- Opowiadanie: Szavik - W mroku

W mroku

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W mroku

Szare Granie, rok 3159

 

Mgła powoli opadała z ośnieżonych stoków gór, w głąb doliny, ukrywając czające się w niej niebezpieczeństwo. Gdyby nie świadomość tego, uznałby ten krajobraz za piękny. Słońce leciutko wychyliło się znad odległej grani zalewając okolicę światłem. Zmrużył podrażnione oczy i pogładził grubymi palcami swoją długą brodę.

– Güner! Przyjacielu nie zostawaj z tyłu, – doszło go znajome wołanie – jeszcze napatoczysz się na jakąś strzygę jak ostatnio…

– Bodaj ci język sczezł! – Nie pozostał dłużny i zwrócił wzrok w kierunku rozmówcy.

Jakieś sto kroków od niego na trakcie prowadzącym do doliny, stał młody raklin i machał do niego ręką. Na pierwszy rzut oka był typowym przedstawicielem swojego gatunku. Chodzącą na dwóch nogach jaszczurką, troszkę niższą od typowego elfa. Jego ciemnoniebieska łuska błyszczała w świetle słońca. Lecz tylko wygląd łączył go z jego krewniakami, którzy aktualnie bardziej przypominają zwierzęta. Miał silny charakter i rządzę poznawania wszystkiego wokoło, typową dla jego wieku.

Krasnolud powoli poczłapał w jego kierunku. Nie w smak mu było biegać po stokach z Turadem, lecz złoży obietnicę jego ojcu, że będzie miał na niego oko. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, jak mniemał, żałuje że ją złożył. Ten raklin miał dar do pakowania się w przeróżne tarapaty. Rany po pazurach strzygi jeszcze mu się dobrze nie zagoiły, a ten znowu znalazł sobie nowy cel.

Raklin odwrócił się tyłem do niego ruszył przed siebie. Młodzieńcza energia wręcz promieniała od niego. Dotarł do niewielkiego parowu, chwilę oceniał odległość po czym skoczył i zniknął z oczu Günerowi. Ten westchnął głęboko i chcąc nie chcąc powoli podążył za towarzyszem. Wyciągnął z plecaka grubą linę i przywiązał ją do leżącego nieopodal głazu. Szarpnął sprawdzając węzeł i zaczął powoli spuszczać się po ścianie parowu. Chwilę później postawił nogi na znajdującej się na dole zamarzniętej rzece. Kilka metrów od niego znajdował się Turad, który szukał miejsca z najcieńszą pokrywą lodu. Obrócił się w jego stronę.

– Co tak długo?

Krasnolud zbył jego zaczepkę machnięciem ręki. Spojrzał na przestrzeń pomiędzy ścianami parowu. Przez chwilę coś obliczał w myślach i wyciągnął z plecaka fajerwerk. Ustawił go wycelowanego w otwór.

– Jak już wrócisz to wystrzel go. Ja będę u znajomego gnoma, który mieszka na przeciwległym zboczu. Na pewno usłyszę jego huk i przyjdę po ciebie… nadal nie rozumiem co chcesz udowodnić?

– Czego nie rozumiesz. Przecież to jedyna droga, jeśli nie liczyć wejścia w głębi doliny, a ja nie mam aż tak dużych zdolności dyplomatycznych i odwagi, by rozmawiać z najbardziej brutalnym klanem olbrzymów w tej okolicy.

– Nie oto mi chodzi.

– Wiem. Nie martw się o mnie poradzę sobie. – i obdarzył krasnoluda spojrzeniem, którego ten najbardziej nie lubił.

– Znam ja to twoje poradzę sobie – rzekł wyjmując z za pasa dwie buteleczki zielonkawego płynu, które położył obok fajerwerku – Jak pewnie wiesz, nie podzielam twojego optymizmu.

Odwrócił się i chwycił za linę. Już miał zacząć wspinać się po linie gdy powiedział.

– Owocnej wyprawy.

