Kary ogier zatrzymał się kilka kroków od progu niewielkiego, ceglanego domu.
Ukryte wśród lasów obejście zwracało uwagę nieczęstym w okolicy dostatkiem i ładem. Na szczycie stromego, pokrytego wyblakłą dachówką dachu, tańczył szarpany wiatrem blaszany kogucik. Pomalowane na zielono okiennice trzaskały lekko; szumiały niespokojnie kępy dorodnych malw i rudbekii. Lecz nawet oznaki zbliżającej się burzy nie potrafiły do końca okraść tego miejsca z kojącej duszę aury.
Ani przypominający piekielną bestię wierzchowiec, ani odziany w szmelcowaną czarno zbroję jeździec nie pasowali do sielskiego otoczenia. A jednak upiorny rycerz, osuwając się z końskiego grzbietu w gąszcz kwitnących nasturcji, wyszeptał chrapliwie:
– Wróciłem…
Stojąca dotąd w drzwiach ruda krasnoludka niespiesznie podeszła do leżącego przybysza. Przyklękła i ściągnęła z jego głowy brzydki, udający ptasi łeb hełm. Skrzywiła się, widząc zaschniętą na włosach krew. Zerwała garść rosnących obok rabatki chwastów, przycisnęła do czoła rannego i wymruczała pod nosem okraszone wulgaryzmem zaklęcie. Mężczyzna jęknął, po czym z trudem rozwarł powieki. Niebieskie oczy półprzytomnie wpatrywały się pochyloną nad nim twarz.
– Fagi?
– Witaj w domu, Lehmie – przywitała go zgryźliwie gospodyni. – Gdy znowu najdzie cię ochota, by dać się zabić, bądź łaskaw uważniej wybierać miejsce agonii. Obornik lepiej zamortyzowałby upadek, a ja naprawdę lubiłam te nasturcje.
***
Adar Kal-el Bohr siedział, podpierając się łokciem o brudny blat, i wpatrywał tępo w topniejącą piwną pianę. Słynny paladyn osobiście wolał wino od piwa, był zagorzałym pedantem, a niczego nie znosił bardziej niż głupoty i ignorancji. Jednak od krasnoludów oczekiwano pijaństwa, rubaszności i pociesznego prostactwa, więc wyrafinowanie lorda Bohra przyciągnęłoby szybko powszechną uwagę. A tego przecież nie chciał. Rubaszność i prostactwo pozostawały poza jego zasięgiem, więc fakt, że gapienie się na wypełniony chmielnym trunkiem kufel stanowiło wystarczającą cenę za spokój i swoistą niewidzialność, niezmiernie Adara cieszył.
Niestety radość ta nie trwała długo.
Krótko ostrzyżona kobieta, która przysiadła się do krasnoluda, spowodowała, że pozostali klienci zaczęli ich mniej lub bardziej otwarcie obserwować. Pobratymcy Adara nie stanowili w tych stronach sensacji, ale puszczańskie elfki już tak.
– Karczma? Litości! Czy Heliodor naprawdę nie znalazł nic lepszego? – jęknęła cicho ostroucha, rozglądając się za miejscem, gdzie mogłaby bezpiecznie złożyć łuk. – Naczytał się chłopak „Bohaterstwa dla opornych” czy co?
– Nie przesadzaj, Sylfino – zganił ją łagodnie paladyn. – W końcu wszystko już było, jak mawiał Ben Akiba. A tu przynajmniej podają zdatne do picia trunki i pieczeń, której wcześniej nie zdarzało się miauczeć.
Elfka prychnęła lekceważąco, ale zaraz spojrzała na niego zaintrygowana.
– Ben Akiba? – powtórzyła. – A któż to taki, Adarze? Nigdy o nim nie słyszałam.
Paladyn miał ochotę odgryźć sobie język. W głowie tłukły się mu dziesiątki różnych, równie mało wiarygodnych wymówek, lecz zanim zdążył się zdecydować na którąś z nich, do gospody wkroczyła dość nietypowa kompania.
– Heliodorze! Jak miło cię widzieć, przyjacielu! – zawołał krasnolud do przywódcy grupy, szczerze wdzięczny ciemnowłosemu wojownikowi za zjawienie się w odpowiedniej chwili i wybawienie go od kłopotliwej odpowiedzi.
– Adar, stary lisie! – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, lecz ujrzawszy towarzyszkę paladyna, spoważniał i skłonił się lekko. – Pani Sylfino, czynisz mi zaszczyt swą obecnością. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy znacie osobiście resztę naszej wesołej gromadki. Powinienem kogoś przedstawić?
Krasnolud miał dotąd okazję spotkać trójkę jego kompanów, więc na zasadzie eliminacji przyjął, że drobna kobieta w błękitnej sukni, uporczywie poprawiająca wykończone koronką mankiety, musi być czarodziejką Olchą. Spokojna i opanowana, wyglądała na maga lodu, ale wieść niosła, że jej domeną jest ogień.
Heliodora van Heia, najpotężniejszego z żyjących rycerzy, przywódcę Bractwa i królewskiego doradcę w jednej, niezwykle rosłej osobie, Adar kojarzył jeszcze z czasów, gdy tamten był małym chłopcem, który jeździł na koniu z patyka i toczył ze starszym bratem bitwy na drewniane miecze.
Z kolei Sylfinę Integral, zawołaną łuczniczkę, przedstawiono mu ledwie kilka lat temu, gdy została ambasadorką Puszczy przy Radzie. Wszechstronnie wykształcona i oczytana elfka szybko podbiła serce paladyna. W końcu nie tak łatwo o kobietę, z którą można treściwie porozmawiać na temat alchemii i mechaniki.
Pozostałą trójkę znał raczej z widzenia.
Rybałt z Thalloris taszczył ulubioną lutnię i bawił się zawieszoną na szyi drewnianą figurką słowika. Półelf był chyba najbardziej rozpoznawalnym członkiem Siedmiorga – i nic dziwnego, bo niewielu bardów mogło równać się z nim kunsztem.
Jasnowłosa Emilia Vulpi, w której żyłach płynęła krew aniołów, kapłanka boga miłości, usiadła obok krasnoluda i życzliwie skinęła ku niemu głową.
Nimbus, drugi z magów, słynący ze swego gadulstwa, zawzięcie szeptał coś Olsze do ucha. Twarz o dość pospolitych rysach zdobił urzekający uśmiech. Czarodziej często żalił się na brak powodzenia u płci pięknej i żartował, że w jego przypadku usidlenie kobiety wymaga uprzedniego porażenia wybranki piorunem, ale Adar był gotów postawić talary przeciwko orzechom, że ma to niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Heliodor przeprowadził szybką prezentację, zamówił piwo i precle, po czym ciężko klapnął na dostawiony do stołu zydel.
– Niezwykle cieszę się, że mimo rozlicznych obowiązków, zdołaliście stawić się na moje wezwanie. Po raz pierwszy Bractwo Siedmiorga spotyka się w pełnym składzie. Jak pewnie się domyślacie, powód może być tylko jeden…
– Żelazny Kormoran – syknęła Emilia, uroczo marszcząc kształtny nosek.
– Żelazny Kormoran – potwierdził ponuro wojownik.
***
– Które z nich urządziło cię tak tym razem? – zapytała krasnoludka, zmieniając Lehmowi opatrunek.
– Nimbus – oznajmił lakonicznie rycerz.
– Nimbus? To by wyjaśniało, dlaczego śmierdzisz wędzonką. A mówiłam: jak leziesz prać się z magiem powietrza, zawsze zakładaj kalosze i montuj piorunochron. Ale nie, bo jak to wygląda, bo co ludzie pomyślą, w końcu bycie geniuszem zła zobowiązuje. Lepiej dać sobie przysmażyć tyłek!
– Fagi?
– Tak?
– Możesz być przez chwilę cicho? Boli mnie głowa.
– Oczywiście, mój panie – oznajmiła chłodno rudowłosa. Zacisnęła dłoń na okalającym szyję sznurze pereł. – W końcu jestem twoją pokorną sługą. Już zamykam jadaczkę i wracam do garów. Rosołek ugotuję.
Odwróciła się na pięcie i, wyprostowana jak struna, ruszyła do kuchni.
Lehm westchnął ciężko, szybko zrozumiawszy swój błąd, ale postanowił przeczekać burzę i chwilę się zdrzemnąć. Niestety – trzaskanie rondli, klekot kuchennych utensyliów oraz łomot towarzyszący siekaniu marchewki skutecznie odganiały sen.
Niewiele jest rzeczy głośniejszych niż milczenie urażonej kobiety.
Skapitulował.
– Fagi – powiedział nieśmiało, a odgłosy rąbania warzyw momentalnie ucichły – przepraszam. Nie chciałem cię urazić. To był naprawdę zły dzień. Chodź, porozmawiaj ze mną.
