Lądowy pancernik „Duch Jedynego” z łoskotem sunął po szerokich torach. Najeżony parokuszami, zaopatrzony w taran, a nawet komplet drugorzędnych kół był gotów przebić się przez każdą zaporę, jaką przyszykowałby mu wróg.
Mimo to żołnierze z Eld Hain nie byli spokojni. Pasmo porażek, jakich doznawali od przerażających wrogów, było po prostu zbyt długie. Świadomość dokąd jadą, też nie pomagała. Posterunek Hind był najdalej wysuniętym fortem ostoi. Za nim ciągnęła się tylko dzikopuszcza, zdewastowana przed wiekami przez deszcz meteorów i wyrosła po nim inna, dziwna. Straszna…
Co gorsza w ciągu ostatniego tygodnia przy Hindzie zniknął prawie tuzin zwiadowców, nawet dwa całe oddziały. A teraz urwał się kontakt z samym posterunkiem.
Blisko pół setki zawodowych żołnierzy kisiło się pod pancernym poszyciem, rozmawiając szeptem, próbując uspokoić rozedrgane nerwy, albo modląc się do Jedynego o opiekę.
Kilka metrów wyżej, na zalanym jaskrawym słońcem i chłostanym pędem powietrza kadłubie, nastroje były zupełnie inne. Jeszcze liczniejszy oddział Pielgrzymów, ludzi którzy zostali schwytani przez Zakon na akcie niewiary, siedział cicho. Bardziej przejmowali się tym, aby nie spaść, niż perspektywą ataku wroga. Dla nich bitwa była szansą. Nadzieją na zmazanie win i powrót do społeczności.
Ze sporym zapasem gotówki na osłodę.
Cran wyróżniał się na ich tle. Był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną o burych, skołtunionych włosach i brodzie. Nagie ramiona znaczyły mu gładkie linie pogańskich tatuaży. Raniły wręcz nawykłe do trybów i mechaniki umysły wyznawców Jedynego i wprost ukazywały, że nigdy nie będzie on jednym z nich.
Dla takich jak Cran nie było miejsca wśród Pielgrzymów. Nie miał nadziei na zbawienie za życia i zdaniem Zakonu tylko oczyszczające płomienie mogły ocalić jego duszę. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Cran, jeszcze jako Canarian Kohan mieszkał w posterunku Hind, sypał jego wały i wycinał drzewa w dzikopuszczy. Możliwe, że był ostatnim Eldhaninem, który mógł się tym pochwalić.
Siedział teraz, opatulony w obszerne futro, za dającą minimum osłony wieżyczką dwubełtowej parokuszy, pochłonięty lekturą ostatnich przygód „Kapitana Stepbara”. Przez miesiące w kazamatach Hali Sprawiedliwości nie miał dostępu do żadnej książki i teraz starał się to nadrobić. Póki mógł…
Duch Jedynego zakołysał się, biorąc zakręt torów z zza dużą prędkością. Pielgrzymi zamruczeli rozgniewani, ci przy zewnętrznej burcie krzyknęli, gdy stracili równowagę. Dwaj zsunęli się z obłego dachu. Kompani skoczyli, aby ich złapać. Zdążyli w ostatnim momencie.
Cran rzucił tylko na nich okiem, po czym powrócił do lektury.
Nagle głośny wizg kurka parowego przedarł się nad turkot kół, a zaraz zagłuszył go zgrzyt hamulców. Grzesznicy upadali niczym drzewa pod uderzeniem wiatru. Nieszczęśnik, którego nie zdążyli wciągnąć, wysmyknął się im z rąk. Jego krótki krzyk utonął w kakofonii zwalniającego pancernika.
Cran pchnięciem grubego barku przezwyciężył przeciążenie i podniósł się do pionu. Popatrzył ponad osłoną. Na widok przeszkody zmarszczył wysokie czoło.
Zgruchotana wieża ciśnień leżała częściowo w poprzek torów. Choć wytężył wzrok, nigdzie nie dojrzał ciał obsługi, nic się też nie porusz. Wyczekał, aż Duch zatrzyma się zupełnie, nim zwrócił baczniejszą uwagę na ciemny las po obu stronach. Nie dostrzegł w nim żadnego ruchu. Ani ocalałych wychodzących, aby znaleźć ratunek i zdać raport, ani Demonów chcących wykorzystać tę naturalną okazję do zasadzki.
