­nych pod naj­niż­szym po­kła­dem ba­te­ryj­nym, wy­peł­nio­nych ba­rył­ka­mi z pro­chem. Tam, w za­du­chu dol­nych par­tii kor­pu­su okrę­tu i pół­mro­ku, roz­świe­tlo­nym tylko pło­my­kiem gru­bej świe­cy lampy, dla bez­pie­czeń­stwa po­sta­wio­nej w bocz­nej klit­ce za za­sło­ną z serży, będą pod­czas bitwy na­peł­nia­li i wy­da­wa­li ła­dun­ki chłop­com okrę­to­wym, do­no­szą­cym je potem do cięż­kich armat – nie­śpiesz­nie i sta­ran­nie, zwa­ża­jąc na to, aby ni­cze­go nie roz­sy­pać. Fil­co­we na­kład­ki na cho­da­kach za­bez­pie­cza­ły przed po­śli­zgiem w chy­bo­czą­cym się po­miesz­cze­niu. Chro­ni­ły też przed skrze­sa­niem iskry. Buty czę­sto na­bi­ja­no me­ta­lo­wy­mi ćwie­ka­mi, a te w ze­tknię­ciu z gwoź­dzia­mi, wią­żą­cy­mi deski mię­dzy­po­kła­dów z po­przecz­ni­ca­mi, za­wsze mogły spo­wo­do­wać po­ja­wie­nie się ma­lu­teń­kiej skry – pra­wie nie­zau­wa­żal­nej, zwy­kle nie­istot­nej, lecz tutaj bar­dzo groź­nej.

Pro­cho­mistrz i jego pod­wład­ni pod­czas star­cia uwa­ża­li na wszyst­ko, uni­ka­jąc roz­sy­pa­nia pro­chu, lecz nie za­wsze oka­zy­wa­ło się to moż­li­we na okrę­cie, nie­jed­no­krot­nie, bez chwi­li prze­rwy, wstrzą­sa­nym ude­rze­nia­mi ulewy okrą­głych kul, wa­żą­cych po kil­ka­dzie­siąt fun­tów.

Lu­dzie, pa­trzą­cy w mil­cze­niu na ten po­wol­ny prze­marsz do­brze wie­dzie­li, co sta­nie się potem.

Przed opusz­cze­niem dol­nej ka­za­ma­ty dzia­ło­wej i zej­ściem w mrok naj­niż­szych czę­ści okrę­tu pod­ofi­cer pro­cho­wy za­pa­li świecz­kę, wy­ko­rzy­stu­jąc jeden z kilku dłu­gich lon­tów, tlą­cych się juz w po­jem­ni­kach, umiesz­czo­nych w ce­brzy­kach z wodą. Tutaj, tak jak wszę­dzie, wy­chlu­śnię­to na po­ma­lo­wa­ne na czer­wo­no deski wiele wia­der mor­skiej wody, aby zmniej­szyć ry­zy­ko po­ża­ru i roz­sy­pa­no pia­sek, żeby krew ran­nych i za­bi­tych nie utrud­nia­ła ka­no­nie­rom po­ru­sza­nia. Przy schod­ni wio­dą­cej do ma­ga­zy­nu amu­ni­cyj­ne­go sta­nie czte­rech uzbro­jo­nych żoł­nie­rzy, prze­pusz­cza­ją­cych w dół tylko chłop­ców od­bie­ra­ją­cych pro­cho­we ła­dun­ki – i ni­ko­go wię­cej. Tyle samo męż­czyzn w czer­wo­nych kurt­kach zaj­mie po­zy­cję przy innym luku – przej­ściu w dół ka­dłu­ba. Ci umoż­li­wią zej­ście niżej tylko le­d­wie wy­ro­śnię­tym mło­dzi­kom, słu­żą­cym w flo­cie, ma­ją­cym obo­wią­zek zno­sze­nia cięż­ko ran­nych – i ni­ko­mu wię­cej.

Je­że­li świe­ca pra­wie się wy­pa­li, jeden z po­moc­ni­ków pro­cho­mi­strza od ogar­ka roz­ża­rzy na­stęp­ną, w dru­giej lam­pie. Potem może w trze­ciej – i osa­dzi nowe ło­jów­ki w dwóch pierw­szych.

Wszy­scy o tym wie­dzie­li, lecz po­mi­mo tego w mil­cze­niu i z wi­docz­ną fa­scy­na­cją pa­trzy­li na nie­śpiesz­ny po­chód trzech ludzi, ob­wiesz­cza­ją­cy ko­niec przy­go­to­wań do boju.

Wy­ko­na­no wszyst­ko: zwa­lo­no prze­pie­rze­nia, wy­nie­sio­no meble z kajut, wy­ga­szo­no piec w kam­bu­zie, a bar­ka­sy, sza­lu­py i gigi wy­peł­nio­no aż pod dulki mor­ską wodą – sta­no­wi­ły teraz zbior­ni­ki prze­ciw­po­ża­ro­we. Reje do­dat­ko­wo pod­wią­za­no do masz­tów cięż­ki­mi łań­cu­cha­mi – stro­pa­mi, a w ko­szach na śród­o­krę­ciu tkwi­ły piki, kordy i pi­sto­le­ty. Sta­ran­nie na­bi­to dzia­ła, wie­dząc, jakie zna­cze­nie ma pierw­sza salwa. Głę­bo­ko w dole ka­dłu­ba ze­sta­wio­no skrzyn­ki mid­szyp­me­nów, two­rząc z nich stoły ope­ra­cyj­ne, a chi­rurg roz­ło­żył na­rzę­dzia i przy­go­to­wał wia­dra na od­cię­te koń­czy­ny.

Żoł­nie­rze pie­cho­ty mor­skiej stali już wzdłuż burt, pocąc się nie­mi­ło­sier­nie i za­sta­na­wia­jąc, kiedy użyją swo­ich musz­kie­tów.

Po­zo­sta­wa­ło tylko jedno – cze­kać.

Nel­son ryt­micz­nie za­bęb­nił pal­ca­mi po ba­lu­stra­dzie re­lin­gu. Od­wró­cił głowę w stro­nę do­wód­cy „Vic­to­ry”, sto­ją­ce­go obok.

 – Nie wiem, dla­cze­go, ka­pi­ta­nie Hardy, ale za­wsze wy­da­wa­ło mi się, że stą­pa­nie pana pod­ko­mend­nych, tak dzi­wacz­nie obu­tych, przy­po­mi­na kroki Ne­me­zis. – Ad­mi­rał po­tarł pal­cem ko­niu­szek nosa. – Przy­zna­ję, że to dziw­ne wra­że­nie, bo nikt nigdy nie spraw­dził, jak po­ru­sza­ła się bo­gi­ni prze­zna­cze­nia. Być może, je­że­li ktoś za­czął się nad tym za­sta­na­wiać, ozna­cza­ło to po­cząt­ki two­rze­nia cze­goś, co obec­nie na­zy­wa­my po­ezją. Cho­ciaż sądzę też – cią­gnął ad­mi­rał z lek­kim, lecz wy­raź­nym uśmie­chem – ze stąp­nię­cia Ne­me­zis za­pew­ne cha­rak­te­ry­zo­wa­ła lek­kość, wdzięk, może i pięk­no – i jed­nak nie­sły­szal­ność.

– Nie­wy­klu­czo­ne, sir – po­waż­nym tonem od­po­wie­dział do­wód­ca „Vic­to­ry”. – Mnie­mam jed­nak, że teraz bar­dziej przy­da­ło­by się nam przy­by­cie Eosa, boga wia­tru. Jego chyże kroki przy­bli­ży­ły­by nas do Fran­cu­zów i Hisz­pa­nów – szyb­ciej prze­ła­ma­li­by­śmy ich szyk. Zda­ła­by się pomoc wład­cy po­wie­trza. Dzi­siaj jest jed­nak wy­jąt­ko­wo nie­ła­ska­wy.

Nel­son prze­szedł dwa kroki w stro­nę ster­bur­ty. Po­ki­wał głową. W ką­ci­ku ust ad­mi­ra­ła nadal igrał kpiar­ski uśmie­szek.

– Mają taki sam wiatr, jak my, Hardy, do­brze o tym wiesz – za­uwa­żył sucho.

Po­wo­li wyj­mo­wał coś z we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki mun­du­ro­wej. Spoj­rzał uważ­nie na zło­żo­ną na kilka czę­ści, nieco po­gię­tą kartę pa­pie­ru.

Twarz ad­mi­ra­ła spo­waż­nia­ła.

– W końcu do­pa­dli­śmy Vil­le­nu­owe’a – i już się nam nie wy­mknie – rzu­cił, roz­pro­sto­wu­jąc ar­ku­sik. – Prze­ła­mie­my w dwóch miej­scach linię wroga, a potem roz­pra­wi­my się z nim. Z pew­no­ścią nie okaże się to tak łatwe i przy­jem­ne, jak prze­jażdż­ka ło­dzią w wio­sen­ny po­ra­nek po Ta­mi­zie, ale po­ra­dzi­my sobie. A teraz – cią­gnął – dys­po­nu­je­my chwi­lą wol­ne­go czasu, więc rzucę okiem na nie­daw­no otrzy­ma­ny list lady Ha­mil­ton. W na­tło­ku zda­rzeń ostat­nich dni nie mo­głem do­kład­nie go prze­stu­dio­wać, a nie wy­klu­czam, że nie za­ist­nie­je już taka moż­li­wość.

– Oczy­wi­ście, sir. – Hardy na­tych­miast się cof­nął.

Jego twarz przy­bra­ła wyraz za­tro­ska­nia, w prze­ci­wień­stwie od Nel­so­na, znowu ła­god­nie się uśmie­cha­ją­ce­go.

Obaj tak bez­tro­sko roz­ma­wia­li, bo, tak jak zwy­kłym ma­ry­na­rzom, też po­zo­sta­wa­ło im tylko cze­ka­nie.

I za­ję­cie się czymś, naj­gę­ściej non­sza­lanc­ką po­ga­węd­ką, pełną de­zyn­wol­tu­ry, jak su­ge­stia ad­mi­ra­ła, że może zgi­nąć.

Po­zo­sta­wa­ło zimne ukry­wa­nie emo­cji – i szar­pią­ce nerwy wy­glą­da­nie chwi­li, kiedy czo­ło­we okrę­ty dwóch ko­lumn an­giel­skich li­niow­ców wresz­cie zbli­żą się na od­le­głość strza­łu do dłu­gie­go sze­re­gu jed­no­stek prze­ciw­ni­ka, a w ka­dłub i masz­ty „Vic­to­ry” ude­rzy grad cięż­kich po­ci­sków.

W nie­kon­tro­lo­wa­nym ge­ście Hardy, zwol­nio­ny z obo­wiąz­ku roz­mo­wy z Nel­so­nem, mocno za­ci­snął wargi.

Uważ­nie roz­glą­dał się na boki, a potem spo­glą­dał przed sie­bie, jakby chciał doj­rzeć nie­wi­docz­ną z ru­fów­ki drew­nia­ną sta­tuę bo­gi­ni zwy­cię­stwa, umo­co­wa­ną na dzio­bie. Widok jed­nak po­zo­sta­wał nie­zmien­ny, taki sam, jak cią­gle słabo dmący wiatr.

Dwie ko­lum­ny an­giel­skich li­niow­ców, pra­wie trzy­dzie­ści trój– i dwu­po­kła­do­wych okrę­tów, parły przed sie­bie kur­sem na za­chód, roz­pacz­li­wie wolno, z roz­wi­nię­ty­mi wszyst­kim ża­gla­mi, wy­ko­rzy­stu­jąc naj­mniej­szy nawet ruch mas po­wie­trza. Długa linia ponad czter­dzie­stu fran­cu­skich i hisz­pań­skich okrę­tów, w tym kilka czte­ro­po­kła­do­wych, zwró­co­na bur­ta­mi w stro­nę nad­cią­ga­ją­ce­go wroga, rów­nie ospa­le zmie­rza­ła na pół­noc, jesz­cze pró­bu­jąc się wy­mknąć.

Usta Hardy’ego za­ci­snę­ły się moc­niej, na po­do­bień­stwo wą­skiej kre­ski, prze­ci­na­ją­cej twarz.

– Po­ra­żą nas peł­ny­mi sal­wa­mi, waląc jak w tar­czę strzel­ni­czą – wy­szep­tał do sie­bie. – Czym im od­po­wie­my? Jesz­cze ten sła­bień­ki po­wiew… Zanim się prze­bi­je­my, zma­sa­kru­ją nas.

Ka­pi­tan ”Vic­to­ry” wy­glą­dał tak, jakby gdzieś w gę­stwie ka­dłu­bów i masz­tów wid­nie­ją­cej na ho­ry­zon­cie dłu­giej linii prze­ciw­ni­ka, po­śród wielu setek kwa­dra­tów furt dzia­ło­wych doj­rzał Ne­me­zis, nie­ubła­ga­nie zmie­rza­ją­cą w stro­nę jego okrę­tu. Uj­rzał bo­gi­nię prze­zna­cze­nia, pra­gną­cą uni­ce­stwić ża­glow­ce dum­ne­go Al­bio­nu.

