Ciepły wosk był miękki i przyjemny. Gdy była sama, nie wolno jej było dotykać świec. To podsycało ciekawość. Wiedziała, że są gładkie, że zapach bierze się z wosku. Zapytała, po co tata tyle ich trzyma. Malfirs, chowaniec czarnoksiężnika, najpierw powiedział, że dla światła. Potem dłonie zaczęły mu się pocić, jakby się denerwował. Tłumaczył jej, nie pierwszy raz, co to światło. Próbował zmienić temat. Zaczął mówić o rytuałach, a w końcu o jakimś romantycznym stroju, albo nastroju. O tym chyba nie lubił mówić, bo spocił się całkiem i zaśmierdł siarką. Łapy miał śliskie jak ryby. Vessa trzymała kiedyś rybę: nic miłego.
Żeby poukładać nową wiedzę w głowie, lubiła bawić się, prowadząc dialogi w myślach.
– Uratuję panią, królewno! Najpierw zapalę świece, to będzie światło i romantyczny nastrój.
Kamienna królewna była zimna i dumna. Twarz zdobiło jej koronkowe czółko, a suknię spinała brosza w kształcie jaskółki.
– Żadnych świec. Jestem czarownicą i kocham ciemność. I dlaczego mnie pan budzi?! Całą noc tańczyłam na sabacie, a teraz się nie wyśpię. Za karę zmienię pana w żabę i przerobię na eliksir!
– Jak pani śmie?
Kamienny rycerz wznosił ręce w oburzeniu. Narratorka uśmiechnęła się, a potem zmarszczyła brewki, wyobrażając sobie, że mówi:
– A jak pan śmiał wejść bez pytania do mojej wieży? Powinien pan wpaść w pułapkę i wyciągnąć kopyta!
***
– Na płonący kutas ifryta! – zaklął zaklinacz. Ostrze na łańcuchu przeleciało w poprzek korytarza. Krok więcej i rozcięłoby na pół jego chuderlawy korpus i głowę z nastroszoną, rudą czupryną. – Stąpaj ostrożnie, Cudzie!
Zielonooka wojowniczka odpowiedziała śmiałym uśmiechem. Wiedzieli, gdzie idą.
Wieża Nefastesa mierzyła trzysta stóp i już z zewnątrz budziła niepokój. Sprawiała wrażenie czarnego rogu wyrwanego z łba gargantuicznego diabła. Ściany miała z tajemniczego materiału w kolorze smoły, być może w istocie z jakiejś zrogowaciałej, diabelskiej keratyny utwardzonej ogniem piekielnym? Minęli już kilka pomieszczeń, równie dziwacznych co sama budowla, z makabrycznymi kandelabrami z ludzkich kości i czaszkami na stertach zwojów, niby przyciski do papieru.
Na końcu korytarza z pułapką mieściła się komnata ze spiralnymi schodami, pnącymi się w górę. Był tam też niedokończony portret mężczyzny z kręconą, czarną brodą i poważną twarzą. Szata arcymaga i spiczasta mitra były niedokładnie pokolorowane i bez detali.
***
Malarz, mieszając farby, zastanawiał się, gdzie czarnoksiężnik trzyma klucze do celi. Nagle usłyszał za plecami poważny głos. Jakby mag czytał w myślach, jak w odkrytej talii tarota.
– Przypomnij, miły gościu, dokąd zmierzałeś?
– Nad jezioro Narien, malować ołtarz w świątyni anielskiej boga słońca, mistrzu Nefastesie. Nocą zbłądziłem ze szlaku i prosiłem was o gościnę.
– Do świątyni anielskiej? Bardziej, koleżko, zabłądzić nie mogłeś – zarechotał Malfirs.
– A ja powiedziałem, że za nocleg w mojej piernikowej chatce… i ocalenie duszy, namalujesz dwa portrety. Mówiłem coś o ratowaniu niewolnicy?
– Nic nie mówiłeś o ratowaniu niewolnicy, mistrzu! – Służalczy demon zawsze chwytał retoryczne pytania czarnoksiężnika w locie. Przychodziło mu to tym łatwiej, że miał błoniaste, karmazynowe skrzydełka.
Twarz malarza stała się bledsza niż płótno, nad którym pracował. Opuścił pędzel i paletę.
– Zabroniłem ci malować? – Głos maga był przerażająco spokojny.
