Przyjaciele, Sylli i Enspirian, zobaczyli z oddali migocące w oknach światła.
Odetchnęli z ulgą. Podróżowali cały dzień i część nocy, w nadziei, że uda im się spać wśród czterech ścian i pod dachem. Nadzieję tę tracili już powoli, dlatego łuna lekkiego światła wywołała u nich zmęczone uśmiechy.
Nie rozmawiali. Skupili się na marszu.
W końcu ich przyzwyczajone do ciemności oczy ujrzały cel.
Światła padały z wysoka, z drugiego piętra. Rozejrzeli się. Znaleźli się w jakimś dworku, który z trzech stron osłaniał nieduży plac, z którego, na środku, wystawała staroświecka studnia. Ruszyli w jej kierunku, a raczej w kierunku frontowych drzwi, które znajdowały się w prostej linii za nią. Zanim zapukali, spojrzeli po sobie niepewnie.
Mogłoby się wydawać, że im dom bogatszy, tym lepsze przyjęcie gości; lepsze jadło i napitek, wygodne łóżka. Ale życie nauczyło ich, że najczęściej gościnni i skorzy do dzielenia się są ci, którzy nie mają za bardzo czym się dzielić.
Sytuację trochę polepszał fakt, że posiadłość, nawet w ciemnościach, wyglądała na trochę zaniedbaną. Zubożała szlachta? Zgorzkniali snobi, czy pogodzeni z losem samarytanie?
Puk, puk, puk – rozległo się po cichutku, a równie ciche echo przerywało nocną ciszę niczym kłująca szpilka.
Czekali długo. Mieszkańcy albo nie usłyszeli pukania, albo ciche stukanie musiało przebyć długą drogę do ich uszu. Równie długą drogę musiałyby przejść nogi.
Drzwi uchyliły się.
– Kogo przywiało? – spytał mężczyzna, chyba wąsaty, próbując przebić wzrokiem ciemności.
W jego ręku błyszczała szabla.
– Podróżni, szukamy gościny – stwierdził spokojnie Sylli Kapsa, niezrażony surowym powitaniem.
Mężczyzna stał przez chwilę, myśląc.
– Nie mogę was wpuścić do domu, czasy są niespokojne.
Przyjaciele westchnęli. Naprawdę nie mieli mu tego za złe. Kiwnęli głowami i odwrócili się by odejść.
– …ale czekajcie – zatrzymał ich wąsaty. – Święte prawo gościny nie pozwala mi was wysłać w noc. Tam po lewej jest szopa. Jest tam siano. Możecie tam przenocować, jeśli chcecie.
Uśmiechnęli się lekko. Podziękowali. Niczego więcej nie pragnęli.
Poszli do wskazanego drewnianego budyneczku, stojącego tuż przy głównej fasadzie. W środku od razu zrzucili plecaki i rzucili się na snopy siana.
Czy to raj…?
W raju rozległo się pukanie.
Drzwi otworzyły się i znajomy już głos oznajmił:
– Przyniosłem wam trochę jedzenia…
Podziękowali gorliwie zesłanemu wąsatemu aniołowi i gdy gospodarz odszedł, to zajęli się jedzeniem. Bochen chleba i pół kręgu sera. Tak dobrze dawno nie jedli. Popili jedzenie winnym cienkuszem i mlekiem z dzbanków.
Gdy zaspokoili pierwszy głód, to rozdzielili resztę na dwa i kończyli już na swoich siennych posłaniach, ciesząc się każdym kęsem i ulgą zmęczonych kończyn.
…kukuryku! – widocznie w raju nadejście świtu oznajmia kogut.
Zasnęli chyba z momentem połknięcia ostatnich gryzów jedzenia. Mimo że spali krótko, to obudzili się całkiem rześcy i wyspani. I głodni, pomimo tego, że w sumie dosyć niedawno najedli się do syta.
Zebrali się powoli i wyszli, zmierzając na lewo – do wyjścia z dworu, na szlak.