– Za moment – odezwała się wreszcie. – Jak dorzucę zieleninę do bulionu.
Lehm odetchnął z ulgą, słysząc, jak stukot noża nagle łagodnieje, a brak słów staje się ciepły i przyjazny.
Krasnoludka skończyła przygotowania do obiadu, umyła ręce i usiadła na brzegu posłania. Rycerz czuł, że oparzona skóra powoli przestaje piec, zawroty głowy mijają, a wykręcający stawy ból zmienia się w watowate odrętwienie. Fagelaxus miała rozliczne wady, ale druidką była naprawdę potężną.
– Pachniesz próchnem – zauważył. – Znowu siedziałaś w wierzbie?
Spojrzała na niego koso.
– A jak niby inaczej mam praktykować z taką aparycją? Wszyscy myślą, że jestem dzieckiem, głaszczą po głowie i dają karmelki. Bo według tubylców mój lud nie używa magii, a krasnoludzkie kobiety mają brody. Pieprzone stereotypy! A wszystko przez to, że jednemu staroście na konkurs bardów zachciało się wysłać niesławną Jajunę Kabanos! I jak to kołtunom wytłumaczyć? Niech dalej składają ofiary drzewu, przynajmniej będą szanować zieleń. Tak jest prościej.
– Prościej nie znaczy lepiej – stwierdził rycerz. – Postępując w ten sposób, unikasz dialogu, potwierdzasz tak pogardzane przez ciebie stereotypy, pozwalasz ludziom tkwić w okowach ignorancji i samozadowolenia. Powinnaś…
– Powinnam co? – przerwała mu zniecierpliwiona. – Wyjaśnić im, kim jestem i cierpieć jak ty? A może mi pasuje ich ignorancja? Może uważam samozadowolenie za niezły surogat szczęścia? W tym lesie jest już jeden męczennik z własnej woli i wystarczy. – Zerwała się na równe nogi i szarpnęła perłowy naszyjnik. – Od ilu lat walczysz z Siedmiorgiem? Czarny Pan, Żelazny Kormoran – po co ci te maski? Zaciskasz zęby, zbierasz sińce, udajesz szkoleniowy manekin Bractwa. Jeśli chcesz zapewnić tej bandzie trening, podeślij im kilka ogrów lub trolli. Myślisz, że ktokolwiek doceni to, co robisz? Jeśli tak, to jesteś żałosny. Słyszysz? Żało…
– Siad! – syknął zirytowany Lehm.
Dziewczyna zgarbiła się nagle, jakby na jej szyi zawisł głaz. Walczyła przez chwilę z grawitacją, lecz wreszcie osunęła się na podłogę. Leżała plackiem, rzucając towarzyszowi wściekłe spojrzenia.
Rycerz powoli podniósł się z posłania.
– Już? Uspokoiłaś się? Starcie z trollami nic by Bractwa nie nauczyło. Siedmioro mnie nienawidzi, ale jednocześnie szanuje moje umiejętności. Będą starali się udowodnić, że są lepsi. I w pewnym momencie naprawdę mnie przerosną. Muszę stać się dłutem, które wyrzeźbi ich potęgę. Brzytwą, której będą musieli się chwycić, by nie utonąć w oceanie stagnacji. Inaczej Ona nigdy się nie obudzi. Rozumiesz, Fagi? – Krasnoludka nie mogła poruszyć głową, więc tylko potulnie przymknęła powieki. Uwolnił ją i pogłaskał po rudych włosach. – Dobra dziewczynka.
„Dobra dziewczynka” usiadła i zaczęła masować odrętwiały kark.
– Jeśli naprawdę tak ci zależy na ich rozwoju – mruknęła, nadal unikając wzroku przyjaciela – trzeba będzie zaangażować do tego smoka.
– Smoka? – Rycerza już dawno przestały bawić podobne żarty.
– Smoka – przytaknęła z powagą Fagelaxus. – Dla bohaterów walka z latającym jaszczurem to przecież pozycja obowiązkowa. Na szczęście wiem, gdzie mieszka taki jeden. A raczej jedna.
***
Olcha ściągnęła lekko wodze klaczy i westchnęła cicho. Miała nadzieję, że nikt tego nie zauważył.
Choć należała do Bractwa od niemal sześciu lat, dotąd zwykle walczyła samotnie. Ogień był żywiołem równie potężnym, co nieprzewidywalnym i nawet drobny błąd czarodziejki mógł kosztować sojuszników życie. Nie dziwiła się więc, że Heliodor wolał powierzać jej zadania niewymagające angażowania większej grupy. Jedynym przedstawicielem Siedmiorga, z którym dotychczas współpracowała, był Nimbus. Mag powietrza miał przynajmniej szansę ocalić skórę, gdyby moc konfraterki wymknęła się spod kontroli. Ktoś inny mógłby się boczyć za tak jawny brak zaufania, ale Olcha była na to zbyt rozsądna. W końcu magowie ognia dzielili się na dwie kategorie: niespotykanie rozważnych i nieodwołalnie martwych.
Nie przywykła do tak licznej kompanii. Zdołała nieco poznać i polubić każde z szóstki towarzyszy, ale jako grupa działali jej na nerwy. Rozgadani i roześmiani, zachowywali się, jakby zmierzali na piknik, a nie coś, co zważywszy na posiadaną przez Bractwo przewagę, miało być właściwie egzekucją.
– Wyprowadź mnie z błędu, przyjacielu – zwróciła się do jadącego obok niej Nimbusa – ale jeśli mnie pamięć nie myli, pomijając starcia z nami, Żelazny Kormoran od dawien dawna nie wyrządził nikomu szkody.
– Nie wyrządził, bo mu na to nie pozwoliliśmy – warknął Heliodor, nim mag zdołał otworzyć usta. – Gdy tylko wyściubiał nos z Puszczy, atakowaliśmy drania i musiał zmykać w ostępy z podkulonym ogonem. Wystarczy, że nie zdążyliśmy go powstrzymać dziesięć lat temu.
Czarodziejka drgnęła, widząc, jak pogodne zazwyczaj oblicze przywódcy Siedmiorga przybiera zacięty wyraz.
– Nie było cię tam, Olcho – powiedział rycerz z nagłym smutkiem. – Nie widziałaś, co zostało ze Starowiązów. Puszczańskie elfy od dłuższego czasu alarmowały, że mieszkańcy okolicznych osad nie przestrzegają tradycji i zaczynają karczować tereny należące do otuliny. Mój brat, najzdolniejszy z królewskich paladynów, miał negocjować z niepokornymi kmieciami oraz zadbać o utrzymanie pokoju w tamtych stronach. Lecz zginął, jak wszyscy, którzy wtedy stanęli pomiotowi Ciemności na drodze.
– Pewnej nocy południowy kraniec Puszczy zapłonął – podjęła Sylfina. – Elficcy zwiadowcy wyruszyli do Starowiązów, by walczyć z pożogą. Gdy dotarli na miejsce… – Wzięła głęboki wdech. – Byłam w tamtym oddziale. Nie przepadałam wówczas za ludźmi, a tym, którzy barbarzyńsko niszczyli nasz Las, życzyłam jak najgorzej, jednak nic nie usprawiedliwiało podobnej rzezi. Szliśmy przez opustoszałe, spalone wsie, w których nie ocalał nikt żywy. Widzieliśmy rozdarte na strzępy ciała starców i leżące w kałużach krwi zwłoki niemowląt. Gdziekolwiek się nie zwróciliśmy, otaczał nas ogień i śmierć. Aż wreszcie spotkaliśmy jego. Żelaznego Kormorana. Siedział w tej swojej obrzydliwej zbroi na stercie trupów, niczym na jakimś makabrycznym tronie. Rozkazał, byśmy przekazali ludziom, że teraz on jest panem tej części Puszczy i każdy, kto spróbuje się mu przeciwstawić, skończy jako kolejne ścierwo u jego stóp.
– A wy go grzecznie posłuchaliście? – zdziwiła się magini.
– Oczywiście, że nie. – Sylfina uniosła się dumą. – Próbowaliśmy go pojmać. Albo zabić. Ale Las zwrócił się przeciw nam. Nie mogliśmy walczyć z czymś, co uważamy za świętość.
– On jest zły, Olcho. Naprawdę zły – oświadczyła Emilia, usiłując doprowadzić do porządku potargane wiatrem srebrzyste włosy.
Czarodziejka spojrzała na nią pytająco.
– Och, wiem, że to głupio brzmi. – Nefilimka roześmiała się nerwowo. – Ale gdy staniesz z nim do walki, zrozumiesz.
Kapłanka milczała przez chwilę, gładząc po karku swojego ogierka.
– Cokolwiek się stanie, nie słuchaj go. Jednym zdaniem zakwestionuje wszystko, co dla ciebie ważne. Najbardziej szlachetne z motywów spróbuje zmienić w wyrachowanie i konformizm. Oczerni ludzi, którym ufasz i których szanujesz. A potem…
Zmarszczyła śliczne brwi, jakby próbując znaleźć najodpowiedniejsze określenie.
