- Opowiadanie: Enspirian - Robin Kapturzak

Robin Kapturzak

Fragment z drugiej części powieści. Od pierwszej, w której to chłopcy Enspi i Sylli podróżowali po świecie w poszukiwaniu przygód minęło 7 lat. Sylli Kapsa zniewieściał od luksusowego życia, a Enspirian, po bolesnych przeżyciach dołączył do bractwa septuali, którzy to na zlecenie kościoła chodzą po świecie i wykonują egzorcyzmy (także na cielesnych formach demonów) i więżą plugastwa w sobie. Przez to Enspi stał się bezlitosny, szorstki i brutalny. 

Tyle powinno wystarczyć. 

Aha. Przyjaciele zostali zaatakowani w lesie przez jakichś obdartusów.

Proszę o szczere komentarze, dziękuję z góry za poświęcony czas i pozdrawiam.

Oceny

Robin Kapturzak

 

 – Panie… zlitujże się – wyjąkał chłop, zezując na przyłożone do szyi ostrze. – My wszystko wyjaśnim…

Enspirian stał chwilę, patrząc w jego przerażoną twarz.

– Eh… – warknął w końcu. – Macie szczęście, że jestem taki, kurwa, miłosierny – wycedził przez zaciśnięte zęby i uchylił ostrza.

– Trzy zdania i żadnych numerów. Może was nie zabiję – dodał, gestykulując luźno mieczem.

– Królu złoty, trzy zdania za mało bedzie – zaczął wieśniak, podążając wzrokiem za stalą. – Ale my nie są źli ludzie. My po szkodzie są. Dajże spokojnie wytłumaczyć się. Bez agresji i stresu.

Enspi spojrzał spode łba na Syllego, westchnął i powiedział doń:

– Weź powróz z torby i spętaj ich, psiajucha.

– A ty siadaj tu na mchu i gadaj – rzucił do chłopa i pokazał dłonią nadroże. – Ale jak zełżesz, albo się nie wybronisz, to zabije wszystkich, przez poderżnięcie gardła, tępym nożem – wycedził machając bezwiednie mieczem, po czym położył go i usiadł obok.

Chłop pobladł, zzieleniał, a potem przełknął głośno ślinę.

– Dobry panie widać, żeś pan człek prawy i dobry, zabijać nikogo nie lza bedzie… – zaczął.

– Do rzeczy – przerwał zimno Enspi.

– Eee… – wytrącony lekko z pantałyku wieśniak po chwili się zmitygował. – Szafik mnie wołają, panie. Na początku powiem, że myślmy krzywdy nikomu nie zrobili, jeno trochę strawy przejezdnym zabrali i broni.

– To juz lepiej – rzekł raźno septual.

Chłop pokraśniał z ulgi, nie wyczuwszy oczywistego sarkazmu

Enspi obrócił głowę i krzyknął :

– Sylli, jak już ich powiążesz, to stryczki popleć.

Odwrócił głowę, do zastygłego z dziwną, zieloną miną Szafika.

– Zwracam honor. Zwykłych skurwysynów na suche gałęzie podwieszam.

Uznając sprawę za rozwiązaną zaczął wstawać.

Szafik odzyskał oddech i żywo zaczął powstrzymywać go rozpaczliwym gestem.

–Toć to nie wszystko! – zawył.

Enspi zastygł oparty na ręce, lecz po chwili usiadł.

– My są banici, z wioski wygnani…

– Zabawna ta twoja linia obrony – powiedział Sylli, który właśnie podszedł rechocąc.

– Słuchajcież panowie dalej. – Po czole chłopa spływała strużka brudnego potu. – Nie dalej jak trzy tygodnie temu do miasteczka przyjechała zbrojna hanza niejakiego Hetbrechta. Pismo mieli, jakoby od monarchy Ronuela. Pieczęć królewska, papier królewski, podpisem królewskiego sekretarza okalany. Wójta na plac wyprowadzili i rzeczyć mu poczęli. A tłumek zebrał się ze wsi całej, jam był tam też. Tako mówił, słowo w słowo…

Szafik spojrzał w górę i zmarszczył całą twarz, wysilając resztkę szarych komórek i wyrecytował:

– "Na mocy dekretu jaśnie panującego, jego królewskiej mości Ronuela Bronickiego, ziemie te oddane są pod panowanie wielmożnemu Hetbrechtowi, herbu Hacklemore, kurwa wasza mać"

Twarz chłopa powróciła do normalnie głupkowatego wyglądu.