Gdy jednak już opuszczali posesję, to zatrzymał ich okrzyk.
– Hej! Chłopcy!
Obejrzeli się. W dziennym świetle mogli wyraźniej ujrzeć krzaczaste wąsy.
– Zostańcie na śniadanie!
Nie trzeba było im dwa razy powtarzać.
Podeszli do mężczyzny, który to stał teraz przy studni. Miał gwoździe i młotek.
– Dzień dobry, dobry gospodarzu – przywitał go Enspirian.
Wąsacz wyciągnął swą prawicę i przedstawił się, uścisnąwszy dłonie obu przyjaciół.
– Witajcie, jestem Wojdun. Zostańcie na śniadanie. Dzień rozwiał niepewności nocy. Chyba nie jesteście bandytami. Moja żona już przygotowuje jedzenie, możecie do niej iść. Za drzwiami do końca na lewo.
– Pomożemy ci Wojdunie. Co będziemy robić?
– Ehh… Zabiję tą studnię. Już przykryłem ją płytą, ale wolę zrobić to porządnie.
– A co się stało, że ją zabijacie gospodarzu?
– Wyschła. Trzeba wykopać nową, a tą lepiej zabezpieczyć. Nie zasypuję, bo to dużo problemu, a może jeszcze się zawilży – stwierdził Wojdun i zaczął przybijać gwoździe.
Przyjaciele wzięli parę gwoździ i też zaczęli przybijać. Z braku młotków używali głowic mieczy. Wodniste echo odpowiadało głucho.
Rozmawiali przy tym luźno ze zmarszczonymi twarzami, bo coś nieprzyjemnie zalatywało. W końcu poszli do małego kurniczka, zebrać trochę jajek, po czym do domu, na śniadanie.
Gospodyni, Peterka, przygotowywała śniadanie. Była cicha, prawie się nie odzywała i chyba była smutna.
Po posiłku znów zaczęli rozmawiać.
– Mieszkacie w takim dużym dworze sami? – zagadał Kapsa.
Peterka załkała cicho i wyszła.
– Przepraszam – zmieszał się Sylli. Nie wiedział co zasmuciło gospodynię w tym pytaniu.
– Nie przepraszaj. Ma swoje humory – stwierdził Wojdun pobłażliwie. – A co do pytania, to wynajmowaliśmy pokoje klubowi myśliwych, ale zwerbowali ich do wojska. Wojna wisi w powietrzu, a wyćwiczeni łucznicy to na wojnie skarb.
Przez chwilę zapadła niezręczna cisza. Czuć było, ze nie to sprawiło smutek kobiecie.
– Nie szukacie czasem pracy? – spytał nagle Wojdun. – Potrzebuję pomocy na dwa tygodnie, dopóki moi pracownicy nie wrócą z targu z miasta.
Przyjaciele spojrzeli po sobie. Podobało im się tu, a nie śmierdzieli groszem.
– Jasne, z przyjemnością.
– Zatem chodźcie, znajdę wam jakieś ciuchy i pokażę wam wasze nowe pokoje.
Przez kilka kolejnych dni pomagali przy pracy, jedli, pili i spali. Podobało im się to, był to niejaki odpoczynek po trudach szlaku. Ostoja.
Po pracy często dawali się skusić na kieliszek bimbru. Często oprócz z Wojdunem, pili także z jego najbliższym – choć i tak odległym – sąsiadem, Edgarem.
Edgar przyjeżdżał furmanką i jego nie było ciężko skusić do napicia się. Należał do ludzi, dla których najlepszą muzyką było plumknięcie korka otwieranej butelki, najlepszą kuchnią były potrawy słone lub kwaśne, a najlepszą dziedziną nauki była obrotowość ziemi, którą to zapalczywie uprawiał, kiedy planeta kręciła mu się we wszystkich płaszczyznach, niejednokrotnie powodując siniaki, lub głęboki sen w dowolnym miejscu.