– Potem doprowadzi do tego, byś zaparła się siebie.
– Emi, zlituj się – jęknął wojownik, nie mogąc znieść gęstniejącego patosu. – Rozbicie komentarza na kilka części nie wpływa na efekt twoich słów, a zmniejsza czytelność wypowiedzi.
– Na miłość Yurnyherthardere! – zawołała zirytowana Emilia. Bezbłędne wymawianie imienia bóstwa, któremu służyła, musiało być jednym z aspektów kapłańskiej mocy nefilimki. Przynajmniej zdaniem Olchy. – Heliodorze van Heiu, to, że nami dowodzisz, nie znaczy jeszcze, że możesz nami rządzić!
– Och, uspokójcie się oboje – poprosił jadący w ariergardzie Rybałt. – Upuście powietrza z pęcherzy. Jeśli zaczniemy się kłócić, Kormoran wygra, jeszcze zanim rozpocznie się bitwa.
W znużonym głosie barda było coś, co koiło negatywne emocje, wygładzało ściągnięte gniewem czoła.
Magia – stwierdziła z rozbawieniem czarodziejka. – Użył magii wobec przełożonego. To ci dopiero bezczelność!
Heliodor wydawał się zupełnie nieświadom wpływu minstrela. Odchrząknął, wyraźnie zawstydzony własnym zachowaniem, i zwrócił się do niezwykle cichego Nimbusa:
– Jesteś pewien, że ten przeklęty megaloman wybrał właśnie tamto wzgórze?
– Tak. – Burzowy mag skinął głową. – Po ostatniej potyczce, nim salwował się ucieczką, powiedział, że dzień przed pierwszą letnią pełnią będzie czekał na nas obok Kurhanu Królowej.
***
Lehm był pod wrażeniem. Oczywiście na smocze leże najbardziej pasowałaby obszerna grota, ale ruiny zamczyska, otoczone pasem wypalonej ziemi, plasowały się w czołówce miejsc odpowiednich na siedziby złych i groźnych istot. Nie to, co ceglany domek z białym płotkiem. Rycerz westchnął smętnie. Fagelaxus niestety nie dała się przekonać, że można czasem poświęcić wygodę na rzecz wizerunku.
Tam, gdzie kończyła się kusząca zielenią traw łąka a zaczynało pogorzelisko, ktoś wbił skleconą z kilku desek tablicę. Wymalowany czerwoną substancją napis głosił: „Wynoś się albo giń. Ostrzegłam. Szetan.” Zatknięta na kołku ludzka czaszka podkreślała powagę groźby.
– Ten głupi domokrążca sam był sobie winien – oznajmiła Fagi, dostrzegłszy wahanie towarzysza. – Kto mu kazał włazić bocznymi schodami? Spadł i skręcił sobie kark, a biedną Szet próbowano skarżyć za nieumyślne spowodowanie śmierci. Oczywiście rozprawa się nie odbyła z powodu braku składu orzekającego.
Oświadczenie to jakoś nie podniosło rycerza na duchu, zwłaszcza że wcześniej krasnoludka, zapytana o przyjaźń ze smoczycą, ograniczyła się do serii wieloznacznych burknięć.
Po krótkiej wspinaczce dotarli do bram zamku. Druidka łomotała pięścią we wrota, ale bez większego skutku. Szarpnęła więc za wielką, mosiężną klamkę, po czym odskoczyła niby oparzona.
– Draństwo jest pod napięciem! – wyjaśniła zaskoczonemu Lehmowi.
Drzwi rozbłysły dziwnym, zielonkawym światłem i odezwały się zgrzytliwie:
– Zarejestrowano próbę wkroczenia na teren posiadłości es-zet-pięćdziesiąt dwa. Podaj cel planowanej wizyty i przyłóż prawą dłoń do czytnika celem weryfikacji tożsamości.
– Cholerna gadżeciara! – mruknęła pod nosem krasnoludka, ale posłusznie oparła rękę o lśniące seledynowo skrzydło i powiedziała: – To ja. Przyszłam oddać książkę i pogadać.
Zrobiła krok do tyłu i poleciła towarzyszowi:
– Lepiej się cofnij. Szetan to jedna z milszych istot jakie znam, ale bywa nerwowa.
Jakby na potwierdzenie jej słów, wrota rozwarły się nagle, szarpnięte gwałtownym podmuchem, a z wnętrza twierdzy dobiegł wściekły ryk:
– Fagelaxus Susscrofa! Że też masz czelność zjawiać się po stu latach jakby nigdy nic! A miał być tylko tydzień! Tydzień! Ty pusta, niesłowna…
Stojąca za drzwiami, rogata, odziana w obszerną pelerynę postać, zamilkła na chwilę, i rozejrzała się, wyraźnie zdziwiona brakiem spodziewanej antagonistki. Wreszcie pochyliła głowę i zdjęła stylizowany na czerep koziorożca hełm. Na ładnej, upstrzonej łobuzerskimi piegami, najzupełniej ludzkiej twarzy gospodyni malowało się niedowierzanie.
– Fagi? To naprawdę ty?
– Cześć, Szet. Kopę lat – bąknęła zawstydzona krasnoludka.
Właścicielka twierdzy wydała z siebie kilka sycząco-chrząkających dźwięków.
– Wybacz, nie poznałam cię! To pewnie przez to, że schudłaś. I, jeśli mnie oczy nie mylą, wydepilowałaś brwi – dodała drwiąco, ignorując morderczy wzrok rudowłosej. – To jego sprawka? – Spojrzała z zaciekawieniem na Lehma.
Fagelaxus niechętnie skinęła głową.
W bursztynowych oczach rzekomej smoczycy błysło coś na kształt podziwu. Podała rycerzowi dłoń.
– Szetanderalissa. Dla znajomych Szetan. Albo Szet.
– Lehm… – Zawahał się przez chwilę. – Po prostu Lehm.
– Miło cię poznać, Po-Prostu-Lehmie. – Dziewczyna uśmiechnęła się, na wpół przyjaźnie, na wpół złośliwie. – Chyba rzeczywiście musimy porozmawiać. Zapraszam.
Wnętrze zamku okazało się rozczarowująco czyste i wygodnie urządzone. Kamienne posadzki były zamiecione, ścian z jasnego piaskowca nie szpeciły pajęczyny ani ślady sadzy, zamiast ponurych portretów praszczurów nad kominkiem umieszczono dość awangardową alegorię znaków zodiaku, zaś solidne meble zwracały uwagę wyrafinowaną prostotą. Szet rozumiała, że zachowanie pozorów bywa istotne, ale bez przesady.
Gospodyni podała wino i pierniczki, po czym zapytała:
– To w czym właściwie mogę wam pomóc?
Rycerz spróbował krótko i treściwie przedstawić problem, ale w miarę jak mówił, własne słowa wydawały mu się coraz bardziej pozbawione sensu.
Szetan najwyraźniej odniosła podobne wrażenie.
– To szaleństwo – skwitowała po chwili jego wywód. – Sporo ryzykujesz, próbując osiągnąć nieosiągalne. Ale zawsze uważałam, że w wariatach jest coś urzekającego. Stanę u twojego boku. Gdyby chodziło o kogoś innego, uznałabym, że potyczka z całym Bractwem Siedmiorga to jawne proszenie się o śmierć, ale skoro zdołałeś okiełznać naszą małą Fagi… – Zerknęła na przeżuwającą pierniki krasnoludkę i parsknęła śmiechem. – Nie mogę przegapić tego przedstawienia.
– Tylko, Szet – wtrąciła druidka, przełknąwszy kęs ciastka – błagam, po transformacji przybierz jakiś odpowiedni kolor. I nie tłumacz, że srebro jest czernią tego sezonu. Bractwo to konserwatyści. Nie będą walczyć z czymś, co w ich mniemaniu reprezentuje Ład.
***
Nimbus pierwszy raz odwiedził Kurhan Królowej, gdy miał jakieś osiem lat.
Nie rozumiał wtedy, czemu babcia Mika zabrała go na porośnięty szmaragdową trawą pagórek, na którego szczycie tkwił – niby porzucona zabawka olbrzyma – wielki, płaski głaz. Nic ciekawego. Jednak Mika, magini ziemi, darzyła niektóre skały dziwną estymą.
Staruszka przycisnęła wówczas rączkę chłopca do rozgrzanego słońcem granitu.
– Czujesz? – zapytała, ale Nimbus potrząsnął głową. Umiał przemawiać do wiatru, rozumiał chrapliwą pieśń burzy, lecz piasek i kamienie były dla niego milczące i martwe. Babka nie zwracała uwagi na jego wątpliwości. – Śpi tam, głęboko, głęboko, pod tym szarym przystojniaczkiem, otulona kośćmi wzgórza. Śni spokojne, ziemne sny, powolne jak ruch kontynentów. Świat zapomniał o niej, więc zapomniała o świecie. Zostawiła nas.
