- Opowiadanie: Egia - Pieśń z Błękitnego Archipelagu

Pieśń z Błękitnego Archipelagu

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Pieśń z Błękitnego Archipelagu

 

Jeden z zebranych wokół mnie wojowników podszedł bliżej, a kiedy moja pieśń dobiegła końca, zrobił kilka kroków w moim kierunku i chwilę później usiadł obok.

– Skąd ta pieśń, bardzie? – zapytał, gdy tylko reszta gapiów rozeszła się w milczeniu.

Uniosłem wzrok. Jego gładka młodzieńcza twarz zwrócona była w moim kierunku, a zielone, pełne blasku oczy wyczekiwały jakiejkolwiek mojej reakcji. Przymknąłem powieki, ciężko wzdychając. W końcu ktoś zapytał. Dotychczas słyszałem jedynie pochwały na temat samej melodii, najwyraźniej nikt nigdy nie zagłębiał się w słowa, które próbowałem przekazać.

– Z Błękitnego Archipelagu – odparłem krótko i sceptycznie.

Młodzieniec zaśmiał się, a lśniąca zbroja na jego ciele zadrżała. Zmarszczyłem brwi, przypatrując się jego twarzy z zaciekawieniem. Zdążyłem go już wrzucić do jednego wora z innymi ignorantami, jednak jego oczy napełniała, pewnego rodzaju, szczera ciekawość. Siedzieliśmy przez dłuższą chwilę na kamiennym murze, idącym wzdłuż drogi do jednego z ludzkich królestw. Młodzieniec wciąż patrzył na mnie wyczekując odpowiedzi.

– Pytam o bohatera, o którym śpiewasz – dodał.

– Bohatera… – powtórzyłem drwiąco.

– Zaintrygowała mnie jego historia… – zaczesał za ucho dłuższe, brązowe włosy, a moim oczom ukazała się para długich, szpiczastych uszu.

„Półelf…”, pomyślałem, w milczeniu zawieszając wzrok na samym wojowniku. Odchrząknąłem, zasłaniając twarz ręką, w czasie kiedy drugą sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni. Po chwili wyjąłem z nich, towarzyszącą mi przez większość życia, drewnianą fajkę. Mój towarzysz patrzył ze spokojem, jak nabijam ją tytoniem. Kiedy po kilku wdechach rozpaliła się na tyle, że tytoniowy dym przyjemnie wypełnił już moje usta, usiadłem wygodnie i uśmiechnąłem się do młodzieńca. Chwilę później zacząłem swoją opowieść.

***

Cała historia miała miejsce ponad dwadzieścia lat temu. Byłem wtedy w jednym z południowych miast Błękitnego Archipelagu, gdzie wychwalałem w swoich pieśniach czyny najznamienitszych, legendarnych wojowników. Nie ukrywam, że zależało mi na pieniądzach bardziej niż na jakiejkolwiek idei. Zostałem przez naszego boga obdarzony talentem, który mistrzowsko potrafiłem wykorzystać. Moje imię było na ustach wielu ludzi, elfów i krasnoludów, którzy zachwycali się, nie tylko czynami, o których śpiewałem, ale także samymi pieśniami.

Wieczór postanowiłem spędzić w jednej z miejscowych oberży. Siedziałem przy krótkiej ławie w kącie sali. W pomieszczeniu aż roiło się od głośnych, przechwalających się osiłków. Przechyliłem kufel, wlewając w siebie ostatnie krople piwa, a kiedy z hukiem odstawiłem naczynie, moim oczom ukazał się młody brązowowłosy mężczyzna, siadający naprzeciw mnie. Było to moje czwarte piwo z kolei, dlatego też widząc go jedynie otworzyłem szerzej oczy.

– Lazendaar? – zapytał.