– Jo to myśli… – czknął Edgar i napił się. – że wróżki to… hic… W koronach dębu się chowają… i… czekają, coby je jakiś chłop… ucylizywował…
Sylli i Enspirian nie odpowiadali z oczywistych przyczyn.
A gdy już napili się i zarechotali obleśnie na myśl o leśnych nimfach, to Kapsa stwierdził:
– Macie… hic… tu jhakieś dęby… mości… Edgarze…?
Enspi dołączył się z nie mniejszą werwą.
– Weźmy… drabiny i choźmy – napił się. – A ghdzie tam!? Wejdę i bez drabiny! – zaryczał.
Ruszyli w stronę najbliższego drzewa – lichej jabłonki – i obleźli je we czterech jak stonki, z marnym skutkiem próbując na nie wejść. Skutek był na tyle marny, że zamiast oddalać się od klepiska, byli go coraz bliżej.
– Sznurek na pranie mi urwieta! – zaryczała żałośnie z okna Peterka.
– Cicho… babo! – zawył Wojdun z okolic korzeni.
Siłowali się przez chwilkę z grawitacją, aż porozsiadali się na mchu koło pnia i podając flaszkę dookoła, pili z gwinta. Kieliszki gdzieś zapodziali, możliwe, że rzucali nimi do góry, by strącić z jabłonki jakąś nimfę. Za tą teorią stał fakt, że rano Sylli obudzi się ze strupem na głowie i siniakiem na dupie – z obrażeniami dokładnie takimi, jakie miałaby nimfa, gdyby jakoś wlazłszy na drzewo, dostała kieliszkiem.
– Noi… nic… – zaczął ociężale Edgar. – Takie powinny być wróżki… cycate i zielone…
Mężczyźni ciężko przytaknęli westchnieniami.
– Tak to jest… – kontynuował sąsiad, usiłując nadać sobie melancholijny ton. – Bajki bajkami, a prawda prawdą… hic… w bajkach nimfy, a my jeno czarownicę mamy…
– Cza… czarownicę? – spytał Sylli, oczekując błyskotliwej alegorii politycznej, z czego Edgar był znany.
– Zalęgło się… paskudztwo przy kapliczce. – sąsiad splunął. – Straszy, brzydzi i zabija.
Przyjaciele próbowali się skupić, wyraźnie zaciekawieni, choć chyba nie bardziej niż nimfami.
– A jak… – ciągnął Edgar. – Mildę i Zalinkę pewno ta jędza zatłukła…
Wojdun nagle jakby otrzeźwiał.
– Dobra chłopcy… jutro trza wstawać wcześnie. Pora spać.
Razem i z gospodarzem i oni odzyskali trochę jasności umysłu.
W pijackich ciemnościach został jedynie Edgar.
– No nie, Wojdun, bracie…? – kontynuował, a adresat wypowiedzi pomógł wstać Syllemu i Enspiemu, by jak najszybciej się oddalić. – To ona je zabrała… twoje córeczki…
Rano przyjaciele mieli w głowach jakiś ślad po wczorajszym wieczorze i udali się przed śniadaniem do Edgara.
Wiedzieli gdzie go szukać, daleko nie zaszedł. Nawet nie próbował.
Znaleźli go przy tej samej marnej – teraz poznaczonej pazurami – jabłonce, przy której podsumował poprzedni dzień. Jego otoczenie nie zmieniło się zanadto oprócz tego, że śmierdziało moczem, a flaszka była pusta.
Dowiedzieli się od niego co nieco, choć już nie był tak chętny do opowiadania. Trochę krasomówstwa jednak płynęło jeszcze w jego żyłach.
Opowiedział im, że jakieś monstrum zalęgło się w leśnej kapliczce. Wygadał też, że córki Wojduna zaginęły i połączył te dwie historie soczystym przekleństwem.
Wiedzieli co robić.