– Wójta w powróz wzięli i do loszku za fraki wtrącili. Że jakoby –odchrząknął – "za korupcyje, przekręty i ogólne skurwysyństwo"

Zrobił efektowną – jak sądził – pauzę, lecz szybko podjął opowieść pod niecierpliwym spojrzeniem septuala.

– Rozłożyli się w ratuszu i sobie kazali dogadzać, strawą i wódką. Papiery trzymali, myśmy za prawdę je mieli, słowaśmy nie rzekli. Przez parę dni jeno chlali i żarli, a myśmy w karczmie radzili. Nic zrobić nie było, nikt na taborecik włazić nie chciał za królowi przeciwstawienie. Ale robiło się coraz gorzej. Wyłazili rozrywki szukać i jak babe spotkali to do ratusza zaciągali. A jak kto się sprzeciwił, to do loszku szedł. Kazali sobie usługiwać i podatki płacić niemożebne, pismem królewskim wymachując. W loszku już z tuzin chłopa siedział. My miast zebrać się od razu, tośmy dopiero się zacięli jak się pieniądze kończyły, a baby wszystkie obchędorzone. Siedlimy w karczmie w dwudziestu jakoś chłopa, iśmy poszli z widłami pod ratusz. – Oblizał wargi. – Nie udało się, tośmy uciekli.

– Zaraz, zaraz – zmarszczył czoło Sylli. – Przecież was pięcioro jest.

Chłop popatrzył w swe gołe stopy.

– No rację panu wyznaje… – Zaczerwienił się i zaczął nerwowo drapać się po głowie. – Bo paru naszych złapali i do loszku wrzucili.

– Piętnastu? – zdziwił się Sylli.

– Tak po prawdzie – Szafik był czerwony jak burak – to dziesięciu.

Ensp patrzył w niebo i dłubał w zębie, a Sylli jeszcze bardziej zmarszczył czoło.

– Mówże chłopie, bo się gubimy.

– Bo ich powiesić chcieli, a myśmy miarowali ratować ich…

– Ty i te twoje głupie pomysły… – odezwał się jakiś przytłumiony głos, który okazał się dochodzić spod położonego na brzuchu, z rękami i nogami powiązanymi z tyłu, jak złapana na lasso na rodeo krówka.

Szafik zaczął miąć swa koszulę i – co wydawało się niemożliwe – stał się jeszcze bardziej czerwony.

– Opowiadaj pachole – włączył się Ensp zimnym głosem. – I bez owijania w bawełnę.

– Eee… Bom ja słyszał bajkę o Robinie Kapturzaku, co bogatym odbierał, a sobie brał…

– I miast się w nocy do loszku wkraść, toż się kurwaź kombinować zachciało – dobiegł z okolic mchu beznamiętny, przytłumiony głos spętanego chłopa.

– Ja dobrze chciał… – Szafik wyglądał, jakby miało mu się zacząć kopcić z uszu. Jego ręka bezwiednie mięła koszulę. – Bo to w tej opowieści Robina gamratów jak wieszać mieli, to podłożyli beczkę z prochem pod szafot i z łuku podpaloną strzałą grzmotnęli. Szubienica się rozleciała, strażnicy padli oszołomieni, a kompanów za fraki wzięli i uciekli.

– Ale to była kurwa bajka i to był kurwa Kapturzak – wycedził bliski ziemi powiązany.

– Myśmy proch skołowali, za skradzione karawanom pieniądze. Ale jeno taka mała beczuszka się uzbierała – kontynuował Szafik, a jego koszula była już tak wymięta, że materiał zaczął się przecierać. – W nocyśmy to podłożyli, a szubienicę to oni zbili długą na piętnaście metrów, bez platformy, jeno pal, miejsce na stryczki i taboreciki. Wisieć tam mieli nasi długo i ku przestrodze. Rano cała banda wyprowadziła jeńców, gapiów przegonili. Czeszko miał strzelać strzałami ze smołą podpaloną , bo najlepiej z nas z łukiem był obeznany. Podeszliśmy z nim do krzaczka i kazali strzelać, bo już mieli naszych na stołki wprowadzać…

– Ale nie trafiał, boście kurwa się bali blisko podejść i strzały wiatr zwiewał – zawarczał powiązany jegomość, znów uzupełniając opowieść.

