
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
IV
Słyszała to w półśnie. Gdzieś pomiędzy kolejnymi nawrotami gorączki i dreszczy, cuciły ją dzikie westchnienia i rozkoszne okrzyki. Zawsze w nocy, regularnie, raz za razem. Najpierw skrzypnięcie okiennic, potem człapanie po drewnianej podłodze, dalej miarowy stukot przesuwanego łoża, brzdęk sprężyn i… koniec.
– Ładnie tu się bawią… – myślała, gdy pozwalał jej na to zmęczony umysł.
Potem zapadała w głęboki, nieprzytomny sen.
***
Obudziły ją gniewne pomruki, pokrzykiwania i podniesione głosy.
Sh'elala z trudem otworzyła oko. Rozglądnęła się, nie podnosząc głowy z miękkiej, puchowej poduchy. Leżała w niewielkim, ale bardzo przytulnym pokoju. Ściany, spadzisty sufit i podłoga pachniały lasem. Meble stały tuż przy oknie, przez które zaglądało słońce.
Jednooka powoli przypominała sobie to, co się wydarzyło.
Uciekła im. Szła przez las. Było zimno, kurewsko zimno. Padał śnieg. Upadła. Dalej dojrzała jakieś światła… Domy. I cień, przemykający pośród drzew. A potem… potem była już tylko ciemność. Ach, jeszcze pakunek! Sprawdziła za pazuchą… Psiakrew! Gdzie on może być, do cholery?!
Sh'elala odrzuciła ciepłą kołdrę, zadygotała.
I stanęła jak wryta. Ktoś przebrał ją w długą koszulę, sięgającą kostek. Odważył się też zapleść jej włosy we dwa warkocze. Co więcej: nieznajomy miał czelność zabandażować jednookiej dłonie, myśląc zapewne, że ma do czynienia ze świeżo gojącymi się ranami. Zabójczyni zezłościła się. Zanim jednak wyruszyła z pokoju, aby wziąć odwet na tajemniczym sprawcy, wyjrzała przez okno. Z góry widziała wszystko dokładnie.
Te krzyki stawały się nie do zniesienia.
Naprzeciwko osamotnionego, rosłego mężczyzny zgromadziło się jakieś pięćdziesiąt wielce niezadowolonych osób. Tłum huczał, gderał i piszczał. Wymachiwał też różnymi przedmiotami, wśród których Sh'elala rozpoznała sztachetę, widły, łopatę, a nawet chochlę i wałek. Przed szereg wysunęła się tęga kobiecina, której przyklaskiwał łysy jegomość i rudzielec o rękach drwala.
– … Przeto żeśmy całą wioską przyszli cię prosić, żebyś do Baby polazł i jej rady, co dalej robić, usłuchał. – wywrzeszczało babsko, biorąc się pod boki.
– Ładna mi prośba… – wymruczał zaatakowany mężczyzna. – Wiecie przecież, co ja myślę o Babie i jej gadaniu.
– No, wiemy. To dlatego żeśmy kupą cię odwiedzili. Sprawy za daleko zaszły!! – odgroziła się pięścią grubaska i zwróciła w stronę podrygującego tłumku – Nie, ludziska??
Zgromadzeni przytaknęli i potrząsnęli tym, co mieli w ręku.
– Strażujemy przecież co noc od…
– I gówno ci to daje! – wrzasnął Jędry. – Od tamtego czasu jest coraz gorzej, krowy co noc giną, owce, nawet za psy się ta ciemna łachudra zabrała! Niedługo pożre nam wszystko, co żywe, a my pomrzemy z głodu!!
– No, albo się za nas zabierze! – wtrącił ktoś z wioski.
– Olaboga… – zawyły niektóre niewiasty, a dzieci – przyczepione do ich pasiastych spódnic – gromko im zawtórowały.
– I co, myślita, że Babie bujdy uratują nam skórę?! – wykrzyknął nagabywany, prostując się jak struna. – Może lepiej oddział z Kamiennej Twierdzy zawezwać, to się z nim rozprawią??
Sh'elala zmartwiała i głośno przełknęła ślinę. Kurwa mać. To jednak nie uszła tak daleko, jak myślała. Właściwie to… w ogóle nie uszła.
– Ty już po swoich kamratów nie sięgaj… daninę im zawozisz, to starczy. – odparł rudzielec – Naszym kłopotom sami musimy dać radę.
– Kaśka to na nas ściągnęła, to ty musisz z nas to zdjąć. Zresztą, chyba już dała pokój żałobie, bo znowu jakiś gości nocą przyjmuje… Wszyscy o tym gadają, jeno ty słuchać nie chcesz…!
Tłum zawarczał, wykrzykując: „Nowe, jeszcze gorsze przylezie", „Dziewka diabelska", „Puszczalska" i „Na sianie ją wywieźć, a pode lasem zostawić".
– Przystopuj, Sedlakowa, bo chociaż niewiasty jeszcze nie uderzyłem, tom tego tera bliski…
– A próbuj. Próbuj, sołtys. – kobieta znowu zagroziła pięścią – Obaczym, kto górą będzie…
Zarządca poskubał nerwowo wąsy i pobębnił palcami w poręcz. Sam przeciw wszystkim. Cała osada została podbuntowana przez tę parchatą trójkę: Jędrego, Walka i Sedlakową. Szlag by ich trafił. Jak nie pójdzie z nimi, to mu jeszcze córkę pod samosąd postawią, jego widłami we śnie ubiją, a na siebie sprowadzą zagładę wprost z Kamiennej Twierdzy… Trzeba więc wybrać mniejsze zło, chociażby i głupotą, i zabobonem durnym było. Ot, polityka.
Zresztą, niechęć do Baby miała wiele przyczyn. Sceptyczne podejście do uprawianych przez nią guseł było najmniej ważne. O tym jednak nie wiedział nikt i… nikt się nie dowie. Nie może, bo to oznaczałoby naprawdę wieeeelkie kłopoty dla całego Kolkowa.
Wreszcie uniósł pojednawczo ręce:
– A o co ja Babę prosić będę? – spytał retorycznie.
Sedlakowa wypuściła powietrze i triumfalnie skinęła głową:
– Jak to: o co? O sposób na dybuka wypytać musisz i na dobudzenie tej twojej przybłędy także.
– To o mnie… – szepnęła do siebie Sh'elala – Ach ty, tłusta krowo, jeszcze cię poproszę do tańca….
– … no, bo my obcych nie lubimy. – kontynuowała Sedlakowa, a jej grube blond warkocze podskakiwały na wzmagającym się wietrze. – Jako się tylko wykuruje, każesz jej iść precz.
Tłum przytaknął, miarowo uderzając o ziemię drzewcami wideł czy łopat.
– No dobrze… Dobrze. – sapnął sołtys. Zrezygnowany naciągnął baranią czapę i dokończył – Ale jeżeli postąpimy według Baby wskazań, tego waszego dybuka usieczemy, a obcą wypędzimy, to odpuścicie?
Sedlakowa, Jędry i Walek odwrócili się twarzą do tłumu, wmieszali się pomiędzy ludzi, chwilę dyskutowali, międląc przekleństwa i okrzyki. Zaraz potem wyszedł kowal i powiedział:
– Dyć to. Wtedy odpuścimy.
– Rozstąpcie się tedy. – Ezajasz zszedł ze schodów, a mieszkańcy wioski rozdzielili się na pół, dając mu wolną drogę. – Wracajcie do swych prac, dobrzy ludzie.
– O nie, sołtys. – Walek położył mu ciężką dłoń na ramieniu – Dobrzy ludzie chcą zobaczyć, jak spełniasz daną obietnicę.
– No. – mruknął kowal – Idziemy z tobą, bratku.
To powiedziawszy, wszyscy oddalili się jak jeden mąż. Nagle zrobiło się cicho i pusto.
Sh'elala przejechała ręką po twarzy i opadła na krzesło. Musi szybko odnaleźć zagubione zawiniątko i ulotnić się stąd. Stąd… To znaczy: skąd konkretnie?!
– O bogowie. Gdzie ja się znalazłam?
***
Baba czekała na nich w progu, gdzie stała wsparta o rosochaty kostur. Zgięta upływem wielu lat, wydawała się krucha, malutka i słaba. Jednak, pomimo swoich zauważalnych ułomności fizycznych, nadal zadziwiała sprawnością umysłu. To dzięki temu stała się dla wioski wyrocznią w sprawach ciała i duszy. Nieraz wyratowała ludzi z chorób i innych niemożności. Co więcej, zdarzyło się też, że dobrze przepowiedziała ważne wydarzenia. Poza tym zawsze służyła dobrą radą i życzliwą, dyskretną pomocą. Kolkowianie wielbili ją, czasem przedkładając jej zdanie nad prawa, stanowione przez sołtysa. Tak jak teraz. Podprowadzili go do niej i zbili się ciasno wokół, czekając na zaproszenie do środka.
Baba podniosła wzrok i omiotła ich bystrym spojrzeniem. Zakaszlała i rzekła skrzekliwym głosem:
– O, sołtys… Co cię sprowadza w moje skromne obejście?
– Oni. – odparł zgodnie z prawdą.
Starucha zarechotała i postukała radośnie kosturem.
– Hehehehehehe… hehehehehehe… Dzięki wam ludzie… Żeście sołtysa namówili… Dalej da już sobie radę sam?