– Wy­gło­szę mowę do za­ło­gi – ocze­ki­wa­nie się wy­dłu­ża. U wielu rodzi się  nie­pew­ność, więc roz­wie­ję ją. Wszyst­kim to się przy­da.

Głos Nel­so­na za­brzmiał pew­nie i sta­now­czo. Z uwagą wpa­try­wał się w twarz Hardy’ ego, jakby od­krył coś, co go za­nie­po­ko­iło.

– Prze­mó­wi ad­mi­rał! – ka­pi­tan sta­nął na skra­ju tyl­nej nad­bu­dów­ki.

– Wer­bel! – za­ko­men­de­ro­wał, chcąc mieć pew­ność, że wszy­scy skie­ru­ją wzrok ku ru­fów­ce.

– Ofi­ce­ro­wi, ma­ry­na­rze i żoł­nie­rze króla! Sy­no­wie An­glii!

Głos Nel­so­na, za­pra­wio­ny do wy­da­wa­nia roz­ka­zów pod­czas hu­czą­ce­go wia­tru i ryku fal za­brzmiał do­no­śnie na całym po­kła­dzie. Opa­lo­ne twa­rze zwró­ci­ły się w stro­nę szczu­płej syl­wet­ki, sto­ją­cej obok schod­ni.

– Pły­nie­my ku bi­twie, wie­cie o tym! Fran­cu­zi­ki i Die­go­wie ucie­ka­ją przed nami, lecz nie dadzą rady nam umknąć.

Ad­mi­rał za­wie­sił na chwi­lę głos. Na­brał po­wie­trza do płuc.

– Prze­ła­mie­my ich szyk w dwóch miej­scach, od­ci­na­jąc naj­sil­niej­sze jed­nost­ki – cią­gnął. – Na­dej­dzie chwi­la, może nawet dość długa, kiedy będą mogli strze­lać ze wszyst­kich po­kła­dów, a my od­po­wia­dać tylko z dzio­bo­wych po­ści­gó­wek. Nad­le­ci sporo okrą­głych ku­fer­ków. – Głos przy­brał sar­ka­stycz­ne brzmie­nie. – Na­praw­dę dużo.  Zna­cie to. Ude­rzą i po­pę­ka­ją na wiele więk­szych i mniej­szych ka­wał­ków.

Spraw­na ręka Nel­so­na wy­ko­na­ła okrą­gły gest w po­wie­trzu.

– Łap­cie je i za­bierz­cie sobie! Na to ze­zwa­lam! Osią­gną wy­so­ką cenę na Pi­ca­diil­ly i w Por­ts­mouth, na­praw­dę znacz­ną, bo staną się pa­miąt­ka­mi wiel­kie­go zwy­cię­stwa. Każdy je na­bę­dzie – sporo na nich za­ro­bi­cie!

Wy­buch ser­decz­ne­go śmie­chu prze­rwał mowę. Wszy­scy do­sko­na­le wie­dzie­li, co może uczy­nić że­liw­ny po­cisk ar­mat­ni. Pra­wie wszy­scy już oglą­da­li, nie­któ­rzy wie­lo­krot­nie, jak rwie ciało ludz­kie na strzę­py krwa­wią­ce­go mięsa – i do­brze pa­mię­ta­li plamy, a nawet ka­łu­że krwi, bru­ka­ją­ce po­kła­dy pod­czas walki.

Wszy­scy, spo­glą­da­jąc na wy­pro­sto­wa­ną, szczu­płą po­stać, ro­zu­mie­li, że ad­mi­rał naj­le­piej się o tym prze­ko­nał.

Słowa Nel­so­na za­brzmia­ły tak ab­sur­dal­nie, że re­ak­cją mógł stać się tylko roz­ła­do­wu­ją­cy na­pię­cie ru­basz­ny re­chot.

– Jed­nak wtedy, kiedy za­cznie­my prze­pły­wać po­mię­dzy nimi, sy­tu­acja się zmie­ni – kon­ty­nu­ował ad­mi­rał. – Prze­orze­my im tyłki sal­wa­mi z obu burt, od ich dzio­bów aż do ruf. Ce­luj­cie do­brze, od­pa­laj­cie dzia­ła w do­li­nie fali! Za­le­je­my ich po­to­ka­mi na­szych po­ci­sków – a oni znowu po­zna­ją, cóż ozna­cza star­cie z Bry­tyj­czy­ka­mi! Pa­mię­taj­cie też o jed­nym!

Nel­son mach­nął w po­wie­trzu spraw­ną ręką.

– Mu­si­my zwy­cię­żyć i zwy­cię­ży­my, aby po­grze­bać na dnie morza głu­pie na­dzie­je ce­sa­rza Fran­cu­zów. Bo­na­par­te już nigdy po na­szej wik­to­rii nie po­my­śli o tym, o czym marzy – o prze­pły­nię­ciu Ka­na­łu An­giel­skie­go i pod­bo­ju na­szej oj­czy­zny. Dzi­siaj wy­bi­je­my mu to z głowy, a okrę­ty, mo­gą­ce tego do­ko­nać, staną się na­szym łupem! Cen­ny­mi pry­za­mi!

Ktoś z ob­słu­gi dzio­bo­wej ar­ma­ty dzie­wię­cio­fun­to­wej za­czął ma­chać ka­pe­lu­szem, a po nim inni.

– An­glia ocze­ku­je, że każdy z nas wy­peł­ni swój obo­wią­zek – od chłop­ca okrę­to­we­go aż po mnie, ad­mi­ra­ła. – Głos stward­niał. – Ocze­ku­je tego od nas, bo wtedy bandy Fran­cu­zów, Wło­chów, Ho­len­drów, Po­la­ków i in­nych dziw­nych nacji nie zdep­czą zie­lo­nych łąk sta­rej An­glii, nie będą paść koni w Co­vent Gar­den i gwał­cić na­szych nie­win­nych ko­biet, a krwa­wy kor­sy­kań­ski tyran, ce­sarz Fran­cu­zów, zro­zu­mie wresz­cie, że nigdy nie za­pa­nu­je nad dum­ny­mi sy­na­mi wiel­kie­go Al­bio­nu!

Głos Nel­so­na za­brzmiał jesz­cze do­nio­ślej.

– Bo­na­par­te nie usta­wi gi­lo­ty­ny przed pa­ła­cem Buc­kin­gham i nie skró­ci do­bre­go króla Je­rze­go o głowę! To za­le­ży wła­śnie od nas, ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy króla. Nigdy do tego nie do­pu­ści­my! Mu­si­my tylko się z nimi roz­pra­wić!

Gdzieś w głębi świa­do­mo­ści czło­wie­ka z jedną tylko spraw­ną ręką za­tli­ła się myśl, że do­brze wie, skąd bie­rze zwro­ty, tak łatwo scho­dzą­ce mu z ust, ale nie miał czasu się nad tym za­sta­no­wić.

Nie w tej chwi­li – nie teraz, kiedy wszy­scy go słu­cha­li i na niego pa­trzy­li, a on z pasją za­grze­wał ich do walki.

– Po­wtó­rzę to! – cią­gnął z unie­sie­niem. – An­glia ocze­ku­je, że każdy czło­wiek wy­peł­ni swój obo­wią­zek! Je­że­li tak uczy­ni­cie, zwy­cię­ży­my – i na za­wsze po­grze­bie­my w mor­skim mule śmiesz­ne ma­rze­nia Fran­cu­zów. I pa­mię­taj­cie – w Lon­dy­nie albo w Por­ts­mouth, je­że­li zej­dzie­cie na ląd, za­bierz­cie ze sobą ka­wał­ki tych okrą­głych ku­fer­ków! Będą w cenie, więk­szej od pry­zo­we­go, sami się prze­ko­na­cie!

Gło­śna salwa śmie­chu prze­to­czy­ła się przez po­kład. Dło­nie mocno ude­rza­ły o wręgi, po­dłuż­ni­ce i dę­bo­we tar­ci­ce nad­bur­cia. Ka­no­nie­rzy za­wzię­cie stu­ka­li wy­cio­ra­mi i cięż­ki­mi handsz­pa­ka­mi, gru­by­mi drą­ga­mi słu­żą­cy­mi do na­ta­cza­nia armat na cel, w spi­żo­we kor­pu­sy dział.

– Trzy razy „hurra” na cześć lorda Nel­so­na i sta­rej An­glii! – Jeden z nich  wsko­czył na ka­ro­na­dę, usy­tu­owa­ną tuz przy usko­ku ru­fo­wym. Miał dłu­gie, si­wa­we włosy i spo­rej dłu­go­ści baki.

Ma­ry­na­rze i pod­ofi­ce­ro­wie krzy­cze­li i wi­wa­to­wa­li.

Ad­mi­rał wy­tę­żył wzrok. Sta­rał się przy­po­mnieć sobie na­zwi­sko sta­re­go już ma­ry­na­rza. Dla bar­dzo wielu an­giel­skich do­wód­ców lu­dzie, ob­słu­gu­ją­cy ar­ma­ty, cią­gną­cy liny, bez prze­rwy roz­pi­na­ją­cy i zwi­ja­ją­cy żagle sta­no­wi­li bez­kształt­ną, nie­roz­po­zna­wal­ną masę – bez na­zwisk, bez hi­sto­rii, nie­omal bez czło­wie­czeń­stwa. W razie po­trze­by, przy­naj­mniej na po­cząt­ku służ­by, bez­li­to­śnie gnano ich knu­ta­mi na masz­ty. 

Ale nie dla niego – szczu­pły męż­czy­zna ro­zu­miał, że tak jak on, zwy­kli człon­ko­wie za­ło­gi de­cy­du­ją o lo­sach bitew. Sta­rał się ich za­pa­mię­tać.

– Joh­nie Hod­son, star­szy ma­ry­na­rzu, pa­mię­tam cię z wiel­kie­go star­cia pod Abu­ki­rem. – Po­stać o ja­snych wło­sach, wy­sta­ją­cych spod ronda trój­gra­nia­ste­go ka­pe­lu­sza po­ki­wa­ła głową. – Spraw się dziś tak samo do­brze, a zo­sta­niesz pod­ofi­ce­rem.

Wi­wa­ty nie usta­wa­ły. Wzma­ga­ły się.

Hardy chrząk­nął gło­śno. Jego twarz stra­ci­ła wyraz za­sę­pie­nia – teraz się uśmie­chał. Nel­son moc­nym kiw­nię­ciem głowy i mach­nię­ciem dłoni dal znak, że skoń­czył.

– Zaj­mij­cie z po­wro­tem sta­no­wi­ska! – za­ko­men­de­ro­wał ka­pi­tan „Vic­to­ry”. – Daj­cie im, kiedy prze­rwie­my ich linię! I wcze­śniej!

Ręka Nel­so­na z nadal tkwią­cym w uści­sku pal­ców li­stem po­wę­dro­wa­ła do góry, pew­nie po to, aby wło­żyć go z po­wro­tem do kurt­ki.

Za­trzy­ma­ła się. Ad­mi­rał jesz­cze raz coś od­czy­ty­wał, bez­gło­śnie po­ru­sza­jąc war­ga­mi.

– Ka­pi­ta­nie Hardy – głos Nel­so­na za­brzmiał sucho, ofi­cjal­nie, jak wi­nien brzmieć głos zwierzch­ni­ka zwra­ca­ją­ce­go się do pod­ko­mend­ne­go. – Nada pan sy­gnał do wszyst­kich okrę­tów floty. Po­dyk­tu­ję go.

– Tak jest, sir. – Tho­mas Hardy wy­pro­sto­wał się. Przy­ło­żył dłoń do ka­pe­lu­sza. Czę­sto on i Nel­son roz­ma­wia­li przy­ja­ciel­sko, lecz Hardy nigdy nie za­po­mi­nał, jaka prze­paść dzie­li ka­pi­ta­na od czło­wie­ka, ma­ją­ce­go ad­mi­ral­ski sto­pień, kie­ru­ją­ce­go dzie­siąt­ka­mi, a cza­sa­mi set­ka­mi okrę­tów i ty­sią­ca­mi ludzi.

– Po­rucz­nik wach­to­wy! Przy­go­to­wać się do nada­nia sy­gna­łu!

Młody ofi­cer z twa­rzą na­zna­czo­na bli­zną – może śla­dem po ude­rze­niu kor­dem, a może tylko po nie­for­tun­nym ze­tknię­ciu się z nagle zwol­nio­ną talią okrę­to­wą – wy­ko­nał kilka kro­ków, gotów za­no­to­wać treść roz­ka­zu ry­si­kiem na ta­blicz­ce. Do tej pory, tak jak po­zo­sta­li, stał po na­wietrz­nej stro­nie po­kła­du ru­fo­we­go. Stro­nę za­wietrz­ną tra­dy­cyj­nie re­zer­wo­wał sobie do­wód­ca – i ad­mi­rał.

Mid­szyp­me­ni przy ster­masz­cie już otwie­ra­li skrzy­nie, miesz­czą­ce flagi ko­do­we.

Spraw­na ręka Nel­so­na znik­nę­ła za za­pię­ciem mun­du­ro­wej kurt­ki.