– Ano po prawdzie to tak, ździebko bliżej trza było… – Szafik wyglądał jakby miał zemdleć. – No i plan wziął w łeb, nie udało się – uciął szybko.

–Tak kurwa , samo się nie udało – dobiegł głos nerwowego kamrata.

–Pa-panie ja-ja dobrze chciał…

–Nie jęcz tylko gadaj – zmitygował Szafika Sylli.

–Ja ustalił, że my wybiegniemy na plac, a z drugiej strony Ceszko podbiegnie i strzałą podpaloną beczkę podhajcy.

–I się kurwa udało… – Enspi i Sylli odwrócili głowę do przejmującego inicjatywę powiązanego. – Jak wybiegliśmy krzycząc, to nasi już na taborecikach grzecznie stali. Bandyci spokojnie za miecze złapali, a ten kretyn, Ceszko, wyleciał z drugiej strony i miast rzucić strzałą na tę jebaną beczkę, to stanął koło niej i drze mordę. Jak tamci na niego łby odwrócili, to patrząc się na nich bezczelnie powoli rękę jął opuszczać ze strzałą podpaloną. A cieszył ryj jak pustelnik do wypiętej owcy. Tamci padli na ziemię, my też, a ten szczerzy zęby. I JEB! Jak nie łupnie! Podnieśliśmy się i patrzymy, a ten kretyn drze mordę w niebogłosy, bo mu ręce urwało, a krwią bryzga dookoła jak fontanna. Szubienica stoi, lekko okopcona, zbóje lekko tylko ukurzeni, a nasi wiszą na sznurach i gulgocą, bo im wybuch jeno taboreciki spod nóg powytrącał. Hanza w krzyk i hola na nas. Tośmy spierdalać jęli, ale paru nas złapali…

Zapadła cisza przerywana charczeniem zapowietrzającego się Szafika, który był tak czerwony, że z jego głowy zaczęło parować.

–Świetny, kurwa, pomysł – podsumował głos z ziemi i splunął słyszalnie, jednak skrępowany chłop za mało podniósł głowę i napluł sobie w oko, sądząc po wściekłych przekleństwach.

Enspi wstał, odszedł na bok wołając gestem Syllego i zaczęli szeptać.

– Panie… – zaskomlał Szafik. – Dziś naszych wieszają. Zróbże coś. Tam jeszcze baby i dzieci…

Podszedł na czworakach do Enspiego i jął beczeć tuląc się do jego kolan.

–Wstań głupcze i nie becz. Zaprowadzisz mnie tam.

Szafik zaczął dziękować całując mu ręce, ale gdy Enspi podniósł miecz i warknął, to od razu odskoczył, stając na baczność.

– Przypilnuj tych gamoni Sylli.

Sylli przytaknął, usiadł i wyjął z torby suchara z kawałkiem suszonego mięsa. Zaczął chrupać patrząc na śpiewające ptaszki.

–Szafik idziemy. – Ensp nie musiał powtarzać.

 

 

 

Doszli popołudniem. Wioska była usytuowana w kotlince, z daleka widać było, co dzieje się na rynku.

– Jeszcze za wcześnie –powiedział Szafik i odetchnął. Nie był pewny czy nie powiesili ich rano. Teraz widział, że nie ma nowych wisielców, tylko przygotowane stryczki.

Ensp usiadł i zaczął płukać usta wodą z bukłaka.

– Zaczekamy.

 

 

 

Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, zmieniając dzień w szarówkę nocy, z placu dobiegły ich odgłosy. Paru uzbrojonych rzezimieszków zaczęło się krzątać po placu.

Enspirian wyjął z torby mała, metalową manierkę. Odkorkował z plusknięciem. Oczy Szafika powiększyły się z podniecenia.

Ensp wypił łyk bez ceregieli. Twarz skurczyła mu się lekko.

– Łooo! – zachwycił się Szafik. – Toć to prawda! Te wasze eliksiry magiczne, co przed walką pijecie! Te co wam nadludzkie siły dają!

–Tak – przytaknął poważnie Enspirian i wypił drugi haust śliwkowego bimbru. Skrzywił się, zakorkował i włożył do torby leżącej na ziemi. Po tym powiedział do Szafika:

– Czekaj tu. Wrócę niebawem

Nie musiał mu mówić, że ma pilnować torby i nie ważyć się jej tknąć.