– Ano. – skinął głową, z ulgą przyjmując jej słowa. Przynajmniej ich rozmowa odbędzie się bez świadków.
Mieszkańcy jęknęli zawiedzeni, a Sedlakowa aż się skręciła ze złości:
– Jakże to? W tajemnicy? Przecia to o całą wioskę idzie, a nie o onego jedynie.. Gdzie tu prawość i ta.. no… sprawiedliwość?
– Nie bójta się. – odparła spokojnie Baba, trzęsącą dłonią wskazując na zafrasowanego sołtysa – Dobrą decyzję zarządca podejmie, bo ja mu drogę pokażę..
– Przy nas to się dziać powinno! – huknęła Sedlakowa – Toć to nasza, wspólna sprawa!
Zawtórowało jej parę osób.
– Taaak? – zaskrzeczała Baba. – To gadajże, jak dybuka ubić?
– E… nie wiem…
– A obcej się wyzbyć?
– No… yyyy…
– A Kaśce równowagę ducha przywrócić, żeby i cała wioska miała spokój?
– Pffff…. – Sedlakowa wydęła policzki.
– Właśnie. – Baba pogroziła grubasce swoją lagą – Nic nie wie, ale za to jak gadać umie! A sołtys musi i wiedzieć, i gadać, i jeszcze decyzje w życie wprowadzać…! No, sio, dobrzy ludzie, sio. Dowiecie się w swoim czasie. My się musim tera z sołtysem naradzić, żebyśta swoją ziemię dalej spokojnie uprawiać mogli.
Jak wieszczka rzekła, tak zrobiła. Obróciła się na pięcie i pokuśtykała do środka chatynki. Ezajasz podążył za nią, bardzo dokładnie zamykając drzwi. Zdezorientowani mieszkańcy postali chwilę, a potem – widząc, że na nic ciekawego się nie zanosi – zaczęli się rozchodzić.
– Ejże..! – krzyknęła Sedlakowa, próbując ich powstrzymać. – Czekajta…
– Obiecałaś zabawę.. – mruknęła jej mimochodem chuda jak patyk żona Walka. – Phi..
– No przecia możem tam wleźć siłą…
– Robotę mam. – mruknął Jędry – Sołtys jest u Baby, o to chodziło. Tera nic tu po nas. Niechaj myślą o kłopotach i radzą, jak się ich wyzbyć. My musim iść do swoich zajęć.
– Dobrze prawi. – Walek skinął głową – Chodź, Sedlakowa. Spełniliśta swoją rolę..
– E tam. – prychnęła, gdy drwal poszedł w swoją stronę.
Pulchna niewiasta siedziała pod chatką Baby i skubała paznokcie. Oj, nie znosiła takich porażek. Nienawidziła NIE WIEDZIEĆ. Naprzeciwko siadł wygłodniały pies i zaczął ujadać.
– Nigdzie stąd nie idę, łachudro.
Kiwała się w przód i w tył, rozmyślając, jak poznać wszystkie tajemnice. W końcu, nie wytrzymując wzmagającego się szczekania, wzięła najbliższy kamień, zamachnęła się i rzuciła w zwierzę. Kundel pisnął i dał dyla.
– Dowiem się wszystkiego, złociutcy. Choćby… choćby.. nie wiem co.
Wstała i z tak mocnym postanowieniem zaczęła węszyć. Na pierwszy ogień poszło tylne obejście chatki Baby. Sedlakowa musiała uczestniczyć w tej rozmowie, mimo tego że nikt jej nie zaprosił, prawda?
V
Sh'elala zeszła po skrzypiących schodach, ciekawie rozglądając się dookoła. Dom był nieduży, ale ładny i zadbany. Pachniał lasem, czystością i… obiadem.
Jednooka dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest głodna.
Niewielki hol na parterze rozgałęział się w cztery wąskie korytarze, prowadzące do kuchni, pokoju gościnnego oraz dwóch sypialni, umiejscowionych po przeciwnych stronach domu. Zerknęła do pokoju dla gości. O, proszę, nareszcie coś znajomego. Nad kominkiem wisiały dwa miecze, przytroczone do srebrzystej kolczugi. Sh'elala podeszła bliżej, przyglądając się uzbrojeniu.
Coś podobnego! Jeszcze ostre! Oblizała krwawiący palec. Szkoda, że takie cacka służą za eksponaty…
– To mojego ojca… – zabójczyni odwróciła się, w każdej chwili gotowa do ataku.
W drzwiach stanęła dziewczyna o ciemnych włosach i oczach, których bystre spojrzenie powodowało ciarki na plecach.
– Zdrowaś już? – spytała, trzymając ręce splecione na plecach.
– Taaak. – odrzekła Sh'elala, odchodząc od kominka. Potarła ramiona, żeby przegonić resztki odrętwienia – Możesz odłożyć ten nóż. Nic ci nie zrobię.
– Ale jak…? – zamrugała oczami, zaraz odzyskując animusz – Ty mnie nic…? Chyba ja tobie prędzej… Ojciec nauczył mnie paru sztuczek, co bych się sama mogła obronić.
– Hmmm. Nie wątpię. – jednooka uśmiechnęła się, a nieznajoma, widząc ten uśmiech, zrobiła krok do tyłu.
– O, bogowie… – szepnęła.
– Ojciec? – morderczyni zignorowała tę reakcję, wszak była do niej przyzwyczajona – To ty jesteś Kaśka?
– A skąd wiesz?
– Słyszałam poranną rozmowę. Ludzie z wioski często wykrzykiwali twoje imię.
– Ach, to. – Katarzyna spochmurniała i zmieniła temat – Głodnaś, hę?
– Nie przeczę.
– To pójdź za mną. Dam ci co do jedzenia.
Jednooka ruszyła za dziewczyną, obserwując jej rozkołysany krok i wąską kibić. Nic dziwnego, że mężczyźni tak się do niej garnęli. Miała wszystko to, czego Sh'elali brakowało, czyli… urodę.
Doszły do kuchni. Kaśka odłożyła długi nóż na bok, podniosła pokrywę wielkiego gara i nalała kilka chochli aromatycznej, wrzącej zupy. Postawiła naczynie przed jednooką i siadła naprzeciw, podpierając głowę na złączonych rękach i wlepiając wzrok w nieznajomą.
– Mięso? Z rana? – spytała morderczyni, zapychając się smakowitym daniem – Wyśmienite.
– Ano. U nas tera ostatnio to same mięso się jada… Czego dybuk nie dożre, to my dogotujemy. Ciężko jest, nie możem se pozwolić na marnotrawienie.
– Pełna szybioża. – rzekła Sh'elala z wypełnionymi ustami.
– Szym… co?
– Nicz. Niewaszne. – kobieta przełknęła olbrzymi kęs – Kaśka. Dziwne imię. Rzadkie w Cesarstwie.
– Dziwne? E, gadanie. Normalne. Takie jak w Kolkowie.
– Gdzie? – Sh'elala otworzyła szeroko oko, pierwszy raz w życiu słysząc tę nazwę.
– No… Kolkowo. Pięć dni koniem na południe do Kamiennej Twierdzy, sześć na północ do Trojemiasta, a ze dwa tygodnie będzie na wschód do Lodowej Wiedźmy.
– Czentrum szwiata normalnie. – jednooka władowała do ust kolejny kawał parującej wieprzowiny. – Laszy, wioszki i dybuki.
Sh'elala podskoczyła na wspomnienie o Wyroczni Lodowej Przełęczy. To już tak blisko…? Widać los sam popycha ją w mroźne ramiona zimowej wieszczki. Jednooka wybrała inną drogę, przeciwny kierunek, a tymczasem wylądowała w jakiejś zapadłej dziurze, z której jedynym rozsądnym wyjściem jest właśnie wschód i… Wyrocznia.
No bo przecież nie wróci do Twierdzy, to jasne. Na pewno nie w takim charakterze, w jakim rezydowała tam przez ostatni rok. Nie pójdzie też do Trojemiasta, bo… nikt jej tam nie ugości. Nie po tym, co im zrobiła kilkanaście lat wstecz. Swoją drogą, ciekawe, czy odbudowali już ratusz i wybrali nowych rajców…?
– A ty? Jak cię zwą? – zapytała Kaśka.
„Morderca, asasyn i złoczyńca", odpowiedziała w myślach, ale głośno rzekła:
– Sh… – zawahała się i dokończyła – Eeee… Shonda. Zwą mnie Shonda.
– To ci dopiero dziwne imię! – zakrzyknęła.
– Jasne. Słuchaj, Kaśka… Jestem wam wdzięczna za pomoc… I w ogóle. Ale nie mogę tu dłużej zostać.
– A czemu to?
– No… – Sh'elala zełgała jak z nut – Muszę wrócić do swoich, żeby powiedzieć, że karawanę i kupców szlag trafił.
– A co się podziało? Kto cię tak poprzestawiał, bo jak do nas trafiłaś, toś cała w ranie była… Ledwo żeśmy cię wyratowali…
– Kto… uff… no kto…. Zwierząt leśnych to wy tutaj nie macie zbyt wielu, to fakt… Zbójców Twierdza wybiła… – po chwili pstryknęła palcami – To jasne! Dybuk! Dybuk mnie tak urządził.