Nad ruinami wieży ciśnień panowała kompletna cisza, niemal kując w uszy po hałasie pociągu sprzed paru sekund.
Klapka w rurze komunikacyjnej odskoczyła i po dachu potoczył się głos porucznika Kolewa.
– Dobra psy, złazić. Przeczesać mi teren i nie wracać bez jakichś odpowiedzi. Ty poganinie masz iść pierwszy.
Cran splunął na miedzianą tubę, ale wiedział, że nie ma wyboru. Zagiął stronę ósmego tomu przygód Kapitana i zrzucił z ramion futro. Teraz gdy się zatrzymali, upał szybko dawał o sobie znać. Ruszył ku krawędzi dachu.
Pielgrzymi schodzili już na ziemię, pomagając jednej drugiemu. Wrota wagonów szturmowych też się otwarły i drużyny żołnierzy zaczęły wychodzić na zewnątrz. Nie mieli wchodzić głębiej w niezbadany teren, jedynie w razie czego dać straceńcom wspomagający ostrzał. Pokutnicy byli przeznaczeni na straty, ale nie bezwartościowi.
Poganin zatrzymał się na skraju pochyłości i popatrzył w dół. Jego muskularne nogi pozwoliłyby mu zeskoczyć bez trudu na samą ziemię, ale lepszy pomysł przyszedł mu do głowy. Krzywy uśmiech zagościł na jego twarzy. Rozkładając szeroko ramiona zeskoczył na dwóch najbliższych żołnierzy. Jeden z nich krzyknął, drugi tylko jęknął, gdy ponad sto dwadzieścia kilogramów spadło na ich barki. Kolana ugięły się pod nimi i obaj polecieli na twarze. Cran złapał ich za kołnierze, aby nie zrobili sobie większej krzywdy i mocnym szarpnięciem postawił z powrotem do pionu.
– Nic wam się nie stało? Chwała Jedynemu – Rzucił z kpiną, po czym nim się otrząsnęli, ruszył wypełnić polecenie porucznika. Miał być pierwszy…
Uśmiech szybko zniknął z jego ust, gdy wyszedł przed stygnącą lokomotywę. Sięgając za plecy namacał obity skórą trzonek starożytnie wyglądającego topora i dobył broni. Miał już do czynienia z Demonami, nie zamierzał ryzykować.
Pielgrzymi nie deptali mu po piętach, w pełni świadomie wystawiając go na wabia. Kroczyli kilka kroków za nim zbici w gromadę najeżoną zębatymi włóczniami. Była to jedyna obrona jaką dysponowali. Po fakcie, poganin nawet nie miał im tego za złe.
Szczątki wieży leżały rozrzucone tak jakby coś z ogromną siłą uderzyło ją od strony lasu. Cran przyjrzał się najpierw drzewom, ale nie dostrzegł na nich żadnych śladów uszkodzeń, jakie musiałby zostawić pocisk na tyle silny, aby zgruchotać ceglaną budowlę. W jego wyobraźni pojawił się obraz kuli energii, uderzającej po ostrym łuku, niczym pięść w sierpowym. Zniknął, gdy tylko przyjrzał się szczątkom. Dreszcz przeszedł po szerokich plecach mężczyzny.
Cegły były nadtopione.
Pochylił się nad najbliższą i trącił ją trzonkiem broni. Rozsypała się na kawałki niczym grudka piasku. Grzesznicy, którzy to dostrzegli jęknęli zaskoczeni. Nerwowym szeptem zaczęli przekazywać nowinę dalej.
Cran w tym czasie wyprostował się i uderzył jeszcze kilka odłamków, w tym jeden sięgający mu do pasa. Wszystkie reagowały tak samo jak pierwszy. Nie miał nawet cienia pomysłu co mogło spowodować takie zachowanie twardej jak skałą cegły. Zaraz jednak uświadomił sobie, że przynajmniej nie będą musieli się męczyć oczyszczaniem torów. Odwrócił się aby powiedzieć o tym pozostałym.