– An­glia ocze­ku­je, że każdy czło­wiek wy­peł­ni swój obo­wią­zek – wolno dyk­to­wał ad­mi­rał.

Ko­lej­ne cho­rą­giew­ki szyb­ko wę­dro­wa­ły do góry na jed­nej z lin ota­klo­wa­nia be­zan­masz­tu, utrzy­mu­ją­ce­go cięż­kie i grube pale drew­na, złą­czo­ne ze sobą, w po­zy­cji pio­no­wej, a potem spły­wa­ły w dół. Wia­do­mość wcale nie za­dzi­wia­ła dłu­go­ścią – Wie­lo­krot­nie prze­ka­zy­wa­no znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne po­le­ce­nia.

Na „Royal So­ve­re­ign”, okrę­cie Cu­th­ber­ta Col­lin­gwo­oda, ad­mi­ra­ła do­wo­dzą­ce­go drugą ko­lum­ną, naj­szyb­ciej pod­nie­sio­no po­je­dyn­czy pro­po­rzec, ozna­cza­ją­cy przy­je­cie i zro­zu­mie­nie sy­gna­łu.

– Po­twier­dza­ją­cy, sir. – Hardy od­su­nął lu­ne­tę od oka. – Pod­no­szą flagi! – dodał z wy­raź­nym zdu­mie­niem. – Sir Ho­ra­tio, przy­znam, że nie wiem, kto pierw­szy to uczy­nił.

Na wszyst­kich ża­glow­cach pra­wie jed­no­cze­śnie za­czę­to wcią­gać w górę masz­tów wiel­kie flagi z her­ba­mi An­glii, Szko­cji i Ir­lan­dii, uży­wa­ne rzad­ko, przy wy­jąt­ko­wych oka­zjach.

– No cóż, zrób­my to samo. – Nel­son uśmiech­nął się lekko. 

Nie pa­trzył na okrę­ty. Spo­glą­dał na coraz wy­raź­niej­szy szyk fran­cu­skich i hisz­pań­skich li­niow­ców, wi­docz­ne już naj­niż­sze par­tie żagli i ka­dłu­by z coraz bar­dziej wy­ra­zi­ście ciem­nie­ją­cy­mi pla­ma­mi am­bra­zur. Jesz­cze nikt, okiem nie­wspo­ma­ga­nym przez lor­ne­tę, nie mógł do­strzec ar­mat­nich luf, tak samo, jak i krzy­ży zdo­bią­cych topy masz­tów hisz­pań­skich li­niow­ców.

– Niech zo­ba­czą nasz zapał i go­to­wość do walki. Już bli­sko, Hardy – cią­gnął Nel­son. – Prze­ko­na­my się, czy po­rów­na­nie dzi­wacz­ne­go spo­so­bu po­ru­sza­nia się na­sze­go pro­cho­mi­strza do kro­ków Ne­me­zis okaże się traf­ne.

Nel­son za­śmiał się. Stał bo­kiem do Hardy’ego i nie mógł do­strzec, co ka­pi­tan „Vic­to­ry” trzy­ma w dło­niach.

– Płaszcz, sir. Niech­że pan za­ło­ży płaszcz – prze­rwał mu wiel­ce śmia­ło do­wód­ca „Vic­to­ry”. Nikt nie po­zwa­lał sobie na prze­ry­wa­nie słów, wy­po­wia­da­nych przez ja­kie­go­kol­wiek ad­mi­ra­ła, a tym bar­dziej Nel­so­na. I nikt nie ważył się cze­goś od niego żądać, tak, jak przed chwi­lą uczy­nił Tho­mas Hardy. – Pro­szę, sir. Pań­skie życie jest zbyt cenne dla An­glii.

Teraz jego słowa na­bra­ły wła­ści­wej formy. Wy­cią­gnął rękę do ad­mi­ra­ła.

Po­da­wa­ne okry­cie trud­no by­ło­by na­zwać ele­ganc­kim płasz­czem. Hardy chciał wrę­czyć Nel­so­no­wi sutą, długą opoń­czę o nie­okre­ślo­nej bar­wie, nieco już zru­dzia­łą od desz­czu i mgły, uży­wa­ną wtedy, kiedy z nieba lały się po­to­ki wody, a gwał­tow­ny wiatr, ła­mią­cy grzy­wa­cze, ci­skał na deski po­kła­du bry­zgi fal. Gruba tka­ni­na, na­są­czo­na ole­jem lnia­nym, do­brze chro­ni­ła przed wil­go­cią i wi­chu­rą, a teraz, w ja­skra­wym bla­sku słoń­ca, rów­nie sku­tecz­nie mogła ukryć złote sza­me­ro­wa­nie kurt­ki ad­mi­ral­skiej, rzu­ca­ją­ce się w oczy ga­lo­ny i prze­ty­ka­ne złotą nicią guzy. Mogła  uczy­nić ad­mi­ra­ła jedną z nie­wy­róż­nia­ją­cych się po­sta­ci licz­nej grupy osób, zgro­ma­dzo­nych na po­kła­dzie ru­fo­wym – tam, gdzie mieli obo­wią­zek po­zo­sta­wać w cza­sie bitwy.

– Je­że­li tak uwa­żasz, Hardy… – Nel­son nie do­koń­czył zda­nia. Wy­cią­gnął dłoń, aby ode­brać sztor­miak. Hardy stał nie­ru­cho­mo – wszy­scy wie­dzie­li, że ad­mi­rał nie znosi prób po­mo­cy przy ubie­ra­niu.

Czło­wiek w bo­ga­to zdo­bio­nym zło­tem mun­du­rze nadal trzy­mał w pal­cach już zło­żo­ną kart­kę, tak, jakby nie mógł się z nią roz­stać, a może też po pro­stu za­po­mniał ją wsu­nąć do we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki.

Przyj­rzał się we­li­no­we­mu zwit­ko­wi pa­pie­ru – i pew­nym ge­stem umie­ścił za man­kie­tem rę­ka­wa. 

– Mamy dzi­siaj wy­jąt­ko­wo pięk­ną po­go­dę. – W ką­ci­ku ust ad­mi­ra­ła znowu za­igrał kpiar­ski uśmie­szek. – A nie wy­da­je mi się, ka­pi­ta­nie Hardy, abym cier­piał na prze­zię­bie­nie, cho­ciaż nie­któ­rzy twier­dzą, ze mój stan zdro­wia nie jest naj­lep­szy. Dzię­ku­ję za tro­skę i ją do­ce­niam, lecz za­bierz to. Rzucę okiem – cią­gnął – na ze­spół Col­lin­gwo­oda, czy trzy­ma od­po­wied­ni kurs. Pro­szę wy­ko­nać na­miar – chcę wie­dzieć, czy prze­tną szyk Fran­cu­zów w wy­zna­czo­nym miej­scu.

Nikt nie sły­szał słów Nel­so­na, wy­po­wie­dzia­nych cicho do sie­bie, kiedy pod­no­sił do oka te­le­skop. Czu­łe­go tonu jego głosu, kiedy szep­tał pra­wie nie­sły­szal­nie:

– I cóż jej na­pi­sał­bym? Że kry­łem się jak szczur za ple­ca­mi in­nych? Cóż na­pi­sał­bym mojej pani, mi­ło­ści mo­je­go życia, tak mnie ko­cha­ją­cej i pi­szą­cej cu­dow­nie pięk­ne listy, bę­dą­ce dla mnie nie­ustan­nym źró­dłem in­spi­ra­cji?

 

***

 

Po twa­rzy Wil­lia­ma Bar­ro­wa ście­ka­ły kro­pel­ki potu. W ciągu dzi­siej­sze­go dnia, a może nocy, po­sta­rzał się o pięć lat. W ko­min­ku tlił się wątły ogień, ob­szer­ny ga­bi­net zio­nął chło­dem, lecz Bar­row ocie­rał czoło chu­s­tecz­ką.  

Od wczo­raj wszę­dzie na­kle­ja­no na mu­rach ob­wiesz­cze­nia: ”Wiel­kie zwy­cię­stwo pod Tra­fal­ga­rem”, ”Flota fran­cu­sko – hisz­pań­ska cał­ko­wi­cie znisz­czo­na”. Wy­dru­ko­wa­ny mniej­szą czcion­ką napis gło­sił: „Ad­mi­rał Ho­ra­tio Nel­son po­niósł śmierć w walce”. Jesz­cze drob­niej­sze rzędy liter in­for­mo­wa­ły o prze­bie­gu bitwy.  

Idąc w stro­nę Whi­te­hall Finch z sa­tys­fak­cją za­uwa­żył, że po­ja­wia­ją się płach­ty pa­pie­ru ze zmie­nio­ną tre­ścią trze­ciej in­for­ma­cji. „Ad­mi­rał Ho­ra­tio Nel­son oddał życie za Króla i An­glię” – tak teraz brzmiał napis. Po­my­ślał, że su­ge­stię Fo­ste­ra na­tych­miast wcie­lo­no w życie.

Sią­pi­ła paź­dzier­ni­ko­wa mżaw­ka, lecz mimo desz­czu lu­dzie cią­gle gro­ma­dzi­li się przed pro­kla­ma­cja­mi. Na rogu ulicy ktoś prze­ję­tym gło­sem czy­tał treść ode­zwy, oto­czo­ny wia­nusz­kiem pil­nie słu­cha­ją­cych osób.

Finch przy­był do gma­chu Ad­mi­ra­li­cji na we­zwa­nie po­słań­ca. Wcze­śniej pra­co­wał sam w bu­dy­necz­ku w lon­dyń­skich do­kach, eks­pe­diu­jąc księ­gi ra­chun­ko­we i pa­kie­ty kwi­tów de­po­zy­to­wych. Bar­row na­tych­miast po otrzy­ma­niu wie­ści o zwy­cię­stwie za­brał roz­pie­czę­to­wa­ne listy Nel­so­na i jego żony, słow­ni­czek oraz prze­cho­wy­wa­ne w se­kre­te­rze ”prób­ki”, więc tym Finch nie mu­siał się kło­po­tać.

Fo­ster wcze­śniej uzy­skał od Bar­ro­wa dwa dni wol­ne­go. Na­tru­dził się ostat­nio przy re­da­go­wa­niu za­wia­do­mień i po pro­stu chciał ode­spać za­le­gło­ści.

Teraz Finch sie­dział przed biur­kiem Bar­ro­wa. Cier­pli­wie cze­kał na pierw­sze słowa se­kre­ta­rza Ad­mi­ra­li­cji. Nie za bar­dzo ro­zu­miał, po co Bar­row go we­zwał. Spra­wa li­stów Horry’ego i lady H. zo­sta­ła za­mknię­ta. On i Fo­ster stali się nie­po­trzeb­ni – co do tego Finch nie miał złu­dzeń.

Na bla­cie biur­ka leżał po­strzę­pio­ny, przy­bru­dzo­ny ka­wa­łek pa­pie­ru.  

Wy­da­wa­ło się, że se­kre­tarz Ad­mi­ra­li­cji my­śla­mi jest bar­dzo da­le­ko.  Cza­sa­mi jego wargi za­ci­ska­ły się w dziw­nym, spa­zma­tycz­nym skur­czu.

– Mam dwie bar­dzo złe wia­do­mo­ści. – Naj­waż­niej­szy urzęd­nik Ad­mi­ra­li­cji w końcu prze­rwał mil­cze­nie. – John Fo­ster nie żyje. Wczo­raj po po­łu­dniu wpadł pod koła fur­go­nu, prze­wo­żą­ce­go becz­ki z so­lo­ną wie­przo­wi­ną do ma­ga­zy­nów por­to­wych. Szedł w stro­nę doków. Zdaje się, że zmie­nił zda­nie i chciał ci pomóc w pracy. Do­wie­dzia­łem się o tym dziś rano. Nadal nie mogę uwie­rzyć w jego śmierć.

– Jak się to stało? – Finch po­trzą­snął głową.

Przed­wczo­raj umó­wił się z daw­nym dzien­ni­ka­rzem „Naval Chro­nic­le” na czy­ta­nie kil­ku­dzie­się­ciu dal­szych stron jego po­wie­ści, przy do­brym winie, kawie i cy­ga­rach. A dzi­siaj do­wie­dział się, że autor „Wojny Dwóch Róż” zmarł.

Nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem wpa­try­wał się w Bar­ro­wa.  

– Głupi przy­pa­dek. – Se­kre­tarz gło­śno wy­tarł nos. – Konna or­kie­stra re­gi­men­tu gwar­dii ir­landz­kiej je­cha­ła ulicą wio­dą­cą do portu. Grali mar­sze ża­łob­ne. Zdaje się, że ćwi­czy­li prze­marsz pod­czas po­grze­bu ad­mi­ra­ła Nel­so­na.

Wszy­scy wie­dzie­li już, że zwy­cięz­ca spod Tra­fal­ga­ru zo­sta­nie uro­czy­ście po­cho­wa­ny w lon­dyń­skiej ka­te­drze św. Pawła.  

– Or­kie­stra pułku z Zie­lo­nej Wyspy? – tępo po­wtó­rzył Finch.