Kaśka zbladła, zatrzęsła się, potem dla odmiany zzieleniała, a następnie zerwała się na nogi i wyleciała z kuchni. Sh'elala usłyszała tylko, jak dziewczyna wymiotuje. No, no. Wspomnienia ciągle żywe. Chyba straszny ten demon, skoro tak potrafi przerazić. Morderczyni opróżniła w spokoju miskę, postukała palcami w blat i otarła twarz rękawem koszuli. Katarzyna powróciła na miejsce, cała rozogniona.
– Jak rzekłam, zostać tu nie mogę… Mam pilne sprawy. – zaczęła jednooka, jakby nigdy nic – Słuchaj, dziewczyno… Miałam ze sobą pakunek. Niewielki, dla was bezwartościowy… Ważny za to dla moich władców. Nie mogę go odnaleźć. Oddaj mi go… I dorzuć jakieś ciepłe spodnie oraz chociażby nóż. Nie mogę przecież w spódnicy paradować po lodowych równinach. Pomóż mi… Potrafię się odwdzięczyć.
– Bo ja wiem… – zająknęła się Katarzyna, skubiąc warkocz. – Tatko mówił…
– Tatko nie musi wiedzieć. – szepnęła Sh'elala – Zresztą nie ma go przecież. Powiesz, że uciekłam, jak ty obiad robiłaś…
– Ale…
– Siedźta na dupie i się nie ruszajta. – męski, stanowczy głos przerwał im rozmowę.
– Ojciec! – krzyknęła dziewczyna i poderwała się z przestrachem na równe nogi. – Ja nie…
– Ty już lepiej nic nie gadaj. – warknął na nią – Same kłopoty mi przynosisz, a chcesz nowych jeszcze dodać. Jeszcze ci dam do wiwatu za to nieposłuszeństwo…
– Tatko…!
– Szoruj do obory. Krowy trza oporządzić. Pracy masz mniej, bo przecia świnie nam już coś zeżarło. Ja tu muszę się z naszym gościem rozmówić.
Sh'elala zaklęła pod nosem. „Dlaczego wszystko mam pod górkę? Nawet na jakimś zadupiu los sprawia mi same problemy.", pomyślała.
O, proszę. Już sołtys się do niej dosiada, już czochra się po czuprynie i oblizuje spierzchnięte wargi.
Kaśka z rykiem chwyciła za drewniane wiadro i wybiegła z domu, trzaskając drzwiami. Uroczo.
Sołtys zaś rzekł spokojnie.
– Dybuka trzeba ubić. Nikt z nas sobie nie poradzi. Dlatego zrobisz to ty. – wskazał na nią palcem.
– To coś nowego. – jej źrenica zwęziła się do rozmiarów szpilki. Omiotła go nienawistnym spojrzeniem. – A to dlaczego? Wam jest wiedźmin potrzebny, nie zawodowy… strażnik kupiecki.
– Są dwa powody. Po pierwsze dlatego, że lepiej stracić obcego, niźli kogoś z wioski. – odrzekł, zatracając ludową gwarę. – A po drugie… Na pewno zechcesz odzyskać swoje cenne zawiniątko… Shonda.
Sh'elala wstała gwałtownie, krzesło spadło z łoskotem na podłogę.
– Mogłabym wydusić z was prawdę gołymi rękami. – syknęła.
– W to nie wątpię. – zgodził się – Tylko skąd masz pewność, że skrawek mapy, o który ci chodzi, nie ulegnie wówczas zniszczeniu…? Przypadkowemu, oczywiście.
Jednooka skwasiła się, w duchu przyznając rację sołtysowi. To by było na tyle z jej wyobrażeniem o wsi – Dobrze wiemy, że nie pokiereszował cię dybuk, bo jest zajęty Kolkowem. – ciągnął Ezajasz – Trudno mi też dać wiary w tę opowieść o kupieckiej karawanie. Przecież Kamienna Twierdza to państwo w państwie, nie potrzebują nikogo z zewnątrz. Zresztą, nie wyglądasz na strażnika.
– Ach, na kogo więc wyglądam, sołtysie? – jej twarz wykrzywił koszmarny grymas.
– Na zbiega. – odparł. – Ponad dwadzieścia lat tropiłem takich jak ty. A potem… musiałem się tu przenieść. Doświadczenie jednak pozostało. I mówi mi ono, że się zgodzisz.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Albo urżniesz dybuka, zarabiając na swoje papierki, albo… no cóż. Sprawa jest prosta. Wydam cię znajomym z Twierdzy. Nie dalej niż jutro mam im zawieźć podatek. Jestem pewien, że moje wiadomości ukrócą ich poszukiwania…
– Najpierw wyrwałabym ci serce z piersi.
– Dając niezbity dowód na swoją obecność w tej wiosce. Brawo, brawo. – udał, że klaszcze. – Wyświadczając nam przysługę, zyskujesz też nasze milczenie, Shonda, czy jak się tam nazywasz.
– To szantaż, sołtysie. – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– A skuteczny?
Sh'elala skrzywiła się, zamyśliła. Wreszcie się odezwała.
– Niewiele wiem o dybukach. To nie mój fach.
– Och, z pewnością wesprze cię Baba. Jej wiedza na tym polu jest bezgraniczna. – machnął lekceważąco ręką, chociaż wiedział, że zadanie, które zleca obcej jest niezwykle trudne… wręcz śmiertelne.
– Zgoda. Raczej tu z tobą nie wygram… Nie teraz. Potrzebuję więc dobrego miecza i kolczugi. – odparła.
– A, to… – rzekł z nieskrywaną satysfakcją, wskazując na kominek. – To się da załatwić.
***
Sh'elala zmierzyła kolczugę. Pasowała jak ulał. Widać Ezajasz był niegdyś całkiem szczupłym i silnym młodzieńcem. Zbroja swoje ważyła: nie był to mithril, a najnormalniejsze w świecie żelazo. Nic, czego by morderczyni nie mogła unieść, ale zdecydowanie coś, co spowalniało jej ruchy.
– Niezbyt poręczna ta twoja koszulka. – mruknęła do obserwującego ją sołtysa.
– Możesz iść i bez niej, jak ci nie pasuje.
– Powstrzymaj się od takich komentarzy, radzę ci na przyszłość.
– Niewiele mi możesz poradzić, wiesz? – mruknął, podając jej miecz – Masz, nie pokalecz się.
Sh'elala uśmiechnęła się i celowo zakręciła niezwykłego, skomplikowanego młyńca. Świsnęło powietrze, a klinga rozjarzyła się blaskiem ognia, który furkotał sobie w kominku. Ezajasz otworzył usta z zdziwienia i przysiadł. Morderczyni, niby go ignorując, sprawdziła ostrze:
– Tępe jak cholera. – stwierdziła – Macie tu kowala?
– Mamy… – zarządca nadal był pod wrażeniem jej wprawności we władaniu bronią – Domów tu u nas trzynaście, łatwo znajdziesz drogę.
– Bardzo dobrze. Kończmy więc czym prędzej, bo spieszno mi, by opuścić twoje życzliwe progi.
Jednooka zdejmowała kolczugę, gdy w drzwiach stanęła Kaśka. Przylgnęła do futryny i z przestrachem patrzyła raz na ojca, raz na Sh'elalę. Dziewczyna nadal nie odzyskała rumieńca, a po oczach było widać, że płakała.
– Co się dzieje? – spytał Ezajasz.
– Sedlakowa stoi w sieni… – odrzekła – I gada… Że dybuka ubić chcecie…
– Ano. – skinął głową. – Po co tu przylazła, to nie wiem, ale mówi prawdę.
– A ty….to w dybuka już wiarę dajesz…? – wyszeptała drętwiejącymi wargami.
Ezajasz wstał i minął Sh'elalę. Zabójczyni odłożyła zbroję i mocniej zawiązała ciepły kaftan, który pożyczyła od Katarzyny. Udawała, że nie interesuje jej ta rozmowa.
Sołtys podszedł właśnie do córki. Powiedział do niej twardo i oschle:
– Żebyś wiedziała, że wreszcie wierzę. Baba jednak zasłużenie cieszy się szacunkiem wioski. Wyłożyła mi całą historię… Twój dybuk będzie ubity. Jak obcej się nie uda, to tedy chłopy razem się zbiorą. I go utłuczem. A ty masz może inny pomysł, co?
– Nie, ja… – wyjąkała i pobladła.
– Wstyd mi za ciebie. Nie tak cię chowałem. Każdy gada, że ty już po Jaśku, co cię bałamucił, nie płaczesz. Bo może nie musisz, co? Może cię kto inny zadowala?
– Przestań…
– Ale ja mam na ciebie sposób, córuchna. – syknął – I albo usłuchasz, albo ci Nawrotna rzyć zasznuruje nitką.
Sh'elala westchnęła, nonszalancko zarzucając miecz na ramię.
– Cudnie. To ja już pójdę, tak? – pokręciła głową i wyszła, mijając w progu Sedlakową. – Kowala poszukam.
Zmierzyły się wzrokiem i babsko musiało ustąpić pola. Grubaska wkroczyła pewnie do pokoju. Akuratnie sołtys chwycił Kaśkę za ramiona i potrząsnął nią, coś jej mówiąc do ucha. Dziewczyna zalała się łzami.