Turad tylko się uśmiechnął i nadal szukał odpowiedniego miejsca. Wsłuchiwał się w odgłos jaki wydawał lód pod jego ciężarem. W kilku miejscach przetarł zalegający śnieg. Gdy się zdecydował, Güner już zniknął za krawędzią parowu. Wyciągnął z cholewy buta sztylet i wyrył w lodzie okrąg na tyle duży, by później mógł się przez niego spokojnie przejść. Wyciągnął butelkę, którą odkorkował i wylał ostrożnie jej zawartość w rowek, który przed chwilą wyrył. Płyn zaczął topić lód. Raklin wyciągnął miecz, wbił go w koło i wyciągnął bryłę zamarzniętej wody. Zdjął z siebie kurtkę skórzaną, sweter z koziej wełny, spodnie i buty. Stanął przy krawędzi, sprawdził czy ma dobrze przywiązany miecz i przez kilka chwil napawał się mroźnym górskim powietrzem. Ktoś inny na jego miejscu nie wytrzymał by bez ubrania na mrozie, lecz dla raklina był to miły chłodek.

– Teraz albo nigdy – rzekł i wskoczył do wody.

Nurt nie był tak mocny jak się spodziewał. Zgrabnie przebierając rękami i nogami przemieszczał się przed siebie. Mijały go małe rybki i inne wodne stworzenia zamieszkujące dno rzeki. Światło przebijało się w kilku miejscach przez lód. Raklin spokojnie odmierzał jaką odległość przebył. Jeszcze kawałeczek został mu do przebycia. Nagle nad jego głową urwał się lud jak toporem cięty. Turad nie czekając wystawił głowę ponad powierzchnię wody. Od razu uderzyło go w nos zatęchłe powietrze. Był na miejscu. Raklinie oczy przystosowane były do widzenia w ciemności, lecz nawet one potrzebowały dłuższej chwili by przyzwyczaić się do otaczającego mroku. Znajdował się we sporych rozmiarów jaskini. Ściany były naturalne, nie ujarzmione ręką rzemieślnika. Kilka metrów od niego znajdował się kamienny pomost, do którego w odległych czasach musiały przybijać małe statki. Podpłynął do niego i wgramolił się na brzeg. Poczuł chłodną skałę pod stopami. Powoli ruszył przed siebie. Jaskinia zwężała się do korytarza, którym mogło przejść dwóch mężczyzn. Turad zauważył tu pierwsze oznaki cywilizacji. Sklepienie zostało wzmocnione metalowymi belkami. Na podłodze walało się kilka przykrytych kurzem i piachem przedmiotów. Schylał się przy niektórych, podnosił je i oglądał. Tu kilka ogniw kolczugi, tam złamany sztylet. Uznał, iż musiała stoczyć się tutaj jakaś walka, jednak nie było widać ciał. Może ktoś je stąd sprzątną. Pierwsza zagadka jaką tutaj znalazł. Gdy wstawał jego wzrok przykuł dziwny kształt na znak na ścianie. Podszedł do niego i przyjrzał mu się dokładnie starając się go nie dotknąć. Tak jak się spodziewał. Glif strażniczy, magiczny znak tworzący pierwszą zaporę przed najeźdźcami, bądź rabusiami. Ten był nieaktywny od dłuższego czasu.

– Coś mi się widzi, że nie przepadają tutaj za nieproszonymi gośćmi.

Ruszył dalej uważnie wypatrując kolejnych zabezpieczeń. Nie myliło go przeczucie, znalazł jeszcze trzy nieaktywne glify i zapadkę, którą umiejętnie ominął. W końcu dotarł do końca tunelu i znalazł się w murowanym korytarzu. Gruba warstwa nienaruszonego kurzu upewniał go, że od Insurekcji Zavaha Ilra, która odbyła się kilka wieków temu, nikt tutaj nie mieszkał. Przez chwilę przyglądał się obu końcom tunelu. Nie różniły się niczym. Jeden i drugi tak samo ciemny i nieprzyjazny.

Westchnął głośno.

Panie wiatrów, który mieszkasz wśród szczytów,

Pierwszy narodzony z nicości,

Napełnij mnie swą mądrością i pozwól wybrać właściwą drogę,

Wolną od niebezpieczeństw, gdzie cel swój odnajdę.

Güner zawsze mu powtarzał, że religia to opium dla mas i ułomnych. On jednak chciał poznać i zachować dziedzictwo swych przodków, które dziś powoli umierało, a wiara w starych bogów nim była. W dodatku zawsze gdy wypowiedział słowa modlitwy czuł jak jakaś nienamacalna moc nim kieruje. Stary krasnolud pewnie znalazł by jakieś logiczne wytłumaczenie, lecz on osobiście go nie potrzebował. Spojrzał jeszcze raz w lewo, później w prawo i kierując się przeczuciem wybrał pierwszy kierunek. Mimo, iż nic nie wskazywało, że ktoś jest w pobliżu starał się poruszać bezszelestnie.