– Tak. – Bar­row po­ki­wał głową. – Po­bli­ską ulicz­kę prze­mie­rzał cięż­ki fur­gon z becz­ka­mi, za­przę­żo­ny w czwór­kę sil­nych koni – cią­gnął z wi­docz­nym tru­dem. – Zwie­rzę­ta wy­stra­szy­ły się mu­zy­ki i po­nio­sły. Moż­li­we, że nigdy nie sły­sza­ły woj­sko­wej ka­pe­li. Tak twier­dzi woź­ni­ca. Fo­ster prze­cho­dził na drugą stro­nę, czy­ta­jąc list. Ten.

Palec se­kre­ta­rza wska­zał na po­strzę­pio­ny kar­te­lu­szek, le­żą­cy mie­dzy nimi.

– To ostat­ni list lady H. – kon­ty­nu­ował Bar­row. – Już nie ma po­trze­by go wy­sy­łać. Za­przęg po­niósł nagle. Fo­ster nie zdą­żył usko­czyć. Stra­to­wa­ły go per­sze­ro­ny. Potem prze­je­cha­ły po nim dwa kola. Zgi­nął na miej­scu.  

Wes­tchnął cięż­ko.

– Przy­kro mi, Finch. Zdaje się, że John Fo­ster zo­stał twoim przy­ja­cie­lem.

– Chyba tro­chę się po­lu­bi­li­śmy – wolno po­wie­dział dawny fał­szerz kwi­tów de­po­zy­to­wych floty. – Wspól­na dzia­łal­ność mocno nas zbli­ży­ła. To praw­da, że czę­sto za­bie­rał pracę do domu. Twier­dził, że wie­czo­ra­mi le­piej mu się myśli. Moż­li­we, że po dro­dze jesz­cze spraw­dzał, czy list ma wła­ści­wą treść, choć wcale już tego nie mu­siał czy­nić.

Finch nie chciał pytać, w jaki spo­sób po­gię­ta karta pa­pie­ru zna­la­zła się tak szyb­ko w rę­kach jego zwierzch­ni­ka. Zda­wał sobie spra­wę, że nie uzy­ska od­po­wie­dzi.

Bar­row nie­ru­cho­mym wzro­kiem pa­trzył w prze­strzeń. Nadal głę­bo­ko się nad czymś za­sta­na­wiał.  

– Druga wia­do­mość, sir? – cicho za­py­tał Finch.

– Wła­ści­wie ona cie­bie nie do­ty­czy. – Se­kre­tarz po­trzą­snął głową. – Nie­po­trzeb­nie o niej wspo­mi­na­łem. Do­wie­dzia­łem się dzi­siaj, ze mój naj­star­szy syn, Pa­trick Bar­row, zgi­nął w bi­twie pod Tra­fal­ga­rem. 

Prze­szedł kilka kro­ków.

– W ostat­nim li­ście na­pi­sał do mnie, że zo­stał wy­zna­czo­ny na do­wód­cę ob­sa­dy marsa grot­masz­tu – mówił z tru­dem Bar­row. – Mieli tam dział­ko. Na okrę­cie pod­czas bitwy nie ma bez­piecz­nych miejsc, wiem o tym, ale to na­le­ża­ło do bez­piecz­niej­szych, oczy­wi­ście, pod wa­run­kiem, że nie wali się maszt. Tro­chę się z tego cie­szy­łem.

Prze­rwał na chwi­lę. Gło­śno prze­łknął ślinę. Z wy­raź­nym wy­sił­kiem, po­wo­li, za­czął for­mu­ło­wać ko­lej­ne zda­nia.

– Wraz z in­ny­mi po­cho­wa­li go w morzu. A teraz – głos se­kre­ta­rza Ad­mi­ra­li­cji nagle się za­ła­mał – nawet nie będę mógł iść na jego grób.

Twarz mi stę­ża­ła, jakby chciał po­wstrzy­mać pa­rok­syzm bólu.

– Przy­kro mi, sir. – Jack Finch nie wie­dział, co po­wie­dzieć. – Ry­zy­ko za­wo­do­we, sir.

Nagle przy­po­mniał sobie, ze za­le­d­wie kilka dni temu w roz­mo­wie z Fo­ste­rem też użył tego okre­śle­nia.

– Tak – po­twier­dził se­kre­tarz. – Po pro­stu – ry­zy­ko za­wo­do­we.

Już zdą­żył się opa­no­wać. Stał się z po­wro­tem chłod­nym, pew­nym sie­bie wy­so­kim urzęd­ni­kiem Ad­mi­ra­li­cji. 

– Po­zo­sta­ła do za­ła­twie­nie jedna spra­wa – teraz mówił już wy­raź­nie. – Trze­ba spraw­dzić miesz­ka­nie Fo­ste­ra. Może mieć u sie­bie ja­kieś do­ku­men­ty zwią­za­ne z na­szy­mi pra­ca­mi. Nie mogą się do­stać w nie­po­wo­ła­ne ręce. Udasz się tam, Finch i przej­rzysz wszyst­ko. Przy­nieś skrzyn­kę z jego rze­cza­mi. Chyba miał coś ta­kie­go. Chcę ją obej­rzeć. Oto adres.

Z szu­fla­dy biur­ka Bar­row wyjął po­dłuż­ny pasek pa­pie­ru.

– Jak wiesz, miesz­kał bli­sko. Weź­miesz dwóch żoł­nie­rzy pie­cho­ty mor­skiej dla pod­kre­śle­nia, że to ofi­cjal­na wi­zy­ta.

Spoj­rzał przez okno.

– Prze­ja­śni­ło się, więc nawet nie zmok­nie­cie. – Uśmiech­nął się skąpo. – Wła­ści­ciel­ką domu jest nie­ja­ka pani For­bes. Sądzę…

Prze­rwał i kry­tycz­nym wzro­kiem przyj­rzał się Fin­cho­wi.

 – Myślę, że ubra­nia Fo­ste­ra pa­so­wa­ły­by na cie­bie, Je­ste­ście po­dob­nej po­stu­ry i wzro­stu. John nie miał ro­dzi­ny. Za­bierz je potem.  Pew­nie Fo­ster byłby z tego za­do­wo­lo­ny.

– Może i tak. Dzię­ku­ję, sir. Wiem, gdzie on miesz­kał. – Finch wstał. Cią­gle miał przed oczy­ma widok roz­pę­dzo­nych koni i wiel­kie koła, bez­li­to­śnie miaż­dżą­ce ciało Fo­ste­ra. Za­sta­na­wiał się, cóż ta­kie­go mogło znaj­do­wać się w li­ście lady Ha­mil­ton, że Fo­ster czy­tał go z takim za­in­te­re­so­wa­niem. Nie pytał – wie­dział, że Bar­row już nie udzie­li od­po­wie­dzi. 

– Za­ła­twię to szyb­ko, sir – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nym tonem i wy­szedł.

Pani For­bes, po­spo­li­ta ko­bie­ta w nie­mod­nym czep­ku, wy­róż­nia­ją­ca się tylko oty­ło­ścią, nie sta­wia­ła opo­rów. Widok czer­wo­nych mun­du­rów i ka­ra­bi­nów z ba­gne­ta­mi prze­ko­nał ją na­tych­miast, że Finch jest przed­sta­wi­cie­lem Ad­mi­ra­li­cji.

Po­słusz­nie wy­szła z cia­sne­go po­miesz­cze­nie na pod­da­szu, gdy tylko Finch po­wie­dział, że chciał­by zo­stać sam. Rów­nie pręd­ko zja­wi­ła się, kiedy po­now­nie otwo­rzył drzwi. 

– Bar­dzo dobry lo­ka­tor. Bar­dzo dobry na­jem­ca – pod­kre­śla­ła teraz z em­fa­zą. – Strasz­nie za­smu­ci­ła mnie wia­do­mość o jego śmier­ci. Od dawna re­gu­lar­nie otrzy­my­wa­łam czynsz, cho­ciaż po­przed­nio czę­sto z nim za­le­gał. Parę razy chcia­łam go nawet wy­rzu­cić.  Jed­nak­że od ponad roku pła­cił na­praw­dę bar­dzo su­mien­nie.  Nie uiścił jesz­cze opła­ty za ostat­ni mie­siąc, ale otrzy­ma­łam od pana na­leż­ność, więc wszyst­ko w po­rząd­ku. Będę mu­sia­ła po­szu­kać no­we­go użyt­kow­ni­ka.

Na­la­ne ob­li­cze wła­ści­ciel­ki domu przy­bra­ło nie­kła­ma­ny wyraz za­tro­ska­nia.

My­ślą­cy o wszyst­kim Bar­row wrę­czył Fin­cho­wi na za­koń­cze­nie roz­mo­wy sa­kiew­kę z kil­ku­na­sto­ma sztu­ka­mi srebr­nych monet. Oka­za­ły się po­trzeb­ne.

Finch nie­uważ­nie po­ki­wał głową. Przej­rzał już wszyst­ko. Rzu­cił okiem do wnę­trza drew­nia­nej skrzyn­ki. Przez chwi­lę przy­glą­dał się kilku sa­kiew­kom i paru zwit­kom bank­no­tów, ale nawet ich nie do­tknął – nie chciał brać ich do ręki. Sta­ran­nie po­skła­dał kil­ka­na­ście sztuk odzie­ży, wi­szą­cych w sza­fie i na ha­kach w ścia­nach, umiesz­cza­jąc je w znisz­czo­nym ku­frze Fo­ste­ra.

Nie zna­lazł żad­nych pa­pie­rów. 

Przyj­rzał się trzem in­dy­czym pió­rom ze zło­ty­mi sta­lów­ka­mi, le­żą­cych na li­chym sto­li­ku przy rów­nie li­chym łóżku i wsa­dził do kie­sze­ni ka­mi­ze­li. Chciał mieć pa­miąt­kę.

– Zmar­ły trzy­mał w tym po­ko­ju swoją po­wieść – szorst­ko prze­rwał wy­nu­rze­nia pani For­bes. – Gdzie ona jest? Chcę ją za­brać.

Być może – po­my­ślał – to naj­cen­niej­sza rzecz, jaką John po­zo­sta­wił po sobie. Wła­ści­wie je­dy­na.

Twarz wła­ści­ciel­ki wy­ra­ża­ła za­kło­po­ta­nie i nie­pew­ność. 

– Mówi pan o jego pi­sa­ni­nie? – Ko­bie­ta gło­śno wes­tchnę­ła.  – Czę­sto sie­dział do późna w noc i coś tam skro­bał na pa­pie­rze. Zu­ży­wał jed­nak tylko swoje świe­ce – za­zna­czy­ła z wy­raź­ną sa­tys­fak­cją.  – Po­cię­łam to wszyst­ko na czę­ści, po­zwi­ja­łam i sprze­da­łam do dwóch oko­licz­nych szyn­ków. Przy­da­dzą się do za­pa­la­nia fajek i cygar.

– Nie wie­dzia­łam, że ktoś za­pła­ci czynsz za pana Fo­ste­ra – nad­mie­ni­ła po­śpiesz­nie obron­nym tonem. – Chcia­łam tro­chę zre­kom­pen­so­wać stra­tę z tego mie­sią­ca.

– Skrę­co­ne zwit­ki pa­pie­ru, słu­żą­ce do przy­pa­la­nia cygar – głu­chym gło­sem po­wtó­rzył Finch. Po­trzą­snął głową. Nic już nie mógł uczy­nić.

 – Po­trzeb­ny mi bę­dzie ktoś do prze­nie­sie­nia skrzyn­ki pana Fo­ste­ra – stwier­dził po chwi­li.  

– Młody An­drew z są­siedz­twa z chę­cią po­mo­że – rze­czo­wym tonem stwier­dzi­ła wła­ści­ciel­ka domu.  – Za kilka pen­sów prze­nie­sie po­zo­sta­ło­ści po panu Fo­ste­rze tam, gdzie tylko pana ze­chce.  

Nigdy się już nie do­wie­my, co na­pi­sał John Fo­ster – po­my­ślał Finch, mia­ro­wym kro­kiem zmie­rza­jąc w kie­run­ku bu­dyn­ku Ad­mi­ra­li­cji. Mu­siał jesz­cze zdać re­la­cję, a Bar­row pod­jąć de­cy­zję o jego dal­szym losie. 

Rudy wy­ro­stek, trzy­ma­jąc skrzyn­kę Fo­ste­ra na ra­mie­niu, ze szczę­śli­wą miną dziar­sko ma­sze­ro­wał obok żoł­nie­rzy pie­cho­ty mor­skiej. Cze­kał go nie­spo­dzie­wa­ny za­ro­bek, a mina chło­pa­ka wska­zy­wa­ła, że już teraz roz­wa­ża, na co wyda pie­nią­dze.

Mógł być jed­nym z naj­lep­szych pi­sa­rzy an­giel­skich. – Finch nagle po­czuł w ustach gorz­ki smak. – Nawet Bar­row już tego nie spraw­dzi. Wiemy tylko, że Fo­ster umiał pisać na­praw­dę pięk­ne listy, ale o tych naj­lep­szych i naj­czul­szych i tak nikt nigdy się nie dowie. I nigdy nie zwró­cę się do Johna po imie­niu.