W milczeniu przypatrzyłem się jego ubiorowi. Miał na sobie lichą skórzaną zbroję, która najwyraźniej wiele przeszła od czasu swojego powstania, w dodatku brakowało na niej kilku metalowych ćwieków. U pasa wisiał długi, jednoręczny miecz, schowany w skórzanej pochwie, na której widniał orzeł wyszyty kolorowymi nićmi. Następnie mój wzrok spoczął na jego twarzy. Świeży zarost porastał jej większą część, a błękitne bystre oczy wpatrywały się we mnie niczym wilk w swoją ofiarę. Ospale mrugnąłem kilka razy, próbując wyostrzyć wzrok.

– We własnej osobie… – odparłem, a przybysz obdarzył mnie szerokim uśmiechem.

– Długo musiałem cię szukać.

– Ha! – parsknąłem. – Zazwyczaj to ja szukam innych. W czym mogę ci pomóc, młodzieńcze?

– Słyszałem, że dobry z ciebie bard… – zaczął odrobinę zmieszany. – Potrzebuję kogoś takiego, jak ty.

Kiedy usłyszałem jego słowa, uniosłem wysoko brwi.

– Chcesz zdobyć sławę? Chcesz, aby o tobie mówili? Abym śpiewał o tobie pieśni? – wyliczałem drwiąco. – Zapewne słyszałeś też, że dobry bard wiele kosztuje…

– Słyszałem… – spuścił głowę.

Po chwili odwiązał od paska sakiewkę i ostrożnie wysypał jej zawartość na blat stołu. Ku mojemu zdziwieniu po gołych deskach rozsypało się około dwudziestu złotych monet. Na ich widok momentalnie otrzeźwiałem i wycierając kąciki ust usiadłem wygodniej, opierając się o stół. Uśmiechnąłem się szeroko.

– Myślę, że się dogadamy… Do czego jest ci potrzebny taki bard, jak ja, młodzieńcze?

Mężczyzna odchylił się na krześle, ciężko wzdychając.

– Chciałbym, abyś napisał pieśń o zadaniu, którego niedawno się podjąłem.

– Nie ma problemu – odparłem bez namysłu, z chciwością wpatrując się w górę złota.

– Jednakże… nie interesuje mnie pieśń pełna kłamstw. Nie chcę też uchodzić za bohatera…

Zmarszczyłem brwi. Dotychczas miałem do czynienia z ludźmi ogarniętymi pragnieniem chwały. Z ludźmi, którzy płacili mi każdą dodatkową złotą monetę za dodatkowo zabarwiony czyn. Najwyraźniej ten człowiek był inny niż wszyscy. Jego zapłata była jedną z wyższych, które mi zaoferowano. Wykrzywiłem usta w półuśmiechu, nie mogąc pojąć jego działania.

– Chciałbym, abyś towarzyszył mi podczas mojej krótkiej wędrówki i na podstawie tego, co zobaczysz, stworzył pieśń inną niż wszystkie, które do tej pory wyszły z twych ust.

– Wędrówki? – powtórzyłem zaskoczony.

– Tak – odparł, wyciągając w moją stronę dłoń. – Przyjmujesz tę ofertę, bardzie?

Nie byłem w stanie ukryć, że jego propozycja bardzo mnie zaintrygowała. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, ale byłem pewien, że człowiek, pragnący zapłacić mi taką ilość złota, nie może być byle kim. Wstałem, chwiejąc się delikatnie i uścisnęliśmy sobie dłonie nad drewnianym stołem. Uśmiechnąłem się półgębkiem, a młodzieniec nie pozostał mi dłużny.

– Szczegóły wyjaśnię jutro – odrzekł, oddalając się w kierunku schodów prowadzących na piętro.

Chwilę później i ja udałem się na spoczynek w wynajętym przeze mnie pokoju.

Następnego dnia spotkałem się z młodym wojownikiem pod wejściem do oberży. Tym razem widziałem go wyraźniej niż poprzedniego wieczora. Zamachał w moją stronę, uśmiechając się szeroko, na co jedynie skrzywiłem się w niezadowoleniu.

– Witaj Lazendaarze – odparł.