– Dobrze robicie. – rzekła – Tera to ja widzę, że dziewka jednak karę ponosi.
– Czego? – warknął, nawet na nią nie patrząc – Nikt cię Sedlakowa tu nie prosił.
– Sama się poprosiłam. Interes mam.
– Potem.
– Nie, złociutki. Tera. Bo inaczej rozgadam aże w Twierdzy, co Baba o obcej ci mruczała… I kogoś ty krył przez te lata. Oj, zaciekawi to twoich kamratów…!
Ezajasz wyprostował się. Wreszcie na nią spojrzał. Wzrok miał zmęczony, pochmurny i oskarżycielski. Sedlakowa wyszczerzyła się złośliwie, a jej brzuch zafalował.
– No. Każdy ma jakieś tajemnice, nie? – zarechotała – Widzisz, przez twoją Kaśkę się wszystkie się wydały. I to komu? Mnie! Mnie!!! Cha, cha!!!!
– Tatko….? – Katarzyna złączyła dłonie jak do modlitwy – Co tu się…
– Szoruj stąd. – rzekł szorstko – I przenoś swoją pościel do mojego pokoju. Dzisiaj śpisz u mnie.
– Ja cię błagam….
Sołtys odtrącił dziewczynę i, nie panując nad sobą, wymierzył jej siarczysty policzek. Kaśka upadła, zanosząc się szlochem.
– Nieszczęścia same na mnie ściągnęłaś. – wycedził do niej – Wynocha. Zejdź mi z oczu.
Gdy zostali sami, sołtys zamknął drzwi i rzekł Sedlakowej.
– Gówno rozumiesz. Gówno wiesz.
– Może i gówno. – znowu wzięła się pod boki, a Ezajasz miał ochotę odrąbać jej ręce – Ale to znacznie więcej, niźli nic. I tu cię mam, ptaszyno.
VI
Wioskę otaczały gęste lasy, które – dzięki wąziuteńkiej dróżce – przerzedzały się nieco od wschodu.
Ezajasz miał, niestety, rację. Domów było zaledwie trzynaście: wszystkie drewniane i parterowe – oprócz domostwa zarządcy, ma się rozumieć. Dwanaście chatek, wraz z przytulonymi do nich budynkami gospodarczymi, stało wokół murowanej studni. Ostatnia chatka – maleńka, rozlatująca się lepianka – znajdowała się nieco na uboczu. Po placu biegało przemarznięte ptactwo domowe, a jego gdakaniu towarzyszyło niekiedy owcze beczenie czy muczenie krów. Z oddali dochodziły odgłosy rąbanego drewna, swoje do hałasu dokładał też kowal, z zapałem tłuczący w rozżarzone żelazo. Sh'elala wiedziała, że od tej pory synonimem słowa „zadupie" będzie „Kolkowo".
Obserwowali ją, odkąd wyszła z domu sołtysa. Mężczyźni przerywali pracę, kobiety wystawiały głowy przez okno, a dzieci biegły za nią w bezpiecznej odległości. Nikt nie śmiał jej jednak zaczepić: widocznie nawet w filcowym kaftanie i spódnicy wyglądała dość wrogo. Może i który mieszkaniec uśmiechnął się pod nosem, widząc niewiastę z mieczem, ale jej spojrzenie skutecznie ucinało dalszą ironię. Nawet kowal nie drążył tematu, tylko od razu – bez zbędnych formalności i wymiany uprzejmości – wziął się za ostrzenie broni.
Nie odezwał się do jednookiej ani jednym słowem, tylko zerkał na nią pochmurnie i kręcił z rezygnacją głową. Widać po wiosce rozeszła się wieść, że to białogłowa zmierzy się z dybukiem. Chyba nikt nie wierzył w zwycięstwo Sh'elali. Zresztą ona sama miała z tym pewien problem. Nic nie wiedziała o tych istotach. Nie znała ich wyglądu, zachowań, ani usposobienia.
– Czym zapłacisz? – spytał obcesowo Jędry.
– Głową waszego dybuka. – zapewniła – Może być?
– Taki z ciebie zabójca? – rzekł z zauważalną kpiną, podając jej zaostrzony miecz.
Morderczyni wyszczerzyła się z niezwykłym błyskiem w oku i odparła:
– Najlepszy z najlepszych.
Kowal strzyknął śliną. Założył ręce na piersi i skinął głową:
– No. To czekam na zapłatę. Jutro rano.
– Szykuj miejsce na trofeum. – parsknęła, kierując się w stronę chatynki wróżbiarki.
Odprowadzało ją pełne powątpiewania spojrzenie Jędrego. Nawet śledzące ją od rana dzieci dały sobie spokój i wróciły do normalnych zabaw.
– Masakra. – szepnęła jednooka, wchodząc do małej lepianki.
– Lepiej bym tego nie ujęła. – zawtórowało jej ponure skrzeczenie.
***
– No. Żem ci wyłożyła całą sprawę. – Sedlakowa wydęła policzki.
– Ano. – sołtys westchnął. – Wyraźnie. Pojąłem od razu.
– Widzita, jednak jak człek świata ciut zobaczy, to i lepiej mu od razu łeb działa. Ja też tako chcę. Nic mnie tu już nie trzyma, męża jużem opłakała, córa na wydaniu, Goździkowego syna weźmie za męża. Wynieść z Kolkowa się pragnę. Młoda żem jeszcze, piękna. A tu co robić mogę? Krowy pasać? Owce strzyc? Niedługo przez dybuka to i tego nawet braknie.
– Demon rychło zginie. – stwierdził.
– Pewno. – rzekła z przekąsem – Ale mnie to nie obchodzi. Dzisiaj chcę się pakować, sołtys.
– Ha, ja bych się ciebie mąciwodo dawno pozbył, jak sobie tak szczerze rozprawiamy. Jeno nie mam ci czym zapłacić.
– To znajdźże sposób, byle szybko. Bo inaczej do Twierdzy wprost pójdę i im naopowiadam, kogoś ty tyle lat ukrywał, tfu. A pewno i obcą się zaciekawią, i córuchną twoją nie wzgardzą.
– Sedlakowa.. Nie ręczę za siebie. – Ezajasz poczerwieniał, a krew uderzyła mu do głowy.
– Ej, bratku. Nie sroż się tak. – zakpiła – To jak będzie? Tak czy nie?
– Mówię, że nie mam jak zapłacić…
– To głową wszetecznej córki zapłacisz, a i swój łeb też pod topór katowski położysz… – syknęła Sedlakowa i nagle wrzasnęła jak opętana – Ty psi chuju…
Zatoczyła się, próbując złapać równowagę. Chwyciła za rozkwaszony nochal, z którego pieniącym strumieniem spływała krew. Ezajasz rozmasował pięść. Niby powinien mieć jakieś wyrzuty sumienia, ale… w ogóle ich nie odczuwał. Miał za to wielką satysfakcję z tego, że wreszcie rozmówił się z tym okropnym babsztylem. Już dawno należało to zrobić.
– Nie daruję ci tego….! – wyryczała wieśniaczka – Słyszysz??? Zabiję… Zniszczę… Za to wszystko, coś mi przez tela lat uczynił…!
– Jam ci nic nie zrobił, zachłanni byliśta, to i kara za to była. Chcesz tera iść z Kolkowa…? A idź, sam ci prowiantu wyszykuję. Nikt cię tu nie zatrzyma. Ale złota nie dostaniesz, bo go nie mam.
Sedlakowa zacisnęła pięści, już chciała się rzucić na sołtysa, gdy do pokoju wparowała Kaśka. Wrzasnęła ze zgrozą, nie bacząc na sytuację, której stała się świadkiem.
– Tatko..! Konni jacyś przyjechali… We trójkę na placu stanęli i do nas idą. Czerwone płaszcze i pióra w hełmach mają, zbroje błyszczące…
– Kamienna Twierdza…? – Ezajasz szeroko otworzył oczy – Ale co oni tutaj…?
– Jako żywo, bogowie mi sprzyjają… – uśmiechnęła się wrednie Sedlakowa. Wytarła krew z nosa i wbiła wzrok w przerażonego sołtysa – Zaraz im dam dobry powód do rozmowy. Na pal cię wbiją. Ciebie i tę małą dziwkę.
– Tatko, co ona…?
I Sedlakowa, i Ezajasz równocześnie wyjrzeli przez okno. Zobaczyli trzech zbrojnych: dwóch rosłych mężczyzn kroczyło za wysoką, odzianą w czerń, kobietą. Wojownicy ściągnęli hełmy i ciekawie przyglądali się wiosce. Szli ze srogimi minami, podirytowani i przemarznięci.
Ludzie z Kolkowa już zwąchali nową przygodę i postanowili śledzić przybyszów aż pod dom zarządcy. Sołtys poczuł ciarki na plecach. To była grupa pościgowa. Szukali obcej.
Sedlakowa z uśmiechem ruszyła w stronę wyjścia, by przywitać się wojownikami, których ciężkie buty już stukały w drewniane schody obejścia.
– Stój…! – desperacko krzyknął Ezajasz, łapiąc babsztyla za rękę.
– Puszczaj, psia jucho. – wyrwała się z jego objęcia, ale Kaśka zagrodziła jej przejście.
– Czekaj, mówię…– przełknął głośno ślinę.