– Wręcz przeciwnie! – podkreślił gniewnie Malfirs.
Artysta ponownie wzniósł pędzel, choć dłoń dygotała mu ze strachu, rozkapując kropelki farby.
– To raczej dobre maniery wymagałyby, byś przestał, gdy ktoś z tobą rozmawia, Jasiu. – Każdy uśmiech Nefastesa był tylko minimalnym wzniesieniem kącików ust. Pędzel i paleta wypadły malarzowi z rąk. Z różdżki maga wystrzelił promień czerwonego światła.
Do cel chadzał sam. Maga irytowałyby tu błazeńskie odzywki skrzydlatego demona. Wolał być w cztery oczy z więźniem. Lub więźniarką.
Łańcuchy oplatające jej kończyny unieruchomiłyby olbrzyma. Nagie plecy poznaczył kańczug. Czarnoksiężnik zamachnął się i uderzył raz jeszcze. O, jakże to było przyjemne! Piekielnie błogie! Bicz w ręku stawał się rekwizytem władzy. Ściskanie rękojeści przypominało o tym Nefastesowi, a bolesny dotyk plecionego rzemienia – porwanej pustelniczce.
Miała zgrabne ciało. Znak, że w swoim eremie żyła w więzi z naturą. Uderzył ponownie. Skóra ofiary nie wytrzymała i wypuściła strumyczek krwi.
– Za co? – jęknęła, wciąż nie dowierzając swojemu nieszczęściu.
– Słucham? – Pulsował z emocji, ale nie zdradzał tego głosem. Choć zapach świeżej juszki cnotki rozgrzewał w nim niskie instynkty, dostatecznie długo uczył się kontrolować odruchy ciała. Panować nad głosem, wyrazem twarzy, a nawet myślami. Silna wola była konieczna, by ujarzmiać demony.
Pustelniczka zamilkła, a rzemień i tak spadł na jej plecy. Wykręcił się przy uderzeniu, pozostawiając siną pręgę na piersi. Biust uwięzionej, w zestawieniu z jej niskim wzrostem, wydał się magowi wyjątkowo pełny. Czarnoksiężnik poczuł swój prężny, czarci ogon. Chętnie zgwałciłby torturowaną natychmiast, ale nie miał już dla niej czasu. Baśnie zwykle to pomijają, ale by zostać czarnoksiężnikiem, nie wystarczy mroczne serce i uśmiech złych mocy. Trzeba ciężko pracować. Siedzieć nad grimuarami. Dokształcać się nieustannie. A przecież on, Nefastes, zajmował się nie tylko czarną magią.
Był też ojcem.
Siarczyście uderzył pustelniczkę w pośladek, by dać ujście chuci. Rzucił szorstko:
– Uszczęśliwisz dziś kogoś bardzo ważnego, Małgosiu.
Dojrzał na twarzy więźniarki oznaki mdłości, widocznie bała się, że zaraz ją zbezcześci. W tym wszystkim nie mogła ukryć zdziwienia. Niebiosa! Czemu nazywał ją Małgosią?!
Niczego nie wyjaśnił. Wypowiedział zaklęcie i łańcuchy zniknęły. Zlękniona kobieta chwyciła z podłogi koszulę i okryła się nią. Nefastes zbliżył się i zadał jej ostatni cios, swoją różdżką.
Odetchnął głęboko. Była pora grimuarów, a potem czas dla Vessy. Zbliżały się dziesiąte urodziny dziewczynki.
***
– To już ostatni. – Splunęła i skopała truchło pomniejszego diabła ze schodów. Oddychała ciężko, twarz miała posiniaczoną, a brygantyna nadawała się pod młotek płatnerza. Przycięte do połowy szyi włosy w kolorze mosiądzu pozlepiały się od potu i krwi. – Dla mnie pestka – szepnęła.
– Wiem, Cudzie. – Spod pomarańczowych brwi, oczy zaklinacza patrzyły na nią z uczuciem. Podobała mu się jeszcze bardziej w szkarłatnym świetle, rzucanym przez owalny witraż w szerokim oknie skąpanej we krwi demonów sali.
– Naprawdę nie mogliśmy kupić tej książki w żadnej księgarni, Mądralo?