– Witaj…

Młodzieniec spojrzał ze zdziwieniem na mój wyraz twarzy. Wczoraj się nie przedstawił, więc nie wiedziałem nawet, jak ma na imię. Po chwili otrząsnął się i ściskając moją dłoń powiedział:

– Rafandel Bryn.

Moją uwagę przykuła srebrna bransoleta zdobiąca jego nadgarstek, która w chwili uścisku wysunęła się spod skórzanej rękawicy.

– Witaj Rafandelu… – odparłem cicho. – Zatem jaki jest cel naszej podróży?

Z trudem udało mi się ukryć niepokój spowodowany tą podróżą. Dotychczas jedynie wysłuchiwałem o czynach, nie będąc świadkiem żadnego z nich.

– Udasz się wraz ze mną w góry.

– W góry, powiadasz?

Młodzieniec skinął głową. Chwilę potem odwrócił się i machnął na mnie dłonią, a ja posłusznie podążyłem za nim. W milczeniu mijaliśmy stoiska targowe na dziedzińcu miasta. W końcu przekroczyliśmy jego granice, wychodząc wprost na zielone doliny Błękitnego Archipelagu, gdzie wiatr przemykał, od czasu do czasu wygwizdując swoje pieśni. Patrzyłem z niepokojem na plecy młodego wojownika, dziarsko kroczącego przede mną.

– Twoja mina mówiła, że nie chcesz zapuszczać się w górskie pasma, bardzie – stwierdził ku mojemu zaskoczeniu.

– Góry nie są moją ulubioną częścią Archipelagu, Rafandelu… Do tej pory trzymałem się wydeptanych ścieżek, wędrując z miasta do miasta.

– Żałuj. Ten świat pełen jest tajemnic, które tylko czekają na nas, ludzi.

– Skąd taki młokos, jak ty, może o tym wiedzieć? – parsknąłem.

Rafandel odwrócił się. Wydawał się rozbawiony moją reakcją.

– Zdziwiłbyś się, Lazendaarze, gdybyś wiedział, ile w swoim krótkim życiu przeszedłem…

Wypowiadając ostatnie słowo, widocznie pogrążył się w myślach. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w pustą przestrzeń przed sobą. Jeden z kapłanów powiedział mi kiedyś, że na twarzy każdego człowieka doświadczenie pozostawia swoje ślady. Przypatrując się dokładniej swojemu tajemniczemu towarzyszowi, zrozumiałem co znaczyły te słowa.

– Powiedz, bardzie… – ocknął się. – Co słyszałeś o królestwie Rathindriel?

Zaskoczył mnie tym pytaniem.

– Masz na myśli Rathindriel, królestwo elfów?

Przytaknął. Westchnąłem ciężko, próbując przypomnieć sobie jakiekolwiek opowieści o jedynym elfim królestwie, znajdującym się na Błękitnym Archipelagu. Jednak z powodu niechęci do ludzkiej rasy, jaką żywi elfi król, mało który człowiek zapuszcza się na ich tereny.

– Kiedyś coś dotarło do moich uszu… – odparłem niepewnie. – Najwyraźniej jednak nie były to informacje warte zapamiętania…

Młody wojownik z uśmiechem odwrócił się, i patrząc przed siebie, ruszył dalej. Nie ukrywałem, że jego pytanie o królestwo Rathindriel zaintrygowało mnie równie bardzo, jak srebrna bransoleta. Ponownie nastała cisza, którą chwilę potem przerwałem opowieściami o legendarnych wojownikach Błękitnego Archipelagu. Widziałem, że w większość z nich nie wierzy, chociaż bardzo dobrze udawał zainteresowanie, przytakując i zadając treściwe pytania. Myślałem, że wyjawi mi swoje zamiary, jednak skutecznie podsycał moją ciekawość przez następne cztery dni naszej podróży. Czwartego dnia pod wieczór tuż przed granicami górskiej krainy rozbiliśmy mały obóz. Rafandel postanowił, że zatrzymamy się w pobliskim lesie, co zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej.

– Boisz się natury, Lazendaarze? – zapytał siadając spokojnie pod drzewem.

