Andrzej Kosecki
Baśń o Posępnym Rycerzu
Rozdział I
Za siedmioma lasami I górami siedmioma
Leżały dwie krainy Różniące od siebie się zgoła
Królestwo Andramony Korona wiecznej wiosny
Lud prawy w niej i wesoły Lud żwawy zdrowy i rosły
Nad krajem tym pieczę sprawuje, I dba o swoich poddanych
Prastary król Nadatos, – Czarodziej doskonały
Gdy deszczu rolnikom brakuje Nie muszą obawiać się suszy
Nadatos im zawsze pomoże Zsyłając deszcz bez burzy
A kiedy już zacnie popada I rosnąć mogą wzwyż plony
Przyzywa słoneczną pogodę Nadatos niestrudzony
Jeśli zbyt duszno – zefirek, Wiatr lekki, orzeźwiający
I nikt nie zachoruje W krainie wiecznej wiosny
Strumienie kryształowe Przez żyzne płyną doliny
By ludzie w Andramonie Żyć mogli zgodnie, szczęśliwie
Magia jest wszechobecna I ludziom ułatwia życie
Dba o to dobry Nadatos Dba o to wyśmienicie
Rolnik nie musi orać Pług prosi do pomocy
Pług zaś spisuje się dzielnie Sam, bez niczyjej pomocy
Chwast się na pole nie pcha Plony wzrastają obficie
By ludzie mogli beztrosko Wesołe spędzać życie
Murarz nie nosi kamieni Ani nie miesza zaprawy
Narzędzia same pracują W krainie wiecznej zabawy
Dzielne rycerstwo korony Wciąż ćwiczy jazdę, szermierkę
Lecz nawet w trakcie turniejów brak jest wypadków krwawych
Gdyż walka kunsztowna przebiega W aurze wspólnej zabawy.
Gdy któryś z rycerzy upadnie Po ciosie kopii rywala
Ten zaraz też z konia zsiada By pomóc wstać swemu bratu
I zdjąwszy mu zbroję lśniącą Stłuczenia maścią naciera
A rozmawiają wesoło Jak starzy przyjaciele
Tak dni mijają słoneczne W królestwie Andramony
Nad dobrobytem jej czuwa Nadatos niestrudzony
Rozdział II
Za wschodnią granicą krainy Rozciąga się mroczna puszcza
A za tą posępną knieją Mroczne królestwo Marduba
Okrutny Czarnoksiężnik Dziką krainą włada
Na tronie z ludzkich czaszek Straszliwy Władca zasiada
Andran to ciemna kraina Nieczęsto dochodzi tu słońce
Z zamku z czarnego kamienia Opary uchodzą trujące
Śmierć, rozkład i demencja Są wszechogarniające
Potworne bestie żyją W tej zła prastarej kolebce
Trolle, smoki, upiory Strzygi wampiry i wiedźmy
Nieliczne ludzkie osady Wysokie mają cokoły
Gdyż kto z osady wychynie Nierzadko zostaje zjedzony
Lud tutaj nie jest zgodny Każdy każdego nie lubi
Częste są krwawe waśnie W krainie wiecznej zguby
Nad wszystkim czuwa Mardub – Król – Czarnoksiężnik prastary
Za jego wolą złe wichry Wyją pośród moczarów
Jedynym prawem krainy Jest prawo silniejszego
Jest tutaj oczywistym Że silny zjada słabego
Nikt tu nie zna litości Ni człowiek ni poczwara
Dlatego nienawiści Jest tutaj co niemiara
Wiatr przenikliwy wciąż wyje Dotkliwe niosąc zarazy
I wszystko co tutaj żyje, pławi się w gniewie Albo w rozpaczy
I tak współistnieją krainy Tak bardzo od siebie się różniąc
Rządzone przez dwóch czarowników O tak odmiennych gustach
Krainy są sobie obce, Choć sąsiadują ze sobą
Z rzadka się ktoś zapuści W posępną graniczną knieję
I zwykle ktoś taki nie wraca Krwią swoją pojąc złą ziemię
Lud Andramony jest syty, Nie szuka zbędnych wrażeń
Do puszczy się nikt nie zapuszcza Chyba, że przez nieuwagę
Dni po dniach przemijają, Królestwa żyją oddzielnie
Aż dnia pewnego się rodzi
CHŁOPIEC Z PRZEPOWIEDNI
Rozdział III
W zacnym rodzie rycerskim, W królestwie Andramony