Wtedy zafalowały drzewa po obu stronach torów. Ciemne, pokraczne kształty wyskoczyły, lub wręcz wystrzeliły spomiędzy nich. Spadły nie tylko na zaskoczonych Pielgrzymów, ale również oblegających „Ducha Jedynego” żołnierzy. Snajperzy zareagowali instynktownie, odpowiadając im deszczem bełtów.
Niewiele to jednak zmieniło.
Terrorzy spadli na ludzi rąbiąc i dźgając pokraczną bronią. Niektórzy nabili się na ostrza, ściągając mechaniczne włócznie w dół, aby inni mogli dobrać się do odsłoniętych obrońców. Wrzask, krzyk i przerażający śmiech zmieszały się nad torami w potworną kakofonię.
Na Crana skoczył tylko jeden demon. Wyglądał jak wychudzony człowiek, którego ciało zostało kiedyś rozgotowane. Szczerbatą paszczę o obwisłych wargach szczerzył ni to w grymasie uciechy, ni bólu, a jedno z jego oczu dyndało na przegniłym nerwie poza oczodołem. Mimo to był nieziemsko sprawny.
Kilkoma szybkimi uderzeniami kolczastej maczugi zepchnął poganina do defensywy. Cran zbijał jego ataki, szykując się do kontry. Wtem zrozumiał, że Terror spycha go w kierunku lasu i zwracał plecami ku niemu. Gdy usłyszał delikatny szmer za sobą, pojął czemu.
Odskoczył gwałtownie w tył, odwracając się jednocześnie. Kolejny Demon leciał już ku niemu. Ten nie miał broni, a jedynie kilka pokracznych odnóży wyrastających w pleców. Poganin zaparł się mocno i złapał bestię w locie za gardło. Dopiero wtedy zdołał się mu przyjrzeć i odkrył, że wygląda jak krzyżówka człowieka i pająka. Nie posiadał co prawda odwłoka, ale z płaskiego, burego łba spoglądały gąszcze oczu, a pod nimi z trzaskiem zaciskały się kleszcze kłów. Gęste krople jadu kapały z nich, a gdzie upadły wznosiła się smużka dymu.
Cran miał szczęście. Żadna z tych kropel nie padła na jego odsłonięte ciało, jedynie dwie na skórzany karwasz. Wyczuwając ruch z boku, odwrócił się ku pierwszemu przeciwnikowi, drugim zasłaniając jak tarczą. Kolce maczugi wbiły się w potylice demona, wyrywając z jego żuwaczek zaskakująco ludzki jęk.
Mocnym kopniakiem Cran odrzucił od siebie poczwarę i teraz to on zaszarżował. Demon wyszarpnął swoją broń. Ku zaskoczeniu i jeszcze większej wściekłości poganina okazała się nią ludzka ręka, z której barku w jakiś przeklęty sposób wyrastały podobne soplom kolce. Musiała też być jakoś spreparowana, była bowiem sztywna i twarda jak drewno.
Terror był świetnym wojownikiem, blokując lub zbijając ciosy człowieka. Jego rozgotowane oblicze nie przestawało się przy tym uśmiechać, doprowadzając człowieka do furii.
– Tatuś – powiedziało nagle głosem małej dziewczynki.
– Aaarrrrgghhh! – Cran wrzasnął w odpowiedzi, wyskakując w górę i uderzając oburącz zza głowy. Atak był powolny i łatwy do zablokowania. Demon bez trudu zdążył nastawić maczugę.
Cios z ogromną siłą zepchnął ją w dół i ostrze topora zagłębiło się w głowę bestii niczym w świąteczne ciasto. Poganin zrozumiał, że jego przeciwnik musiał nie mieć czaszki, którą mógłby zgruchotać i mocnym szarpnięciem pociągnął broń do siebie.
To wystarczyło aby rozedrzeć ciało i szara materia wyprysła w górę jak z przekutego balonu. Demon zatrząsł się niczym osika po czym padł w tył i znieruchomiał. Nie było przy tym ani kropli krwi.