W miastach na równinach, strażnicy do tortur używają dźwięków. Straszliwa kakofonia potrafi doprowadzić do szału i wymusić potrzebne zeznania. Gdy tak kroczył korytarzem uznał, iż cisza jest o wiele gorszą torturą. Jego własny oddech i bicie serca były głośne jak uderzenia kowalskiego młota w krasnoludzkiej kuźni. Lecz chwilami przebijała się ona, siejąca niepokój i zwątpienie. Cisza.

– Spokojnie – ale jego głos nie dodał mu otuchy. Był jakby obcy i ucieleśniał wszystkie jego odczucia.

– Klik – rozległ się cichutki odgłos.

Raklin wstrzymał oddech nasłuchując.

– Klik – rozległ się odgłos ponownie.

Po dłuższej chwili Turad ocenił, iż dźwięk powstaje w równych odstępach czasowych z tą samą mocą. Oznaczało to, iż źródło odgłosu nie przemieszczało się. Zebrał w sobie wolę i zrobił pierwszy najtrudniejszy krok do przodu. Choć umysł podsuwał mu przeróżne niemiłe konsekwencje tego czynu, ciekawość jak zawsze zwyciężyła. Dźwięk narastał z każdym krokiem. W oddali pojawiła się lekka czerwona poświata. Turad przylgnął plecami do ściany, nie przestając się poruszać do przodu. Od głównego korytarza dochodził mniejszy rzucający czerwone światło, hałas robił się drażniący dla ucha. Raklin zatrzymał się przy końcu ściany. Wziął kilka głębokich oddechów i wychylił powolutku głowę zza rogu, podczas gdy jakiś głosik wrzeszczał mu w umyśle by tego nie robił.

Turad oniemiał ze zdziwienia i zachwytu. Nie wiedział nawet kiedy przestał się ukrywać i zaczął iść środkiem korytarza. Kilkanaście uderzeń serca później, które cały czas przyspieszało i tłoczyło coraz to więcej krwi, znalazł się pośrodku wypełnionego ogłuszającymi odgłosami pomieszczenia.

Zęby zębatek zakleszczone ze sobą poruszały się w niezmiennym tempie. W rytmicznych odstępach z zaworów buchała para. Z trzech pękatych cylindrów łączących podłogę ze sklepieniem wydobywało się niskie buczenie. Było tu też mnóstwo innych odgłosów. Stukoty, zgrzyty i inne tworzyły istną kakofonię, lecz Turad ich tak nie postrzegał. Od razu zrozumiał gdzie się znajduje, lecz jednocześnie nie mógł w to uwierzyć. Mechanizm który tu widział i który prawdopodobnie pracował nieprzerwanie od momentu uruchomienia, był jedną z prawie zapomnianych maszynerii używanych przez jego lud w starych czasach. O czymś takim nie mogły nawet marzyć blade elfy z równin. To tutaj powinni mieszkać jego krewniacy, a nie w jaskiniach rozsianych na całym terenie Sokolich Wierchów. Często głodując z braku pożywienia.

– Jaką kiedyś mieliśmy potęgę…

Młody raklin uważnie przyglądał się maszynie chcą odgadnąć jej zadanie. Od razu rozpoznał wielki zbiornik wody, od niego odchodziła potężna rura, która przechodziła przez piec.

– Po co? Dla chłodzenia? – Zastanawiał się.

Z pieca wychodziło jednak kilka mniejszych rur. Jedna w kierunku korytarza z którego przybył inne znikały w ścianach. Jedna też wiła się pod sufitem drugiego odchodzącego z pomieszczenia korytarza. Już zrozumiał

– Ogrzewanie… – w tym samym momencie spostrzegł mały szczegół. Przy wyjściu z pieca rury były opatrzone małymi zaworami. I nic w tym dziwnego gdyby nie to, iż dwa były odkręcone. Jego wzrok szybko przeleciał od tych zaworów do końców rur. Jedna znikała w ścianie, a druga w nieznanym korytarzu. Czyżby ktoś używał tej maszynerii, zastanowił się zaniepokojony raklin. Dopiero teraz z sercem podchodzącym do gardła spojrzał pod gołe stopy. Podłoga była czysta. Żadnego kurzu, czy pyłu. Wszystko starannie wymiecione i wyniesione.