Ruszył raźno w dół kotliny, a słońce świeciło czerwienią.

 

 

 

Na placu stało siedmiu więźniów z szarymi ze zmartwienia i strachu obwisłymi twarzami. Ręce mieli powiązane za plecami powrozem. Dookoła nich, w nieładzie i losowym rozrzucie poniewierali się bandyci. Jedni krzątali się w tę i z powrotem. Inni stali sztywno – z rękami złożonymi na piersi, lub na biodrach– z kamiennym wyrazem twarzy na gębach. A gęby mieli paskudne. Z gatunku takich, w które chciałoby się napluć, lub w nie grzmotnąć. Albo najlepiej jedno i drugie. W losowej kolejności.

Każdy by miał ochotę, ale takie mordy przymocowane są zazwyczaj do ludzi groźnych. Mało kto może sobie pozwolić na zadarcie z takimi typami.

Enspirian mógł.

– Wypierdalać – rzekł spokojnie, ale donośnie, stając na placyku paręnaście metrów od nich. Ręce miał zaciśnięte w pięści , a minę taką, że posągi gargulców na zamku Hettrich nie tylko mogłyby mu jej pozazdrościć, lecz chyba nawet obsrać sobie ze strachu swoje kamienne pięty.

Podobnie zadziałała na hanzę. Stali jak skamienieli, gapiąc się na niego z rozdziawionymi gębami

Trwało to na tyle długo, że Ensp zaczął się trochę irytować, więc powiedział z nieco większym naciskiem i głośniej:

–Wypierdalać! Może nie będę was gonił.

Stojący przy szafocie wieśniacy, nawet domyślając się, że przyszedł im na ratunek zapewne usłuchaliby polecenia i wzięli nogi za pas, ale mieli powiązane nogi. Byli tak przerażeni, że dwóch, sądząc po ciemnych plamach na spodniach, potwierdziło tezę o – może niekoniecznie gargulczuch, ale jednak – zwieraczach.

Bandyci powoli odzyskiwali pantałyk. Rozejrzeli się po sobie upewniwszy jak wielu ich jest. Najpierw zareagował jeden. Potem wsparli go kumotrzy. Po chwili gromko śmiała się cała hanza.

Ensp czekał cierpliwie.

W końcu śmiechy ucichły i odezwał się jeden z nich. Wystrojony w zdobne szaty narzucone na kolczugę. Zapewnie Hetbrecht.

– Sam wypierdalaj. I nie wahamy się nad tym, czy będziemy cię gonić. Masz pięć sekund. Tylko dlatego, żeby było ciekawiej.

Ensp nie zareagował. Bandyta zaczął odliczanie.

– Raz…

Nic.

– Dwaa…

Hanza zaczęła się wiercić, gotować broń.

–Trzy!

Hetbrecht widząc, że Ensp nie ma zamiaru uciekać, a trochę się go obawiając, postanowił zabić go z bezpiecznego dystansu. Wskazał na trzech, którzy naładowali swe kusze.

Następne wydarzenia trwały tyle co mgnienie oka. Bełty poleciały, Ensp rzucił się z przewrotem w bok. Pociski z trzaskiem odbiły się od ubitego gruntu, w różnym rozrzucie. Nie uczyniły jednak Enspiemu krzywdy, który w locie wyjął rewolwer. Gdy tylko ustabilizował się z grubsza strzelił szybko sześć razy, przeładowując lewą ręką .

Trzech – tych którzy trzymali kusze – padło zakrwawionych na ziemię. Krew lała się z małych dziurek, u każdego gdzie indziej, kolejno: w skroni, brzuchu i szyi. Dwóch kolejnych załapało się na mniej groźne rany: na udzie i ramieniu. Szósta kula uderzyła w słup szubienicy, parę centymetrów od głowy Hetbrechta.

Enspi odrzucił rewolwer, wyjął miecz i przygotował się na atak podbiegającej reszty hanzy.

Byli zgrani, ale nie karni. Wściekłość i rządza krwi sprawiła, że lekceważąc przeciwnika atakowali samotnie, w kolejności kto szybciej dobiegł. Czyli z grubsza – kto miał dłuższe nogi. Gdy czterech długonogich zginęło z biegu od pewnego, pojedynczego ciosu, to kolejnych siedmiu zwolniło i odzyskało rezerwę. Popatrzyli po sobie i już wiedzieli jak działać.