Zwalczając nagłe mdłości, Cran ruszył biegiem ku pancernikowi, ale tam walka nagle ustała. Pozostałe Terrory odskoczyły od obrońców i w ciągu kilku sekund zniknęły w mrokach lasu. Zapadła cisza zdała się jeszcze straszniejsza niż wrzask sprzed chwili. Tylko ciała pomordowanych i rany ocalałych dowodziły, że przed momentem wrzała tu walka.
Ludzie wstrzymali oddech, oczekując drugiej fali, gdy ta jednak nie następowała, zaczęli spoglądać jeden przez drugiego. Nie rozumieli czemu przeciwnicy odeszli.
Pojęli to dopiero kiedy dowodzący żołnierzami kapitan Berharg nie zdołał dłużej utrzymać się na nogach i upadł na twarz we własne, wyprute flaki…
Niespełna minutowa potyczka kosztowała ich jedenastu Pielgrzymów i siedmiu żołnierzy. Zdołali co prawda zabić kilka Demonów, ale to niewiele zmieniało. Terrorzy zrobili co chcieli. I zasiali strach.
Wewnątrz pancernika oficerowie kłócili się co do dalszych poczynań. Oficerowie sztabowi, zwłaszcza porucznik Lewino, chcieli zawrócić. Argumentowali, że skoro wieża została zniszczona to wróg na pewno zajął już posterunek. Inni oponowali, że Hind miał wysokie i mocne wały, jak i kaplicę pobłogosławioną przez kapłanów Mechanizmem Różnicowym.
Rozmowa na moment stała się gorąca, gdy sztabowcy niemal otarli się o podważenie Jego obecności.
Ostatecznie ucięła ją kapitan Horiana, spoglądając na ciało Berharga, położone na pryczy, przykryte jego oficerskim płaszczem.
– Nieważne, z łaską Jedynego, czy bez niego – dowódca zwiadowców porucznik Kolew przerwał w końcu ciszę. – Jesteśmy winni dowódcy dokończenie misji. Poza tym, nie będziemy uciekać przed byle pomiotem piekieł. Jesteśmy żołnierzami Eld Hain!
– Zaprawdę – zgodziła się Horiana, reszta zgromadzonych też pokiwała głowami, choć porucznik liczył na większy entuzjazm. Sztabowiec Lewino skrzywił się i zamamrotał coś pod cienkim wąsem.
– Pozbądźmy się w takim razie tego poganina – zasugerował. – Skoro idziemy w paszcze demona, to nie obrażajmy chociaż Jedynego mając kogoś takiego w naszej komitywie.
– Nie! – Kolew kategorycznie pokręcił głową. – Może i jest on kudłatym dzikusem, który odrzucił Jego łaskę, ale jako jedyny zdołał zabić dwa Terrory i to walcząc samotnie. Skoro jak twierdzicie idziemy w paszczę demona, to lepiej aby się udławił tym barbarzyńcą, niż nami!
Reszta oficerów znów pokiwała głowami.
Poganin w tym czasie siedział przy taranie lokomotywy, czyszcząc topór z paskudnie kleistego mózgu Terrora. Wpatrywał się w las, wsłuchiwał w szum drzew. Spoglądał na wolno przesuwające się obłoki. Starał się uważać, czy jego starzy, pierwotni bogowie nie będą chcieli mu czegoś powiedzieć. Jakoś go ostrzec.
Zmarszczył brwi, gdy dostrzegł jak chmury przed nimi zaczynają ciemnieć…
Gdy wyjechali na ostatnią prostą ich oczom ukazał się Posterunek Hind. Nie byli jednak w stanie stwierdzić wiele więcej, niż to że nie szalał w nim pożar. Wysokie ziemne wały i ceglane mury odgradzały widok do środka. Musieli przejechać przez niepokojąco rozwartą bramę, aby móc ocenić sytuację. Oficerowie naradzili się szybko i „Duch Jedynego ” zatrzymał się na skraju wykarczowanego pierścienia otaczającego posterunek.
