Ludzie mówią, że Jeźdźcy przybyli z nieba. Że ich dusze to tchnienie wolnego wiatru, które gromowładna chmura oblekła w ciało, a słońce wypaliło w kokili z bezlitośnie jasnych promieni. Że nie mogli pozostać w niebiańskiej dziedzinie, bo ośmielili się odważnie i lekkomyślnie sięgać ku odległym gwiazdom, a przecież one bardzo zazdrośnie strzegą swojej domeny, zwłaszcza przed istotami utkanymi z materii… W końcu ciężar przewin śmiałków zakuł ich piersi w żelazo i ściągnął z wysokości aż tutaj, na twardy i nieustępliwy grunt…
Ale ja w to nie wierzę. To nie tak. Myślę, że wyszli z ziemi, ich ojcem był wieczny, niezmienny mrok, a matką twarda, nieustępliwa skała. Krople lawy służyły im za serca, a w żyłach płynęła krew czysta, niczym życiodajna woda z głębinowego zdroju. Ubrani w czerń nieznanych jaskiń, w szarość żelaza i migotliwe iskierki rzadkich kruszców, pojawili się na świecie za sprawą jakiejś tajemniczej przyczyny, potężnej magii, niecnego występku, a może ohydnej zdrady – tego, mój drogi chłopcze, nie umiem ci rzec.
Lecz gdy tylko nawykłe do ciemności oczy ujrzały nasz świat, gdy za sprawą okrutnego słońca, gorące serca Jeźdźców poznały prawdziwy obraz ludzkiej dziedziny, wiedzieli już, że to miejsce nie może być ich domem.
Bez szans na powrót, ruszyli przed siebie.
Gnali przez pustkowia, ziemie niczyje, dotknięte szaleństwem natury lub niszczycielskim obłędem jakiejś zapomnianej wojny, gdzie próżno szukać śladu stopy człowieka, lub odcisku łapy bestii. Jechali wśród nagich wzgórz, pomiędzy kolumnami poszarpanych skał, a niesiony wiatrem piasek ciął ich oblicza. Galopowali poprzez spalone słońcem doliny, gdzie nieśmiało, acz uparcie, ponownie rozkwitało życie. Mijali pola ruin, nędznych resztek marzeń naszego świata, do których sumienie i wyobraźnia wciąż każe nam się odwracać plecami. Pędzili nieużywaną od lat drogą, wzbijając tumany pyłu, co niegdyś próbował zasłonić gościniec przed wzrokiem przypadkowych wędrowców. Zatrzymywali się na rozstajach, lecz tylko dlatego, że nawet nieprawdopodobne, utkane z cienia wierzchowce potrzebowały czasem chwili wytchnienia. I wnet ruszali dalej.
Bo żadne rozdroża nie mogły zmienić raz obranego kursu.
Wkrótce nielitościwe słońce zaczęło popielatymi znakami wypalać ponure obrazy w oczach Jeźdźców. Nauczyli się więc pędzić przez światło dnia mocno zaciskając powieki, ślepi na ziemską próżność i brzydotę. Miłosierny mrok nocy połykał jednak zło, prezentując wizje majestatycznych lasów, rozległych, ukwieconych pól, jezior otoczonych bujną zielenią, które pod swymi spokojnymi, lśniącymi taflami skrywały żywe, bijące serca. Dusze Jeźdźców wypełniały się wtedy śpiewem ptaków, a cały orszak zdawał się emanować widocznym z daleka, srebrzystym, nieledwie magicznym światłem.
I jechali dalej.
Czy widzieli wtedy minioną świetność tej krainy? Należną jej, zaprzepaszczoną teraźniejszość, czy też dające nadzieję obrazy przyszłości? Nie wiem. Lecz ludzie nie mogli już pozostać obojętni na niesamowite zjawisko i poczęli odwracać swe pogrążone w troskach głowy ku przedziwnym konnym, mknącym przez noc. I ciągnęli do nich, niczym ćmy, mylące magiczny ognik ze światłem księżyca.
Nadszedł czas, gdy sława milczących Jeźdźców zaczęła wyprzedzać ich szaleńczą kawalkadę. Oferowano im materialne dobra i duchowe zaszczyty, w zamian za poznanie i wiedzę. Lecz mądrość wędrowców nie dawała zamknąć się w chropowatej twardości słów, a bogactwa znaczyły tyle, co kamienie strzelające spod kopyt wierzchowców.
Odjeżdżali więc, niewzruszenie i bez żalu.
Bywało, choć niezwykle rzadko, że ktoś obdarzał jednego z nich iskierką zupełnie nieprawdopodobnego, bezinteresownego uczucia. Wątpliwości ogarniały wtedy jeździecką duszę i odwracały jego oczy i myśli od niekończącej się drogi. Bo przecież każdy chciałby znaleźć własne miejsce, gdzie świeci przewodnia gwiazda ukochanej osoby. Ale serca wędrowców, choć gorące, były wszak z kamienia. Niewiele więc czasu musiało upłynąć, żeby tajemnicza, niewypowiedziana tęsknota znów pchnęła Jeźdźca na szlak.