Po całodniowym pracowaniu udali się do pokoi odpocząć. Nie odpoczywali.
Wzięli miecze i wyszli niepostrzeżenie.
Kiedy weszli w ciemności cały hart ducha ich opuścił.
To co prowadziło ich dalej było bardzo nikłe, ale wystarczało.
Widok twarzy Wojduna, który prawie się dziś nie odzywał i wyglądał okropnie. Miał czerwone oczy i trzęsły mu się ręce. Próbował zgonić to na kaca, ale wielokrotnie widzieli go, jak dużo lepiej radził sobie z cięższymi alkoholowymi doświadczeniami.
Czuli, że są mu to winni. Nie tylko za gościnę, ale po prostu uważali go za dobrego człowieka.
Było ciemno.
Sylli szedł przed siebie najostrożniej jak mógł, ale i tak szeleszczenie liści pod nogami zdawało mu się gwałcić ciszę jak płacz niemowlęcia.
Przyjaciele dokładnie przeanalizowali przed wyjściem, gdzie jest kapliczka, ale nigdy przedtem nie byli w tej okolicy, a ciemność prawie całkiem odejmowała jakąkolwiek percepcję przestrzenną.
Sylli bał się. Szedł dalej, słysząc jedynie szelest liści i rytmiczny huk krwi tętniącej w żyłach. Odetchnął głęboko. Okazało sie, ze jego oddech rwie się przy tym niczym kawałki starej szmaty. W ręku ściskał miecz, co dodawało otuchy, ale to nie z przeciwnikiem walczył, ale z ciemnością i strachem.
Rozszerzył wargi, ukazując ściśnięte zęby, jak ktoś, kto musi zdjąć prowizoryczny opatrunek ze zmasakrowanej nogi – zobaczył jakieś światełko. Między drzewami, w oddali, jaśniała lekka łuna.
Zamiast otuchy dodała mu szaleństwa.
Zaczął się rozglądać tak intensywnie, że zaczęły mu szczękać kręgi w szyi. Oczy wybałuszyły mu się, odbijając błyszczący punkcik.
Tak bardzo żałował, że się na to zgodził. Bohatera łatwo zgrywać w jasnym pokoju.
Zasady panujące w świecie były oczywiste. Słyszał je wiele razy, kiedy mówiono, że "duchy nie istnieją"; że "nie ma upiorów i potworów"; i wierzył w to całkowicie. Ale kiedy znajdziesz się w ciemnościach, gdzie nie ma ust, które mogłyby te oczywiste zasady wypowiedzieć, to przestają być one oczywiste.
A może zasady świata działają, ale to nie jest już ten sam świat.
Sylli prawie załkał myśląc o swoim pokoju w dworku, rozświetlonym świeczkami i z dobrym jadłem.
To na pewno nie był ten sam świat.
Tylko który z nich jest prawdziwy?
Przystanął, chciał zapalić latarnię. Wiedział, że jak tego nie zrobi to zwariuje.
Przełknął ślinę i ruszył dalej.
Światło nie rozpędziłoby cieni, tylko zwróciłoby ich uwagę.
Wyjrzał zza większego drzewa i ujrzał to.
Kapliczka zarysowywała się ostrymi liniami na tle większej ciemności. Wyglądała jak duża szafa. Miała oszkloną przednią ścianę, na której tańczyły iskierki malutkiej świeczki zapalonej w środku.
Rzucił okiem na otoczenie. Tylko ciemne krzaki i małe drzewka.
Zawył cicho i rzucił się za drzewo.
Sylli miał nawyk, że w sytuacjach stresowych bezwolnie powtarzał w myślach losową z kilkunastu modlitw, które wpojono mu w dzieciństwie.
Teraz przyłapał się na tym, że słowa, które obijają się chaotycznie we wnętrzu jego głowy, to modlitwa za zmarłych.