– Dobra panowie – z rury komunikacyjnej doleciał poważniejszy niż poprzednio głos Kolewa. – Oto wasza szansa na odkupienie. Macie zbadać posterunek i dać nam znać czy w środku jest bezpiecznie. Otrzymacie dwie flary. Białą wystrzelicie jeśli możemy wjeżdżać, czerwoną jeśli nie. W tym drugim przypadku wracajcie w trymiga do pancernika. Będziemy tu czekać grzejąc silniki i gotując się aby dać wam ostrzał pomocniczy.
Pielgrzymi popatrzyli po sobie. W ich oczach było zaskakująco dużo radości i nadziei, a usta nieraz rozchylały się w uśmiechu. Istniała w końcu szansa, że w Hindzie wszystko jest w porządku i misja nie będzie samobójcza. To było więcej łaski niż zazwyczaj mogli liczyć. Każdy z nich musiał zabić siedmiu wrogów Jedynego aby dostąpić odkupienia, ale wypełnione zadania również mogły zostać zaliczone jako jedno z Siedmiu.
Zaczęli szybko schodzić, tym razem już nie stroniąc od Crana. Poganin czy nie, wszyscy widzieli, że zabił dwa potwory. Chcieli go mieć przy sobie, z tymi jego szerokimi ramionami i ogromnym toporem.
Odebrali pospiesznie flary przez wąską zasuwę w pancernych drzwiach, po czym ruszyli ku Hindowi. Dziwnie czuli się wychodząc na otwartą przestrzeń. Z jednej strony oddalali się od mrocznego lasu, z którego na plecy mogły skoczyć im Terrory. Z drugiej nie mieli się za czym skryć. Kilku strzelców wyborowych mogłoby ich zdziesiątkować.
Również czując ciarki wzdłuż kręgosłupa, Cran spojrzał w niebo. Chmury stawały się coraz ciemniejsze, przesłaniały zachodzące słońce, gdzieś na obrzeżach zaczynało błyskać. Byli już na tyle daleko, że Iglica Postępu Eld Hain nie rozpędzała burz. Pokrzepiony tym poganin, machnął zachęcająco bronią.
– Dalej, panowie – odezwał się, przyśpieszając kroku. – Zaraz zacznie padać, a tam w posterunku jest karczma i najlepsze piwo klasztornych browarów. Nie poskąpią go przecież swoim wybawcom!
Jego głos był dziwny, mocno schrypnięty, jakby od dawna nie używany. Było w nim jednak coś, jakaś dziwna pewność siebie, którą potrafił przelać na słuchaczy. Pielgrzymi również przyspieszyli, uśmiechając się.
Ciemniejące jednak wraz z niebem ściany posterunku zaczęły walczyć z ich nową dozą wigoru. Hind był coraz bliżej, zaczynając górować nad nimi, niczym ściany katedr Jedynego, przeciw któremu kiedyś tak zgrzeszyli. Niektórym dodawało to determinacji, innym wręcz przeciwnie, przypominało jak słabymi i marnymi są istotami.
Poganin nie postrzegał tego w ten sposób. Dla niego ważniejsze było co innego.
Cisza.
Hind zamieszkiwało ponad sto osób, w większości żołnierzy, była tam kaplica, karczma z burdelem, kilka warsztatów, zbrojowni, koszarowce i parowozownia. A wszystko to otoczone ciasno grubym wałem. Z tej odległości powinni już słyszeć odgłosy życia tego miejsca. Jeśli ono ciągle żyło…
Dreszcz strachu przeszedł po jego barkach, ale wtedy w oddali usłyszał dźwięk gromu. Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Uznał to za znak uwagi starych bogów, a być może nawet opieki. W pierwszym odruchu chciał powiedzieć o tym kompanom, ale poniechał tego zamiaru. Nie zrozumieliby, nie uznali tego za pokrzepiające. Wyznawcy Jedynego…
Dotarli w końcu do wrót kolejowych, słysząc przybliżające się odgłosy burzy. Tu jednak nawet Crana opuścił dobry nastrój. Wrota były wyłamane do wewnątrz. Za nimi zaczynał się obraz zniszczenia.