Rozległo się głośne, stanowcze pukanie. Sołtysowi zjeżyły się włosy na głowie.
– Co, tera to ci strach w ślepia zajrzał, hm? – Sedlakowa potarła puchnący nochal. – Tera to byś i nawet grosza co nieco znalazł?
– Tak. – skinął głową, chociaż od tego gestu kark zapiekł go żywym ogniem.
– To powiem ci, że tera to ja dwieście dukatów chce, a nie sto.
– Tatko, co to za tajemnice…
– Milcz, Kaśka. – spojrzał na chełpiące się swoim zwycięstwem babsko – Ty… Ty…
– Bacz na słowa. – Sedlakowa pogroziła palcem – I raduj się, że z tobą gadam, po tym jak mnie w mordę strzeliłeś.
– Nie mamy dukatów więcej niźli trza na podatek… – zaczął Ezajasz, wieśniaczka splunęła ze złością i rozległo się ponowne pukanie w drzwi, tym razem donośniejsze.
– Już otwieram!!! – wrzasnęło babsko, świdrując sołtysa nienawistnym wzrokiem. – Nic tu po mnie.
– … ale mam złoto. Skarb.
– Skarb…? – grubasce zaświeciły się oczy.
– Tak. Więcej wart niż dwieście dukatów. – potwierdził z trudem – Kaśka, wyciągnij ze skrzyni naszyjnik i przynieś go tutaj.
Ale ojciec… Mówiliśta, że to po matce… Jedyna rzecz po niej zachowana… – załkała – Moja rzecz… Mój posag…
– A, jak po matce, to chętnie se to wezmę. – zarechotała Sedlakowa. – Szoruj po cacuszko, mała.
– Tatko… – z oczu Kaśki popłynęły łzy – Nie…
– Idź. Katarzyna, na bogów. Natychmiast.
Dziewczyna pobiegła do innego pokoju, skrzypnęło wieko skrzyni.
– Ona nie może się dowiedzieć, słyszysz? – wycedził sołtys do Sedlakowej.
– Nie dowie się. Póki będę chciała milczeć…
– Ezajasz, otwieraj, bo wyważę drzwi!! – krzyknął zachrypnięty, kobiecy głos.
– Zaraz…! – odkrzyknął i przejął od płaczącej Kaśki klejnot. Z trudem podał go grubasce.
Ta wystawiła koniuszek języka i przejechała nim po tłustych wargach. Pogładziła wypolerowany kruszec, który ciepłym blaskiem osłonecznił jej nalaną twarz. Jeszcze nigdy nie wiedziała takiego cudeńka. Naszyjnik był cały ze złota – pieczołowicie nakładane na siebie warstwy metalu tworzyły niezwykłą, trójwymiarową strukturę o wgłębieniach wypełnionych perłami i rubinami.
– No, sołtys. Kupiłeś moje milczenie. – odparła Sedlakowa, wsadzając skarb za koszulę i zakrywając się ciepłym płaszczem. – Tylko bądź już grzeczny…
– Wynoś się. – warknął, a potem nakazał popłakującej Kaśce – A ty się zamknij.
– Heh, widać że cie ojciec chował. – babsztyl rzucił na zakończenie – Chamotę od niego wyniosłaś. Z matką może byś i ogłady, i rozumu nabrała…
– Znałaś moją matkę? – Kaśka z wrażenia aż przestała chlipać.
– Sedlakowa… – sołtys pogroził palcem.
– Nie. – ta odrzekła, naciskając klamkę. W ostatniej chwili dodała z niekłamaną satysfakcją – Aż do dzisiaj.
Zaśmiała się gromko, otwierając drzwi. Minęła w progu troje rozsierdzonych na dobre wojowników i poszła w swoim kierunki, rechocząc przez cały czas.
Patrol z Kamiennej Twierdzy wkroczył do środka, otrzepał się ze śniegu.
– Co tak długo? – syknęła kobieta.
Ezajasz nie odpowiedział jej. Patrzył tylko na swoją córkę i widział jej rosnącą rozpacz. Dziewczyna zachwiała się, pobladła. Zasłabła. Osunęła się w ramiona ojca i wyszeptała:
– Moja matka… żyje…?
A potem, mając dość przeżyć jak na jeden dzień, po prostu zemdlała.
***
Było dokładnie tak, jak się spodziewała.
Jedno jedynie pomieszczenie służyło za sypialnię, kuchnię, pokój i pracownię. W środku panował gęsty mrok, rozjaśniany jedynie palącym się na środku ogniskiem. W kociołku nad paleniskiem gotowała się jakaś mikstura, a na nieheblowanej podłodze stały naprędce sklecone, brzydkie meble – rozwalające się łóżko, koślawy stół, krzywy regał, parę taboretów. Dym ze skwierczącej strawy gromadził się pod sufitem i wylatywał cienkim otworem w dachu.
Na rozlatujących się półkach – oprócz wypchanego kruka i żaby – zalegały tony opasłych ksiąg i różnych, bogato zdobionych, szklanych ampułek. Sh'elalę zaskoczył ten widok: wszak niecodziennie u wiejskiej wróżbitki można napotkać na tak pokaźną bibliotekę.
Jednooka żachnęła się, gdy coś puszyście miękkiego musnęło jej kostki. Och, no proszę! Czarny kot! Teraz to naprawdę mamy komplet. Zwierzę wdzięcznie skoczyło na stół, skuliło się w kłębek i zastygło w tej pozie, wlepiając w morderczynię wielkie, żółte oczyska.
– Witaj, witaj… – ktoś zaskrzeczał i Sh'elala z niedowierzaniem patrzyła, jak z cienia wyczłapuje poskręcana wiekiem staruszka. Zabójczyni mogłaby przysiąc, że nikogo tu wcześniej nie było, chyba że… No tak. Chyba że wątła kobiecinka potrafiła całkiem nieźle czarować i niewidzialność nie stanowiła dla niej zbyt wielkiej przeszkody.
– Długo na ciebie czekałam… – znowu się odezwała. Jej głos wydał się Sh'elali nienaturalny i udawany.
– Długo? Jak długo? – Sh'elala próbowała dostrzec jej rysy, ale staruszka pochyliła się jeszcze bardziej. Strzecha siwych włosów opadła na pomarszczoną twarz.
– A, będzie ze trzy tygodnie.
– Ooo… Tyle byłam nieprzytomna?
Starowinka twierdząco skinęła głową.
– Oj, było tego leczenia wywarami i czarem. I jeszcze bandażowanie, kurowanie, doglądanie… Mocno cię w Twierdzy przepytali, oj mocno..
– Nie wiem, o czym mówisz. Ochraniałam…
– Daj pokój. Wszak widać na gołe oko, że tyś spod jakiejś ciemnej gwiazdy… Nawet jak tu w Kaśkowych łachach siedzisz i udajesz niewiniątko. Znam ja takich… Miecz bardziej do ciebie pasuje niż te warkocze. Ale, ale… gdzie moje maniery? Rozgość się. – rzekła, przeganiając kota ze stołu.
Zwierzę prychnęło i wielce obrażone przeniosło się na jeden z taboretów. Sh'elala siadła na wskazanym miejscu i położyła broń obok siebie.
– Widzę, że i o gwarze zapomniałaś. – wytknęła jej jednooka.
– Spostrzegawcza i groźna. – staruszka pogłaskała kota, który mruknął i rozkosznie się przeciągnął. Sh'elala zauważyła, że dłoń kobiety nie jest tak stara, jak należałoby przypuszczać.
– Gadał z tobą sołtys, hę..? – zapytała Baba.
– Chyba bardziej szantażował. Nie muszę pytać, kto mu to poradził? – z niezadowoleniem warknęła jednooka.
– Słusznie sobie kombinujesz. Ja wskazałam mu tę drogę. Myśmy są prości rolnicy i drwale. A ty jesteś w mieczu zaprawiona, to i demonowi dasz pewno radę… Tako będzie najlepiej.
– Ha, a dla kogo?
– Dla nas. Sołtysa… i Kasi… – rzekła niemal z czułością, a po chwili się poprawiła – Kaśki.
– Skąd w ogóle możesz mieć pewność, że znam się na broni? – Sh'elala rozłożyła ręce.
– Do Twierdzy nie biorą za niewinność. – odparła Baba, nagle się nieco prostując. Zmiarkowała się i znowu przygięła.
– Nawet nie wiesz, czy faktycznie tam byłam. – rzuciła.
– Otóż wiem. – staruszka podeszła bliżej i wskazała na dłonie jednookiej – Opatrywałam cię wiele razy i zaciekawiło mnie to, jak szybko potrafisz dojść do siebie. Twoje rany goją się błyskawicznie, wiesz? No i jeszcze – ręce. Te orcze rysunki chronią cię, kochana, przed głębokim badaniem myśli…
Nachyliła się nagle tuż nad zabójczynią i dokończyła:
– … ale wobec płytkiego wejrzenia jesteś bezbronna.
Sh'elala zareagowała błyskawiczne. Złapała Babę za szyję, podcięła jej nogi i z całej siły przegięła ją na stół. Kobiecinka trachnęła plecami o blat, wypuszczając kostur z rąk. Fakt, może to nie było zbyt uprzejme, szczególnie wobec kilkudziesięcioletniej staruszki, ale Sh'elala miała na sumieniu znacznie gorsze bezeceństwa.