Coś spły­nę­ło mu po po­licz­ku. Mała kro­pla wil­go­ci.

Chyba nie uro­ni­łem łzy – po­my­ślał. – Nie ja, Jack Finch, czło­wiek, długo sto­ją­cy o krok od szu­bie­ni­cy. Czło­wiek, wie­dzą­cy, że jego umie­jęt­no­ści zo­sta­ną wy­ko­rzy­sta­ne, chro­nią­cy wspól­ni­ków, z zimną krwią cze­ka­ją­cy na łaskę. Naj­lep­szy fał­szerz Ad­mi­ra­li­cji.

Starł ją ru­chem dłoni. Pod­niósł głowę.

Ucie­szył się, że znowu za­czął padać deszcz.

 

 

Czer­wiec 2012 r. li­sto­pad 2013 r.  Roger Re­deye

 

Ilustra­cje w ko­lej­no­ści za­miesz­cze­nia:

„Santísima Tri­ni­dad” – obraz nie­zna­ne­go ma­la­rza z XIX wieku

Geo­r­ge Rom­ney – „Lady Ha­mil­ton as Circe”

Wil­liam Be­echey – “Ad­mi­ral Ho­ra­tio Nel­son”

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Nie dostrzegłem w tekście nawet cienia fantastyki.  To zwykle nie jest wadą. Zwykle…

 

Sierpień 2015

 

Nie biegam, bo nie lubię

Świetne!

Infundybuła chronosynklastyczna

W sumie, mam tylko jedno zastrzeżenie,bo i dlaczegóż miałbym mieć więcej( oprócz tego, że tekst przegadany)? Skoro już mowa o fałszowaniu listów, a zakładam, że historycznie pisanie ich się odbywało, ciekawostką byłoby porównanie chocby kilku wycinków oryginalnych listów z tymi sfałszowanymi przez Fincha i Fostera.

pozdrawiam

Stefanie, dzięki. 

Gwidonie, a nie wpadłem na to, żeby porównywać listy prawdziwe i napisane od nowa… Chyba byłoby jednak trochę za dużo o listach.

Co do narracji – to jest opowiadanie bardziej książkowe, a nie portalowe. I taki typ narracji wybrałem. Przy okazji chciałem nasycić tekst szczegółami, żeby przybliżyć obraz epoki. Bardzo wielu czytelnikom właśnie to – między innymi – podobało się.Nasycenie tekstu szczegółami.  |Listy…” są długim opowiadaniem, a nie chciałem go na siłę dynamizować. Zdarzają się takie teksty, choć rzadko.

Pozdrawiam. 

Mówisz,że za duzo o listach? A o czymże jest to opowiadanie? Czytelnik nawet nie wie i nie dowiaduje się dlaczego i po co to całe zamieszanie. A poza tym po co zmieniać treść jeśli jest ona bezpłciowa i bez znaczenia dla dalszych losów wojny?

Nie, nie o to mi chodziło.  

W tekście jest naprawdę sporo o listach lady H. I Nelsona. Procedura postępowania, technika, jak oceniano list, jak Burrow nanosił uwagi itd. Nie chciałem skupiać się tylko na tym i nie chciałem tylko na tym koncentrować uwagi. Chciałem opowiedzieć historię nie tylko listów, Nelsona i lady Hamilton, ale też Fincha, Fostera i nawet Burrowa. Dlatego dopisałem jeden rozdział, bo bez niego Nelson wystąpiłby epizodycznie. A chciałem spojrzeć na Nelsona trochę inaczej, zgodnie z osnową tekstu.  On podejmuje decyzję,  że nie założy płaszcza, bo uważa, że lady H. źle osądziłaby taki krok. I chciałem w tym rozdziale  pokazać, jaki skutek powodują listy. Nelson mówi i myśli listami… To, że Nelson nie chciał założyć płaszcza, jest faktem. Pisało potem o tym kilku uczestników bitwy. 

Istnieje jeszcze jeden rozdział tej opowieści, jednak po namyśle stwierdziłem, że chyba jest jednak niepotrzebny. 

Pozdrówka. 

PS> Kiedy ukażą się “Góry”? Chyba niedługo?

Góry, góry, moje góry… Zdaje się, ze nie wiem,bo termin kwietniowy minął (mam to na piśmie). W zapowiedziach jest zima, ale czy tegoroczna ? Ogólnie zajął się tym ktoś inny z GC, więc czekam.

W zapowiedziach jest zima, ale czy tegoroczna ?

Martwi mnie, Gwidonie, taki termin, bowiem ostatnimi czasy zim jakby u nas nie było…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podejrzewam, że krajemar będzie szybsza, ale przyspieszyć tego nie mogę. Jak wiesz Góry są dość długie, padła nawet propozycja podziału na dwie części, ale dla mnie nie miało to sensu.

Też wolę Góry w jednym kawałku. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gwi­donie – no cóż, to już niedługo. Ciekawe, jak książka zostanie przyjęta. Bardzo dobrze, że się jednak ukaże. Gdy się ukaże, może puść tutaj zajawkę.

Dzięki za komentarze do “Listów…”.

Pozdrawiam. 

Z tym przyjęciem to może być różnie. Nie jest to tekst rozrywkowy. A zajawkę pewnie wrzucę, może ktoś się skusi.

pozdrawiam

Z jednej strony to źle, jednak z drugiej – dobrze. Nie wszyscy szukają tekstów lekkich, łatwych i przyjemnych. I jednak sztampowych. Jeśli wydawnictwo zdecydowało się wydać “Góry”, to chyba nie tylko dlatego, że nie jest to książka łatwa.  Właśnie dlatego jestem ciekaw odbioru “Gór”. 

No, będzie ciekawie. gdy książka ukaże się… 

Rogerze, ponieważ opisujesz historyczne postacie, muszę najpierw zapoznać się z tłem historycznym, bo już trochę zapomniałem historię bitwy i postać słynnego angielskiego admirała. Zajmie mi to dwa-trzy dni. Potem się wypowiem. Pozdrawiam.

R­yszardzie, bardzo dobre podejście… Bardzo lubię tę epokę, zwłaszcza, jesli idzie o wojnę na morzu. Czytałem sporo opracowań o epoce napoleońskiej. Opracowań, powieści, opowiadań… Ciekawe, że Eustachy Rylski wykorzystał motywy związane z okresem napoleońskim w bardzo dobrej powieści “Warunek”. Chyba dostał za nią nagrodę “Nike”– tak mi się wydaje.

Sporo wiem o tym okresie, jednak pewne sprawy musiałem sobie przypomnieć i zweryfikować. Tak jest i tak być powinno przy pisaniu opowiadań historycznych. 

Zapraszam.

Pozdrawiam. 

 

PS. Jeszcze coś dodam, bo  chyba pierwsza ilustracja wymaga  wyjaśnienia.  Obraz przedstawia hiszpański okręt liniowy, czteropokładowy.  Na tym czwartym pokładzie ustawano lekkie armaty, no, ale okręt miał jednak cztery pokłady. “Santissima Trinidad” - nazwa skrócona = długo był największym okrętem wojennym świata, a w bitwie pod Trafalgarem największym okrętem. Został zdobyty przez Anglików, jednak nie cieszyli się nim długo. Zatonął w sztormie zaraz po bitwie.  Nie mogłem tego do końca rozszyfrować, ale chyba na rufie dumnie powiewa czerwona bandera angielskiej Home Fleet.

Link dla zainteresowanych:https://pl.wikipedia.org/wiki/Sant%C3%ADsima_Trinidad

Rogerze.

Przeczytałem z przyjemnością Twoje ciekawe i dobrze napisane opowiadanie. O drobnych mankamentach nie warto wspominać. To nie jest opowiadanie portalowe, ale sumiennie opracowane dziełko literackie, nadające się do papierowej publikacji w historycznym periodyku. Zdumiewa mnie ilość detali podkreślających atmosferę i ducha epoki. Zajrzałem do opracowania pt. “Napoleon i Józefina”, gdzie bitwa morska koło wspomnianego przylądka też jest wspomniana. Jest zadziwiające, jak historia Napoleona i Hitlera w wojnie z Anglią i Rosją jest podobna.

Z opowiadania dowiedziałem się sporo ciekawostek – pierwsze pióra ze złotą “stalówką”, sposób komunikacji między okrętami, szczegóły manewrów żaglowców, twarde życie marynarzy na wojennych, angielskich okrętach.

Co do samej intrygi, to nie wiem, czy nie powinna zakończyć się śmiercią obu uczestników fałszerstwa tak, aby Admiralicja brytyjska nie miała żadnego świadka przestępstwa. Przecież fałszerz stanowił potencjalne niebezpieczeństwo dla władz – mógł po latach zdradzić to przestępstwo prasie, np. dla pieniędzy – na przykład prasie francuskiej. W takich sprawach raczej nie pozostawia się świadków.

Podsumowując, jest to profesjonalnie napisane opowiadanie, daleko wykraczające ponad portalowy poziom. Pozdrawiam.

Ry­szardzie  – dzięki za przeczytanie i komentarz. Do tej pory “Listy…” opublikowałem na dwóch portalach. Na obu odniosły duży sukces. “Esensja” ma swoją specyfikę, ale “Herbatka u Heleny” jest innym portalem. A tam tekst bardzo się podobał. Może, po prostu,  czytelnicy chcą nie tylko tradycyjnie ujmowanej fantastyki, a przyjemność sprawia im czytanie zupełnie czegoś innego? Trochę tym sukcesem zostałem zaskoczony. 

Co do Fincha i Fostera – oni działali dla króla. Z tego powodu Burrowowi tak zależy na uzyskaniu zgody Jarvisa na fałszowanie listów. To dawało sekretarzowi Admiralicji legitymację – działał w interesie korony, a ludzie z nim związania także. Burrow jest przewidujący i ostrożny – dlatego wyraźnie nakazuje Finchowi zrewidować mieszkanie Fostera. Nic nie może wpaść w niepowołane ręce… W tych czasach  wywiad był już mocno rozbudowany – królobójca Fouche najlepszym przykładem. 

Stalówki to ciekawy szczegół. Trochę szukałem czegoś, co mógłbym wykorzystać w tekście, no i przypomniałem sobie powieść C.S.Forestera. Nota bene, wtedy pojawiają się też pistolety z zamkiem kapiszonowym. Jeszcze droga rzadkość, ale są bardzo cenione.

Jak patrzę na “Listy…”. z tego tekstu byłby chyba niezły scenariusz filmowy.

Pozdrawiam serdecznie. 

Miałam okazję w tym tygodniu wrócić do tego opowiadania, więc pozwolę sobie na ponowne jego krótkie skomentowanie. Z historii jestem noga i jakoś specjalnie mnie do tekstów historycznych nie ciągnie (nie mylić z tekstami z różnych epok). Twoje teksty też zazwyczaj czyta mi się bardzo ciężko, po prostu nie są w moim guście. To jednak uważam za majstersztyk, Czytałam je z prawdziwą przyjemnością.  Jest po prostu świetne, ponad gustami i wszelkimi innymi kryteriami.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Su­zu­ki M. – dzięki za ponowne przeczytanie i komentarz. Jak na portal, “Listy…” są już dość starym tekstem. Cieszę się, Ze Twoja ocena się nie zmieniła – pamiętam komentarz, gdy opublikowałem “Listy..” na  “Herbatce u Heleny”. 

A czy moje pozostałe opowiadania czyta się ciężko? Zależy, kto je czyta. Dla niektórych może i są ciężkie, dla wielu innych wcale nie. Wielu czytelników awizuje, ze dobrze byłoby, abym kontynuował daną opowieść.

Każdy czytelnik ma swoje upodobania.  

Serdecznie pozdrawiam. Dzięki za głos za biblioteką.  

 

 Porządny tekst ;) Może zacznę od klimatu, który czuć bardzo wyraźnie. Słowami malujesz ciemne, wilgotne wnętrze statku, szum morza, blask świec. Staroświeckie zachowanie bohaterów zostało pokazane tak, że wydało się czymś normalnym, zwyczajnym, pasującym. Co prawda niewiele wiem o czasach wojen napoleońskich, ale w pełni kupuję Twoje opisy ;)

 

Rzeczywiście w opowiadaniu za dużo się nie dzieje. Dopiero przy końcówce akcja przyspiesza. I chociaż wolę oszczędność, to nie mogę nie docenić kunsztu z jakim opisane zostały niektóre fragmenty. Ot, chociażby ten z listami albo pisanie książki, albo inspiracja domniemanymi listami od ukochanej.

– Rozgrzewasz ostrze, z tym, że sztych musi być plaski i dość cienki – poinstruował kiedyś Fostera. – Przedtem ostrożnie schładzasz pieczęć i papier wodą. Nie za dużo płynu, aby nie przesiąkł do środka i nie rozmazał atramentu. Delikatny, ale zdecydowany ruch tuż nad powierzchnią, i ostrze przechodzi przez wosk jak przez masło. Lak albo wosk się rozgrzewają, ale nie na tyle, żeby uszkodzić kartkę. Jeszcze ciepłym czubeczkiem rozwieramy pozostałości nadal miękkiej pieczęci. Spójrz tylko!