Na świat przychodzi Kor, Wojownik niestrudzony
Nadatos przybywa dzień wcześniej Do zamku przodków Kora
I dnia następnego o świcie Ogląda dziecka znamiona
Los jego nie jest zwyczajny – Rodzicom Nadatos powiada
Nie pójdzie on w ślady Ojca, Ni Wuja ani Dziada
Rycerzem wszak będzie wspaniałym I wielkich czynów dokona
Lecz choć ma też dobrą naturę To inny od was jest zgoła
Gniew w nim jest i niepokój Co pchną go w wir przygód i trudów
Nikt przy nim nie będzie bezpieczny Choć czynów ów Chłopiec waleczny
Dokona niebywałych
Miłości przy tym wzbudzając Tyleż samo co trwogi
Aż równowagą dwóch krain Rycerz zachwieje srogi
Zmartwiły królewskie słowa Zacną rodzinę chłopca
Posępne wszak Przeznaczenie Przynieść mu miała dorosłość
Dni w Andramonie mijały Chłopiec rósł silny, waleczny
Lecz różnił się od innych Cień w jego sercu posępny
Nie czynił go radosnym Nie lubił tańców i zabaw
Od ludzi zazwyczaj stronił I ciągle się w walce zaprawiał
Ambitny i niestrudzony
Gdy skończył wiosen dwadzieścia Młodzieńcem był już wspaniałym
I nikt mu nie umiał dorównać W rycerskim krzepkim rzemiośle
Pewnie dosiadał konia I pewnie dzierżył ostrze
Turniejom dotychczas przyjaznym Inny nadawał on wymiar
Rywala jak wroga traktował A nie jak przyjaciela
Krzywdy drugiego nie pragnął Po walce szacunek okazał
Skinieniem swojej głowy Lecz z konia przy tym nie zsiadał
Dumnie mijając rywali Zręcznie wybitych z siodła
Lecz Często wstać sami nie mogli Znoszono ich z walki pola
Gdy Kor do walki wychodził Lud patrzył zatrwożony
Gdyż gniew na posępnym obliczu Zwiastował krwawe plony
Przestrzegał go Ojciec Wuj i Dziadek Choć siła Chłopca była ich dumą
Że dnia pewnego swym ciosem srogim Prawdziwej szkody komuś dokona
Tak też się stało
W dniu swych urodzin Dwudziestojednoletni wojownik
Stanął naprzeciw innego rycerza By mu zgotować los przeokrutny
Dzień ów był piękny – słońce jaśniało Była w nim jednak i nuta złowieszcza
Lud Andramony tłumnie tu przybył Oglądać zmagania dzielnego rycerstwa
Dziesiątki rycerzy Odzianych w lśniące zbroje
Potykało się krzepko Pieszo i na koniach
Dwóch przy tym się wyróżniało
Mocarny Kor z rodu Kruka Czarnowłosy młodzieniec budzący niepokój ludu
Oraz Nandrakos Waleczny Zwycięzca turniejów licznych
Z lwem swym herbowym na tarczy I wstążką Damy prześlicznej
Zwyciężał dziś każde starcie Z łatwością niebywałą
Pogodny wszak i wesoły Choć dzielny i waleczny
Prawdziwy rycerz wiosny O złotych jak słońce włosach
Tłum kochał go przeogromnie I sławił pod niebiosa
Przyszedł ów moment nareszcie Na placu boju zostali
Dwaj jeno waleczni rycerze W stal przednią przyodziani
Lud ich skandował imiona Bo choć lękano się Kora
Kochano go jednocześnie Za upór niestrudzony
Choć ciężko go było pojąć W krainie wiecznej radości
To kunszt jego wspaniały Był wszak zachwycający
Bo choć posępny młodzieniec Nieskory był do zabawy
To dzielny i uprzejmy I nikt doń nie żywił urazy
Starli się dwaj wojownicy Wpierw kopie krusząc na tarczach
Lecz utrzymali się w siodłach I żaden z nich się nie zachwiał
Nowe chwycili więc kopie Galopem na siebie ruszyli
Ponownie nikt nie zwyciężył Gdyż drzewca znów się skruszyły
Krzyczy lud zatrwożony Większych nie widział siłaczy
I żaden nie chce ustąpić. Kto wygra bój ten straszny?