– No i co, wsiowa babko? Przeskanujesz mnie teraz? – ścisnęła babinkę za gardło, aż ta zacharczała. – Nie wierzyłam ci od początku. Czar niewidzialności, te wszystkie bogate księgi, dziwna jak na znachorkę troska o sołtysa i jego dziecko… A teraz dar kontroli umysłu. Pokaż no się. Teraz ja cię przebadam.
Zabójczyni rozgarnęła szopę siwych włosów, zakrywających twarz wróżbitki. I aż otworzyła usta ze zdziwienia.
Skóra Baby pstrokaciła się siateczką głębokich zmarszczek, a mimo to zachowała delikatność i aksamitność. Poza tym znachorka była zadziwiająco piękna. Miała duże oczy, wąski nos, pełne usta, smukłe policzki i… lawendowe źrenice.
Sh'elala, wiedziona intuicją, wymacała kształt ucha wróżbiarki.
– Jesteś elfem… – wyszeptała, znowu przyglądając się jej twarzy – I jesteś stara. Dla kogo zrezygnowałaś z daru wiecznego życia?
Baba nie odpowiedziała, tylko uwolniła się od słabnącego chwytu Sh'elali. Wyprostowała się, z kwaśną miną mierząc morderczynię wzrokiem.
– Dla sołtysa. – jednooka nagle pokojarzyła fakty – I dla Kaśki. Piękna jest. Podobna do ciebie. Jak córka do matki.
Znachorka westchnęła tylko nerwowo i potarła skronie. Sięgnęła po jedną z wielkich ksiąg.. Nie tak miała się potoczyć ta rozmowa.
– Taaak. Teraz każda z nas wie o sobie ciut więcej, prawda? – spytała Sh'elala wiedząc, że trafiła w samo sedno.
***
Kaśka zasnęła w jego sypialni. Biedne dziecko. Może podwinęła się jej noga, ale to przecież normalne w tym wieku. Jest pannicą, to i wiadomo, że w głowie – czasem zamiast myślenia – pojawia się słoma. Na pewno jednak, pomimo głupich błędów, które ostatnio popełniła, nie zasłużyła na poznanie prawdy w ten sposób. Nie od Sedlakowej… Och, jeszcze on dorwie tę grubą sukę. Ale na razie… Trzeba sobie dać radę z dybukiem, to po pierwsze. A po drugie – z patrolem Kamiennej Twierdzy. Właściwie nie wiadomo, co było trudniejsze…
Tymczasem przy stole zasiadła już kobieta o króciutko ostrzyżonych, blond włosach. Zdążyła poczęstować się winem, które wygrzebała z kredensu. Dwóch towarzyszących jej mężczyzn przechadzało się po pokoju, co chwila wyglądając przez okno. Wszyscy byli uzbrojeni po zęby, nosili na sobie czarne, skórzane pancerze – kobieta dodatkowo niezwykłą, połyskującą kolczugę – a hełmy i peleryny zdobiła czerwień.
– Co was tutaj sprowadza? – spytał Ezajasz, wracając do pokoju gościnnego.
– To. – dowódczyni patrolu położyła na stole kartę z podobizną zbiega.
Ezajasz wziął do ręki list gończy i serce zabiło mu bardzo szybko. Shonda. Wypisz, wymaluj. Długie włosy, pociągła twarz i jeszcze to chłodne spojrzenie jedynego oka. Brrr. Wzdrygnął się.
– No? Poznajesz ją?
– Nie. – zełgał. – Jeno dziwię się, że taka szpetna.
– Ezajasz… – kobieta splotła ręce a piersiach – Uroda to zdecydowanie najmniejsza wada, jaką ona posiada. Przyjrzyj się raz jeszcze. Na pewno jej tu gdzieś nie widziałeś?
Sołtys udał, że odpowiedzi szuka w pamięci, gapiąc się tępo na znajomą twarz. Co robić? Co robić? Wydać nieznajomą i nadal mieć dobre układy z Kamienną Twierdzą czy chronić wioskę, Babę i Kasię? Co gorsze? Wykalkulowana złość oszukanej Twierdzy czy dzikie szaleństwo dybuka? Bo należy pamiętać jeszcze o Sedlakowej… Ech, niepotrzebnie ją w łeb zdzielił. Ona zawsze była nieobliczalna, a teraz…
– Ezajasz? – padło ponaglające upomnienie.
– Nie. Nic mi nie mówi ta twarzyczka. – skłamał, oddając portret uciekinierki. – A w ogóle kto to jest?
– Jak to: kto! Gruba ryba! Jeden z największych złoczyńców, jakich nosiła ziemia. Płatny morderca najwyższej próby. Jeżeli inni dla złota zabijają na ten przykład wieśniaków czy mieszczan, to ona gustuje w szlachcie, książętach i innych, bardzo ważnych personach. Od lat poszukują jej w całym Cesarstwie i jak dotąd nigdy nie wpadła w sidła prawa. Aż do tej pory…. Wiesz, tak dużo się o niej nasłuchałam, jak byłam mała…
– Mała? To ta kobieta ta rysunku musiałaby mieć co najmniej siedemdziesiąt lat…! – Ezajasz o mało co nie spadł z krzesła. Przecież widział ją dzisiaj i wcale nie wyglądała na staruszkę.
– Zgadza się. Tylko, że widzisz, ona… nie do końca jest człowiekiem.
– Co?
– No… mieliśmy okazję się blisko poznać, chociaż nie były to zbyt miłe okoliczności. – Ysmail uśmiechnęła się – Muszę przyznać, że dzielnie znosiła roczne przesłuchania, w których brał udział nasz nowy zarządca… Okazało się wówczas, że Sh'elala jest naszpikowana różnymi ulepszaczami, chroniącymi ją przed magią… Na przykład tatuaże… Nie do końca poznaliśmy ich działanie, a szkoda. Przez nie właśnie nie mogliśmy jej dokładnie zbadać, a rozpierała nas wielka ciekawość. Zarządca napisał w tej sprawie do Calty… A czarodziej, gdy tylko dowiedział się, kogo gościmy w naszych skromnych progach, od razu zapowiedział wizytę w Twierdzy. I wtedy Sh'elala uciekła.
– Sh'elala… – Ezajasz zakrył usta ręką.
Tak, też o niej słyszał, jeszcze za dawnych czasów, gdy był komendantem oddziałów pościgowych. I ona… pojawiła się tutaj? Tak blisko? Przecież gdyby chciała, to pozabijałaby mieszkańców wioski bez większego problemu. A on ją jeszcze szantażował. Stary głupiec. Czy więc powinien nadal ryzykować zdrowiem kolkowian?
No a dybuk? Kto z Twierdzy odda swoje życie dla zapomnianej przez bogów dziury? Nikt. Dlatego musi milczeć.
– Ano, Sh'elala we własnej osobie. – zasępiła się wojowniczka. – Szkoda, że jej tu nie widziałeś. Już mam dość tego szukania. Zbiegła ponad miesiąc temu… Podczas mojej warty. Poturbowała mnie trochę, ale trzech strażników, którzy ją przesłuchiwali – zabiła gołymi rękami. I rozpłynęła się, cholera jasna. Przeczesaliśmy okolice w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Twierdzy. I nic. Będę miała kurewskie problemy, gdy tylko przyjedzie Calta…. Dlatego muszę ją znaleźć. Pomyślałam w końcu, że najciemniej pod latarnią i że może nasza zguba znajdzie się w tutaj, w Kolkowie. Jak widać, przyjeżdżałam niepotrzebnie. Tak?
– Tak, Ysmail. Przecież wiesz, że tutejsi nienawidzą obcych. Prędzej by ją ukamienowali, niż przyjęli pod swój dach.
– A pod twój? – zapytała znienacka.
– Ys. Znamy się nie od wczoraj. – zrobił urażoną minę.
– Tak, tak. Przepraszam cię, stary, to ze zmęczenia. Ale nie masz nic przeciwko, byśmy przeszukali twoją wioseczkę?
Nieco przybladł i poczuł, że zatrzęsły mu się kolana. Zachował jednak zimną krew, chociaż w środku rozsypywał się jak domek z kart.
– Jasne. Macie moje błogosławieństwo.
– Świetnie. – Ysmail klasnęła – Revenant, Igielnik. Powęszcie trochę. A jak coś tylko…
Igielnik – potężny wojownik o grubym, rudym warkoczu i równie rudej brodzie – uśmiechnął się i przejechał kciukiem po szyi.
– Zgoda, ale tylko troszkę. – przytaknęła – Musimy ją zawieźć żywą. Calta bardzo by chciał się rozmówić z uciekinierką. Do tego czasu powinna być względnie zdrowa i względnie cała.
Revenant miał zawiedzioną minę. Poczochrał swoje ostrzyżone na jeża włosy. Proszalnie poparzył na Ys. Ta pokręciła głową i westchnęła:
– No zgoda… Gdyby jednak ktoś ją krył, to urżnijcie go. Możecie też spuścić z dymem jego chałupę.
– Hej… – zainterweniował sołtys, ale kobieta przerwała mu.
– Przecież wiesz, jakie są kary za ukrywanie zbiegów, szczególnie tych najważniejszych. Sam się tym zajmowałeś, to znasz prawo. Czyś ty tu całkiem ocipiał, Ezajasz?!