 

Nie chciał o tym myśleć. Wolał odpowiedzieć do końca na pytanie Fincha.  

– Jak już mocno chorowała – kontynuował opowieść – napisałem sporo wierszy. Bardzo się jej podobały. Wybrała jeden i powiedziała, że jest najlepszy. Włożyłem jej do trumny. Prosiła mnie o to.

– Słyszałem, że piszesz książkę? – Finch wstał i rozłożył szeroko ręce.

Na dzisiaj skończyli pracę. Foster musiał jeszcze tylko odnieść list do Barrowa.

– Jestem już bardzo daleko. – Dziennikarz „Naval Chronicle” uśmiechnął się z dumą. – Prawie skończyłem. Wiesz, pół roku temu zacząłem pisać powieść od nowa. Powiem szczerze – praca tutaj wiele mnie nauczyła. Konieczność wynajdywania nowych wyrazów, innych zdań, nasycenie tekstu uczuciem… Zwięzłość opisu. Wykorzystałem to. Nawet motyw otwierania listu, w sposób opisany przez ciebie.

– Może jeszcze coś zmienię – dodał z zadumą. – Może pani mojego życia coś mi podpowie. Sądzę jednak, że ta fraza naprawdę dobrze brzmi.

Nawet pozwoliłam sobie zacytować ;) O, takie ładne są :)

 

Jeszcze wspomnę, że bardzo przekonująco kreujesz bohaterów. Są tacy ludzcy, z krwi i kości. Z jednej stroni prozaiczni, a z drugiej pełni jakichś szlacheckich ideałów, myśli związanych z monarchistyczną monarchią. Finch i Foster budzą we mnie skojarzenia z Rzeckim z “Lalki”. Głównie przez sentymentalność, która gdzieś tam pobrzmiewa w ich na pozór twardych słowach. Podoba mi się też to, że tutaj, w przeciwieństwie do sytuacji z Rzeckim, ta książka, ten symbol “nie wszystek umrę” zostaje zniszczony. Ładne, smutne zakończenie ;) Cytując tekst finis coronat opus ;)

 

Tytuł nie zrobił na mnie większego wrażenia ;( Ale to drobiazg ;)

 

Jeszcze kilka literówek ;)

Foster prawie ze od ręki pisał nowe wersje kwestionowanych zdań i wyrazów. Finch doszedł do takiej wprawy, że wystarczała jedna próba, aby napisał tekst ‘na czysto”.

Malo, myśleć jak mieszkaniec równin nad Sekwaną,

 

Przypomniał sobie, że niedawno mógł bezpowrotni utracić nawet i tę pospolitą, drewnianą skrzynkę, właściwie cały jego majątek.

 

Lenah, dzięki za przeczytanie i obszerny komentarz. Trochę stary już tekst…

Bardzo dobrze, że “Listy…” podobały się, tak bardzo, że nawet zamieściłaś w komentarzu kilka obszernych cytatów. Starałem się oddać obraz tego, co robią bohaterowie, a także obraz świata, w którym żyją. Wydaje się, że wyszło na pewno nieźle.

Czy w tekście jest mało akcji – nie wiem. Pisałem “Listy…” bardziej powieściowo, a nie jak zwykłe opowiadanie. Jest obszerne, bo własnie przybliżałem obraz świata, floty, życia i losów głównych postaci.

Czy Finch i Foster są podobni do bohaterów “Lalki”? Nie, nie wydaje mi się. Żyją znacznie wcześniej, w zupełnie innym świecie.  Dla Fostera udział w tej operacji jest ciekawym i intratnym zajęciem, a także  szansą wybicia się, dla Fincha – koniecznością. Ale obaj starają się wykonać wszystko perfekcyjnie. 

W sumie Burrow jest, między innymi, szefem wywiadu i kontrwywiadu Admiralicji, i w trójkę po prostu prowadzą operację specjalną. Tak na dobrą sprawę, “Listy…” są chyba historycznym thriilerem.

Tytuł świadomie miał nic nie mówić.

Literówki poprawione. Ciekawe, ale w tekście “esensyjnym” nadal są dwie literówki – “Francus” i braku kropki po jednym ze zdań. Sprawdzę, czy te też tam figurują. Zdarza się, to spory tekst.

Więcej akcji jest w tym tekście – jeżeli masz chwilę czasu, może zajrzysz?

Link –> http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/12757

Pozdrawiam.

Do bohaterów Lalki jako takich może nie, jeno do jednego Rzeckiego;) Epoka inna, ale schemat podobny. Znaczy ja się tutaj upatruję podobieństwa w tej głęboko ukrytej, sentymentalnej idei;) Ale to tylko takie moje subiektywne odczucie  :) 

Ciekawe porównanie – Rzecki jest znaną postacią literacką.

Oni wszyscy służą pewnej idei, i to jest dla nich naturalne – wielkości Anglii. Najbardziej wyrazisty jest chyba w tym Burrow – on nie jest tylko wysokiej rangi urzędnikiem, sumiennie załatwiającym swoje obowiązki. W tych czasach taka postawa była często spotykana i była naturalna. W napoleońskiej Francji było tak samo. Foster jest zwykłym dziennikarzem z aspiracjami literackimi, i nagle dostaje szansę przysłużenia się Anglii, więc przyjmuje ofertę z otwartymi  rękoma. Równe naturalne było to, że służąc Anglii/Francji, a i Rosji, człowiek sporo zyskuje. W tych czasach, na przykład, ciągle żywe było poczucie honoru. Stracić honor, złamać dane słowo, to była życiowa klęska.

O motywacjach Fincha i Fostera wspomina Jack w rozdziale, tutaj niepublikowanym, gdy do Londynu dociera wieść o wielkim zwycięstwie pod Trafalgarem. 

Zupełnie inne czasy.

Pozdrawiam. Do następnego opowiadania, czyli do “Dymu”. A to w poniedziałek.

 

PS. Dzięki za głos za biblioteką dla “Listów…”.

Należało się  :)

Może ktoś jeszcze zajrzy do opowiadania, nie zniechęcają się 94k ;)

 

O motywacjach Fincha i Fostera wspomina Jack w rozdziale, tutaj niepublikowanym, gdy do Londynu dociera wieść o wielkim zwycięstwie pod Trafalgarem. 

Tak nieśmiało zapytam, czy gdziegdzieś w Internecie można znaleźć ten rozdział? ;)

Można przeczytać w e-booku, a dokładnie tea-booku. Ale proszę bardzo, poniżej ten rozdział. Przy pełnej wersji jest przedostatni. czyli następuje po opisie zdarzeń na pokładzie “Victory’ i wydania rozkazu podniesienia słynnego sygnału. Uznałem, że z tym rozdziałem tekst publikowany tutaj byłby jednak zdecydowanie za długi.

 

***

 

– Ktoś straszliwie wrzeszczy – cierpkim tonem rzucił Finch, z uwagą oglądając w lusterku swoje długie baki. – Miejmy nadzieję, ze nie wybuchł pożar. Pewnie przy gaszeniu zniszczyłbym buty i nowe pończochy.

Zerknął na złote klamry niedawno kupionych trzewików. Zwykle pochmurną twarz dawnego pejzażysty rozświetlił uśmiech zadowolenia.

Przez uchylone okno dobiegał gwar podnieconych głosów i niezrozumiałe okrzyki. Nie ustawały, nasilały się, niczym wzbierająca fala przypływu.

– Pewnie marynarze odbierają pryzowe. – Foster, doskonale znający zwyczaje panujące w Royal Navy, przecząco pokręcił głową. Wzruszył ramionami. – Zawsze tak okazują radość. Oczywiście, potem większość się upije. Żebyś tylko wiedział, iluż ludzi wzbogaciło się na pryzach…

Foster westchnął – fałszerz odrywał go od pracy. Z uwagą studiował zapiski Barrowa na aktualnej „próbce”. W kolejce czekały jeszcze dwa listy, wyjątkowo długie. Burrow pilił – żądał, aby nic nie odrywało Nelsona od jego obowiązków. Miał bez zwłoki otrzymywać wyznania miłości swego życia – i podobnie lady Hamilton.

Poczucie irytacji John ugasił solidnym łykiem madery. Całkiem niedawno otrzymali sowite gratyfikacje: sakiewki ze srebrnym koronami. Sekretarz starannie odliczył jeszcze kilkadziesiąt złotych gwinei, podzielił na równe części i z uśmiechem wręczył każdemu z nich. Finch, ubierający się jak dandys, natychmiast kupił tuzin jedwabnych pończoch z ekstrawaganckimi zawiązkami, wytworne trzewiki i wchodzące w modę nakrycie głowy – szykowny cylinder. Nabytki uzupełniły wzorzyste kamizele i hebanowa laseczka ze srebrną gałką. Dawny malarz sporo też wydał na gruby kobierzec, wytwarzany w Indiach.

– Moja kochanka uwielbia wraz ze mną tarzać się nago po dywanie – z rozmarzonym uśmiechem odpowiedział na uwagę Fostera, ze zaczyna szastać groszem. – Narzekała, ze ma za twardo. Spełniłem jej życzenie – razem przeżywamy cudowne chwile. Przekonałem się – ciągnął z mocno ironicznym wyrazem twarzy – że życie ludzkie może nieoczekiwanie szybko się zakończyć, w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Korzystam z niego najlepiej, jak umiem. Wierz mi, jesteśmy niezwykle zadowoleni z nowego sprawunku…

Foster wydał niewiele. Monety ułożył na dnie swojej skrzynki, wraz z tym, co dawno juz temu wygrał w klubie na West Endzie. Raz na jakiś czas starannie wszystko przeliczał, ciesząc się, że oszczędności przybywa. Burrow wyznaczył mu także przyzwoitą pensję. John, pochłonięty pracą i pisaniem powieści, nie miał czasu, żeby, jak dawniej, trwonić pieniądze bez umiaru.

Nie zaniedbywał też źródeł dodatkowych dochodów – zgłaszali się starzy i nowi klienci, proszący o napisanie listów do kobiet ich życia.

Odbył rozmowę z Burrowem po pierwszej takiej propozycji, gdy już zajmował się tworzeniem listów lady H. i Horry’ego.

– Twoi znajomi sądzą, ze Admiralicja wyciągnęła jednego z lepszych dziennikarzy z finansowej ruiny, proponując potrzebne, ale niezwykle nudne zajecie – stwierdził sekretarz po długiej chwili milczenia. – Dyskretnie potwierdzam te przypuszczenia, a za mną inni.  

Swoim zwyczajem uśmiechnął się skąpo.

– Bardzo dobrze. Korzystaj z próśb kandydatów na mężów, kochanków, lowelasów i admiratorów cnotliwych dziewic. – Wolno pokiwał głową. – Byłoby dziwne, gdybyś je odrzucał. Możemy na tym nawet skorzystać: poszerzenie źródeł inspiracji jest  cenne. Przy okazji mocno ponarzekaj na trywialność nowego zlecenia.

Strumyczek dodatkowych profitów wartko płynął do trzosika Fostera.  

Finch zaraz po otrzymaniu nagród zaproponował, żeby wspólnie nabyli nieco wyposażenia i dobrych wiktuałów. W lombardzie kupili przyzwoity serwis do kawy, eleganckie sztućce, kilka karafek, poręczny młynek. Teraz dysponowali parunastoma gatunkami herbaty i kawy, sporym zapasem cygar i kilkunastoma butelkami świetnych win i brandy.

Otwarte z rozmachem skrzydło drzwi huknęło głośno, uderzając o mur. 

– Otrzymaliśmy wiadomość! Wielkie zwycięstwo pod Trafalgarem! Lord Nelson zginął.

Twarz żołnierza, dotychczas pełniącego wartę przed budynkiem, pałała podnieceniem. Bezceremonialnie oparł karabin o stół, a łokcie na otwartej księdze rozrachunkowej Admiralicji.

– Szkoda admirała. Łebski był z niego gość – ciągnął z wyraźnym walijskim akcentem. – Wybaczcie szczerość, dżentelmeni. Zajmujecie się tą nudną, chociaż na pewno ważną pracą, więc wszedłem, żeby wam wszystko przekazać. Cóż za sukces! Boniuś dostał naprawdę solidnego łupnia.

Jednym haustem wypił resztę wina z kielicha Fostera.

– Bardzo przepraszam, sir, nie mogłem się powstrzymać. – Otarł dłonią wargi. – Już wracam na posterunek. Jakież wspaniałe zwycięstwo!

Finch wolno zakręcił wieczko kałamarza z zielonym inkaustem. Od paru miesięcy lady H. używała atramentów o różnych barwach, nawet seledynowej. Burrow dostarczył spory ich zapas. Dawny fałszerz kwitów depozytowych narzekał na jakość zielonego: twierdził, ze zdecydowanie różni się odcieniem.

Dzisiaj zamierzał sprawdzić nową partię – właśnie się do tego zabierał.

Obaj  patrzyli na siebie w milczeniu.