Wyjrzał znów, ale już tego nie było. Już nie było kształtu, który na pewno nie był niskim drzewkiem, bo drzewka nie miewają błysku czarnych ślepi. Nie zdążył się przyjrzeć, ale postać stała wyprostowana, ciemna jak noc i jak noc spokojna.
Pod Syllim ugięły się nogi. Usiadł za drzewem, oparty o nie plecami oddychał urywanie. Był najbliższy płaczu odkąd skończył dziesięć lat.
Wyjrzał znów i zerwał się na proste nogi. Ujrzał tę samą postać – tym razem z opuszczoną głową i lekko zgarbionymi plecami – jak znika w krzakach po prawej, spokojnie idąc, z rękami sztywno wiszącymi przed sobą, na wysokości bioder.
Sylli zwymiotował ze strachu.
Otarł rękawem usta i zdecydował. Nie będzie się chował.
Wyszedł na plac przed drzewem, ale z lewej, i idąc w kierunku kapliczki łukiem z tej właśnie strony.
Obejrzał się i zaczął krzyczeć.
Obok drzewa, zza którego wyszedł, stał spokojnie cień.
Teraz Sylli widział go odrobinę wyraźniej i jedyne czego pragnął to nie żyć, albo przynajmniej wyłupić sobie oczy.
Stwór wyglądał z grubsza ludzko, ale tylko powierzchownie. Był nagi, ciemnoszary; nie chudy, a raczej średni. Miał wielkie, czarne, rozwarte, szalone oczy i lekko, upiornie i spokojnie się uśmiechał, jakby to był jego standardowy wyraz twarzy.
Sylli krzyczał.
Potwór stał, napawając się krzykiem i jakby czekając, aż intruz sam zginie.
Wtedy z drugiej strony polany wybiegł Enspi.
Rzucił tylko kątem oka na dwie postaci i doskoczył do kapliczki. Położył na ziemi zakrytą latarnię którą niósł i otwarł ją.
Klęknął potem na kolano i zaczął krzyczeć:
– W imię Karajela oczyszczam cię – i wyjąwszy z kieszeni flakonik, chlusnął jego zawartością na szybę kapliczki.
Obejrzał się nie wstając.
Upiór stał, gdzie stał, patrząc jakby z cyniczną ciekawością.
Enspi skierował się znów do kapliczki i ponownie zaczął krzyczeć.
– Excelsiolicidat parreo aladaniso morti! – po czym rzucił w otwartą latarnię garść jakiegoś pyłu, który zapalił się, tworząc na chwilę w powietrzu kulę ognia.
Enspi odwrócił się znów i choć przed oczami migały mu ogniki, to jedyne co zmieniło się w scenerii to to, że jego przyjacielowi wyraźnie zaczęły dygotać kolana.
Wstał, wyjmując jednocześnie miecz i deklamując ostatnie przygotowane zaklęcie przez zęby.
– Kurwa mać…
Podbiegł do Syllego i stanęli ramię w ramię – i dygocące kolano w dygocące kolano – przed przeznaczeniem.
Upiór podszedł powoli kilka kroków, po czym równie powoli rozwarł usta i zasyczał charcząco.
Sylli zawył cicho.
Stwór podszedł prawie na wyciągnięcie miecza i zaczął powoli podnosić z boku prawą rękę. Rozcapierzył długie, ciemne palce i stał tak, ze zgiętą lekko w łokciu łapą – bardziej obok niż przed sobą.
Stali tak w impasie, który wyraźnie nie służył przyjaciołom, bo tracili zmysły, ale jednocześnie chełpili się każdą chwilą, która im została.
Nie wiadomo jakby się to skończyło, ale pat przerwało huknięcie sowy.
Potwór rzucił się, omijając rozpaczliwe machnięcia obu mieczy i uderzył otwartą łapą Enspiego w twarz. Temu pociemniało w oczach i upadł, a Kapsa, mimo że nie dostał ciosu, to też prawie zemdlał solidarnie z przyjacielem. Pchnął jednak ostrzem szybko i potwór musiał uskoczyć. To dało Syllemu otuchy. Ucieka przed ostrzem, to można go tym zranić.