Zsiadają rycerze z koni I mieczy dobywają
Bój teraz pieszy, szermierczy Zaciekle odbywają
Miecze zwierają się z trzaskiem Tarcze zbierają razy
Tłum krzyczy w wielkiej emocji Dotychczas tu niebywałej
Mijają minuty, godziny Aż dzień się kończy słoneczny
Potężni adwersarze Wciąż ścierają swe miecze
Rozlega się pianie koguta Rycerze wciąż walczą zajadle
A lud z miejsc nie uchodzi Czekając na rozwiązanie
Wreszcie trzeciego dnia walki Szalę zwycięstwa przechyla
Cios Kora gniewny, straszliwy
WYBIŁA NIESZCZĘŚCIA GODZINA !
Lud cały jak jeden mąż Wydaje jęk ze swej piersi
Gdy głowa lwiego rycerza Zostaje odjęta od ciała
Potężnym łukiem szybując Do beczki z pluskiem wpada
Ludzie są przerażeni Szlochają rwą włosy z głowy
Nie wierzą w to co się stało Kor zaś bez słowa odchodzi
Ponury dwakroć mocniej Niż zwykle miał to w zwyczaju
Choć w walce był silniejszy Smutna to była chwała
Kor odszedł – A za nim Koń Jego Lud zaś stopniowo ucichł
Gdyż Król Nadatos wstał z miejsca Aby do ludu przemówić
Tak jak żem przepowiedział – Poważnie Król wyrzekł te słowa
Los Kora jest odmienny I trzeba go uszanować
Śmierć ta napawa nas smutkiem Lecz tak stać się musiało
By Rycerz wyruszył w podróż Której Owoce nieznane
To rzekłszy Król siadł z powrotem A lud ucichł posępnie
Zazwyczaj radośni Krajanie Smutek ujrzeli w swych sercach
Rozdział IV
Krok za krokiem Kor jechał stępa
Na karym swym Rumaku Równie jak Kor posępnym
Potężnym niczym góra A przy tym żywotnym i krzepkim
Jakby z tej samej myśli Koń i Pan jego zrodzony
Zdążali w stronę złej puszczy Z uporem niestrudzonym
Wreszcie Kor i Koń jego Do granic krainy dotarli
Aż oczom ich się ukazał Skraj puszczy o sławie potwornej
Kor pewny był jedynie Że musi podążać przed siebie
Do serca królestwa Marduba By poznać drugą część siebie
Gdyż Kor był nie tylko mocarny Lecz również przenikliwy
I sam zrozumiał już dawno Iż z losem swoim straszliwym
Sam jeno zmierzyć się może A przy tym dufny w swe siły
Zamierzał niczym Zdobywca Przemierzyć puszczę straszliwą
Następnie pustkowia posępne Znane mu tylko z legend
A gdy do zamczyska Marduba Przybędzie wiedziony gniewem
Maga do stóp swych rzuci Gniotąc kark butem żelaznym
Krainę ponurą wyzwoli I wróci w blasku chwały
Do pięknych strumieni i dolin W których rozpoczął życie
Lecz by tam spokój odnaleźć Wpierw musi czynów dokonać
Nieludzkich, bohaterskich Iż nawet w pieśniach rycerskich
Podobny mu się nie znajdzie Tak los swój wreszcie odnajdzie
Posępny i pełen pychy Dumny ze swojej siły
Wjechał rycerz mocarny Do kniei niegodziwej
Trafem jakowymś przedziwnym Lub może losu wyrokiem
Nie gubił się rycerz w lesie Lecz trakt odnalazł szeroki
Rzecz to była niezwykła Gdyż nikt tędy nie chadzał
Prócz zwierząt i bestii potwornych Poczętych w umyśle Marduba