Światło paleniska delikatnie padało na jego twarz. Widziałem, jak uśmiecha się półgębkiem.

– Natura nie jest przyjazna ludziom – burknąłem, siadając po drugiej stronie ogniska. – Kto nauczył cię jej ufać?

– Naturze?

– W szczególności tej na Błękitnym Archipelagu…

Patrzyłem, jak wojownik znów pogrąża się w myślach, jednak rozbawienie nie znikało z jego twarzy.

– Wiesz, bardzie… – zaczął. – Bardzo dużo czasu spędziłem wśród elfów…

„Elfów?”, pomyślałem, wyciągając z kieszeni spodni fajkę. Płonącym patykiem zapaliłem tytoń, czekając cierpliwie na to, co miałem właśnie usłyszeć.

– Przed laty, jako młody chłopiec, chciałem zostać rycerzem – wyciągnął przed siebie swój miecz i położył go koło ogniska. – Byłem na tyle uparty, by samemu wyruszyć w stronę Rathindriel. Słyszałem, że elfi wojownicy są najlepszymi na Archipelagu. Los chciał, że trafiłem pod skrzydła Nertilliona, zwanego Orłem…

Od razu wiedziałem, że to znajome imię. Nijaki Orzeł był jednym z najlepszych wojowników Rathindrielu, pomimo swojej wpół ludzkiej natury, i należał do armii samego króla elfów.

– Nertillion był twoim nauczycielem? – spytałem.

– Przez kilka lat – odparł z wymuszonym uśmiechem. – Uczyłem się pod jego bacznym okiem, jednak on sam był nie tylko moim nauczycielem, ale także jedynym przyjacielem.

Niespodziewanie Rafandel zaśmiał się.

– Po tych kilku latach wyglądałem starzej od niego, mimo trzydziestu lat różnicy…

– Wiele słyszałem o Orle – odparłem, wypuszczając gęsty kłąb dymu. – O dziwo, jest on półelfem, któremu udało się zaskarbić szacunek obu ras. Obaj wiemy, jakie to dla mieszańca trudne…

– Tak…

Uznałem tę chwilę za szansę na dowiedzenie się czegoś więcej o tajemniczej wyprawie, w której właśnie brałem udział. Nachyliłem się w stronę ogniska, bacznie wpatrując się w twarz mojego towarzysza.

– Przed nami niecały dzień drogi – odparłem, przykuwając jego uwagę. – Zechciałbyś, Rafandelu, przybliżyć mi zadanie, którego się podjąłeś?

Widziałem, jak przez chwilę wahał się z odpowiedzią.

– Mieszkając w Rathindriel udało mi się zbliżyć do elfiej kultury… – przerwał, biorąc głęboki wdech. – I nie tylko… Orzeł wprowadził mnie do samego zamku, gdzie poznałem piękną elfią kapłankę o delikatnej urodzie i szorstkim charakterze, w której wkrótce później się zakochałem.

Westchnąłem ciężko. „Następny zakochany głupiec…”, pomyślałem.

– Mimo przestróg Orła starałem się, aby odwzajemniła moje uczucia…

Kilku elfów, których spotkałem w ludzkich miastach, wspominało o elfiej kapłance z Rathindriel, jednak ciekaw byłem dalszej opowieści młodzieńca.

– Jakich przestróg? – zapytałem.

Rafandel wyraźnie zmieszał się, czerwieniąc na twarzy.

– Radził mi, abym jej nie ufał, ponieważ nienawidzi ludzkiej rasy…

– Wybacz, że to powiem, ale twój przyjaciel mówił całkiem rozsądnie…

– Orzeł przeważnie mówi rozsądnie… Jednak tym razem mógł się mylić…

Widziałem, jak młodzieniec wysunął zza rękawicy srebrną bransoletę. A kiedy na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, podsunąłem się bliżej ogniska, aby z zaciekawieniem słuchać dalszej historii.