– Czy ty myślałeś, że to miejsce będzie niezamieszkane. Savardia, świątynia i jednocześnie twierdza, zwana potocznie „Mrokiem” będzie czekała na niego.

– Iść dalej, czy zawrócić? – to pytanie pojawiło się natychmiast w jego głowie. Natura po raz kolejny siłowała się z rozsądkiem i w końcu nieznacznie przeważyła. Postanowił iść dalej bez względu na konsekwencje.

***

 

Ogromne pomieszczenie do którego właśnie wkroczył musiało być naturalną jaskinią, Gdzieś w oddali z mroku wyłaniały się strzeliste kopuły wież, zdradzające znajdujące się w jej głębi miasto. Na wąskich stalagmitach stojących w równych odstępach od siebie wzdłuż chodnika wychodzącego od wejścia, świeciły kryształy. Kamyki i okruchy skalne wydawały co chwilę chrzęst pod jego stopami. Już dawno zszedł z oczyszczonej przez nieznajomego drogi. Dotarł do znajdującej się w posadzce szczeliny, która przecinała ogromną pieczarę. Kiedyś znajdowały się na niej dwa mosty. Do dziś przetrwał tylko jeden, którego stan i tak pozostawiał wiele do życzenia. Turad uważnie wszedł na niego, trzymając się ręką jedynej ocalałej balustrady. Bez większych przeżyć przeszedł na drugą stronę, zajmującą cztery piąte części jaskini. Znalazł się na rogatkach Savardi. Mijające wieki odcisnęły na starym mieście swoje piętno. Zawalone dachy, ściany, które nie uległy ostatniemu szturmowi, poddały się wszech mocnemu czasowi. Raklin szedł przez miasto swych dziadów i pradziadów. Zastanawiał się, czy ktoś z jego pobratymców kroczył tymi ulicami, czy to on pierwszy od tulu lat znalazł się tutaj. Czuł jakąś bliżej nieokreśloną więź z otaczającymi go ruinami.

Z bocznej uliczki dobiegało silniejsze światło. Skręcił w nią. Prócz wzroku, słuch zarejestrował istotną zmianę. Ciszę. Zniknął chrzęst pyłu pod stopami. Zamrugał oczami, nie tyle z powodu oślepienia światłem, co wrażeniem, że znalazł się w zupełnie innym miejscem. Wąska uliczka byłą idealnie czysta. Ściany budynków, szyldy były w nienagannym stanie i co więcej nie straciły kolorów. Mniej więcej w środku znajdował się malutki placyk ze stalagmitową latarnią. Szedł powoli w jej kierunku gdy zobaczył coś niezwykłego. Wokoło słupa latarni latała biała kula. Była wielkości jego dłoni. Podniosła się do góry to znów opadła wypuszczając w kierunku stalaktytu jakby małą błyskawicę, która scalała pęknięcia na skale. W jakiś sposób wyczuła Turada, bo przerwała naglę swoją pracę i ruszyła w kierunku zdziwionego, zafascynowanego, a także przerażonego raklina. Ze świergotem przywodzącym na myśl radość wiernego psa witającego swojego pana po długiej nieobecności, kula śmigała wokoło Turada. Gdy był już pewien, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo ze strony dziwnego stworzenia powoli wyciągnął rękę chcą ją dotknąć. Kula sama usadowiła się w jego otwartej dłoni. Poczuł bijący od niej chłód. Gdy uzmysłowił sobie, że jest z metalu, na jej dotychczas gładkiej powierzchni pojawiła się symetryczna sieć pęknięć. W jednej chwili kula utworzyła się tworząc nieregularną misę. W środku otoczony przez system kół zębatych, przekładni a także innych urządzeń, o których młody raklin nie miał pojęcia znajdował się, pulsujący ciepłym światłem kulisty rdzeń. Czuł bijący od niego żar i dziwił się, że coś tak małego potrafiło stworzyć tyle energii. Nagle z krawędzi „misy” wysunął się zielony walec wielkości małego palca. Turad wziął go do ręki i zaczął się mu przyglądać. Na obu końcach posiadał małe wgłębienia. Zauważył także malutkie litery wygrawerowane na jego powierzchni, lecz nie był wstanie odczytać tego obcego alfabetu. Schował nabytek do sakwy. Misa tym czasem powróciła do formy kuli i odleciała z jego dłoni wracając do swoich czynności.