Trakt jednak był tutaj szeroki I nic na nim nie rosło
Pośród ponurej Kniei Nietkniętej ludzką stopą
Ktoś inny na miejscu Kora Szybko wyzionąłby ducha
Gdyż w puszczy złej wszechobecna Była Ponura Kostucha
Dziesiątki krwiożerczych oczu Śledziło kroki rycerza
Gdyż środkiem drogi zdążały Dwa wyśmienite dania
Tęga porcja koniny Z człeczyną świeżą podana
Harpie, Gobliny, Chimery Patrzyły z ukrycia łakomie
Lecz same nie wiedząc czemu Lękały się bardzo Kora
Mimo głodu pozostając w bezpiecznym ukryciu
Tak Strach pozostawił poczwary przy życiu
By trwać mogły dalej nikczemnie
Wiecznie poszukując źródła krwawej strawy
Co szarpać się będzie daremnie W sercu okrutnej zabawy
Pośród upiornego tańca
Niewolników wiecznego głodU
Rycerz zagłębiał się bardziej i bardziej W serce ponurych ostępów
Dziwiła go cisza wokół Spodziewał się wrogich zastępów
Potworów, bestii, demonów Był na nie gotowy
Te jednak tylko patrzyły Chowając nisko głowy
Gdyż stwora pośledniego Napawał ów rycerz lękiem
Na koniu zdążając przed siebie W półmroku i ciszy posępnej
Tak dni minęło siedem
Aż wreszcie rycerz dotarł Do serca puszczy straszliwej
Gdzie w chatce na kurzej łapie Wiedźma żyła niegodziwa
Lat miała trzysta z okładem Ogromna, pokryta krostami
Niedźwiedzia potrafiła Na sztuki rozedrzeć szponami
Rycerza naszego śledziła Gdy tylko przybył do lasu
W postaci ponurej sowy Planując swą zbrodnię zawczasu
Kor jechał niestrudzenie Na koniu swym niezrównanym
Nagle posłyszał śpiew cudny I bardzo go to zdumiało
Ruszył Kor w stronę głosu Na dróżkę zbaczając ukrytą
Skąd piękny głos dziewczęcia Przyzywał rozkoszną nutą
Ciepła i melancholii Wśród dźwięków harfy uroczych
Spoziera wojownik zdumiony I oczom swym nie dowierza
W sercu złej kniei głos piękny Doprowadził rycerza
Do małej przytulnej chatki Na progu której siedziała
Dziewoja niezwykłej urody I patrząc na niego śpiewała
Pieśń to była niezwykła W pradawnym jakowymś języku
Słychać w niej było szum wierzby Przyzywał Mamił Dotykał
Niepomny ostrożności Kor zsiadł ze swego konia
I zbroję swoją zdjąwszy Poszedł w dziewczęcia ramiona
Nie wiedział nasz rycerz odważny Iż stać się miał łupem
Gdyż leśna wiedźma Dzięki swej sztuce
Mamiła pięknym głosem Dzielnych junaków
By w postaci nadobnej kusić tych biedaków
Którzy niczego niepomni tonęli w jej słodkim uścisku
Następnie noc zaś spędzali W pajęczynie z jedwabiu i stali
Pogrążeni w amoku zaznawali rozkoszy
Podczas ostatniej, upojnej, mortualnej nocy
Gdy Bogini Rozkoszy Tańczyła Obłędnie z Kostuchą
I tak każdy nad ranem wyzionął przy niej ducha
Lecz rycerz nasz był niezłomny Mocniejszy niźli Kostucha
Przeto w miłosnych splotach Dni spędził z górą dwieście
Aż dnia ostatniego wreszcie Nasycił wiedźmę straszliwą
Także Zmógł sen ją .