Zaczął atakować zaciekle, przekuwając cały strach w furię, a ta przejęła jego ruchy. Nie walczył z tym i tak, jak uczył go jego mentor, instynkty władały mieczem. Zanim wiedział co zrobi, wiedział co zrobi przeciwnik, a wtedy okazywało się, ze miecz jest o krok przed obroną.
Upiór zachował swój spokój, ale błyszczące ostrze spychało go do kapliczki, a mimo że ciemne łapy próbowały uderzyć to z lewej, to z prawej; to pod, to nad mieczem, to cofał się. W końcu Sylli pchnął z góry, potwór uniknął, ale miecz nie wytracił pędu i obrócony nadgarstkiem nad lewym kolanem Kapsy cofnął się po tej samej linii, ale szybciej i głębiej. Sylli zawarczał. Czubek miecza musnął skórę stwora, rozcinając ją i plamiąc stróżką gęstej, ciemnej juchy.
"Jak krwawi, to można to zabić" – pomyślał Kapsa, przywołując prastarą metodę definiowania świata.
Kolejnymi ciosami zepchnął przeciwnika pod samą kapliczkę i wtedy, nagle, wiedział co ma zrobić.
Zakręcił mieczem nad głową i koniuszkami palców, prawie tracąc rączkę z chwytu, obrócił ostrze tak, że kciuk spoczął na głowicy, i zapikował bronią w dół, równolegle przy ciele, po czym odbił i pchnął od lewego biodra.
Sylli poczuł, że ostrze wbija się w trzewia upiora, ale poczuł też co innego. Wielka łapa uderzyła go wtedy w głowę z prawej strony. Impet uderzył jego głową w szybę kapliczki i cały do niej wpadł, czując jak odłamki szkła tną mu skórę na nogach i dłoniach.
Upadając wiedział, że będzie całkiem bezbronny, ale to na szczęście miało się nie liczyć.
W momencie, gdy przełamywał z brzękiem taflę, obok niego dosłownie przeleciał kilkumetrowym skokiem Enspi, którego wyciągnięty z góry miecz wbił się w obojczyk upiora, rozrywając też szyję.
Sylli wyskoczył z kapliczki i zobaczył przyjaciela zrywającego się na nogi za potworem, który dygotał, próbując zatrzymać dłońmi krew, która sikała z szyi i bulgotała z ust, obryzgując wbity w ziemię kilka centymetrów obok miecz.
Przyjaciele stali tak napięci jak struny, oddychając ciężko, aż stwór przestał dygotać.
Wtedy padli na ziemię, jakby ktoś podciął pod nimi nogi i dyszeli w tej pozycji.
Potrzebowali kilku minut by dojść do siebie, a gdy szok minął, to zaczęli się śmiać ze skrajnej mieszaniny uczuć. Najpierw cicho, po chwili tak gromko, że nie mogli złapać tchu i wtedy wymiotowali dookoła z odrazy i strachu.
Wyśmiawszy się i wyczyściwszy żołądki, wstali i uścisnęli się nad trupem, a ręce im się trzęsły.
Opatrzyli prowizorycznie skaleczenia Syllego i postanowili się rozejrzeć.
Tak jak myśleli, upiór nie mieszkał w kapliczce, tylko w dziurze w ziemi.
– Właź – powiedział Sylli nonszalancko.
– Sam właź – oburzył się Enspi.
– Ja z nim walczyłem.
– Ja go zabiłem.
Uznawszy ciszą pat, zastanowili się chwilę, patrząc na wąski otwór w ziemi. Nie było mowy o wejściu na klęczkach, a ledwo o pełznięciu.
– Papier, kamień, nożyce? – zasugerował Sylli, wahając się wyraźnie.
– Raz, dwa, trzy…
Kamień i papier.
Przegrany przeklął.