– Cóż teraz? – rzucił John, składając nieprzeczytaną do końca „próbkę”. Nagle zdał sobie sprawę, ze stała się bezwartościowym i nikomu niepotrzebnym świstkiem papieru. Powstrzymał chęć wrzucenia jej do skrzyni na śmiecie. – Może teraz zajmiemy się sprawdzaniem ksiąg rozrachunkowych i kwitów depozytowych?  

– Na pewno nie… Skończyliśmy… – wolno odpowiedział Finch. Pokręcił głową. – Po prostu skończyliśmy – odnosząc sukces. Ocaliliśmy ich miłość i zatrzymaliśmy Nelsona we flocie – kontynuował z widocznym namysłem. – Wykonaliśmy zadanie. Pewnie jeszcze parę dni zajmie wywożenie wszystkiego, a potem Burrow odbierze od nas przysięgę milczenia. Za jej złamanie grozi stryczek, o czym oczywiście nie omieszka powiadomić.

Uśmiechnął się krzywo.

– Skąd wiesz, ze tak postąpi? – Foster zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy, chociaż myślał o czymś innym. Dziwnie przykre spostrzeżenie zaabsorbowało jego umysł – wcześniej zastanawiał się nad nim już kilka razy. Jednak  zawsze porzucał rozważania, odsuwał od siebie, tłumił.  

– Tak uczynił ze mną, gdy zawarto pokój w Amiens i wyleciałem na bruk. – Finch starannie przeczesał włosy. – Opowiedziałem ci trochę o mojej przeszłości, bo zajmujemy się tym samym, a dałeś sekretarzowi słowo, ze nic nie zdradzisz. Przekonasz się, że prędko podpiszemy jakiś sucho, ale groźnie brzmiący dokument.

Wygodnie wyciągnął nogi. 

– Gdyby Nelson wystąpił z floty, mógłby żyć. – Foster zmienił temat rozmowy. – Może i długo. Pewnie tez uratowałby miłość lady H… Mam wrażenie, że prowadziliśmy go ku śmierci.

Poczuł ulgę. Nareszcie głośno wypowiedział myśl, od jakiegoś czasu męczącą  jego mózg.

Finch z uwagą przyglądał się zestawowi kałamarzy pośrodku stołu. Porządkował je, ustawiając w jednej linii. Nieco przesunął dzbanuszek z chińskiej laki – nadal przechowywał w nim pióra – jakby dotychczasowe położenie ładnego pojemnika psuło symetrię ułożenia narzędzi jego pracy.

– On sam wybrał przeznaczenie – odpowiedział po długiej chwili milczenia. – Pomogliśmy mu ocalić miłość Emmy, a tego właśnie pragnął. Dobrze o tym wiesz. Wybrał uczucie – i o nie walczył – ale wybrał też wojnę. Sam dokonał wyboru i wyszedł na spotkanie z Nemezis. Chciał, żeby ciągle otaczał go nimb sławy. Też o tym dobrze wiesz – poznaliśmy Horry’ego, czytając jego listy, a potem je przerabiając.

– Lorda Nelsona – poprawił Foster. – Horrym stał się tylko dla nas i dla Burrowa. To już się skończyło. Jednakże, gdyby zgłosił dymisję, żyłby.

– Niechże tak będzie… – Finch ostentacyjnie wzruszył ramionami. – Lorda Nelsona. Posłuchaj mnie – nasilił głos. – Otrzymał wszystko, czego pragnął. Mógł zginąć w każdej chwili. Sam nieraz opowiadałeś o takich zdarzeniach. Mogła z pokładu zmyć go fala, zdruzgotać armata, urwana z uwięzi podczas sztormu, powalić złamany maszt, zabić źle przymocowany linoblok. Trafić przypadkowa kula wroga – i tak się pewnie stało. On wybrał, czego chce. I otrzymał, a my mu tylko  pomogliśmy. Wiedział, co może go spotkać. Dobrze znał ryzyko zawodowe, a jednak nie zrezygnował, kiedy ona do niego wróciła. Sam wybrał los.

W zamyśleniu przyjrzał się kałamarzom, jakby w ich ustawieniu jeszcze dostrzegł skazę. Minimalnie przesunął jedną z buteleczek, a potem zdmuchnął z blatu niewidoczny pyłek.

– Nie myśl już o tym wszystkim: nie warto – podjął po kilkunastu sekundach.  – Lepiej idźmy do Burrowa po dyspozycje. Pochowaj to, co przeznaczono tylko dla naszych oczu. 

Sekretarz Admiralicji niedawno wyposażył pomieszczenia w kilka sekreter. W trzech z nich znajdowały się dobrze zabezpieczone i trudne do wykrycia skrytki. Burrow uważał, ze tak będzie bezpieczniej – coraz częściej Fincha i Fostera odwiedzali sąsiedzi za ściany, pragnący zawrzeć ściślejszą znajomość z nowymi urzędnikami Admiralicji.

Jedną ze skrytek wypełniały równo ułożone pierwotne listy Horry’ego i lady H. Foster dość często po nie sięgał – do przypomnienia sobie czegoś, znalezienia opisywanego wspomnienia, pobudzenia swojego literackiego natchnienia. Rankiem też wyjął jeden z nich. Nazwał schowek bardzo zwięźle – „archiwum”.

– Dobra myśl. – Foster szybko się zdecydował. Poumieszczał listy i pismo Burrowa we właściwych miejscach. – Pewnie jeszcze dzisiaj wrócimy, więc nie zwolnię wartowników.

Szli szybko. Finch, jak zwykle, kręcił laseczką zawadiackie młynki.

– Wyjątkowo piękny dzień jak na październik – skonstatował lekkim tonem. – Bardzo odpowiedni na wspaniałą wiadomość o wielkim tryumfie. Prawie jak na zamówienie…

 Koniec hebanowego trzonu kreślił w powietrzu skomplikowane figury. 

– Nawet Burrow nie posiada takich możliwości. – John wzruszył ramionami. – Chociaż, lepiej teraz go znając, nie wykluczyłbym, ze podjął próbę przekupienia Pana Boga. Oczywiście, w interesie brytyjskiej korony. Jak myślisz, co Burrow postanowi?

Finch przystanął, ale zaraz ruszył dalej. 

– Wrócisz do swojej profesji. – Delikatnie pogładził się po brodzie. – Wojna jeszcze długo potrwa – jedna jaskółka nie czyni wiosny. Myślę, ze nie będziesz narzekał na brak zajęcia, zwłaszcza teraz. Proklamacje, odezwy, artykuły żałobne, wspominki o bohaterze… Możliwe, ze spłodzisz nawet jakąś mowę pogrzebową. 

– Cóż stanie się tobą, Finch? – Dawny dziennikarz westchnął. Ostrożnie sformułował myśl, ze bardzo polubił znawcę kobiet i źle przeżyłby rozstanie. – Pamiętaj: nadal pozostajesz marynarzem. 

– Nie zapomniałem. – Jednym ciosem trzcinki Finch ogołocił gałąź mijanego drzewa z kilku liści. – Za paręnaście dni mogę trafić na pokład jakiegoś zapchlonego slupa. Powiem szczerze: nie zniósłbym tego. Nie wytrzymałbym spania w hamaku, cegiełkowania pokładu i znoszenia razów bosmana albo chłosty kilkurzemiennym biczem. Najpewniej, po pierwszym takim doświadczeniu, skoczyłbym do morza z kulą armatnią wepchniętą za pasek spodni.

Trzema uderzeniami sprawnie ściął rozległą kępę wybujałych pokrzyw.

– Sądzę jednak, ze nasz pryncypał wykorzysta moje umiejętności – nadal jestem najlepszy i wątpię, aby ktoś szybko mi dorównał. Pewnie będę dla niego tworzył literaturę… – Finch prychnął. – Najgorsze, ze trzyma mnie na krótkiej smyczy/ Jestem zdany na jego łaskę. 

– Nie będzie ci płacił tak suto, jak kiedyś… – Foster poprawił fontaź. – To i tak o wiele lepsze od wspinania się na maszt, kiedy grabieją ci dłonie z zimna, a masz wrażenie, ze wicher, jak żywa istota, chce jednego – cisnąć cię w dół.

Foster wielokrotnie przy biesiadach w oberżach i gospodach, wspominanych przez niego z przyjemnością, wysłuchiwał opowieści midszypmenów i młodych poruczników o początkach służby. Zapamiętywał je, bo przydawały się przy tworzeniu dziennikarskich relacji. Każdy z z tych zuchów śnił, że kiedyś dochrapie się admiralskiej rangi. Traktowano ich inaczej, ale zaczynali tak samo, jak zwykli marynarze – od opanowania podstawowych umiejętności. Wspinali się na maszty, refowali żagle, ciągnęli brasy, skakali z pokładu do chyboczącej się łodzi. Za przewinienia poznawali smak bosmańskiego keta.

Przytoczył kiedyś jedno ze stale powtarzających się wspomnień.

– Jest na to za mądry. – Finch pokręcił głową. – Ale może mnie wysłać z misją do Francji, może i Hiszpanii. Wiesz, że mówię jak rodowity Francuz – parę lat temu już to dobrze sprawdził. Nie mógłbym teraz odmówić, bo sam przez zbytnią pewność siebie wykułem topór, wiszący nad moją głową. On trzyma w ręku stylisko. Nie wiem, czy śmierć na gilotynie jest lepsza od zawiśnięcia na szubienicy, ale nie zamierzam tego sprawdzać.

Starannie wytarł batystową chusteczką laseczką, zabrudzoną zielskiem, a potem niespodziewanie cisnął spłacheć pięknej tkaniny na ziemię i zdeptał butem.

Kroczyli dalej już w milczeniu, swobodnym krokiem młodych dżentelmenów,  korzystających z przechadzki i uroku wyjątkowo słonecznego dnia.  

Zatrzymali się, kiedy przy ulicy Whitehall napotkali szpaler ludzi – dziewczyn w lichych sukniach, służących w liberiach i perukach, niepewnie rozglądających się wyrostków, nierozumiejących, cóż się dzieje. Wzrok Fostera napotykał jednak i członków innych klas społecznych – fircyków w pięknych strojach, rozmawiających przyciszonymi głosami, damy w kapeluszach z woalkami, oficerów w mundurach, błyszczącymi bogatymi szamerowaniami. Mężczyzn i kobiet, starannie, ale pospolicie odzianych, wyglądających na najzwyklejszych mieszczan, nieśpiesznie gawędzących. Wszystkich łączyło jedno: w skupieniu zdawali się na coś czekać. Wśród najbliżej stojącej grupki świetnie wyglądających młodych mężczyzn z rąk do rąk krążyła ładnie inkrustrowana tabakierka.  

Tłum gęstniał z każdą minutą. Człowiek w tabaczkowym surducie i sztylpach, wyglądający na pomniejszego dziedzica, raz po raz zerkał na zegarek, a potem machał rękoma, jakby tymi gestami potwierdzał podejmowaną od nowa decyzję o pozostaniu na miejscu.

Konstable Jamesa Shawa, tegorocznego Lorda Mayora Londynu, przechadzali się wolno, utrzymując pusty środek traktu. Foster ocenił, ze mają bardzo zdezorientowane miny. Parunastu żołnierzy wspomagało ich starania.

Literat i fałszerz patrzyli w milczeniu, nie rozumiejąc przyczyny dziwnego zbiegowiska.

– Czyżby miał przejeżdżać król? – Foster zwrócił się do stojącej bokiem chudej dziewczyny w lichej sukience. Miał wrażenie, ze skądś ją zna.

Jerzy III od czasu, kiedy zapadł na dziwną chorobę, będącą przedmiotem dysput całej Anglii, rzadko pokazywał się publicznie.

Dziewczyna odwróciła się. Po szczupluteńkich policzkach spływały łzy. Wolno otarła oczy.  

Teraz dawny dziennikarz ją poznał – służącą z garkuchni, obsługującą gości. W czasie nędzy i poniewierki napychał tam brzuch. Już w niej nie bywał – stołował się w dobrej gospodzie, odwiedzanej przez znaczniejszych urzędników i dowódców okrętów.

– Ona przejedzie… – wyszeptała.

Chlipnęła.

– Ona – powtórzyła głośniej. W głosie zabrzmiała niezachwiana pewność, ze wszyscy wiedzą, o kim mówi.

Kilka twarzy obróciło się w stronę młodziutkiej pracownicy lichej jadłodajni dla gminu.

– Nasz król, poruszony wieścią o śmierci sir Horatia, wysłał powóz po lady Emmę. – Słowa przerywało łkanie. – Osobiście złoży jej kondolencje. Biedaczka, jeszcze nic nie wiedziała o tej wielkiej bitwie. Wiadomość ją poraziła, jak piorun z nieba.

Szlochała coraz głośniej.  Foster podał chusteczkę.  

– Zabierz sobie – rzucił, machając ręką. – Przyda ci się. Przejedzie lady Hamilton?

Nie wiedział, co sądzić o słowach młodej służącej. Spojrzał na Fincha, jakby u niego szukał wyjaśnienia dziwnej wiadomości.

Ten zdecydowanie pokręcił głową, dając znać, ze tez nie rozumie, dlaczego Jerzy III tak zdecydował.