– E tam. – machnął ręką, jakby opędzał muchę – Po prostu doceniłem uroki spokojnego życia.
– To my idziemy. – rzekł Igielnik.
– Idźcie, idźcie. – zgodziła się – Ale nie błąkajcie się zbyt długo, chłopcy. Pilno nam do Twierdzy.
– Tu chyba nie sposób się zbyt długo błąkać. – zauważył słusznie Revenant.
Gdy wojownicy wyszli, Ysmail westchnęła:
– Nowy narybek. Mam ich od paru miesięcy. Młodzi, świetni w mieczu, naprawdę. Zaprawieni w bojach z innorasowcami. Odważni, ale… cholera. Ciężko poskromić ich zamiłowanie do wycinania wszystkiego w pień. Wzięłam do Kolkowa tych dwóch, ale reszta oddziału też jest nie gorsza.
– Reszta oddziału? – dopytał i poczuł, że ze strachu sztywnieje mu kark.
– Tak. Stanęliśmy cztery godziny drogi stąd, na Szarej Polanie. Dałam im odpocząć, przecież nie było sensu ściągać tu trzydziestoosobowej grupy. Ufff. – łyknęła wina – Ten pościg był naprawdę wyczerpujący. Dla mnie także. Wiesz, potwornie trudno dowodzić nowymi. Sporo czasu zajęło mi pokazanie, że ja tu rządzę.
– Tobie było ciężko? Przecież kadeci zawsze narzekali, że za ostro do nich podchodzisz. Łamałaś nawet najtwardszych, jak te, no… przykładowo zapałki.
– Ech, ale ci to nie nowicjusze. Służyli już kilka lat, mają więc innego wychowawcę. Nie zgadniesz kogo.
– Wspomniałaś o Calcie… – sołtys wzdrygnął się na same imię maga – To niesamowite, że cesarski czarodziej osobiście…
– Taaaak. – wolno kiwnęła głową – Bywasz u nas co kwartał na Placu Podatków, to widzisz, co się dzieje. Rozbudowa murów, pogłębianie kazamatów, dodatkowa fosa… Praca wre całą dobę, nie ma sekundy ciszy, tylko stukot młotów, kilofów i łopat. Twierdza pnie się w górę, rozrasta na boki, zapuszcza coraz głębiej swoje korzenie. Nic dziwnego, przecież gdzieś muszą się pomieścić te zastępy, które regularnie do nas zjeżdżają.
– Ale po co? Po co to wszystko?
– To wie emisariusz Calty: żałosny, nalany pijak o wzroku bazyliszka. Egon przybył do nas z rok temu i już został. Nasz nowy zarządza działa w imieniu czarodzieja, szpieguje i pisze do niego raporty. Wykazał się już nie lada odwagą, doprowadzając do wybicia wszystkich zwierząt w okolicznych lasach. Trochę na wikt dla żołnierzy, a trochę z czystej nadgorliwości. Pamiętasz, ile tu u nas było rykołaków, kikimor i żądelników? A teraz nic. Lodowa puszcza i tyle.
– Hmmm. – odparł, nie do końca mogąc się z nią zgodzić. Jak widać, Egon nie spisał się zbyt dobrze i pozostawił przy życiu ich wioskowego dybuka.
– No, w każdym razie. – kontynuowała, nie patrząc na zmieszaną minę Ezajasza – Główny cel jest tak naprawdę inny… Aż się boję o tym myśleć. Nikt tego oczywiście głośno nie mówi, ale atmosfera jest nietęga. Nasi ludzie mają wątpliwości, bo przecież przez wieki udawało się nam żyć we względnej zgodzie, ale teraz jesteśmy w mniejszości. I jeżeli nie chcemy stracić pracy, a co gorsze, życia, musimy współpracować z Caltą.
– O czym ty mówisz?? Nie chcesz chyba powiedzieć, że… – sołtys popił nerwowo wina.
– Zastanów się. Kto nagle urósł w wielką siłę przez ostatnie dziesięciolecia? Kto nasze żyzne ziemie skuł lodem? Kto gościł całe pielgrzymki innorasowców? Kto wzmacniał ich ducha i wspierał każdy wolnościowy zryw? Czyją siedzibę znajdziesz niespełna trzy tygodnie od Kamiennej Twierdzy?
– Wyrocznia Lodowej Przełęczy… – wyszeptał zbielałymi ze strachu ustami. – I Calta chce ją…?
Ys pokiwała głową.
– Obawiam się, że jej dni są policzone, Ezajaszu. Kończy się pewna epoka… Nasza epoka. No cóż, teraz – żeby przeżyć – trzeba iść z prądem. Dostosowywać się, dopasowywać. Inaczej zmiany zmiotą cię z powierzchni ziemi.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, siąpiąc wino. Z sypialni dobiegł przeciągły jęk, a potem zapanowała smutna cisza. Widać Kaśka spała bardzo niespokojnie.
– Ezajasz, słuchaj. A twoja córka… – spytała Ysmail – Czy ona w ogóle wie…?
– Nie. Powiedziałem jej, że matka umarła przy porodzie.
– Zaniepokoiło mnie to, co usłyszałam. Ta gruba baba, na którą się natknęliśmy…
– … Sedlakowa, psia jej mać. – wtrącił rozeźlony.
– Jak zwał, tak zwał. Ona wyraźnie dała do zrozumienia, że Di'janna żyje.
– Głupia, tłusta krowa. Nienawidzi mnie od początku. Jej mąż nieboszczyk był tu wcześniej sołtysem, ale zginął w Twierdzy. Sam go tam osadziłem, podatków nie chciał płacić, a cesarz za to karał od zawsze. Jak Kazimierz zakończył swój żywot, to wdówka miała ochotę na pustą posadę. A tu nie dość, że sołtys przyszedł z urzędu, to jeszcze w dodatku JA. No i od parenastu lat mam z nią same kłopoty. Nie zwracaj na nią uwagi.
Ys podrapała się za uchem, badawczo patrząc na zarządcę.
– Ale ty wtedy… Zabiłeś ją, tak?
– Nawet jeśli nie, to doniosłabyś na mnie? – spytał podniesionym głosem.
– Mnie interesuje tylko Sh'elala. Gdybyś miał z nią coś wspólnego, to bym ci nie darowała, bo… no cóż. Tu chodzi też i o moje życie. Elfy i inne rasy raczej mnie nie obchodzą. – wyznała szczerze – Nie ręczę za to za Revenanta i Igielnika. Oni nie są tacy wyrozumiali.
– Nie martw się, Ysmail. – odrzekł – Elfka Di'janna nie żyje.
To powiedziawszy, schował twarz w dłoniach.
Hrr, hrr...
As you wish.
Znajdę chwilkę i siądę dzisiaj do obu części :)
6/6
Oj, obiecałam, a z dotrzymaniem duży problem :) Ale na szczęście na nocnych zmianach mniej jest pracy, więc mogłam sobie pozwolić na przejrzenie drugiej części nim ją wkleję... I wynika, że im dalej w opowiadanie, tym mniej potknięć :)
„Gdzieś pomiędzy kolejnymi nawrotami gorączki i dreszczy, cuciły ją dzikie westchnienia i rozkoszne okrzyki."
- „Cuciły" to nie najszczęśliwszy wybór, imho... Okrzyki rozkoszy, czy rozkoszne okrzyki?
Ktoś przebrał ją w długą koszulę, sięgającą kostek.
- Długie koszule z zasady sięgają kostek :)
Z góry widziała wszystko dokładnie.
- Raczej „dokładniej".
Naprzeciwko osamotnionego, rosłego mężczyzny zgromadziło się jakieś pięćdziesiąt wielce niezadowolonych osób.
- „wielce"? Hmm, być może to wina późnej pory, ale jakoś nie czuję tego słowa w tym kontekście.
Wymachiwał też różnymi przedmiotami, wśród których Sh'elala rozpoznała sztachetę, widły, łopatę, a nawet chochlę i wałek.
- Kuszące, ale jednak tłum jako taki nie wymachiwał niczym. Wymachiwały poszczególne osoby z tego tłumu. Niestety w tym kierunku uosobienie tłumu nie przejdzie.
Przed szereg wysunęła się tęga kobiecina, której przyklaskiwał łysy jegomość i rudzielec o rękach drwala.
- o.O Po kolei - „kobiecina" to „ze współczuciem lub politowniem o kobiecie", skojarzenia, jakie to słowo budzi to raczej „kobieta nieszczęśliwa, wychudzona, słaba". Następnie „łysy jegomość" przyklaskiwał w czym? W wysuwaniu się przed szereg? Analogicznie rudzielec.
zawyły niektóre niewiasty, a dzieci - przyczepione do ich pasiastych spódnic - gromko im zawtórowały.
- Dzieciom dość trudno wtórować gromko, jednak przyjemniej byłoby zobaczyć w tym miejscu słowo „donośnie/głośno", ale nie będę do niczego zmuszać.
I co, myślita, że Babie bujdy uratują nam skórę?! - wykrzyknął nagabywany, prostując się jak struna. -
- A tu akurat sens byłby lepiej zachowany, gdyby po „i co" nie było przecinka.
„Na sianie ją wywieźć, a pode lasem zostawić".