Budynki, tak ceglane jak i te z drewna były roztrzaskane niczym przez wściekłego olbrzyma z legend. Cegły i belki niby dywan zaściełały prawie całą przestrzeń wewnątrz wałów, na wysokość dobrego metra. Nie dostrzegając żadnych oznak życia, ani nawet szczątków, rozglądając się nerwowo i zaciskając ręce na drzewcach, oddział wszedł na niewielkie pole przy wrotach, na którym nie było śmieci. Był jakby specjalnie wyczyszczony, niczym plac apelowy. Albo arena…
Nim to do nich dotarło, błysnął pierwszy piorun i w jego świetle dostrzegli horror! Po wewnętrznej stronie murów wisiały przybite ciała. Dziesiątki, tuziny…setka! Wszystkie nagie i rozkrzyżowane. Choć błysk światła trwał tylko sekundę, dostrzegli że ich jelita są wyprute i powiązane razem niczym girlanda na święto Rozruchu Pańskiego.
– Na… – zaczął Cran, chcąc zakląć imieniem jednego ze swoich bogów, gdy przerwał mu rumor dochodzący z pola gruzów. I nagły syczący wizg zza posterunku. Ogromne kule różnokolorowego ognia wystrzeliły w niebo nad wałami. W pierwszym odruchu Pielgrzymi pomyśleli, że to flary wroga. Zaraz jednak zrozumieli swój błąd.
Kule ognia leciały po paraboli, wprost na pozycje „Ducha Jedynego”!
Nic nie mogli jednak na to poradzić. Mieli własne problemy.
Pociski Demonów oświetliły wnętrze wałów, ukazując dziesiątki potworów wynurzające się spod gruzów. Okute kościanymi płytami, nabite mięśniami, z obliczami pełnymi ostrych kłów, podnosiły się spod ciężkich cegieł i belek, niczym prastare potwory z jezior czy mórz. Tuzin, dwa…trzy…
Kiedy oddział Brutów zaryczał jednocześnie ich głos spłynął na ludzi niczym grom. Wielu Pielgrzymów poczuło ciepło płynące w dół nogawek, nie było jednak nikogo kto mógłby ich za to winić. Strach był ludzki.
Para Demonów wspięła się od zewnątrz na mury. Wyróżniali się na tle swoich potwornych oddziałów, ale zarówno ogromny, rogaty olbrzym jak i stojąca u jego boku drobna, piękna kobieta wydawali się teraz równie przerażający. Nikt z ludzkiego oddziału nie wątpił bowiem, że oto widzą przywódców wroga. A dotąd nikt kto ich ujrzał nie uszedł z życiem.
Rogaty olbrzym zakręcił nad głową najeżoną kolcami czaszką na długim łańcuchu. W odpowiedzi Bruci zawyli ponownie i ruszyli biegiem na ściśniętego przeciwnika. Po niebie przetoczył się odgłos gromu i z ciężkich chmur lunął deszcz.
Otrzeźwiło to Crana.
– Do tyłu! – Ryknął na całe gardło. – Połowa zostać w przejściu, tylna grupa biegiem do pancernika! Ruszać się, psy!
Oddział Pielgrzymów zafalował. Głos poganina przełamał paraliż strachu i zrobili co polecił. Tym co stali na przedzie łzy napłynęły do oczu, ale tak jak się pojawiły, zaraz wyparowały. Ich los został przypieczętowany i wszystko co mogli, to zginąć godnie i odpokutować swoje grzechy. A szansa ocalenia towarzyszy była słodką łaską od Jedynego. Jedyną o jaką teraz śmieli prosić. W kilka sekund cofnęli się do przejścia, przeistaczając w najeżoną ostrzami ścianę.
Jedynie poganin nie ruszył się z miejsca. Czas jakby zwolnił dla niego swoje tryby, kiedy z niebios spłynął deszcz. Czuł jego chłodny dotyk na ramionach, orzeźwiającą wilgoć na skórze, jak pył z torowiska jest zmywany z powrotem na ziemię. Dotyk nieba.
Uniósł na moment głowę i przymknął oczy, pozwalając aby burza go obmyła. Kolejny grom przetoczył się nad mającym zmienić w cmentarzysko posterunkiem. Cran uśmiechnął się, kiwając głową. Zrozumiał i był wdzięczny.