– Możliwe, ze to kolejny nawrót szaleństwa… – stwierdził z namysłem dawny malarz. – Nelson nigdy jej przecież nie poślubił. Możliwe jednak, ze królem wstrząsnęła jedna sprawa: Anglia zwyciężyła, ale bohater i zwycięzca zginął…

Ostry dźwięk trąbki przeciął powietrze, jeszcze daleki, ale już wyraźnie słyszalny.

– Dziękuję, paniczu. Śliczna. – Z zadowoleniem oglądała kawałek batystu. – Jakież wielkie uczucie! Moja znajomka z Merton Place – ona sprząta w domostwie admirała – czasami opowiadała, jak pani Emma głośno czytała listy sir Horatia. Czasem sobie pogadywaliśmy w niedzielę, kiedy znajomka mnie odwiedzała. Jak ona go kochała, żebyś pan wiedział!

Mocno pociągnęła nosem.

Dźwięk fanfary przybliżył się. Nadjeżdżał foryś w liberii dynastii hanowerskiej, niespodziewanie skocznym sygnałem obwieszczając przejazd królewskiej karety.

– Jedzie! Nareszcie!

Człowiek w tabaczkowym surducie i sztylpach mocno podniósł głos. Kilka osób zwróciło się w stronę człowieka, zamykającego wieczko zegarka, z widczną dezaprobatą mierząc go wzrokiem.

– Uspokój się pan! – syknął jeden z młodych fircyków, wolno zdejmując kapelusz. – Oddaj w milczeniu hołd jej nieszczęściu i bólowi, kiedy wszyscy szaleją ze szczęścia.

Zza zakrętu wyłoniła się kareta, zaprzężona w czwórkę czarnych koni z białymi pióropuszami nad łbami.

Herold przystanął, czekając, aż zbliży się wolno przemieszczający się pojazd o wielkich szybach, lśniący w promieniach słońca. Młody koń, pewnie znudzony wielokrotnie powtarzającym się postojem, niecierpliwie uderzał kopytem o bruk.  

W środku pięknego ekwipażu siedziała kobieta w sukni z krepy, z misternie ułożonymi puklami długich włosów, bladą twarzą bez rumieńców – i wzrokiem wbitym w arkusik papieru, zaciskany w dłoni, ułożonej na podołku.

Poruszała ustami.

Siedząca obok młoda dziewczyna, tez w ciemnym stroju, trzymała na kolanach kapelusz z woalką. Wpatrywała się w twarz swojej pani, tylko niekiedy przenosząc wzrok na bok, na szpaler mężczyzn i kobiet, w milczeniu obserwujących przejazd. Pewnie widziała, jak mężczyźni zdejmują kapelusze i czapki.

Dziewczyna z garkuchni, mnąc w palcach chusteczkę, przeżegnała się ukradkiem. Drżącym głosem zaczęła się modlić, a potem dołączyła do tłumu, idącego za powozem.

– Który list trzyma w dłoni? – Foster patrzył uważnie na piękną karetę. Zadał pytanie szeptem, ale miał pewność, że stojący ramię w ramię Finch dobrze je słyszy. – Wydaje się, ze z minionego piątku. Pewnie dzisiaj go otrzymała. Doskonale  pamiętam treść..

Niespodziewanie poczuł dłoń Fincha na ramieniu.

– Chyba tak… – równie cicho odpowiedział towarzysz. – Zostały jeszcze trzy w naszym budynku, i to obszerne. Po opracowaniu je wyekspediujemy – za dużo osób o nich wie. Wieści i wyznania zza grobu, znane tylko mnie, tobie i Burrowowi… Jeżeli napisali nowe, pewnie trafią do pieca, jak cała reszta. Popiół nic nie zdradza.

Uścisk ramienia zelżał.

Dokładny i precyzyjny Finch od dawna prowadził szczegółową  ewidencję listów – z datami napisania, przechwycenia przez ludzi Burrowa, sporządzenia nowych wersji i ponownego wysłania. Założył książkę, bardzo ułatwiającą orientację w coraz obfitszej korespondencji. Sekretarz Admiralicji przyznawał, ze Finch wpadł na doskonały pomysł.

Teraz szare oczy dawnego malarza wpatrywały się w twarz Fostera. Finch, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiał, pocierał kciukiem lewej dłoni czubek nosa. Teraz uczynił tak samo.

– Chodźmy, John – rzucił, zdejmując wytworny cylinder. – Chodźmy. Zostawmy wszystko na parę naprawdę długich chwil i dołączmy do ludzi, idących za tym pięknym powozem. Decyzje Burrowa mogą poczekać do jutra – nic się nie stanie. Raz zróbmy coś dla siebie i dla niej, a nie tylko dla dobra i wielkości Anglii. Jej się to po prostu należy – zwłaszcza od nas, a może przede wszystkim od nas.

– Masz rację. – Foster także zdjął nakrycie głowy. – Finch, jak zwykle masz rację. Ona na to naprawdę zasługuje. Odprowadźmy ją w ciszy i skupieniu do pałacu Buckingham. Jej się jednak naprawdę coś od nas należy.

Tak jak inni, wolno ruszyli za karetą.  

Narastał tupot stąpnięć wielu ludzi, idących w milczeniu za królewską karocą. Dołączali inni. Grube kopyta czwórki koni głucho łomotały o kamienie bruku.  

Strumień milczących postaci płynął powoli za pojazdem z siedzącą  nieruchomo kobietą w czerni i bladą twarzą, ciągle kurczowo zaciskającą palce na gęsto zapisanym arkuszu pięknego, welinowego papieru.

Dziękuję bardzo! ;) Spodobał mi się ten fragment, a szczególnie opis wątpliwości Fostera i dyskusja bohaterów ;)

 

Nie ma za co, czego nie robi się dla czytelników… W porównaniu do wersji e-bookowej troszeczkę skróciłem ten rozdział, pomijając na przykład wyjaśnienie, czym było pryzowe.

Zastanawiałem się kiedyś, czy “Listów…” nie rozwinąć w powieść. Z tym rozdziałem to jest już naprawdę spory tekst. Wtedy jeden z rozdziałów byłby listem, opracowanym przez Fostera do Lady H. Byłby i drugi – to list, który czytał Foster tuż przed śmiercią i tak go zajął, że nie zwrócił uwagi na ten furgon. Ciekawe wyzwanie… Emma Hamilton jest tylko wzmiankowana, więc jeden rozdział poświęciłbym jej. 

Jednak zrezygnowałem, bo tekst ukazał się już na trzech portalach. Może kiedyś wrócę do tego pomysłu.

Pozdrawiam.

Przeczytałem dwa razy. Po pierwszym razie (robiłem notatki) uzupełniłem wiedzę i za drugim, wiedząc już więcej, czytałem z jeszcze większymi wypiekami na twarzy. Plastyczne opisy i ta nieśpieszność, choć dzieje się tak naprawdę dużo. Historia jest prawdziwa, z krwi i kości. Bohaterów niemal widziałem przed sobą, czułem atmosferę. To wszystko przykuwa, intryguje i sprawia, że człowiek chce więcej.

F.S

 – dzięki  z ocenę tekstu. Pisząc “Listy…”, bardzo dużo wiedziałem o tym okresie, a to dzięki C.S Foresterowi, bo z zainteresowaniem przeczytałem kilka jego powieści. Niektóre są bardzo dobre, inne raczej średnie, ale szczegóły życia i zwyczaje panujące w królewskiej marynarce wojennej  zostały świetnie oddane. Trochę miałem już z górki, tym bardziej, że znałem inne powieści z tego okresu. Ale cała reszta zależała już tylko ode mnie, to prawda.  

Nie bez kozery “Listy…” znalazły się wśród najlepszych tekstów “Esensji” roku, w którym zostały opublikowane. Tak mi się wydaje. 

Ale, prawdę powiedziawszy, pisałem opowiadanie szybko. Miałem pomysł, bohaterów – nic mi nie przeszkadzało i nie zgrzytało. 

Dzięki za kliknięcie.

Pozdrawiam.

Szkoda, że nie ma fantastyki, bo czytało się całkiem nieźle. No ale…

Interesujący pomysł na opowiadanie.

Od zwyczajnej obyczajówki z naciskiem na romans tekst odróżnia czas akcji. Inna epoka na plus. Na minus to, że znałam zakończenie, więc ciekawość nie pchała… BTW, czytałam, że pod Trafalgarem Nelson był już bardzo schorowany i powoli przestawał fizycznie nadawać się do służby na morzu. Wolał dać się zastrzelić i de facto popełnił samobójstwo (a i wśród osób stojących dookoła niego śmiertelność była paskudnie wysoka). Podobno przed bitwą napisał list czy tam listy do wysoko postawionych osób, aby w razie jego śmierci zaopiekowały się lady Hamilton i adoptowaną córką.

Babska logika rządzi!

Oczywiście, że Nelson musiał zginąć, bo w rzeczywistości zginął pod Trafalgarem… Ale założenie narracyjne jest zupełnie inne. Barrow jest, między innymi, szefem wywiadu i kontrwywiadu Admiralicji. Byli tacy ludzie po obu stronach i działali bardzo aktywnie. Barrow ma informacje, wiarygodne, że Nelson może zrezygnować. Należy więc coś zrobić, bo Nelson jest cenny, bardzo cenny. Barrow spodziewa się, że wojna z Francją rozgorzeje na nowo. I ni myli się. A Nelson jest dowódcą, który wygrywał każdą bitwę morską. A więc trzeba działać… 

To jest osnowa pomysłu.

Chyba Nelson nie napisał takich listów, chociaż jest prawdą, że, leżąc śmiertelnie ranny na pokładzie rufowym “Victory”, wypowiedział przed śmiercią zdanie, że trzeba zaopiekować się biedną Emmą. Nie cytuję dokładnie.

Formuła opowiadania jest chyba bardzo szeroka. Na pewno to jest też historyczny thriller.

Dzięki za komentarz. 

Interesujące opowiadanie. Akcja posuwa się do przodu wyjątkowo wolno – widać, że autor buduje bohaterów nie tylko z pomocą dialogów i opisu ich osobistych historii, ale też zachowaniem i „sposobem bycia”. Bardzo rzuca się w oczy przywiązanie wagi do szczegółów.

Jednym z największych plusów jest na pewno oddanie klimatu epoki. Tamtejszy klimat widać wszędzie – w zastosowanym słownictwie, dialogach, małych czynnościach, opisach czy wreszcie w samej akcji. Docenić muszę jeszcze zgodność z historią. Jestem przekonany, że teksty podbudowane tłem prawdziwie historycznym wymagają sporo pracy. Tutaj widać, że udało się osiągnąć zamierzony cel.

Bohaterowie też wyszli naturalnie i wiarygodnie. Ale to nic dziwnego, skoro poświęciłeś tak wiele słów na budowanie postaci. Kreacja bohaterów zajmuję naprawdę dużą część tekstu.

Podsumowując, mimo obszerności i braku fantastyki, opowiadanie przeczytałem z przyjemnością, a po zakończeniu lektury poczułem satysfakcję.

Dzięki za przeczytanie i komentarz. Interesujące jest dla mnie, że publikacja “Listów…” w Esensji, chronologicznie najstarsza, nadal jest czytana i komentowana → https://esensja.pl/tworczosc/opowiadania/tekst.html?id=15540&stronak=1#c023990

A w związku z komentarzem, w tekście Finlandię zmieniłem na Karelię, niestety, w Esensji już się nie da.

Fabuła toczy się szybko, tyle tylko, że obejmuje okres co najmniej dwóch lat.

Pozdrawiam.

Witaj.

Opowiadanie niezmiernie ciekawe, zawiera wiele szczegółów oraz typowych dla epoki opisów, charakterystyk, stwierdzeń, dialogów. Czasy napoleońskie to barwna (=wyjątkowa) karta w dziejach świata. Dodatkowo urozmaiciłeś tekst wspaniałym materiałem ilustracyjnym.

Czytałam z prawdziwą przyjemnością i zainteresowaniem, potrafisz doskonale przekazać czytelnikowi swoje przemyślenia. 

Bardzo dziękuję raz jeszcze za link i zaproszenie do lektury.

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Stare opowiadanie, ale nadal trzyma fason, że tak powiem. I nadal jestem z tego tekstu bardzo zadowolony.

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Pozdrówka.

Miś przeczytał nie wiedząc kiedy. Ponad dziewięćdziesiąt tysięcy znaków połknął jednym haustem. Zupełnie mu nie przeszkadzał brak tzw. fantastyki. Całe opowiadanie jest fantastycznie wciągające. Miś poleca. :)

Zdaje się, że “Listy kochanków” wraz z upływem czasu stają się coraz lepsze niczym stare wino… Fakt, tekst jest długi, ale późniejsza, uzupełniona wersja jest jeszcze dłuższa.

Pierwsze moje opowiadanie opublikowane w “Esensji”. Dawne dzieje…

Dla zainteresowanych czytelników znacznie krótszy i w ogóle krótki tekst w zupełnie odmiennym klimacie → https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/27421

Komentarze nadal mile widziane.

Cieszę się, że “Listy…” podobały się. Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Pozdrówka.

Nowa Fantastyka