– To nie książka, tylko grimuar, Cudzie. I Nefastes ma jedyny taki na świecie. Oprawiony w skórę czarnego jednorożca i diamenty karbonado, pełen tajemnic tak potężnych, że…
– Tak, wiem – ucięła. – Już opowiadałeś. Może czarnoksiężnik ma więcej bazyliszków. Skóry z poprzedniego po oprawieniu nie starczy mi nawet na płaszczyk. Chodźmy po twój nowy grimuar, mój arcymagu.
Diablik wypełzł zza zwłok i zapiszczał dziko, rzucając się jej do gardła z obsydianowym puginałem. Z dłoni zaklinacza pomknął piorun i odrzucił czarta prosto na czerwony witraż. Szkło się rozbiło i nieszczęśnik wypadł z wieży. Diablik nie miał skrzydełek.
– Ten był ostatni – powiedział zaklinacz i lekko poklepał wybrankę po opancerzonych plecach.
***
Witraże, jak w jakiejś świątyni! W infernalnych barwach czy nie, idiotyczny koncept. Pomysł wyjątkowo złośliwej wiedźmy. O sercu tak paskudnym, iż niejedno stworzenie odetchnęło z ulgą na wieść, że przy porodzie wyzionęła ducha. Czarnoksiężnikowi też ulżyło. Przez rok mieszkania w jego wieży zdążyła powstawiać głupie witraże, zgubić (albo ukraść) dwa woluminy czarnej magii i odesłać w otchłań ulubionego sukkuba. Poza tym wypijała wino, wyjadała kawior, a nietoperza wampira, który mieszkał na strychu, spaliła ognistą kulą, bo podobno wplątywał się we włosy.
Z matką Vessy dzielił pasję czarnej magii, ale daleki był od tego, by kiedykolwiek ją pokochać. Poczuł się nieco oszukany tym, że wykorzystała jego nasienie bez pytania o zgodę, ale nie wykłócał się. Ostatecznie sam umieścił je wewnątrz czarownicy, więc pretensje byłyby trochę nie na miejscu. Gdy rósł jej brzuch, Nefastes pracował nad nowym rytuałem i nie zawracał sobie głowy rodzicielstwem.
Aż nadeszła noc, gdy rodziła się Vessa. Granat nieba łyskał piorunami, huczało tarabanami grzmotów. Złe duchy okrążały rogową wieżę, jak strumienie czarnej wody wokół oka cyklonu. Gdyby zatopił wówczas sztylet w niemowlęcym serduszku córki… spłynąłby na niego taki zdrój energii, że mógłby wykuć potępieńczą mocą tunel do samego piekła. Ale gdy zobaczył małe, fioletowe oczka, nie mógł opuścić na nią ostrza. Czarny klejnot nie wypił tamtej nocy młodziutkiej duszy.
A dziecko urodziło się ślepe. Jedno wejrzenie w ten cudowny, bezużyteczny fiolet wystarczyło, by spętała go urokiem. Mała czarodziejka. Jego… Czarnoksiężniczka. Tak na nią mówił, choć Vessa nie mogła usłyszeć. Urodziła się ślepa… i głucha. Bogowie byli wyjątkowo nielitościwi. Myśl o karze za grzechy rodziców, wydała mu się zabobonna i bezpodstawna. Przyszła na świat z przekleństwem? Przecież nie mogła narodzić się w lepszym miejscu, niż wieża Nefastesa.
Nefastes był uczniem Hiorma Roztropnego. A stary Hiorm wymyślił kiedyś, jak przekazywać sobie myśli w otchłani. Wędrowali po pandemonium, trzymając się łańcuchów spinających piekielne kręgi. Oczy mieli zamknięte, by nie ulec iluzji groźnej jak śmierć. Uszy zatykali woskiem z anielskich piór, żeby nie słyszeć zawodzenia potępieńców. Telepatia niosła ryzyko, bo w każdą myśl mógł wślizgnąć się demon. Mistrz wyuczył więc czeladnika, że każdy skrawek dłoni będzie oznaczać inną literę. I tak, przesuwając dotykiem po palcach i liniach biegnących na skórze przekazywał mu: „za mną”, „stój”, „otwieram portal”.
Cena mądrości starca była wysoka, ale Nefastes nie wzdragał się przed żadną zapłatą. Moc też miała cenę, nic nigdy nie było za darmo. Na końcu i wędrówka po piekle wydała owoc. Ze Zwoju Diamentowej Ofiary nauczyli się, jak uwięzić duszę w pergaminowym więzieniu, między kartami księgi.