Oczy Miki zalśniły zdradliwą wilgocią. Nimbus poczuł się nieswojo – nigdy wcześniej nie widział, by babka płakała.
– Kim ona jest? – zapytał, nie wiedząc, co robić. – Ta kobieta spod wzgórza?
– Kobieta? – zdziwiła się wiekowa czarodziejka. – To nie kobieta, synku. To bogini. Regina Magna. Królowa, Matka Bogów.
– Mówiłaś, babciu, że śpi, bo o niej zapomniano. Ty jednak pamiętasz, więc czemu się nie budzi?
Uśmiechnęła się smutno i zmierzwiła czuprynę wnuka.
– Nie tak łatwo jest poruszyć serce boga, Nimbi. Nie wystarczy do tego tęsknota jednej głupiej staruchy. Nawet nie wiem, co potrafiłoby dokonać podobnej sztuki.
Tamta wyprawa była jedną z ostatnich chwil, które spędził z babką. Niespełna miesiąc później Mika zmarła, złożyła kości w swojej ukochanej ziemi.
Pewnie dlatego widok siedzącego na szarym głazie Kormorana napełnił serce maga najczystszą wściekłością.
Czarny rycerz dostrzegł wyłaniającą się z cienia lasu grupę i wstał powoli, wspierając się na wielkim, bękarcim mieczu. Głowę w ptasim hełmie przekrzywił drwiąco.
– Ho, ho! – zawołał wesoło. – Sławne Bractwo w pełnym składzie. To miłe, że przyjęliście moje zaproszenie.
– Poddaj się, Kormoranie! – polecił władczo Heliodor, zeskoczywszy z wierzchowca. – Niezależnie od tego, co knujesz, czy też jakie pułapki zastawiłeś, nie wygrasz sam z naszą Siódemką. Złóż broń, a ocalisz swoje nędzne życie.
– Sam? – Geniusz zła zachichotał upiornie i uniósł osłoniętą pancerną rękawicą dłoń. – Heli, Pączusiu, a kiedyż to ja twierdziłem, że będę walczył sam?
– Z koni! – wrzasnął Rybałt, tknięty nagłym przeczuciem. – Zsiadać z koni!
Nimbus odruchowo posłuchał barda.
I całe szczęście, bo kiedy ona wynurzyła się zza wzgórza, żaden, nawet najbardziej doświadczony jeździec nie zdołałby okiełznać spanikowanego zwierzęcia.
Była piękna – czarna niczym onyks, smukła i potężna. Wyglądała jak burza zaklęta we wdzięczną, jaszczurczą postać. Wiatr, wzbudzony uderzeniami skrzydeł, rozwiewał włosy mężczyzny, pieścił jego twarz. Czarodziej spojrzał w wąskie źrenice, otoczone ciepłym złotem bursztynu, cudne i hipnotyzujące. Pragnął…
– Nimbus! Nimbusie! – Głos minstrela wyrwał maga ze słodkiego odrętwienia. – Co ty wyprawiasz?! Mama nie uczyła, żeby nie patrzeć smokom w oczy?
Czarodziej otrząsnął się i rozejrzał wokół. Wierzchowce rozpierzchły się, gnane atawistycznym strachem. Na szczęście większość członków Bractwa zastosowała się do polecenia Rybałta. Jedynie Adar, najgorszy jeździec w grupie, cwałował po sąsiednim pagórku, niesiony przez przerażonego kuca, trzymając się kurczowo grzywy zwierzęcia.
Smoczyca dostrzegła bezbronnego krasnoluda i, wykrzywiwszy paszczę w udającym uśmiech grymasie, pomknęła ku niemu. Skrzecząc przeraźliwie, zawisła przed końskim pyskiem. Kuc stanął dęba i wyrzucił paladyna z siodła. Adar spróbował wstać i dobyć zatknięty za pas topór, lecz wtedy wielki gad gwałtownie zatrzepotał skrzydłami. Podmuch zepchnął oszołomionego krasnoluda w dół porośniętego młodnikiem zbocza.
Jeden z głowy – oznajmił w umyśle maga słodki, kobiecy głos. Smoczyca zawróciła, wyraźnie zadowolona z łatwego zwycięstwa.
– Szlag! – zaklął Heliodor. – Pani Sylfino, pomóż proszę Adarowi. Ja zajmę się Żelaznym Ścierwem. Reszta na gada!
Czarnołuska smoczyca krążyła chwilę nad ich głowami, by wreszcie zapikować w dół i wylądować w podnóża wzniesienia. Ziewnęła przeciągle i popatrzyła wyzywająco w stronę nadal lekko zdezorientowanej kompanii.
– Nie dajcie się zabić! – krzyknął przywódca Siedmiorga i dobywszy miecza, ruszył ku czekającemu na szczycie wzgórza Kormoranowi.
Nimbus westchnął, wyszeptał zaklęcie ułatwiające koncentrację i zaczął biec w kierunku przyglądającej mu się z rozbawieniem bestii. Tuż obok niego pędził zaczerwieniony z wysiłku Rybałt. Przewieszona przez ramię barda lutnia podskakiwała zabawnie.
Żeńska część Bractwa próbowała dotrzymać im kroku, lecz nagle drogę kobietom zagrodził niski, cierniowy żywopłot.
– Nie tak szybko, drogie panie – powiedziała stojąca przed przeszkodą, drobna, rudowłosa postać. – Zanim zaczniecie zawracać ogon Szet, musicie pokonać mnie!
– Skąd się tu wzięłaś, dziewczynko? – zapytała łagodnie Emilia. – Uciekaj, malutka, to nie miejsce dla dzieci.
– Nie jestem dzieckiem! – zaperzyła się niziutka nieznajoma. – Jestem krasnoludką! Dorosłą, w pełni dojrzałą krasnoludką!
– Jasne, nasze niedopatrzenie – mruknęła zniecierpliwiona Sylfina. – A teraz zmykaj stąd, smarkulo, albo ciocia Olcha przysmaży ci pięty.
– Niech tylko spróbuje! Jestem najpotężniejszą druidką, jaką w życiu spotkałyście! – Tu krasnoludka zawahała się przez chwilę i uczciwie dodała: – Prawdopodobnie. I to nie moja wina, że wyglądam młodo!
– Nie mam czasu na durne zabawy – oświadczyła elfka. – Muszę ratować Adara. Z drogi!
Nimbus zatrzymał się i odwrócił, wyczuwszy w powietrzu gęstniejącą moc.
– Pełzająca trwoga! – wrzasnęła piskliwie prawdopodobnie najpotężniejsza druidka, jaką w życiu spotkał.
Murawa wokół dziewcząt poruszyła się nagle, zaszumiała szelestem przesuwających się łusek, zachrzęściła chrobotem chitynowych pancerzyków.
Emilia wyrzuciła z siebie wiązankę przekleństw, które przyprawiłyby o rumieniec nawet pijanego syna portowej prostytutki. Jedynym cenzuralnym słowem w potoku wulgaryzmów były „karaluchy”.
– Węże! Dlaczego to muszą być węże? – jęknęła Sylfina, cofając się ku towarzyszkom.
Olcha odetchnęła głęboko, nie pozwalając, by panika zaburzyła jej koncentrację.
– Furea Bitto! – zawołała.
Ściana płomieni otoczyła trzy kobiety, popieląc nasłane przez krasnoludkę gady i robactwo.
Nimbus wiedział, że czarodziejka nie zdoła utrzymać zaklęcia zbyt długo – pozostanie we wnętrzu ognistego wiru przez więcej niż kilka chwil groziło poparzeniami lub zaczadzeniem. Ruszył więc damom na ratunek, lecz kiedy dotarł do żywopłotu, ten zmienił się w sięgającą nieba barierę z cierni.
Och, chciałbyś pomóc koleżankom? Jakie to słodkie! – W umyśle maga zabrzmiał drwiący głos. – Ale wiesz, chłopcze, na twoim miejscu zaczęłabym martwić się o własną skórę.
Pachnący ozonem podmuch uderzył czarodzieja w plecy; skrzydlaty cień przesłonił słońce. Nimbus powoli spojrzał w górę i napotkał lśniący żywym złotem wzrok smoka.
***
Nic nie działo się tak, jak powinno.
Żeby wykorzystać swój talent, Rybałt musiał mieć zapewnioną odrobinę spokoju. W biegu to można co najwyżej zaklinać szczury, grając na flecie. Walcząc w trzeciej linii, wspomagając całą grupę magią swej muzyki, bard stanowił realne wzmocnienie potencjału bojowego Bractwa. W obecnej sytuacji, mając za wsparcie jedynie maga, minstrel był tylko słabeuszem z bezużyteczną lutnią.