Zaczęli podchodzić go powoli półkolem, na zmianę wyskakując przed szyk, by go zmylić.

Ensp cofał się posłusznie. Pozwalał im się spychać tam, gdzie go zaganiali – pod ścianę domu. Wiedzieli, że przyjmie walkę, gdy będzie miał ubezpieczone plecy.

Dlatego nie spodziewali się szybkiego jak pikowanie sokoła skoku, wycelowanego na wielkiego draba, trzeciego od prawej. Przy lądowaniu septual zamarkował atak na niższego po lewej. Duży dostrzegł to i zaczął ubezpieczać sąsiada. Ensp nie miał nadziei, że ten prosty trik zadziała, lecz przy samej ziemi ciął zza głowy wielkiego.

Siła uderzenia wbiła miecz przez obojczyk, aż do pępka. Septual uderzył tak mocno, bo przygotował impet na przebicie parady. Przecenił umiejętności draba. Stracił przez to ułamek sekundy na wyciągnięcie zbłądzonego w kościach i flakach miecza. Przygotował na tę sytuację unik, ale znów przecenił swych przeciwników. Nie zdążyli zareagować właściwie, lub to on stał się tak szybki, naładowany rządzą przez krew umierającego draba, która ochlapała mu twarz. Nie obchodziła go przyczyna.

Dwóch stojących obok było martwych, po szybkim piruecie zwanym Sinusem, czyli zwodniczo nierównym falowaniem ostrza w górę i w dół, z obrotem wokół własnej osi. Jeden dostał od dołu we wnętrze uda, drugi stracił głowę od zamaszystego cięcia z góry

Na plecy Enspiriana chlusnął strumień juchy z bezgłowego torsu.

Wirował dalej, zwalniając i przyspieszając – tając rytm. Zatrzymał obrót w niespodziewanym momencie, obrócony do bandziora z czerwoną opaską w pozornie nienaturalnej pozycji – prawie całkiem tyłem. Wykorzystał pęd i zrobił półflip przez lewy bark, tnąc w locie w łopatkę jednego, a odbijając przy lądowaniu pchnięcie drugiego. Błyskawicznie analizując sytuację po pchnięciu, płynnym ruchem strzaskał odsłonionemu bandycie tchawice główką miecza. Ostatni był w takim szoku, że wystawił w żałosnym geście najprostszą paradę, dającą pozory bezpieczeństwa.

W Enspirianie odezwała się pycha. Nie mógł tego przepuścić. Dał się ponieść improwizacji. Skoczył obok niego piruetem i z obrotu, z impetem kopnął go w łydkę. Siła ciosu obróciła nim przyjmując za oś obrotu okolice pasa. Gdy jego nogi były w górze, a głowa tuż nad ziemią, to skierował ostrze w kierunku przeciwnym, niż ten, w który przemieszczała się głowa i wycelował lekko w gardło.

Impet obrotu sprawił, że zbir upadł na tyłek z gracją worka ziemniaków, sikając dookoła krwią z szyi. Głowa była ścięta czystym cięciem.

Ensp spokojnie wytarł krew w spodnie i odwrócił się do pozostałej trójki, stojącej z rozwartymi gębami nieopodal szafotu i dwóch dogorywających postrzelonych.

Za nimi wieśniacy intensywnie zwracali treści żołądków.

Podszedł powoli z opuszczonym mieczem.

Wieśniacy, zieleni na twarzach, przerwali tworzenie śmierdzących kałuż.

– Na kolana i błagać o litość. –Głos Enspiego był obojętny.

Cały był umazany krwią, którą chciałby z wielką chęcią jak najszybciej zmyć.

Chłopi jak jeden mąż rzucili się na kolana w kupki swych wymiocin i zaczęli przeokropnie skomleć:

–Oszczędź panie!

–Ja mam dzieci…

–Ja żonę…

–Ja krowę…

– Nie wy, głupcy! – wycedził zażenowany septual przez zaciśnięte zęby. – Wstawać i ogarnąć się!

Chłopi zerwali się niezdarnie na powiązane nogi.

Ensp popatrzył na trójkę bandytów.