Rogaty olbrzym i jego piękna towarzyszka nie byli jedynymi, którzy będą obserwować bitwę. Byli też inni. Nieskończenie potężniejsi…
Bruci szarżowali na nielicznych obrońców niczym wywijająca maczugami lawina. Pierwszy skierował się na samotnego poganina, wzniósł maczugę do ciosu.
Rozległ się kolejny grom i Cran otworzył nagle oczy! Cofnął się o pół kroku, poderwał topór do ciosu. Obuch Bruta uderzył w ziemię, żeleźce topora śmignęło w powietrzu. Demon zawył gdy przerąbany kciuk odłączył się od jego ciała. Zamachnął bronią jednorącz, ale ten atak poganin po prostu zablokował. Pchnąwszy z całej siły odsunął maczugę i uderzył w drogą stronę, prosto w pierś przeciwnika. Kościany napierśnik Bruta wytrzymał uderzenie, ale on sam został cofnięty do tyłu, a powietrze uleciało mu z płuc.
W tym czasie jego pobratymcy wyminęli samotną przeszkodę i z ogromną siłą rzucili się na ścianę ostrzy. Silnymi uderzeniami spychali włócznie na bok, albo ufni w swoje zbroje, nabijali się na ostrza z całym impetem. Oba oddziały zderzyły się z łoskotem niezgorszym niż powodowany przez burze. Kości zaczęły pękać, skóra i mięśnie rwać. Krew wartko popłynęła po obu stronach, ale wynik walki mógł być tylko jeden. Tuzin półnagich i niedozbrojonych ludzi przeciw trzem dziesiątkom Demonów.
A mimo to Pielgrzymi nie oddali pola. Zatrzymali impet wroga. Oddali cios za cios. Ciężkie zębate ostrze odnajdywały przerwy w kościanych płytach, wbijały się w rozwarte paszcze i oczodoły.
Tu, w tej jednej, krótkiej chwili Bruci musieli zapłacić śmiercią za śmierć. I zdawali się być tym zachwyceni.
Cran walczył jak oszalały. Ciężki, starożytny topór śmigał w jego rękach jakby trzymał samo stylisko. Mocnymi uderzeniami rozbroił w końcu zranionego przeciwnika i zamaszystym ciosem zdjął mu głowę z karku.
Od razu stanął przed nim kolejny Brute. Najmniejszy z całego oddziału, podążał w ostatniej linii, zapewne nie spodziewając się nawet, że jakaś walka przypadnie mu w udziale. A tu spotkało go takie szczęście. Odchylił głowę do tyłu i ni to zawył, ni to zachichotał.
Ujmując maczugę wprowadził ją w ruch.
Poganin mimo swej postury, którą niemal dorównywał bestii, nie zaryzykował blokowania jego potwornych ataków. Zamiast tego sam uderzał, mierząc w broń, aby zmienić jej kierunek. Chciał odsłonić przeciwnika, pozbawić go równowagi i wtedy roztrzaskać mu rogatą czaszkę.
Młody Brute był jednak za szybki… i dobrze opancerzony.
Bez zawahania przyjął uderzenie na kościany nadgarstnik, tylko po to aby móc skrócić dystans. Odpychając żeleziec topora w bok, zarzucił swoją maczugę za głowę Crana. Chciał mocnym szarpnięciem do siebie przetrącić kark ofiary. Zadać jej godną śmierć.
Poganin instynktownie odkrył jego zamiar.
Wypuszczając stylisko, złapał Bruta w pasie i szarpnął do siebie. Zaskoczony Demon poczuł jak jego obute w kościane kopyta stopy odrywają się od ziemi i świat zawirował mu przed oczami. Upadł plecami na zaczynającą już rozmiękać ziemię.
Cran momentalnie złapał go za gardło, próbując wydusić z bestii życie. Wtedy poczuł piekący ból w ramionach, kiedy szponiaste dłonie Bruta rozorały mu skórę. Gdy ruszyły ku jego twarzy nie miał wyboru i musiał puścić gardło demona.