Po latach, trzymając na rękach bezbronną córeczkę, z cynicznym grymasem zauważył, że jest wdzięczny mentorowi za dotyk jego żylastych dłoni, który niósł mu mądrość, na równi z bólem. Gdy mała podrosła, Nefastes nauczył ją alfabetu Hiorma.
***
– Widzisz to, co ja? – spytała wojowniczka, maskując drżenie głosu. Niedawna pewność siebie gdzieś zniknęła.
– Widzę – odrzekł zaklinacz – nie bój się, Cudzie. – Pogłaskał jej głowę.
Mimowolnie przysunęła się do niego i przytuliła. Broniła ukochanego przed szponami i rogami diabłów, ale wobec czarnej magii była bezradna.
Przed bohaterami rozciągała się sala o wysokim sklepieniu, wypełniona milczącą rotą kamiennych postaci.
***
– Jak Vessa?
– Doskonale, mistrzu. – Chowaniec mrugnął grubymi powiekami. – Właśnie skończyliśmy czytać bajkę o Bezrękiej Dziewczynie. Na koniec Vessa powiedziała, że to jednak dobrze mieć parę rąk.
Twarz Nefastesa rozjaśnił dyskretny uśmiech.
– Zostawiłem ci kielich krwi jednorożca.
Zadowolony Malfirs wyfrunął z sypialni Vessy. Mag podszedł do córki i pogłaskał ją po niesfornych, kruczych lokach. Uśmiechnęła się, czując silną dłoń ojca. Chwyciła ją i zaczęła pisać alfabetem Hiorma:
– I jak nasze portrety, tato?
– Podziękowałem malarzowi za współpracę. Przy ustalaniu ceny obrazów, okazał się dla mnie za twardy.
Cienkie usta małej wygięły się w smutną podkówkę. Miał ochotę zapytać córkę, po co właściwie potrzebny jej portret, ale bał się ją zranić. Spróbował zmienić temat:
– Mam dla ciebie dwie nowe rzeźby.
– Jakie?
– Jasia i Małgosię.
– Dziękuję, tato.
Widział, że wiadomość o nowych zabawkach nie sprawiła małej tyle radości co zwykle. Zasępił się, widząc jej reakcję. Kamienne rzeźby zwykle bardzo uszczęśliwiały Vessę. Wolała je od gałgankowych lalek i koników na biegunach. Zrządzeniem losu, Nefastes był mistrzem petryfikacji. Chciał nawet podarować dziewczynce żywego bazyliszka, żeby mogła sama tworzyć rzeźby. Wścibscy poszukiwacze przygód popsuli plan: uwolnili niewolników i zabili potworka. I niemal zepsuli małej dziewiąte urodziny. Nigdy więcej!
– Tato? – Kciuk, czubek kciuka, kciuk, czubek serdecznego palca. T-a-t-o. – Czy ja będę czarować, tak jak ty? Jak mama?
Nefastes nieraz łapał się na tym, że prosto i szczerze patrzy córce w oczy. Nie mogła o tym wiedzieć. Czy wiedziała, że ojciec zawsze mówi jej prawdę? Nie chodziło o niewinne eufemizmy, jak z niewdzięcznym malarzem. W głębi duszy czuł, że ona rozumie. Na ważne pytania nigdy nie odpowiadał kłamstwem.
– Nie wiem, Vesso. – Lewy kraniec dłoni: nad nadgarstkiem, czubek wskazującego palca, dwa kółka pośrodku dłoni, czubek serdecznego palca. V-e-s-s-o.
Przytulił ją.
– A co byś wyczarowała?
– Lustro, jak w Królewnie Śnieżce. Tato, w bajce królewna naprawdę umiera po zjedzeniu zatrutej gruszki, czy Malfirs znów coś pokręcił?
– Pokręcił – uśmiechnął się Nefastes. – Królewna umiera po zjedzeniu zatrutego jabłka.
– To dobrze, bo zjadłabym gruszkę.
Mag wyjął z rękawa soczysty owoc i wręczył Vessie, a potem pocałował czubek czarnowłosej główki.
– Z portretu nici – przypomniał Malfirsowi.
– Ale za to sposób w jaki załatwiłeś tego tandeciarza, mistrzu! Prawdziwa sztuka różdżki!
Nefastes zmrużył oczy, ignorując pochlebstwa.
– Co jej damy na urodziny?