Włożył do dziury pierw miecz, mimo że i tak nie będzie miał jak się nim zamachnąć, a utrudnić mu to miało pełznięcie. Następnie wsunął do środka latarnię.
Otwór prowadził dosyć stromo w dół, więc po chwili nogi Syllego wystawały z ziemi jak dojrzałe marchewki.
Gdy Enspi widział już tylko podeszwy, to usłyszał stłumione jak głos z zaświatów:
– Phihonime! Phyhohime!
Wzruszył ramionami i wypełnił komendę. Nie bez problemu popchnął pięty Syllego w głąb.
– EEE! – zaburczała ziemia histerycznie. – PHYHOHIME!
Enspi klęknął przy dziurze i powtórzył pod nosem "phyhohime…?".
Wzruszył znów ramionami i zaczął ciągnąć przyjaciela za buty, a gdy te zostały w jego dłoniach, to za gołe stopy.
Gdy Sylli wygramolił się z dziury oddychając ciężko, upaprany jak dziecko w roztopy, to wytarł usta z wymiocin i powiedział, nie ukrywając złości:
– Czemuś mnie tam wepchnął. Przecież krzyczałem "wyciągnij mnie"!
– "Phyhonime" – powtórzył Enspi zamyślony. – Skąd miałem wiedzieć, że to komenda na wyciąganie.
– Mogłeś się domyślić, że jak krzyczę, to raczej nie z ekscytacji i ciekawości – wycedził Sylli, kipiąc złością.
– Miałem dwie opcje – bronił się Enspirian. – A jakbym cię wyciągnął, jakbyś chciał wejść głębiej, to jużbyś tam pewnie nie wlazł.
Sylli nie mógł odmówić temu logiki, ale i tak był zły.
– Ciasno tam i śmierdzi – powiedział po chwili. – Pełno tam kości i jakieś świeższe trupy…
– Córki Wojduna?
– Nie, chłopaki chyba… ciężko stwierdzić, bo byli… – przełknął wymiot. Zdziwił się, że coś tam mu jeszcze w trzewiach zostało. – w kawałkach.
Odeszli do kapliczki.
– I co z tym zrobimy? – spytał Enspi, patrząc na obleśne truchło.
– Nie wiem, spalimy? – podsunął Sylli.
– Może zawleczemy do wioski.
– Chcesz się pochwalić? – wyszczerzył zęby Kapsa.
– Niech zobaczą, co się u nich zalęgło i jakie to paskudne – odpowiedział Enspi, choć było to z grubsza "tak".
Wlekli to prawie do rana, odpoczywając po drodze.
Gdy dotarli do dworku, to Enspi został, a Sylli poszedł do wioski po ludzi.
Lada chwila żądny rozrywki tłum zapełnił zaniedbany placyk. Ochom i achom nie było końca, choć częstszym odgłosem było chluśnięcie o klepisko.
Błąd logistyczny: żałowali, ze nie zrobili pokazu przed podwórkiem.
Gdy ludzie się napatrzyli, to rozpalono na zwłokach ognisko, bo zaczęło się już dziwacznie psuć. To okazało się kolejnym błędem, bo smród był tak niemiłosierny, że długi czas zajęło później wietrzenie dworku.
Na wieczór wieśniacy zaplanowali biesiadę na cześć pogromców upiora, więc ci poszli się wyspać.
Wstali późnym popołudniem, by dowiedzieć się, że truchło jeszcze się nie spaliło i ucztę przeniesiono na dzień następny, bo smród rozniósł się nawet po dosyć odległej wiosce, sprawiając drastyczny zanik apetytu i pragnienia.
Postanowiono zamiast tego udać się do kapliczki i zrobić pogrzeb ofiar.
Gdy mieszanina ubranych na czarno mieszkańców wioski – a także przybyszy z okolicy próbujących zorganizować sobie trochę rozrywki – doszła do kapliczki, to poszerzono właz do jamy. Ktoś wszedł i zidentyfikował trupy jako "Mack'a" i "Klor'a".