– Błagać nie będziemy – rzekł dumnie Hetbrecht odzyskawszy cień odwagi. – Nie wystarczy zwykła kapitulacja? Jakie byłyby jej warunki? Jeśli oddasz nas prawu, to nam zajedno – miecz czy stryk – będziemy walczyć.

–Uwierzcie mi – powiedział ostro Enspirian. – Jak się wami zajmę, to wam nie będzie zajedno.

Hetbrecht zbladł i popatrzył na towarzyszy.

–Eh – Warknął Ensp wkurzony swą dobrocią. – Warunkiem kapitulacji jest honorowa przysięga o porzuceniu bezprawia.

– Że jak?! – Hetbrecht zmarszczył brwi.

– Obiecacie poprawę, a ja za rok was znajdę i wyegzekwuję werdykt. Staniecie się prawi – będziecie żyć dalej. Jeśli nie… – zrobił efektowną pauzę. – zafunduję wam pełny pakiecik u Kondoria, światowej sławy mistrza tortur.

Bandyci popatrzyli po sobie i przytaknęli.

– Zgoda – powiedział Hetbrecht, a minę miał zaciętą.

Ensp spytał chłopów:

– Jak ci dwaj się nazywają?

– Coren i Patio ich wołają… – powiedział niepewnie jeden.

– Dobra – chrząknął Ensp.– Po kolei mówcie słowa przysięgi i złamcie swe miecze.

I tak się stało.

Każdy przysięgał, z ręką na sercu, a Enspirian nie wierzył w żadne ich słowo.

Koniec

Komentarze

Zachodzę w głowę, jak się “gestykuluje mieczem”. Pozdrowienia.

Bez agresji i stresu. – Wieśniak, który używa takich słów? Na dodatek w opowiadaniu z epoki?

rzucił do chłopa i pokazał dłonią nadroże. – co to jest “nadroże”?

"za korupcyje, przekręty i ogólne skurwysyństwo" – korupcja w takim tekście?

a baby wszystkie obchędorzone. – chędożyć – ortograf

naładowany rządzą przez krew umierającego – żądzą

Dobra, przestaję wypisywać.

Masz przedziwna mieszankę – momentami fajne, żywe opisy mieszają się z jakąś drętwotą. Wymyślasz całkiem ciekawe historie, ale już wykonanie nie dorównuje wyobraźni, przez co tekst dużo traci. Chociaż z drugiej strony podoba mi się barwność i dosadność języka. Trudno mi nawet powiedzieć, co jest nie tak z Twoim opowiadaniem. Przeczytałam, zniesmaczona nie jestem, ale też do zachwytów sporo brakuje. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

rzucił do chłopa i pokazał dłonią nadroże. – co to jest “nadroże”?

Też się nad tym zastanawiałam i sobie poszukałam. Jedyna definicja, jaką znalazłam pochodzi z branży budowlanej: “belka nad otworem drzwiowym”. Co chyba tym bardziej konfuduje czytelnika co do sensu zdania. 

 

Autorze, masz te same błędy, co w poprzednim tekście. Np. “marszczenie twarzy” – upierasz się przy swoim, a ja nadal nie umiem wyobrazić sobie czegoś takiego. Twarz rozciąga się od czubka czoła do brody i od ucha do ucha. Jeśli w grę wchodzi wysiłek (umysłowy czy fizyczny), obrzydzenie (np. na jakiś smród) lub cokolwiek innego, to powoduje zmarszczenie czoła, ściągnięcie brwi, można też jeszcze powiedzieć o zmarszczeniu noska (chociaż chyba bardziej metaforycznie). A co z policzkami? Co z brodą? One się marszczą. 

Możesz powiedzieć, że się czepiam, ale jako czytelnika rażą mnie takie konstrukcje, przez które muszę się przedzierać, zamiast cieszyć lekturą. 

 

I jeszcze jedno – mówiliśmy już, ze fragmenty nie cieszą się popularnością i mało kto je czyta i komentuje? 

Napisz coś nowego, zamknięte, pełne opowiadanie, weź przy tym pod rozwagę komentarze (stąd i z poprzedniego tekstu). 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nadal mi przykro, Enspirianie, bo Robina Kapturzaka również czyta się bardzo źle.