– Ostatnio zachwycała się Królewną Śnieżką.
– Mógłbym zamienić w kamień siedmiu karłów…
– Najbardziej zaciekawiło ją zaczarowane lustro.
– Zwierciadło… Tak, mówiła o nim. – Nefastes zmierzył Malfirsa bezlitosnym wzrokiem. – Najpierw portret, a teraz to. Co moja córka miałaby robić ze zwierciadłem? Może jeszcze niech jej mówi, że jest najpiękniejsza na świecie?
– Nie denerwuj się, mistrzu. Mam pewien pomysł.
– Lepiej nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę.
– Pamiętasz żelazną dziewicę, którą skonstruowaliśmy, żeby wysysać energię z cierpień niewolników?
– Tę, która zmieniała temperaturę?
– Dokładnie. Tę, która podgrzewała się od błagań o łaskę.
– Miałeś dobry pomysł, by wysmarować ją olejem – pokiwał głową Nefastes.
Malfirs uśmiechnął się, zadowolony z aprobaty mistrza. Mówił dalej:
– Lustro dla Vessy mogłoby zmieniać temperaturę. Od jej dotyku będzie stawało się cieplejsze.
– Bo jest najpiękniejsza.
– Otóż to. Oczywiście nie bardzo gorące, żeby się nie sparzyła. A jak ja go dotknę, to będzie zimne jak lód. Spodoba jej się.
– Masz głowę między rogami, stary diable.
– W piekle byłem racjonalizatorem.
***
– Zje nas pani? – spytał kamienny Jaś.
– Błagam, nie! – jęczała kamienna Małgosia
– Głupcy – odpowiedziała czarnoksiężniczka – nie jadam ludzi, tym bardziej takich chudzielców!
– A dlaczego tak tu ciemno? – dociekał Jaś. – Nie widzę własnych dłoni. Pani na pewno jest brzydka, jak Baba Jaga.
– Przekonaj się sam – rzuciła mu wyzywająco.
Dotykała swojej twarzy i ramion, wyobrażając sobie, że to dłonie chłopca.
– Jest pani piękniejsza od mojej Małgosi! Zróbmy z niej rytuał i zamieszkajmy razem!
Kamienna twarz Małgosi wyrażała lęk i obrzydzenie, jakby od zdrady Jasia naszły ją mdłości. A Vessa, choć nie była pewna, czym jest rytuał, wiedziała, co odpowiedzieć Jasiowi:
– Bezczelny! To ja zadecyduję o tym, kto zamieszka w mojej wieży!
***
Diabli trup ścielił się gęsto na gładkiej posadzce. On magią, ona mieczem, wytrawne zabijaki, w tańcu śmierci nie mieli sobie równych. Jeszcze za dawnych dni, łupiąc na cesarskim trakcie, nieźle dawali sobie radę z liczniejszym przeciwnikiem. A demony Nefastesa? Może wielkie i straszne, ale ruszały się jak wozy z węglem i śmierdziały jak urobek z pokładu o wysokiej zawartości siarki.
Wojowniczka wytarła głownię w zwisającą spod sufitu chorągiew z rogatą czaszką. W wieży pełnej czarów i zagadek na moment odzyskała inicjatywę.
I wtedy go zobaczyli. Stał na końcu korytarza, w czarnej szacie i mitrze z pentagramem.
– Za nim! Łap skurwysyna! – krzyknął zaklinacz.
Zdążył wywołać piorun i trafić Nefastesa w ramię. Mag zawył z bólu. W pościgu wbiegli do ośmiobocznej sali. Wtedy Malfirs, przyczajony pod sufitem, obrzygał zaklinacza żółtym kwasem. Fetor ścinał z nóg, ale widok był jeszcze gorszy. Wojowniczka niemal wypuściła oręż, gdy kochanek rozpuszczał się na jej oczach. Z jego krzyków zrozumiała tylko:
– Zabij!
Odgadła prośbę o cios łaski. Nie zdążyła go zadać. Nefastes wyczarował promień, który zmienił poszukiwacza przygód w posąg. Spetryfikował cierpienie. Ukochane lico przemieniło się w szkaradną maskę, oszpeconą kwasem. Okrzyk bólu uwięzł w topniejących wargach.
Wojowniczka skupiła wzrok na złośliwym uśmiechu Malfirsa i cisnęła w chowańca mieczem z taką siłą, że głowę demona przyszpiliło do hebanowego żyrandola.