A raczej byłby, gdyby chodziło o każdego innego minstrela. Sława Rybałta z Thalloris wynikała bowiem z jego niezwykłej zdolności do improwizacji.
Gdy tylko zrozumiał, że oddzielono ich od reszty drużyny, zanucił:
Odwróć ode mnie oczy, miła,
I spójrz na mego brata,
Nie tyś po nocach mi się śniła,
Nie zmienię twego świata.
Była to prosta i – pomijając szacowną małżonkę Rybałta – niezawodna pieśń, która pozwalała bardowi umknąć uwadze wroga, przez skupienie gniewu przeciwnika na którymś z lepiej opancerzonych kompanów.
Co prawda trudno uznać czarodzieja odzianego w płócienny kaftan za ciężkozbrojną jednostkę, ale gdy się nie ma, co się lubi…
Zaklęcie zadziałało. O bardzie zapomniała nie tylko smoczyca, ale i Nimbus.
Rybałt zyskał chwilę, by odetchnąć i przemyśleć dalszą taktykę.
Pogłaskał zawieszony na szyi amulet w kształcie słowika i szepnął melodyjnie:
– Obudź się.
Drewniana figurka zaczęła promieniować łagodnym ciepłem i tracić twardą gładkość. Po chwili szaropióry ptaszek poruszył się niespokojnie w dłoni minstrela.
– Witaj, przyjacielu. – Bard uśmiechnął się i usadził stworzonko na swoim ramieniu.
Błysnęło. Kulisty piorun oderwał się od palców Nimbusa i pofrunął w kierunku wiszącej nad głową mężczyzny smoczycy. Ta umknęła w bok, zwinna niby jaskółka, zatoczyła pętlę i splunęła ku czarodziejowi wiązką błękitnych strumieni. Burzowy mag zasłonił się stworzoną z wiatru tarczą.
Słowik zakląskał półelfowi do ucha.
– Szetanderalissa, powiadasz? Promień Księżyca. Śliczne imię, w sam raz dla srebrzystej. Tylko czemu przybrała czerń? Dlaczego chroni Żelaznego Kormorana? – zastanawiał się Rybałt.
Nie miał jednak czasu na dalsze dywagacje, gdyż czarodziej i smoczyca walczyli z coraz większą zaciętością.
Bard wziął głęboki wdech, napiął przeponę i zaczął śpiewać. Siedzący na ramieniu ptaszek dzielnie mu sekundował. Recytatywy pobudzające regenerację energii, arie poprawiające koncentrację i szybkość rzucania zaklęć, trele chroniące przed obrażeniami termicznymi i zauroczeniem splatały się w jedną, przepełnioną potęgą kantatę.
Nimbus nie do końca rozumiał, czemu nagle wróciły mu siły, a władza nad żywiołem przychodziła tak łatwo i naturalnie.
Rybałta nie martwił zbytnio fakt, że kompan nie zdaje sobie sprawy z jego wsparcia. Kiedy chciał błyszczeć, występował w karczmach.
Patrząc na toczący się obok pojedynek, bard zauważył, że smoczyca, mimo efektownych manewrów lotniczych i ognistych fajerwerków, stara się nie wyrządzić magowi większej krzywdy. A i Nimbus usiłował raczej unieruchomić niż zranić skrzydlatą przeciwniczkę.
– Wygląda to jak bardzo dziwny taniec godowy – mruknął pod nosem minstrel.
Wtedy jednak wystrzelona przez czarodzieja błyskawica drasnęła błonę lotną. Zaskwierczało, zapachniało spaloną skórą. Smoczyca tylko drgnęła, nie tracąc nic ze swej zwinności, lecz gadzie źrenice zwęziły się nagle, a oczy zalśniły ostro jak krzemień.
Rybałt, jako mężczyzna szczęśliwie żonaty, dobrze wiedział, co oznacza podobna mina u samicy. W takich chwilach zwykle przypominał sobie o nieznoszącym zwłoki zaproszeniu na dwór jakiegoś magnata lub pilnym zadaniu zleconym przez Heliodora. Tu jednak ucieczka nie wchodziła w grę.
Z szybkością, o którą nikt by go pewnie nie podejrzewał, doskoczył do mamroczącego kolejne zaklęcie Nimbusa i chwyciwszy oburącz swoją lutnię, roztrzaskał instrument na głowie maga.
Czarodziej osunął się nieprzytomny na ziemię, a zaskoczona smoczyca zawisła w powietrzu jak polującą pustułka. Dopiero teraz zauważyła barda.
– Witaj, pani Szetanderalisso. – Skłonił się nisko. – Przepraszam najmocniej za szkody wyrządzone przez mojego przyjaciela. Wybacz mu, proszę. Chciałbym się poddać. To znaczy obaj chcielibyśmy się poddać, choć Nimbus, jak widać, chwilowo nie jest w stanie wyrazić swojej woli. Czy możemy liczyć na twoją litość, szlachetna?
Przyglądała się mu przez chwilę, a potem wydała z siebie parsknięcie, które Rybałt optymistycznie uznał za śmiech.
W sumie, czemu nie. Nigdy dotąd nie brałam jeńców. – Smocze myśli łaskotały świadomość półelfa.
– Furea Aroo! – krzyknęła gdzieś w oddali Olcha.
Szetanderalissa spoważniała. Umysł Rybałta zalała fala strachu i wymyślnych przekleństw. Nim jednak bard zdołał zapytać, co tak smoczycę przeraziło, ta pochwyciła jego i Nimbusa w swe szpony.
***
Ludzie często prawili banialuki o sokolim wzroku jej pobratymców, ale Sylfina uważała, że do tego, by celnie strzelać, bystre oczy są akurat najmniej potrzebne. W końcu nie musiała widzieć haftowanych kwiatków, zdobiących kubraczek krasnoludki, by wiedzieć, gdzie znajduje się serce przeciwniczki.
Liczyła się prawidłowa postawa, odpowiednia ocena odległości i jak największa powtarzalność, zdobyte dzięki latom żmudnych ćwiczeń. Oraz umiejętność wyciszenia emocji, wyrównania oddechu, zwalczenia zdradliwego drżenia dłoni. Spokój.
Tyle, zdaniem Sylfiny, wystarczało, by uczynić z kogoś całkiem niezłego łucznika.
Tym jednak, co różniło elficką ambasadorkę od zwyczajnie dobrych strzelców, był jej mózg.
Napięła łuk, dociągnęła cięciwę na odległość opuszki od podbródka, i w czasie krótszym niż uderzenie serca wykonała obliczenia optymalnych trajektorii strzału. Istniało tyle zmiennych, które musiała uwzględnić: różnicę w oporze lotek, związaną ze wzrostem wilgotności powietrza, kierunek i prędkość wiatru, dodatkowo zaburzane przez turbulencje wywołane uderzeniami smoczych skrzydeł, odchylenia w sprężystości cięciwy powodowane przez wosk użyty do jej konserwacji. Przez ułamek chwili elfka zastanawiała się, czy wziąć też poprawkę na ruch obrotowy planety, ale uznała, iż niedoskonałości zastosowanego przez nią modelu symulacji możliwych ruchów ożywionego celu, redukują niemal do zera korzyści z takiego postępowania.
Wypuściła strzałę. Już słysząc znajomy dźwięk cięciwy, była pewna, że pocisk dojdzie celu.
Nie doszedł.
Grube, przypominające monstrualny powój pnącze owinęło się wokół brzechwy, po czym usłużnie podało strzałę uśmiechniętej złośliwie druidce. Przez moment krasnoludka wyglądała, jakby chciała podłubać grotem w zębach, ale zrezygnowała i po prostu złamała promień.
– No, złociutkie, to wszystko, na co was stać?! – zawołała arogancko.
Sylfina prychnęła z irytacją i sięgnęła do kołczanu.
– Nie! – Emilia chwyciła ją za rękę, nim zdążyła złożyć się do kolejnego strzału. – Stój, Syl! Ta dziewczyna nie jest naszym wrogiem!
– Nie? – Łuczniczka szarpnęła się, próbując uwolnić nadgarstek z uścisku nefilimki. – Popatrz, a dałam się nabrać, gdy napuściła na nas te pełzające paskudztwa!
– To nie jej wina! – zaprotestowała kapłanka. – Nie robi tego z własnej woli. Widzisz perły na jej szyi? To nie jest zwykła błyskotka, tylko zmaterializowana klątwa, oddająca właścicielkę pod władzę Żelaznego Kormorana.
– Emi ma rację – potwierdziła Olcha. – Karliczka jest tylko marionetką tego szalonego złoczyńcy. Nie możemy zabić niewinnej istoty. Musimy ją uwolnić.
– Niby jak? – mruknęła elfka, nadal rozdrażniona swym niepowodzeniem.
Tymczasem nieszczęsna niewolnica upiornego rycerza zaczęła się niecierpliwić.