Nieprzytomną choć żywą Przykrył Kor troskliwie
Powstając z łoża rozkoszy Gdzie spędził piękne chwile
Raz jeszcze pogładził jej włosy I ruszył ku przeznaczeniu
Wracając na trakt zostawiony By dalszej szukać przygody
Kochanka dzielnego rycerza Przespała trzy miesiące
I przebudziła się młoda Powróciła jej dawna uroda
Gdyż energia rycerza Dała jej nowe życie
I choć zła tak jak była W sercu chowała skrycie
Już zawsze miłości iskierkę Tak zmienił jej serce Rycerz
Rozdział V
W końcu las przebył nasz rycerz waleczny
Uszedłszy szponom wiedźmy niebezpiecznej
Stał się dwakroć silniejszy I trzykroć pewniejszy siebie
Wolę posiadł niezłomną Wędrując pod ciemnym niebem
Czarnoksięskiej krainy Marduba
Który czekał na niego Jak nieuchronna zguba
Śmierć czeka na Kora Czy też wieczna chluba?
Trzy lata wędrował rycerz Po posępnej krainie
Walczył z ludożercami I ze smokiem straszliwym
Spalił osadę tubylców Gdy źle wskazali mu drogę
Trzy dni rozmawiał ze smokiem Po czym odrąbał mu nogę
Bo choć smok był uczony Znudziła go ta rozmowa
Naszyjnik z ludzkich czaszek Ozdobił szyję jego konia
I tak chcąc dobrem ujarzmić Występną tę krainę
Nasz rycerz stał się okrutny Potworny niczym demon
Tak dotarł wreszcie do zamku Gdzie Mardub czekał na niego
Na oścież otwarte wrota Witały rycerza zdumionego
Szybko jednak ochłonął I uznał że mag się boi
I tak okrutny i pyszny Odziany w stalową zbroję
Wrota swej zguby przekroczył Na nieszczęście swoje
Przemierzył Kor pusty zamek Aż dotarł do sali tronowej
I wszedłszy na dywan czerwony Naprzód skierował swe kroki
Tam zaś na tronie z czaszek Król – Czarnoksiężnik zasiada
A mądre jego oczy Chłodnymi oczyma są gada
Przebyłeś długą drogę – Mardub spokojnie rzecze
Po to by tron mi odebrać Nieszczęsny mój człowiecze
Zaiste jesteś potężny Być może silniejszy ode mnie
Lecz próżna była twa droga Gdyż los twój kończy się we mnie
Zamilcz krwi żądny tyranie ! Rycerz mu na to przerywa.
Nie myśl że zbije mnie z tropu Myśl Twoja niegodziwa
Jestem Korem niezłomnym! Zabiłem setki wrogów !
A ty będziesz kolejny Jak robak martwy, nikczemny
Pod stopą moją pancerną Ducha wyzioniesz za chwilę!
Wspaniała jest twa duma I twoje okrucieństwo
Czarownik odrzecze mu na to, Patrząc na Kora spokojnie
Lecz wiedz że los twój skończony A złe swe cechy masz po mnie
Gdyż ja i brat mój Nadatos Cny władca Andramony
Rządzimy naszym dwuświatem Wspólnie od tysiącleci
On dobry jest Ja zły jestem Tak widzą to proste umysły
Tworzymy zaś równowagę Jak umysł dostrzeże bystry
A ty jesteś złudzeniem. Wytworem naszych myśli
Połowę wyśnił Nadatos Połowę Ja żem wyśnił
I wiedz że raz na lat pięćset Tworzymy takiego zucha
By swoją świeżością dzielną Odmłodził naszego ducha
Raz tak jak ty się rodzi W słonecznej Andramonie
I drogę do mnie przemierza Gdzie mogę go pochłonąć
Kolejny zuch za lat pięćset Narodzi się w mojej krainie
I ruszy na Nadatosa Gdzie słuch o nim zaginie
Gniew poczuł rycerz waleczny Nie dowierzając w te słowa
Próbuje ruszyć na wroga Lecz palcem kiwnąć nie zdoła
Zastyga niczym posąg Słowa już nie wydusi
I czuje jak duch potężny Opuszcza go stopniowo
Stapiając się z aurą Marduba
Tak Kończy Się Nasza Wyprawa