Fabuła, niestety, nie powala, niczym nie zaskakuje, raczej nuży. Opowiadasz historyjkę nudną i rozwlekłą, w dodatku fatalnie napisaną, pełną błędów, usterek i nie najlepiej konstruowanych zdań. Mając w pamięci złe wrażenia z lektury Kapliczki złego boga, utwierdziłam się w przekonaniu, że dalszych fragmentów Twojej opowieści czytać już nie będę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sam pomysł jest interesujący, choć nienowy – zrobić z opowieści o Robin Hoodzie groteskę.  I jest ciekawy. Jednak tekst w dużej mierze kładzie nierównomierna stylizacja języka = anachronizmy sąsiadują ze współczesnymi wulgaryzmami – i proste błędy w konstruowaniu zdań.  W sumie wyszło bardzo portalowo…

Pisanie wymaga cierpliwości.

Tekst zdecydowanie do dopracowania. 

Pozdrówka. 

Dobra, dzięki za komentarze. Wstawiłem, żeby się zorientować jak z odbiorem tekstu – jak widać kiepsko. Dla Waszej ulgi powiem,  że nie będę już raczej więcej wstawiał :) Co do błędów, to odniosę się tylko do “nadroża”. Usłyszałem to słowo w jakimś wiejskim powiedzeniu w stylu “przywalił jak Ktośtam o nadroże”. Chodziło chyba (a przynajmniej mnie w tekście chodziło) o brzeg drogi. Jak np. w lesie idzie droga, to jest troszkę poniżej otoczenia. Gdzieś w okolicy kolan po bokach zaczyna się wyżej położone otoczenie i korzystając z tej różnicy poziomów można na tym wygodnie usiąść. Możliwe, że takiego słowa nie ma, albo że to mało znany kolokwializm, ale przydało mi się w tej sytuacji i użyłem go, bo mi pasowało. Pozdrawiam.

P.S. jeszcze co do marszczenia twarzy. Możliwe, że nie jest to poprawne, chodziło mi o ściągnięcie całej twarzy. Marszczy się przy tym nos, brwi, czoło i jeszcze kilka miejsc, więc uogólnieniem jest moim zdaniem marszczenie twarzy.

Enspirianie, wstawiaj teksty, tylko postaraj się unikać błędów, które zostały Ci wytknięte. Nie przez złośliwość to robimy, ale żeby poprawiać biegłość w pisaniu. Nie tylko Twoją, bo wobec siebie również stosujemy to samo kryterium. 

Wiem, że przykro się czyta takie komentarze, ale jeśli chcesz się uczyć, to musisz od czegoś zacząć.

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Po prostu dowiedziałem się, że moja wizja tego co napisałem odbiega od prawdy :) Człowiek nigdy nie spojrzy obiektywnie na to co robi. Jednak żeby mieć swój styl, a nie wyrównany do granic przyzwoitości uniwersalny styl “przyzwoity”, to chyba lepiej będzie, jak odczekam jakiś czas i spojrzę na to świeższym spojrzeniem i wtedy popracuję, mając trochę obiektywniejszy wgląd. Pozdrawiam! Na odchodnym wstawiłem jeszcze jedno opowiadanie, zapraszam do przeczytania i komentowania! 

Twoja wola, panie.

Malignę przeczytałam, ale znowu dla mnie to jakiś kawałek wyrwany z całości, scenka. I znowu wrzuciłeś “pedalstwo” do opowieści teoretycznie gdzieś z dawnych wieków.  

Jest tutaj betalista, gdzie można wrzucać opowiadania. Może spróbuj z kimś popracować i zobaczysz wtedy, gdzie popełniasz błędy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Fabuła dość prosta, ale miejscami było całkiem zabawnie. Masz w tekście dużo prostych usterek – zwłaszcza źle postawionych spacji, brakuje też przecinków.

juz – literówka

Chłop pokraśniał z ulgi, nie wyczuwszy oczywistego sarkazmu – brakuje kropki

Enspi obrócił głowę i krzyknął : – o, np tu spacja przed dwukropkiem niepotrzebna

Uznając sprawę za rozwiązaną zaczął wstawać. – brakuje przecinka

Że jakoby –odchrząknął – tu brakuje spacji

podpaloną , bo najlepiej – spacja

Szafik wyglądał jakby –  przecinek

–Tak kurwa – tu zaczyna się cały fragment, gdzie przed partią dialogową dajesz myślnik bez spacji

Nie uczyniły jednak Enspiemu krzywdy, który w locie – przebuduj to zdanie

Nowa Fantastyka