– Hej! Na co czekacie, głupie gęsi? Pudrujecie noski? – Druidka ze znudzoną miną formowała w dłoniach kulę zielonkawego światła. – Chyba nie planujecie jeszcze strategicznego odwrotu? Miałam nadzieję na odrobinę rozrywki.
– Biedne maleństwo – westchnęła Emilia. – Sama nie wie, co mówi. Jeśli uda nam się przerwać naszyjnik, zniszczymy pętające ją zaklęcie.
– Trafienie nie byłoby problemem – oświadczyła łuczniczka – gdyby nie te przeklęte, magiczne chwasty!
Kapłanka i czarodziejka spojrzały po sobie.
– Zielsko zostaw nam – powiedziała z uśmiechem magiczka. – W końcu najważniejsza jest praca zespołowa.
– O, słodki Yurnyherthardere – zainkantowała Emilia, pochyliwszy głowę – prowadź tę strzałę, chroń przed wrogimi czarami i pozwól osiągnąć zamierzony cel.
Sylfina dość sceptycznie podchodziła do angażowania sił wyższych do tak błahych spraw, ale cierpliwie poczekała, aż towarzyszka udzieli błogosławieństwa.
Spokojnie wymierzyła, celując w zdobiące szyję przeciwniczki korale, po czym wypuściła pierzasty pocisk.
– Furea Aroo! – wykrzyknęła Olcha, wskazując dłonią na szybującą strzałę.
Ognista otoczka rozbłysła wokół elfiej brzechwy, paląc bez litości każdy z próbujących pochwycić promień pędów.
Pokryty srebrem grot drasnął skórę druidki, przeciął nić łączącą mlecznobiałe paciorki. Perły rozsypały się po murawie, lśniąc słabym światłem.
Uwolniona z krępującej wolę klątwy krasnoludka zastygła na chwilę, wyraźnie oszołomiona. Powolnym ruchem starła sączącą się z ranki krew, spojrzała zdziwiona na barwiącą palce czerwień. W oczach rudej kobietki błysło przerażenie. Obmacała szyję i dekolt. A potem, zamiast łkając z wdzięczności, pobiec ku swoim wybawicielkom, osunęła się na kolana.
– Nie, błagam, tylko nie to! – jęknęła rozpaczliwie, próbując pozbierać migoczące wśród trawy światełka. – Proszę, nie!
Chwytała blade ogniki i przyciskała do piersi, w bezsensownej próbie ich ponownego scalenia. Wreszcie zauważyła, że jest obserwowana.
Uniosła głowę i spojrzała na niedawne przeciwniczki. Wykrzywiła usta, jakby nie mogła się zdecydować, czy ma ochotę na śmiech, czy na płacz.
– Na co się gapicie, durne kozy? – zapytała chrapliwie. – Uciekajcie, póki jeszcze możecie! Słyszycie? Uciekajcie!
Zgarbiła się, wyprężając grzbiet jak kot. A potem zaczęła rosnąć.
– Nie – szepnęła Sylfina. – Przecież to nierealne. Ciało nie może tak po prostu nagle zmienić rozmiarów. To sprzeczne z zasadą zachowania masy. Nie wspominając o zaburzeniach hemodynamicznych, które wywołałoby raptowne zwiększenie się łożyska naczyniowego. Poza tym…
– Syl! – wrzasnęła Emilia, szarpiąc ramię elfki. – To nie jest czas na myślenie i debatowanie! To jest moment, gdy wiejesz tak szybko, jak tylko potrafisz, skoro grzecznie proszą! Do lasu!
Łuczniczka próbowała coś powiedzieć, ale towarzyszki chwyciły ją za ręce i zmusiły do biegu.
– Pomóż nam, wielki Yurnyherthardere! – modliła się Emi, cudem unikając potknięć o wystające z ziemi korzenie. – Święty pośpiech!
Olcha rozglądała się nerwowo, ani na chwilę nie zwalniając tempa. Wreszcie dostrzegła obrośniętą kosaćcami sadzawkę.
– Faiaa Booru! – zawołała, śląc kulę ognia wprost na taflę wody.
Bajorko zawrzało i w powietrze uniosły się kłęby pary. Otoczone płaszczem mgły kobiety umknęły w zbawcze objęcia puszczy.
– Myślicie, że tu będziemy bezpieczne? – zapytała kapłanka, z trudem łapiąc oddech.
Przeraźliwy ryk rozdarł leśną ciszę.
– Obawiam się, że nie – stwierdziła ponuro Olcha.
***
Pędząc w górę zbocza, Heliodor pomyślał, że codzienne biegi w pełnym rynsztunku po miejskich murach były jednak zacnym pomysłem. Czułby się idiotycznie, gdyby stanąwszy przed obliczem śmiertelnego wroga, dyszał jak stary mops.
Przeciwnik czekał na niego, beztrosko przechadzając się wokół szarego głazu. Gdy przywódca Siedmiorga dotarł wreszcie na szczyt, czarny rycerz uniósł miecz w szyderczym salucie.
– No i spójrz, Heli – rzekł Kormoran z uśmiechem – na końcu drogi zostaliśmy sam na sam. To chyba przeznaczenie.
– Poddaj się! – wycedził przez zęby wojownik. – To twoja ostatnia szansa.
– Ostatnia? – Sługa Ciemności udał, że się zastanawia. – A nie, jednak podziękuję. Jestem w końcu specjalistą od marnowania szans. Przynajmniej zdaniem niektórych.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy doskoczył do nieco rozkojarzonego Heliodora. Ciął z dołu, brzydko i podstępnie, lecz przywódca Bractwa zdołał odbić cios i wyprowadzić kontrę. Kormoran sparował ją, przed kolejnym uderzeniem umknął w błyskawicznym uniku. Czarny rycerz był nieco niższy i szczuplejszy od Heliodora, lecz dorównywał mu szybkością i doświadczeniem, a przy tym nie dawał się ponosić emocjom. Wojownik uzmysłowił sobie, że czeka go trudna przeprawa, a wynik potyczki jest niepewny.
Walczyli jak natchnieni, tnąc i odskakując, gnąc się w wypadach, zastygając na ułamki chwil w paradach. I choć obaj wyprowadzali błyskawiczne cięcia, żaden nie mógł wyminąć zastawy przeciwnika. Było w tym starciu coś z tańca, w którym partnerzy dokładnie znają swoje kroki, jakieś śmiercionośne piękno. I nostalgia.
Nostalgia? Jaka nostalgia?! – pomyślał Heliodor, zły na samego siebie, że pozwala, by dekoncentrowały go podobne głupoty. – Chyba mi się hełm zanadto od słonka nagrzał!
Wyprowadził cios z prawego dachu, celując w bark przeciwnika, lecz adwersarz zbił go od pługa, przechodząc w zwarcie. Heliodor spróbował zawinięcia – bezskutecznie, bo sługa Ciemności cofnął się, zwiększając dystans, i odjąwszy klingę, skontrował górnym cięciem. Wojownik zdołał je sparować, po czym, wyszedłszy od gardy wołu, tnąc poziomo, zagroził skroni przeciwnika. Jednak i tego ciosu Kormoran zdołał uniknąć.
Wtedy to zauważył. Kroki boleśnie znajome, specyficzne trzymanie głowni, pamiętane jeszcze z dzieciństwa sekwencje parad – każdy ruch i atak czarnego rycerza był czystym szyderstwem. Odziany w ptasią zbroję złoczyńca próbował zakpić z Heliodora, kopiując styl walki jego zmarłego brata. Usiłował rozsierdzić przywódcę Siedmiorga, drwiąc z pokonanego przed laty paladyna.
Młody van Hei, wściekły jak rozjuszony rosomak, zasypał niegodziwca gradem nadludzko szybkich cięć. Niestety i tę wymianę upiorny rycerz zdołał przetrwać. W końcu jego ponura sława nie wzięła się znikąd. Ostatecznie zamarli na chwilę w zwarciu, dysząc i spoglądając na siebie z nienawiścią.
– Furea Aroo! – krzyknęła gdzieś w oddali Olcha.
Żelazny Kormoran zachwiał się, ryknął jak raniony niedźwiedź i, odepchnąwszy wojownika jednym potężnym ciosem, zwrócił się w kierunku, z którego dobiegł głos czarodziejki.
– Nie, proszę! – szepnął błagalnie. – Co ja najlepszego narobiłem?!
Heliodor nie miał zamiaru zastanawiać się nad dziwacznym zachowaniem przeciwnika. Wykorzystując nieuwagę wroga, nabrał rozpędu i wbił sztych miecza między naplecznik a fartuch czarnej zbroi. Kormoran jęknął, obejrzał się przez ramię, jakby nie mógł uwierzyć, że został pokonany. Przywódca Siedmiorga wyszarpnął ostrze i upiorny rycerz runął na ziemię.