- Takie mam skojarzenie, że Jagnę wywozili na gnojówce... Może zastąpić siano gnojówką? I dosadniej, i sens bardziej czytelny :)
Przystopuj, Sedlakowa, bo chociaż niewiasty jeszcze nie uderzyłem, tom tego tera bliski...
- Naturalnie to fantasy, a w fantasy więcej można, ale mimo wszystko, czy nie ładniej byłoby „pohamuj no się, Sedlakowa"?
Zarządca poskubał nerwowo wąsy i pobębnił palcami w poręcz.
- Opowiadanie tutaj nadale jest z punktu widzenia głównej bohaterki. Albo od razu widziała, że ten mężczyzna jest zarządcą, albo nie wiedziała tego i mogła się tego domyślać. W teorii „daniny wozi do twierdzy" ale to przecież nie świadczy jeszcze o tym, że jest zarządcą wioski ;).
Sam przeciw wszystkim. Cała osada została podbuntowana przez tę parchatą trójkę: Jędrego, Walka i Sedlakową.
- No skoro już z punktu widzenia ojca Kaśki, to trzeba to graficznie zaznaczyć, tak jak wszystkie inne zmiany narratora.
kontynuowała Sedlakowa, a jej grube blond warkocze podskakiwały na wzmagającym się wietrze.
- Hmm, to chyba przypinane, ze słomy. Gdyby wiało tak, żeby jej warkocze podskakiwały, nie mogliby rozmawiać, a już na pewno Sh'elala nic by nie usłyszała.
Jako się tylko wykuruje, każesz jej iść precz.
- Ten spójnik nigdy nie łączy się w tej formie z określeniem stanu. Zatem „jak tylko..." W tej części użyłaś go nieprawidłowo dwa razy.
Dyć to. Wtedy odpuścimy.
- To ja już nie wiem, jak regionalizujesz... Po śląsku, czy po małopolsku? A słownik podaje takie naczenia:
(1.1) reg. śl. regionalizm śląski przecież
(1.2) reg. śl. regionalizm śląski owszem
(1.3) reg. śl. regionalizm śląski rzeczywiście
(1.4) ale
(1.5) daj
(1.6) reg. śl. regionalizm śląski właśnie
Przecież odpuścimy/Owszem odpuścimy (?)/Rzeczywiście odpuścimy/Ale odpuścimy/Daj odpuścmy/Właśnie odpuścimy.
Naturalnie wiem, że chodzi właśnie o „owszem". Ale skoro stylizujesz tekst, przypisujesz osobny sposób mówienia różnym bohaterom, to nie możesz mieszkańcom jednej wioski wkładać w usta wszystkich możliwych regionalizmów, bo czytelnik się, podświadomie, zgubi.
mieszkańcy wioski rozdzielili się na pół, dając mu wolną drogę.
- A tutaj to już klasycznie „nie jarzę". Chodzi o to, że się rozstąpili? Założę się, że masz bardzo plastyczną wyobraźnię i doskonale wiesz, jak wyglądała ta scena. Ale w tym wypadku akurat każdy, kto przeczyta „rozstąpili się" wyobrazi sobie te połowy, także nie ma sensu dopisywać słów. Ekonomia języka :)
To powiedziawszy, wszyscy oddalili się jak jeden mąż.
- Ekhem, to idą z nim, czy nie idą?
Baba czekała na nich w progu, gdzie stała wsparta o rosochaty kostur.
- „gdzie stała" jest do wycięcia.
Nieraz wyratowała ludzi z chorób i innych niemożności.
- Zmartwień/trosk/kłopotów
Dalej da już sobie radę sam?
- Zastanawiam się, czemu zakończyłaś zdanie znakiem zapytania. Nie neguję tego rozwiązania, a jedynie się nad nim zastanawiam.
W końcu, nie wytrzymując wzmagającego się szczekania, wzięła najbliższy kamień, zamachnęła się i rzuciła w zwierzę.
- Imiesłów przymiotnikowy teraźniejszy czynny „niewytrzymując"? :) Czy może imiesłów przysłówkowy uprzedni „nie wytrzymawszy"? Uprzedni, bo później rzuciła kamieniem, jak mi się zdaje.
Sedlakowa musiała uczestniczyć w tej rozmowie, mimo tego że nikt jej nie zaprosił, prawda?
- Wycięłabym „tego"... Ale może to już czepianie się osobistego stylu autorki.
Sh'elala podskoczyła na wspomnienie o Wyroczni Lodowej Przełęczy. To już tak blisko...?
- Hm, wcale nie podskoczyła, tylko radośnie opowiadała o centrum świata.
Kaśka zbladła, zatrzęsła się, potem dla odmiany zzieleniała, a następnie zerwała się na nogi i wyleciała z kuchni.
- Dla odmiany trzęsienia się zzieleniała? :>
Wspomnienia ciągle żywe.
- Trudno, żeby nie były, skoro dybuk odwiedza ich co noc :P
Sh'elala zaklęła pod nosem. „Dlaczego wszystko mam pod górkę? Nawet na jakimś zadupiu los sprawia mi same problemy.", pomyślała.
- „Dlaczego wszystko mi idzie pod górkę?"/ „Dlaczego mam pod górkę ze wszystkim?"
Kaśka z rykiem chwyciła za drewniane wiadro i wybiegła z domu, trzaskając drzwiami.
- Ogólnie rozumiem, ale tutaj „z rykiem" może równie dobrze oznaczać ryk/wycie/okrzyk złości/etc.
Sh'elala wstała gwałtownie, krzesło spadło z łoskotem na podłogę.
- Najpierw się w nim zakleszczyła i podniosła je... hm... kuprem przy wstawaniu?
To by było na tyle z jej wyobrażeniem o wsi
- To by było tyle (wycinamy „na").
Niezbyt poręczna ta twoja koszulka. - mruknęła do obserwującego ją sołtysa.
- Może dlatego, że koszulki nie nosi się na rękach :P. Wiem, że drugie znaczenie na upartego można podciągnąć pod poręczność, ale może wyszukanie synonimu będzie ciekawsze?
Świsnęło powietrze, a klinga rozjarzyła się blaskiem ognia, który furkotał sobie w kominku.
- Nie wiem. Coś mi się nie podoba. Furkotał? Hm. Nie jestem pewna. Rozjarzyłaby się od wewnątrz... Raczej zalśniła.
Grubaska wkroczyła pewnie do pokoju.
- Po poprzednim zdaniu dodałabym w tym „jednak".
Może i który mieszkaniec uśmiechnął się pod nosem, widząc niewiastę z mieczem, ale jej spojrzenie skutecznie ucinało dalszą ironię.
- „ucinało... noo, dalszej ironii to chyba nie? Ironiczne spojrzenie to jeszcze nie ironia sensu stricto.
Patrol z Kamiennej Twierdzy wkroczył do środka, otrzepał się ze śniegu.
- Znowu zbyt szeroko rozciągnięte uosobienie grupy ludzi.
Jedno jedynie pomieszczenie służyło za sypialnię, kuchnię, pokój i pracownię.
- Logicznie, ale nieładnie brzmi („jedno jedynie")
rozwalające się łóżko, koślawy stół, krzywy regał, parę taboretów.
- Rozwalające się - fe, brzydki, brzydki kolokwializm. Nie uchodzi, waćpanna.
oprócz wypchanego kruka i żaby
- A ta żaba żywa? Bo jak wypchana, to „oprócz wypchanych kruka i żaby" :)
Może podwinęła się jej noga, ale to przecież normalne w tym wieku.
- No bez przesady, ja też lubię sobie czasem podwinąć nogę, jak siadam na przykład z ciekawą książką w fotelu... Chyba, że noga jej się „powinęła".
już kobieta o króciutko ostrzyżonych, blond włosach.
- Mam wrażenie, że ten przecinek jest tu zbędny.
Ezajasz... - kobieta splotła ręce a piersiach - Uroda to zdecydowanie najmniejsza wada, jaką ona posiada.
- To chyba „brzydota to zdecydowanie najmniejsza wada..."?
Nie. Nic mi nie mówi ta twarzyczka. - skłamał, oddając portret uciekinierki. - A w ogóle kto to jest?
- Hmm... Prędzej morda zakazana, niż twarzyczka, by podtrzymać klimat.
Idźcie, idźcie. - zgodziła się - Ale nie błąkajcie się zbyt długo, chłopcy.
- W takiej małej wiosce z pewnością nie mogliby się błąkać. Zresztą... „Tu chyba nie sposób się zbyt długo błąkać. - zauważył słusznie Revenant." Ale nie z tego powodu, który miał na myśli. Tylko z tego, że to nieodpowiedni w sensie czasownik :).
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, siąpiąc wino.
- Siąpi deszcz. Wino się sączy albo siorbie.
No i od parenastu lat mam z nią same kłopoty.
- „parĘnastu" czyli literówka.
Nadal odkładam na później umieszczenie kolejnych poprawek i nadal z przyjemnością czytam fragmenty twoich opowiadań. Żadnych urlopów :) Może jakiś papier czeka? ;)
Witaj, bardzo dziękuję za kolejne uwagi. Pracuję nad tekstem nieustannie.
Żadnych urlopów, mówisz...? Hm. Załatwione. :)
A w kwestii papieru... Nie, chociaż chciałoby sie napisać "jeszcze nie". :) :)