Raklin idąc dalej dotarł do miejsca w którym małą uliczka wpadała do jednej z głównych dróg miejskich, szerokiej na czterdzieści kroków. Na całej jej dłudości było pełno wszędobylskiego gruzu. Wraki wozów stały posłusznie w miejscach gdzie zostawili je zapomniani właściciele. W oddali rysował się potężny stalagmit, który spadając ze sklepienia zniszczył znajdujący się pod nim pałac i kilka mniejszych budynków.

Drogę przecinała ścieżka wolna od śmieci, prawdopodobnie stworzona przez latającą kule i prowadziła do uliczki znajdującej się po drugiej stronie. Turad ruszył w jej kierunku. Gdy znajdował się na środku ulicy, poczuł lęk. Strach pojawił się znikąd i przybierał na sile. Raklin rozejrzał się dokoła szukając przyczyny lęku.

Pustka i cisza przeraziły go bardziej niż jakiekolwiek monstrum. Pobiegł przed siebie, a echo jego kroków odbijało się od murów martwego miasta…

 

***

 

Budynek stał jak samotna skała, pośród otaczającego go rumowiska. Naprzeciwko każdego wierzchołka sześcianu znajdowała się wieża, którą z gmachem łączył długi kamienny most. Szczerby i dziury w ścianach, przypominały o toczonej bez przerwy walce z wszechmocnym czasem.

Raklin stanął przed potężnymi żelaznymi wrotami. Nad nimi na portalu znajdował się napis. Młody raklin po raz kolejny przeklął swoją nieznajomość pisma swych przodków. Używając ciężaru swojego ciała naparł na jedno ze skrzydeł wrót. Powoli ustąpiły i Turad wślizgnął się do środka.

Hol miał kształt trapezu. Na jego końcu znajdowały się schody, które rozwidlając się zakręcały i prowadziły na pierwsze piętro. Było tu troszkę jaśniej niż na zewnątrz, dzięki żarzącym się kryształom, które znajdowały się na wiszącym na suficie żyrandolu. To pomieszczenie dzieliło się na dwie części. Lewa wyglądała jak za czasów swojej świetności, gdy po prawej stronie widać było ślady walki toczącej się tu przed laty. Ślady przywaleń na podłodze, porozbijane resztki sprzętów. W ścianie znajdował się sporych rozmiarów wyłom. Wybuch, który go utworzył uszkodził znajdującą się obok odnogę schodów. Chcąc niecącą wybrał drugą. Niepewnie stąpając po zakurzonych stopniach wszedł na piętro. Przez znajdującą się naprzeciwko niego rozetę, do pomieszczenia przedostawało się zielonkawe światło. Podszedł bliżej i zauważył, że korytarz rozwidla się by otoczyć pokój w którym znajdowało się źródło blasku. Trudno powiedzieć czy to z powodu osadu, który zalegał na szybach od lat, czy też oryginalnie były one zmatowione by, nie można było zajrzeć do środka. Raklin obszedł pomieszczenie dookoła, lecz nie znalazł żadnych drzwi. Przez chwilę wpatrywał się w rozetę. Miał wrażenie, jakby światło wypływające z niej było przyjazne.