Wojownik solidnym kopniakiem obrócił powalonego wroga na plecy, drugim wytrącił mu z ręki broń. Przyklęknął obok rannego.
– Zawsze mnie ciekawiło, jakaż to paskudna gęba chowa się za tą przyłbicą – powiedział i, docisnąwszy szamocącego się przeciwnika kolanem do ziemi, ściągnął mu z głowy udający ptasi łeb hełm.
Żelazny Kormoran skręcił szyję w bok, daremnie usiłując ukryć swoją twarz.
– Nie! – jęknął Heliodor, próbując się cofnąć. Opadł na trawę. Porzucona przyłbica potoczyła się kilka kroków od niego. – Nie, nie, nie! To jakaś podła sztuczka! Iluzja! Nie jesteś…
– Heli, braciszku – przerwał mu chrapliwie ranny mężczyzna. – Wybaczę ci niemal wszystko, nawet mą własną śmierć, ale nie każ mi patrzeć, jak robisz z siebie żałosnego błazna!
– Nie rozumiem. – Heliodor spoglądał przerażony na wsiąkającą w ziemię krew brata. – Dlaczego nas zdradziłeś i zacząłeś służyć Ciemności? Dlaczego ze mną walczyłeś, Lehmie?
– Nie zdradziłem, chciałem… – Przez twarz byłego paladyna przebiegł kurcz cierpienia. – Żałuję, że nie mam czasu się wytłumaczyć, ale musisz stąd uciekać, Heli.
– Majaczysz. Nigdzie nie…
Pod lasem coś ryknęło. Wojownik wzdrygnął się. Początkowo myślał, że to smoczyca, ale w przechodzącym w kwik dźwięku wyczuł nieznane mu wcześniej zło.
– Co to było?
Czarny rycerz wykrzywił usta w smutnej parodii uśmiechu.
– Moja mała Rzeźniczka ze Starowiązów. Twoje przyjaciółki właśnie ją uwolniły. Proszę, braciszku, spieprzaj stąd. Nie chcę umierać ze świadomością, że Fagi cię zabije.
– Nie, Lehmie. – Przywódca Siedmiorga wstał i zaczął się rozglądać za czymś, co nadałoby się na nosze. – Jeśli stąd odejdziemy, to razem. Jak mógłbym żyć, wiedząc, że cię… – Nie potrafił wypowiedzieć „zamordowałem”. Potrząsnął głową. – Adar cię uzdrowi. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze.
– Nie chrzań, Heli. Nie marnuj czasu. – Mówienie sprawiało rannemu coraz większy kłopot. Widząc jednak, że brat nie ma zamiaru go posłuchać, Lehm spojrzał w zachmurzone niebo i resztką sił wykrzyczał: – Szet!
– Gadaj sobie, co chcesz, bez ciebie się stąd nie ruszę – oznajmił z uporem wojownik. – Zbyt często mnie zostawiałeś, bym znowu ci na to pozwolił.
Czarny rycerz nie odpowiedział. Przymknął powieki i wyszeptał:
– Proszę, obudź się, Królowo. Ocal ich. Ja mogę umrzeć, ale nie pozwól, by inni płacili za moje błędy.
– Lehm? Lehm, nie rób mi tego!
Heliodor rzucił się ku bratu, lecz nagły podmuch wiatru zwalił wojownika z nóg. Nim młodzieniec zdołał się podnieść, potężne szpony zacisnęły się wokół jego pasa i porwały w powietrze.
– Puść mnie! Puszczaj, przebrzydła bestio! – wrzasnął przywódca Siedmiorga, młócąc bezradnie pięściami w obejmującą go łuskowatą łapę. – Co ty wyprawiasz?!
Ja? Próbuję ratować kogo się da – mruknęła w jego myślach smoczyca. – I właśnie zaczynam wątpić, czy aby powinnam.
– Wiesz, wodzu, na twoim miejscu nie irytowałbym naszej dobrodziejki – odezwał się niesiony w sąsiedniej łapie Rybałt. – Nawet twój zakuty w żelazo łeb nie przetrwa upadku z takiej wysokości.
Wojownik spojrzał zaskoczony na barda, a następnie zerknął w górę i dostrzegł siedzącego na karku bestii Nimbusa. Mag, zmrużywszy powieki, wystawił twarz na wiatr i delektował się lotem, uśmiechając błogo.
Heliodor odchrząknął.
– Wybacz, szlachetna pani. Nie chciałem być nieuprzejmy, ale tam na dole został lord Adar i mój brat. Czy mogłabyś odstawić mnie na ziemię?
Nie. – Jego wybawicielka była nieugięta. – Lehm nie wybaczyłby mi twojej śmierci.
Przywódca Siedmiorga zacisnął mocniej pięści, ale więcej nie protestował.
Ty, która śpisz pod wzgórzem – pomyślał w pozbawionej nadziei modlitwie – obudź się. Zwróć mi go. Proszę.
***
Fagi obserwowała, jak jej więź z Lehmem niknie, rozpada się niczym zdmuchnięty przez wiatr domek z kart. I nie potrafiła w żaden sposób temu zapobiec.
Przypomniała sobie dzień, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Gdy w tamtym przeklętym miejscu, wśród jaśniejącej pożogą nocy, wśród rozdartych na strzępy trupów, wykrzyczał jej imię.
***
Spowijająca umysł czerwona mgła na chwilę zrzedła i istota poczuła paraliżujący ciało ból. Chciała zerwać się na równe nogi i uciec od paskudnego, mdłego smaku cierpienia, od przerażającego smrodu krwi i spalenizny, lecz dziwna, obca moc przygniatała ją do ziemi.
– Fagelaxus! Fagelaxus Susscrofa! Proszę, pamiętaj o tym, kim byłaś! Kim jesteś.
Zmusiła się, by unieść powieki.
Położył dłoń na jej gwiździe i szlochał. Dziwne. Dawno nie widziała płaczącego człowieka. Był taki śmiesznie mały, mogłaby go zmiażdżyć jednym stąpnięciem i nawet nie zauważyłaby, że coś chrupnęło pod racicą. A jednak stał w zasięgu jej kłów, dzielny głupią odwagą przelatka, i karmił istotę swoim współczuciem.
Wzdrygnęła się.
Ludzie. Kiedyś ich kochała, a oni kochali ją. Czasem zabijali któreś z jej dzieci, lecz taka jest kolej rzeczy: trawa czy dąb, zając czy wilk, motyl czy człek, wszystko ma swój początek i kres. Dzięki temu Puszcza pozostaje zmienna w swej niezmienności. A ona, Czarna Locha, była jednocześnie strażniczką i ucieleśnieniem Lasu.
Gdy odwiedzała ludzkie osady, mieszkańcy radowali się i śpiewali. Karmili ją orzechami i zawieszali na karku girlandy kwiatów. Człowiecze młode wdrapywały się na pokryty szczeciną grzbiet, ze śmiechem ciągnęły za uszy i chwost. Pozwalała im na to, w końcu też były jej dziećmi.
Lecz nagle coś się zmieniło. Stali się chciwi i nierozsądni. Brali więcej i więcej, nie chcąc dawać nic w zamian. Wypalali, karczowali, ranili. Łamali pradawne pakty.
Nie rozumiała tego szaleństwa, lecz bała się, że skazi także jej ducha. Czuła się chora.
Próbowała ich ostrzec, lecz gdy dotarła do bram ludzkich siedzib, nie przywitały jej rozśpiewane tłumy, a deszcz strzał i oszczepów. Głupcy. Mogli ją zranić, mogli zbrukać własną goryczą, ale nie mogli zabić, bo…
– Człowiek nie może zabić boga, nawet jeśli chodzi o niezbyt potężne leśne bóstwo – powiedział spokojnie chłopak. – Gdyby po prostu o tobie zapomnieli, zasnęłabyś, tak jak Ona. Zamiast tego znienawidzili cię, bo najłatwiej nienawidzić tych, których skrzywdziliśmy. By się usprawiedliwić, zaczęli wierzyć, że walczą z krwiożerczym demonem, a ty byłaś zbyt wściekła i słaba, by przeciwstawić się zmianie. Pamiętasz, Fagelaxus?
Łagodny głos rozpraszał krwawą mgłę, wiązał istotę z jej przeszłością, zmywał błogą nieświadomość obłędu.
– Zabij mnie – poprosiła.
Młodzieniec potrząsnął głową.
– Mówiłem: nie potrafię, nawet gdybym chciał. Chwilowe unieruchomienie cię to niemal szczyt moich możliwości, a i tak udało się tylko dlatego, że podświadomie chciałaś, żebym cię powstrzymał.
Zadygotała. Perspektywa, że niebawem znów zmieni się w bezmyślną bestię, napełniała Fagelaxus bezgranicznym przerażeniem.