Czarnoksiężnik zaklął w mowie piekieł. Uderzenie tajemnej siły pchnęło wojowniczkę po posadzce i z trzaskiem rozwarło nią żółte, kościane drzwi. Z łowczyni stała się zwierzyną. Kuliła grzbiet, unikając promieni, które skwierczały w powietrzu. Gonił ją długim, mrocznym korytarzem do komnaty zasnutej półmrokiem. Słyszała jak dyszy, tłumiąc zmęczenie gniewem. Czuła, że nie da rady dłużej biec. Pociski zbliżały się jak czerwone szerszenie. Ujrzała na ścianie zwierciadło, osłoniła się nim. Drgnęła zaskoczona, bo było ciepłe. Odbity lustrem promień trafił w pierś Nefastesa.
Na twarz maga napłynęło zdziwienie. Nieraz dumał nad tym, jakie to uczucie.
Zastygł szybko jak wosk lany w wodę, stwardniał i stał się kamienną rzeźbą. Lustro nagle zrobiło się zimne.
Wojowniczka podskoczyła gwałtownie i artefakt wypadł jej z rąk, z trzaskiem uderzając w podłogę.
Usłyszała szurnięcie małych bucików. Tuż za plecami miała dziewczynkę. Czarne loczki zasłaniające oczy, spokój jej twarzy na widok śmierci maga i nieodgadnione milczenie zmroziły zbrojnej szpik w kościach silniej, niż pół hordy dopiero co ubitych demonów. Wycofywała się powoli, drżąc od napięcia. Bez miecza czuła się zupełnie bezbronna. Blada dziewczynka jak upiór sunęła w jej stronę.
– Odejdź! Odejdź ode mnie! – krzyczała wojowniczka. Mała nie reagowała.
Na piedestale zbrojna dostrzegła znienawidzoną księgę, w połyskliwej, czarnej oprawie z diamentów karbonado. Grimuar Nefastesa, który odebrał jej ukochanego. Podwyższenie znajdowało się przed bazaltowym ołtarzem, na którym tlił się zielony ogień. Wściekła wojowniczka chwyciła grimuar i cisnęła w płomienie. Wyschnięte stronnice wnet zajęły się ogniem.
Bohaterka cofała się dalej, oddalając od zjawy i nie mogąc oderwać wzroku od hipnotyzujących płomieni. Wtedy znad księgi podniosła się eteryczna postać. Duch uwięziony w pergaminie. Półprzezroczysta sylwetka młodej kobiety w barwie nefrytu, z dziurami ziejącymi ogniem, zamiast oczu. Szyszymora. Dusza zmarłej przy porodzie.
Duchy rozumieją więcej. Zielona matka zwróciła się ku zjawie i spojrzała na swoje eteryczne dłonie, bezsilne w planie materii.
Rozległ się krzyk. Okrutny, przenikliwy, rozrywający. Bohaterka złapała się za uszy. Nie pomagało. W końcu poczuła na palcach krew. W panice, wojowniczka tłoczyła w młode płuca powietrze jak w kowalski miech. Usta zrobiły się suche, zakłuło w klatce piersiowej.
Zielona szyszymora pośród płomieni i zjawa sunąca w stronę skamieniałego Nefastesa. To był ostatni widok, zanim straciła przytomność.
***
Pachniało, jakby paliło się coś dziwnego. Chyba Malfirs znów dorzucił coś do ognia. Czarnoksiężnik stanowczo zabronił córce zbliżać się do płomieni, a ona ufała swojemu tacie. Uśmiechnęła się promiennie, myśląc o miłości ojca, który podarował jej rzeźbę samego siebie. Gdy prawdziwy mag będzie pracował w laboratorium albo piórem feniksa kreślił zwoje na swoim kantorku z czaszek, Vessa pobawi się z kamiennym tatą i czas szybciej zleci.
Prezent prawie tak wspaniały, jak lustro, które dostała na urodziny. To dopiero był cudowny podarek! Ojciec to prawdziwy czarodziej. Poszła poszukać zwierciadła. Leżało na ziemi, przewrócone. Rozbiło się. Chciała je podnieść i rozcięła sobie dłoń kawałkiem szkła.
Ręka córki czarnoksiężnika była cała czerwona, ale nikt nie mógł tego zobaczyć.
Usłyszeć płaczu.