I samotna postać gnała co sił, by dogonić galopujący orszak.
Jak się zapewne domyślasz, drogi chłopcze, wnet znaleźli się tacy, którzy zapragnęli dołączyć do magicznej kawalkady. Fascynaci, romantycy, niespokojne duchy, straceńcy, a przede wszystkim ci, co oddali swe dusze we władanie ciekawości i żądzy poznania. Towarzyszyli wtedy Jeźdźcom tak długo, jak tylko ich rumaki były w stanie dotrzymać kroku dziwnym wierzchowcom, a oni sami – wytrzymać trudy ciągłej podróży.
Później mówili, że wędrowcy śpiewają. Pełne nostalgii pieśni o chwale, poświęceniu, honorze i bohaterstwie. O czystości i pięknie, którego nie można zmierzyć i sprzedać. O nadziei.
Takich pieśni nikt na tym świecie nie znał.
Dorzuć drew do ognia, drogi chłopcze, ciemno już, twoja twarz jawi się mym zmęczonym oczom okropną maską demona, he he…
Gdzież to ja… Aha, pieśni. Taaak…
Niestety nasza, ludzka dziedzina niechętna jest tym, których unosi wolność pędu. Rany granic przecinają tę krainę i wielu dba o to, by nigdy się nie zabliźniły. Owym solą w oku byli Jeźdźcy, próbowali ich więc powstrzymać. W imię prawa. W imię porządku. W imię obojętnych bogów.
Lecz nie ma takich barier, których nie można pokonać.
Żaden rów nie był zbyt szeroki dla niesamowitych wierzchowców, żaden mur zbyt twardy dla ich kopyt. A gdy na drodze Jeźdźców stawali zbrojni, wędrowcy wkładali żelazne hełmy, dobywali stalowych mieczy i walczyli zaciekle tylko o to, by móc gnać dalej. Nieskrępowani.
I nie było armii, zdolnej ich zatrzymać.
Czas płynął, a ludzka wytrwałość w próbach zniewolenia wędrowców niemal dorównywała jeździeckiej żądzy pędu. Wkrótce okazało się, że podróżnicy nie mogą już zdjąć hełmów. Gorące serca Jeźdźców powoli zastygały w bloki bazaltu a cel wędrówki, o ile kiedykolwiek istniał, ostatecznie zniknął w chłodnej mgle ich dusz. Pozostała tylko gonitwa i nieznana tęsknota.
Pytasz, dlaczego ci o tym opowiadam? Cóż, mój chłopcze, jestem pewien, iż pewnego dnia spotkasz ich na swej drodze. Przystań wtedy na moment i przyjrzyj się uważnie tym szlachetnym, steranym wieczną podróżą postaciom. Wyobraź sobie, że pod niemożliwymi do uniesienia, żelaznymi zasłonami przyłbic kryją się pobladłe twarze, pobrużdżone piętnem czasu nawet bardziej, niż moja. I zmęczone oczy, w których można byłoby dostrzec tylko pragnienie spokoju.
Co zrobisz? Odwrócisz się bez słowa i pozwolisz Jeźdźcom ruszyć dalej, w mrok? Czy też zaproponujesz chwilę wytchnienia w cieple biwakowego ognia, nim niepokonana, mimowolna potrzeba rzuci ich znów na szlak? A może pojedziesz wraz z nimi, by być świadkiem końca legendy? Chcesz pojąć istotę pędu i zrozumieć pieśni?
Ha, jakże łatwo czytać w twej duszy, mój chłopcze! Oczywiście, że podążysz za magicznym światłem pędzącego orszaku. Jedź, pokaż Jeźdźcom, iż ktoś jeszcze słucha ich śpiewu. I zapisuje go srebrnymi glifami w głębi serca. A gdy któryś z wędrowców legnie, pokonany wreszcie przez morderczą drogę, lub padnie w jednej z niezliczonych, bezsensownych bitew, nie myśl o pochówku. Ziemia sama upomni się o swoje dziecko. I sprawi, że nigdy nie przebiegnie tamtędy żaden mur.
Zdejmij tylko niepotrzebny już hełm i uwolnij, uwięzione we wnętrzu, ptaki.
Wszystko na tym świecie ma swój koniec, takoż i era Jeźdźców. Nie proszę cię więc, byś starał się kontynuować ich dzieło, pędząc w zapamiętaniu przed siebie. Bo, w przeciwieństwie do nich, zawsze możesz zawrócić. A twoja tęsknota zagna cię we właściwe miejsce. Do domu.
Pojedź tam, gdy już zabraknie Jeźdźców. I pamiętaj o tym, czego się nauczyłeś. Pamiętaj o pieśniach.
Wiem, że jest nadzieja.