– Istnieje sposób, niepewny i niedoskonały, by przerwać szał – oznajmił z wahaniem człowiek. – Ty musiałabyś coś stracić, a i ja zapłaciłbym sporą cenę. Jednak chciałbym spróbować. Zgadzasz się mi służyć, Fagelaxus Susscrofo?
– Zgadzam, Lehmie van Heiu.
Uśmiechnął się na dźwięk swojego imienia. Białe ogniki zatańczyły w powietrzu i otoczyły kark lochy świetlistą obrożą.
Świat Fagelaxus wywinął koziołka. Kwiknęła bezradnie, czując, jak zapada się, miażdżona niewidzialną siłą. Skręcany mdłościami żołądek podchodził jej do gardła. Zwymiotowała i zawstydzona otarła usta grzbietem ręki.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, co to oznacza.
***
Łańcuch, który pętał jednocześnie jej potęgę i szaleństwo został zerwany. Fagelaxus stała oszołomiona, wciskając rapety w miękki grunt.
Mam racice – stwierdziła bezrefleksyjnie. Myślenie sprawiało jej kłopot. Słowa i idee wyciekały z umysłu jak woda z pękniętego dzbanka. Ale nawet ogarniające istotę otępienie nie pozbawiło jej świadomości prostego faktu: Lehm umierał.
Nie mogła mu pomóc. W tej postaci potrafiła jedynie niszczyć.
Kiedyś poradziłby sobie sam. Był paladynem, zdołałby zatamować krwotok prostym zaklęciem. Jednak wtedy, na płonącym pobojowisku, oddał swą moc, by zwrócić istocie rozum.
A te dwunożne idiotki sprawiły, że poświęcenie Lehma poszło na marne. Że jego życie poszło na marne. Bezmyślne, okrutne stworzenia, niszczące wszystko, co stanęło im na drodze. Miała ochotę rozszarpać te ich chude ciałka, wdeptać w błoto kruche kostki, zmiażdżyć…
Nie. – Potrząsnęła łbem, próbując pozbyć się zasnuwającej umysł mgły. – Jestem Fagelaxus. Fagelaxus Susscrofa. Bekam przy posiłkach. Czepiam się drobiazgów. Lubię pierniki i leniwe popołudnia. Nie morduję niewinnych.
One nie są niewinne. Nikt nie jest.
Usiłowała odpędzić złe myśli niczym natrętne owady. Bezskutecznie.
Matko, zbudź się, proszę, powstrzymaj mnie, nim…
Ostatnie z rozsypanych w trawie światełek zgasło.
Istota fuknęła gniewnie. Szczecina na jej grzbiecie zjeżyła się, sypnęła skrami. Rapety niecierpliwie ryły ziemię.
Olbrzymia locha pochyliła kark i ruszyła do szarży.
***
Stworzona przez Olchę mgła rzedła. Niebo zasnuło się chmurami, pociemniało w ostrzeżeniu przed nadciągającą nawałnicą. Umilkły śpiewy ptaków i brzęczenie owadów. Ciszę leśnego półmroku przerywały jedynie pomruki rodzącej się burzy i narastający tętent ogromnych racic.
Emilia osunęła się na kolana. Splotła smukłe palce, aż zbielały knykcie. Obok czarodziejka zaczęła inkantację Doragu Sureibu, jednego z wielkich zaklęć, zaś Sylfina czekała z nałożoną na cięciwę strzałą i opuszczonym łukiem.
Właściwie Emi powinna ostrzec towarzyszki, że te wysiłki na nic się nie zdadzą, bo ani człowiek, ani elf nie jest w stanie zabić boga. Że to ogień i żelazo pomogły stworzyć pędzącą ku nim bestię. Nie potrafiła się jednak zmusić do pozbawienia przyjaciółek resztek nadziei.
Trzasnęły gałęzie. Monstrualny dzik zwolnił, napotkawszy ścianę lasu. Zwierz szedł, z trudem przeciskając się między ogromnymi dębami i łamiąc niby słomki pnie młodszych drzew. Emilia patrzyła na nieubłaganie zbliżającą się, potężną, ciemną sylwetkę, na lśniące nienawiścią rubinowe ślepia.
Wtedy to poczuła – pragnienie trzech dusz, tak intensywne, że niemal namacalne. A jednocześnie zbyt chwiejne i defetystyczne, by móc cokolwiek zmienić. Musiała spróbować je wzmocnić, wesprzeć niezłomnością własnej wiary.
– O, Wielka Matko, przyjaciółko strapionych – wyszeptała błagalnie. – Przez miłość twego syna, litościwego Yurnyherthardere, proszę, wysłuchaj mnie!
Sylfina strzeliła, nadludzko szybko i perfekcyjnie, lecz grot odbił się od twardej skóry lochy. Elfka rozpaczliwie słała kolejne szypy, próbując trafić w oko bestii, ale pociski zmieniały się w popiół, nim zdążyły sięgnąć celu.
Olcha przerwała inkantację w połowie, nagle uświadamiając sobie, czym skończyłoby się przywołanie morza ognia w środku puszczy.
– Chroń nas od złego, Królowo. Otocz swoją opieką, o Pani. Ocal nas. Obudź się, Regino Magno! – poprosiła żarliwie kapłanka. Mgła snuła się wokół jej ramion niczym wspomnienie matczynych skrzydeł.
Ziemia zadrżała lekko jak poruszony deszczem liść. Promień słońca przedarł się przez burzowe chmury, rozproszył leśne cienie. Blask gęstniał, potężniał, zyskiwał na materialności, aż skupił się w wysoką kobiecą postać.
Świetlista zjawa stanęła na drodze rozwścieczonej lochy i oparła dłoń o wielki ryj. Bestia zatrzymała się jak wryta, rozkojarzona potrząsnęła łbem. Pałające żądzą mordu ślepia przygasły, spojrzały przytomnie i nad wyraz ludzko. Olbrzymi dzik trwał przez chwilę w bezruchu, po czym pochylił kark i wyciągnął się na murawie niczym posłuszny pies. Kobieta zaszła zwierzę z boku, szepnęła coś do ogromnego ucha, a potem zręcznie wdrapała się na pokryty szczeciną grzbiet. Gdy jej wzrok padł na klęczącą nefilimkę, uśmiechnęła się promiennie i uniosła dłoń w przyjaznym pozdrowieniu. Nim jednak Emilia zdążyła odpowiedzieć, słoneczna amazonka popędziła nietypowego wierzchowca łydkami i, przedarłszy się przez przerzedzony już nieco las, pognała na szczyt wzgórza.
– Rany, Emi, nie przypuszczałam, że jesteś zdolna do takich wyczynów – powiedziała z podziwem Sylfina, pomagając kapłance wstać.
– To nie moja zasługa. – Dziewczyna zarumieniła się ślicznie i potrząsnęła głową. – Albo raczej: nie tylko moja.
– Kim ona jest? – zapytała Olcha, patrząc w ślad za oddalającą się nieznajomą.
– To Regina Magna, najwyższa bogini – wyjaśniła z dumą nefilimka. – Ocknęła się właśnie z dwustuletniego snu.
– I co teraz? – Czarodziejka czuła się nieco zagubiona. Bogowie byli dla niej dotąd postaciami z legend. Nie powinni pałętać się po lesie, próbując tratować niewinne magiczki lub trenując ekstremalne odmiany woltyżerki.
– Teraz? Teraz Ona wszystko naprawi – oznajmiła Emilia i zawirowała w radosnym piruecie niczym mała dziewczynka. – A my będziemy żyć długo i szczęśliwie.
***
Adar jęknął cicho, wyczołgawszy się z młodnika, w który wepchnął go podmuch smoczych skrzydeł. Otrzepał opończę z suchych igieł i płatków kory.
– Chyba robię się za stary na takie eskapady – mruknął pod nosem.
Zatknął topór za pas i w milczeniu obserwował scenę, rozgrywającą się na zboczu wzgórza.
Jaśniejąca białym blaskiem postać pochylała się nad podtrzymanym przez Heliodora rannym rycerzem. Ogromny, czarny dzik, wielkości średniej stodoły, warował obok tej grupki niczym przerośnięty owczarek. Rybałt i Nimbus schodzili ku nim, flirtując z atrakcyjną szatynką w czarnej sukni. Emilia, podkasawszy spódnicę, pędziła w kierunku świetlistej kobiety, tak szybko, jak tylko pozwalały jej zgrabne nogi. Śladem kapłanki, z należytą godnością, niezbyt spiesznym tempem, podążały Olcha i Sylfina. Żadne z nich nie zwracało uwagi na krasnoluda, na dodatek był zbyt daleko, by któreś zdołało go podsłuchać.
Uśmiechnął się enigmatycznie i postukał palcami w broszę spinającą płaszcz.
– Baza? Tu jeden-cztery-dziesięć. Kod ce-wu-ce-te-pe. Potwierdzam przebudzenie Reg. Powiadomcie Quetzalcoatla.