Po tym, dziurawiąc ziemię łopatami, zawalili konstrukcję pieczary, zostawiając nieszczęśników w środku. Nie kłopotano się z wykopaniem chłopaków i przeniesieniem ich, bo byli oni nietutejsi, przyjechali z daleka za chlebem i tu pracowali od niedawna.
Przyjaciele stali z Edgarem na obrzeżu tłumu patrząc, jak kapłan odprawia uroczystość. Wojdun i Peterka nie zjawili się, zostali w dworku.
Edgar – co było oczywiste z tego powodu, że był wrażliwy i bardzo odczuł żałobę – był już równo nabzdryngolony. Desperacko próbował utrzymać pion, aż metodą skrajnego wychylenia oparł się o przypadkowo znajdujące się na drodze grawitacji drzewo.
– Takie dobre… hic… chłopaki były – wybełkotał. – Tom się musiał… napić za ich, ten… zdrowie…
– Znałeś ich? – spytał Sylli.
Edgar wysilił pamięć.
– W sumie to nie… – rzucił w końcu i wzruszył ramionami. – …ale żem słyszał.
– Co słyszałeś? – zaciekawił się Enspi.
Edgar zastanowił się.
– Ponoć przed zniknięciem… – zawahał się. – córeczek Wojduna… bidulki ponoć zgwałcił kto… I ponoć ci dwaj.
Przyjaciele spojrzeli ze zmarszczonymi czołami pierw na siebie, potem na Edgara.
Ten myślał głęboko.
– Jak to skurwysyny były – implikował, – tom się chyba jednak ze szczęścia upił…
Następnego ranka Enspi siedział przed lustrem na drugim piętrze i właśnie skończył golić swój nieimponujący zarost. Wybrał tę toaletę, bo rankiem była najbardziej słoneczna.
Wszedł Wojdun.
– Skończyłeś? – spytał. Był chyba wypity.
Enspi odwrócił się na stołku bez oparcia, złożył brzytwę i wyciągnął na dłoni.
– Tak, już. Dzięki.
– Proszę… – rzucił Wojdun i miał się odwrócić, ale Enspi zaczął mówić.
– Dzisiaj rano…. – zawahał się. Był bardzo smutny. Spojrzał gospodarzowi w oczy. – …zajrzałem do studni.
Wojdun otworzył szeroko oczy, po czym brzytwę i przeciął Enspiemu bez namysłu gardło.
Ten nawet nie drgnął, kiedy na jego szyi wykwitła czerwona linia.
Bo nie zaczęła się z niej lać krew.
Stępiona brzytwa zadrapała tylko skórę.
Wojdun upuścił ostrze i wybiegł za drzwi. Odwrócił się w stronę schodów, lecz stał na nich Sylli z mieczem.
Gospodarz spojrzał na niego smutno i cofnął się tyłem do drzwi łazienki.
– Tak mi przykro… – powiedział z goryczą i wyskoczył głową w dół przez okno z drugiej strony korytarza.
Po pogrzebie przyjaciele opuścili to miejsce bezzwłocznie.
Upewnili się, że pracownicy Peterki lada dzień wrócą i że sąsiedzi się nią zaopiekują.
Wśród płaczu dowiedzieli się od niej, że ci chłopcy naprawdę zgwałcili jej córki. Wojdun złapał ich, ogłuszył i związanych zaniósł do kapliczki, coby nie mieli lekkiej śmierci. Ale nie mógł żyć z tym co się stało, z tym, jak splugawione były jego córki. One też nie mogły się pozbierać, cały czas płakały. I pewnego dnia Wojdun się upił i udusił je, gdy spały. Zwłoki wrzucił do studni. Potem chciał je pochować, ale napuchły już i nie miał ich jak wyjąć.
Przyjaciele nie zostali na zapowiedzianą wcześniej imprezę, która stała się stypą.