– Ponad dwa tygodnie temu, elfka spotkała się ze mną na wzgórzu, znajdującym się na granicy elfiego królestwa. Wyznała mi miłość i powiedziała, że jako kapłanka nie może związać się z byle kim, dlatego wyjawiła mi jak mogę uchronić Rathindriel.

– Uchronić przed czym? – skrzywiłem się w niezrozumieniu, wypuszczając z ust kolejny obłok dymu.

– Wiele lat temu, pewien potężny czarnoksiężnik zaatakował królestwo, chcąc zabić samego króla. Kiedy armia wojowników pod dowództwem Orła poległa w walce, pojawiła się elfia kapłanka, która dzięki magii pomogła wojownikom powstrzymać człowieka. Czarnoksiężnik nie został zabity, a jedynie zaklęty.

– Wierzysz w magię? – zaśmiałem się drwiąco.

– A ty nie, bardzie?

– Jedyną magią, jaką w swym życiu widziałem, to znikające z sakiewek monety, zdarza się to jednak jedynie na zatłoczonych rynkach… – uśmiechnąłem się półgębkiem. – Wybacz, że ci przerwałem… kontynuuj.

– Kapłanka poprosiła mnie, abym wyruszył w góry i przebił mieczem serce zaklętego tam czarnoksiężnika, ponieważ zaklęcie, którego wtedy użyła zaczyna słabnąć. Muszę zabić go teraz, zanim uwolni się i wróci, niszcząc w zemście Rathindriel.

Patrzyłem przez chwilę na mojego towarzysza, zastanawiając się jak może być tak naiwny, wierząc w jakąkolwiek magię. Owszem, czasami spotykałem, tak zwanych, „magów”, jednak każdy z nich umiał wykonać tylko jakąś małą ognistą sztuczkę, w dodatku z pomocą swojego ucznia.

– Mam rozumieć, młody wojowniku, że robisz to tylko dla elfiej kapłanki? – spytałem.

– Nie. Pragnę też odwdzięczyć się elfom, za to, jak mnie przyjęli.

– A więc po napisaniu pieśni o twoim czynie, mam udać się razem z tobą do Rathindriel?

– Zgadza się, Lazendaarze.

Na moment pogrążyłem się w myślach.

– Mówisz, Rafandelu… – zacząłem po chwili. – że Orzeł jest twoim przyjacielem… Powiedz zatem, co on sam sądzi o twojej wyprawie?

Młody wojownik wzdrygnął się na dźwięk moich słów, jakby coś sobie właśnie przypomniał.

– Orzeł nie wie o mojej wyprawie… – odparł, nerwowo drapiąc się po świeżym zaroście. – Miesiąc temu sam król poprosił go o ochronę posłańca, dlatego też od tamtej pory nie widziałem już mojego przyjaciela.

– Rozumiem… Z tego co mówisz wynika, że twoja wyprawa jest sprawą nie cierpiącą zwłoki.

Płomień ogniska tańczył szarpany niespokojnym wiatrem, a wszechobecny szelest liści porządnie mnie niepokoił. Powoli już zaczynałem mrużyć oczy ze zmęczenia, jednak postanowiłem zadać mojemu towarzyszowi jeszcze jedno pytanie, chcąc zmusić go do przemyślenia dalszej podróży.

– Nie obawiasz się, że w górach nie znajdziemy ciała czarnoksiężnika?

– Dobrze wiem, gdzie musimy się udać – odparł, marszcząc brwi.

– Nie zrozumiałeś mnie… Nie obawiasz się, że elfia kapłanka cię oszukała, wysyłając w niezamieszkałą, niebezpieczną krainę Błękitnego Archipelagu?

– Wszyscy mieszkańcy Rathindriel, których pytałem o zdarzenia sprzed wielu lat, potwierdzili jej słowa. To Orzeł miał wyruszyć w góry i zabić czarnoksiężnika, jednak zostało mu zlecone inne zadanie.

– Nie obawiasz się, że zginiesz?

– Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa tego zadania, ale elfka podarowała mi przedmiot, który ma mnie ochronić przed magią.