W ostatniej chwili zdołał złapać jego nadgarstki. Napinając ogromne mięśnie, tytanicznym wysiłkiem zatrzymał ich ruch i zdołał odepchnąć od siebie. Zaczęli się siłować w potwornym impasie, skazany na zagładę człowiek i podduszony demon. Poganin miał lepszą pozycję, Brute musiał poradzić sobie jeszcze z jego znaczną wagą. Aby mu to utrudnić człowiek opuścił się jeszcze, dodając kolejne kilogramy do dźwigni.
Wtem głowa demona wystrzeliła do góry, mierząc kłami w napęczniały od krwi kark wroga. Tylko gwałtowny unik, od którego stracił sporo ze swej pozycji uratował Crana. Obudził w nim jednak dziką wściekłość. Teraz to on uderzył głową z całej siły. Nos Demona praktycznie nie odstawał od czaszki, dlatego trafił na kolczaste zęby. Rozdarły mu skórę na czole, zalewając momentalnie twarz szkarłatem, ale to Brute zawył z bólu.
Połamane kły wpadły mu do gardła. Zakrztusił się. Siły go opuściły. Instynktownie wietrząc okazję, poganin puścił nadgarstki bestii i złapał ją za głowę. Szarpnął muskularnymi ramionami.
Odgłos kolejnego grzmotu zagłuszył trzask łamanego karku.
Szponiaste ramiona opadły na rozmiękającą ziemię, kopyta jednej z ofiar Bruta, przymocowane do jego stóp, orały ją w śmiertelnych drgawkach.
Poganin odchylił głowę do tyłu. Deszcz cudne chłodził rozognioną twarz, zmywał krew. Mężczyzna odnalazł stylisko swego topora jak i maczugi przeciwnika. Wzniósł je w górę i pierwotny ryk zwycięzcy wyrwał się z jego gardła.
Pozostali Bruci zamarli na ten dźwięk. Przerwali masakrowanie ciał Pielgrzymów i zamiast ruszyć za uciekającą połową oddziału zwrócili się ku Cranowi. Poganin podniósł się płynnie na nogi wznosząc broń do walki. Każda sekunda zwiększała szanse pancernika i jego towarzyszy na ucieczkę.
Wizg kolczastej czaszki dowódcy Brutów doleciał do wyłamanej bramy. Demony wyprostowały się, cofając o krok od człowieka. Ten zdziwiony odwrócił się do rogatego olbrzyma.
Dowódca demonów zaryczał coś, na co towarzysząca mu kobieta odpowiedziała krzykiem. Złapała go za ogromne ramię, próbując zmusić aby na nią spojrzał, ale równie dobrze mogłaby siłować się z drzewem.
Brute złapał łańcuch tuż poniżej czaszki i wzniósł ją w salucie. Następnie wskazał nią na bramę. Gdy Cran tam popatrzył, dostrzegł jak pozostałe potwory rozstępują się. Tworzą mu przejście.
Jego wychowany w cywilizowanej ostoi umysł nie mógł pojąc zachowania bezlitosnego wroga. Wystarczyło przecież spojrzeć na ciała wiszące na murach, aby dostrzec świadectwo ich bestialstw. Natura poganina, barbarzyńcy rozumiała to jednak w pełni.
W zachowaniu wroga nie było litości. Było uznanie. I chęć stoczenia walki na równiejszych warunkach. W niedalekiej przyszłości.
Cran nie zaglądał darowanej maszynie w tryby. Pospiesznie, choć dystyngowanie ruszył pomiędzy Brutami. Z pewnym żalem, ale i dumą przeszedł nad plątaniną ciał towarzyszy i wrogów. Skinął im głową na pożegnanie.
Pancernika już tu nie było. W ziemi koło miejsca jego postoju ziały duże leje i wyrwy. Drzewa wokół płonęły, lub już były wypalone. Kilkadziesiąt różnorakich demonów leżało martwych na nagim terenie, poszatkowanych, lub poprzebijanych ostrzałem z „Ducha Jedynego”. Gdy Poganin powiódł po nich wzrokiem dostrzegł, jak zza wałów posterunku wyłania się cała rzesza demonów.
Czując na sobie ich wzrok, poganin ruszył biegiem w drogę powrotną do Eld Hrin. Wykonali swoje zadanie. Znaleźli wroga.
Niech Jedyny ma ich w swojej opiece…