Ruszył dalej. Przeszedł przez spróchniałe drzwi na końcu korytarza i znalazł się w niezwykłym pomieszczeniu. Wzdłuż obu ścian stały posągi w kształcie sokolich szponów skierowanych do góry. Turad podszedł do jednego z nich. Z bliska widać było, że pokryte są siatką płytkich kanalików. Jeden z pazurów był zaokrąglony. Położył na nim swoją czteropalczastą dłoń i omal nie podskoczył, gdy nad szponem na wysokości jego głowy, pojawiła się błękitna kula. Szereg żółtych znaków przepływał po niej w chaotyczny sposób. Raklin poruszył dłonią chcąc ją podnieść, lecz wtedy w kuli rozbłysło lekko czerwonawe jądro, a litery poukładały się w słowa i powoli krążyły po eliptycznych orbitach. Turad wpatrywał się zafascynowany, czując jednocześnie bezsilność spowodowaną brakiem możliwości odczytania zawartych w niej informacji. Przyjrzał się znowu podstawie. Pośrodku gdzie zbiegały się szpony, znajdowała się dziurka. Wiedziony przez podświadomość wyciągnął z kieszeni zielony walec i wsadził go do niej. Jakaś siła zassała go do środka i na niebieskiej kuli ukazał się plan miasta. Dopiero teraz można było sobie zdać sprawę jak wielka była kiedyś ta osada. Jedna z ulic żarzyła się białym światłem. Raklin przyjrzał się jej i najbliższej okolicy. To była ta mała uliczka na której spotkał białą kulę. Czyżby w tym walcu były jakieś informacje, a jeśli tak, to jak to możliwe, że…

Poczuł jak wypełnia go strach, tak samo jak na tej opustoszałej ulicy tylko, że tym razem był nie porównywanie większy. Odskoczył od komputera. Przez chwilę chciał biec, lecz nie wiedział w którą stronę uciekać. Nagle coś wyrwało drzwi i cisnęło je na podłogę, gdzie rozsypały się w drobny mak. Turad patrzył na znajdującą się w wejściu szarą chmurę. Była wielkości konia i wydawała niskie buczenie. Powoli zaczęła się zbliżać się do raklina. Ten nie czekając puścił się biegiem, byle dalej od nieznanej istoty. To „coś” ruszyło za nim, jak drapieżnik za swoją ofiarą. Zdążył przebiec kilka kroków, gdy nagle białe światło wypełniło całe pomieszczenie. Turad obrócił głowę i zobaczył jak ze srebrzystego glifu pod chmurą wydobywają się małe błyskawice i kierują się ku stworzeniu. Istota wydała z siebie niesamowity ryk, aż raklinowi ze strachu zatrzeszczały o siebie łuski. Z korytarza którym oboje się tu dostali wydostawało się zielone światło. Następnie w miejscu gdzie przed chwilą znajdowały się drzwi stanął elf, o niespotykanym szarym odcieniu skóry. W ręku miał kostur zakończony kulą trzymaną przez orle szpony, z którego wydobywało się zielonkawe światło. Rzekł coś do dymu w nieznanym Turadowi języku. Istota spęczniała nagle, a glif znajdujący się pod nią zgasł. Następnie fala uderzeniowa zmiotła raklina z nóg i posłała w kierunku najbliższej ściany. Z trudem zachował przytomność. Elf o dziwo nie tylko utrzymał się na nogach, ale w biegu rzucał zaklęcia w kierunku przeciwnika. Szary dym wytworzył wokół siebie niewidzialna barierę wchłaniającą energię czarów. Elf obrócił w dłoni kostur i wbił go z lekkością głownią w posadzkę, jakby ta była z sypkiego piasku, a nie marmurowych płyt. Wrogą istotę ogarnęła zielonkawa sieć, która poczęła zaciskać się. Chmura bez rezultatów próbowała się uwolnić z potrzasku. Szamotała się, naprężała, a nawet puściła błyskawicę w kierunku elfa, lecz ten wchłoną ją, bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Niespodziewanie dym rozczłonkował się na dziesiątki małych chmurek, które od razu zaczęły uciekać we wszystkie strony. Elf z okrzykiem wściekłości zaczął zasypywać się gradem błyskawic, lecz nie był w stanie zniszczyć je wszystkie. Przechodziły przez ściany, podłogę i sufit. Kryły się za meblami i posągami.

Elf zaklął w swoim języku, gdy ostatnia chmurka znajdująca się w pomieszczeniu została spopielona, podobnie jak większość jej sióstr. Uciekło może kilkanaście. Kto wie, czy połączą się znów, a może teraz samodzielnie będą buszować po ruinach i atakować nieuważnych odkrywców. Elf podszedł do raklina i pomógł mu wstać. Zagadnął, lecz Turad nie zrozumiał ponownie jego języka i wzruszył ramionami.

– Myślałem, że znasz język swoich przodków – zwrócił się do niego tym razem we wspólnym języku północy. – Witaj. Jestem Artan Ilr… nekromanta.

 

 

luty – grudzień 2008 Wschowa

Koniec
Nowa Fantastyka