Wojownik wyciągnął srebrną bransoletę zza rękawicy i przybliżył ją do ogniska, abym mógł lepiej się jej przyjrzeć. Patrzyłem na biżuterię błyszczącą na jego nadgarstku, uśmiechając się sceptycznie. Magia była dla mnie wymysłem oszustów, chcących zbić majątek na takich naiwniakach, jak Rafandel.

– Zapewniała mnie, że jeśli jej posłucham, nic się nie stanie.

W tym momencie widziałem, jak mój towarzysz nieumiejętnie próbuje ukryć zmartwienie. Wciągając kolejną, solidną porcję dymu, poczułem nieprzyjemny posmak. Tytoń w mojej fajce doszczętnie się spalił i mogłem w spokoju położyć się spać. Widząc, jak mój towarzysz bez obaw kładzie się do spoczynku, zamknąłem oczy, chwilę potem pogrążając się w głębokim śnie.

Następnego dnia o świcie pozbieraliśmy swoje rzeczy, zostawiając jedynie tlące się palenisko i wyruszyliśmy na północ w kierunku górskiej krainy. Z trudem potrafiłem dotrzymać młodemu wojownikowi kroku, odrobinę go spowalniając. Z czasem wkroczyliśmy na dzikie tereny, gdzie życiem rządziła natura, a ludzie nie byli mile widziani. Przyznam, że niewielki niepokój przerodził się w strach. Pierwszy raz zdarzyło mi się tak daleko zapuścić w głąb Błękitnego Archipelagu. Kiedy wydostaliśmy się z lasu, naszym oczom ukazały się górskie pasma, ciągnące się setki kilometrów. Kątem oka zauważyłem, jak Rafandel sięga za skórzaną zbroję i wyciąga sporych rozmiarów kawałek papieru. Zatrzymałem się koło samotnej skały i oparłem o nią plecami, próbując złapać oddech.

– Dobrze się przygotowałeś, Rafandelu.

Wojownik uśmiechnął się pod nosem.

– Mapę gór podarowała mi elfia kapłanka. Dzięki niej wiem, gdzie dokładnie znajduje się serce czarnoksiężnika.

Zgodnie ze wskazówkami mojego towarzysza ruszyliśmy przed siebie. Ku mojemu zdziwieniu znaleźliśmy się na wydeptanej ścieżce, prowadzącej na sam szczyt jednej z wyższych gór. Posłusznie podążałem za młodym wojownikiem, czujnie obserwując otoczenie. Zbyt wiele słyszałem, a zbyt mało widziałem, aby spokojnie przemierzać tę krainę. Kiedy w południe byliśmy już w połowie góry, widziałem jak niepokój Rafandela wzrasta. Po kilku godzinach marszu stanął naprzeciw górskiego urwiska i trzymając w rękach mapę wpatrywał się w gęste pnącza, które je porastały.

– Jesteśmy na miejscu – odparł.

Ja natomiast przystanąłem, odpoczywając po ciężkiej wspinaczce. Zastanawiałem się, czy to aby na pewno to miejsce jest celem naszej wędrówki. Po chwili moje wątpliwości rozwiał lodowaty powiew powietrza. Zanim zdążyłem cokolwiek wywnioskować, Rafandel odgarnął dzikie rośliny, odsłaniając wejście do wnętrza góry. Przez chwilę nie mogłem zaufać własnym oczom, coraz bardziej wierząc w prawdziwość słów elfiej kapłanki. Młody wojownik spojrzał na mnie i machnął głową, abym ruszył za nim w głąb jaskini. Korytarz, w którym się znaleźliśmy, oświetlały drobne świetliste kule, nieznanego mi pochodzenia. „Magia?”, pomyślałem i natychmiast przypomniałem sobie, że musi być na to jakieś inne wyjaśnienie. Miałem zbyt mało czasu, aby rozwiązać tajemnicę oświetlenia, ponieważ po kilku minutach marszu dotarliśmy do dużych rozmiarów pomieszczenia.

– Na boga… – jęknąłem w przerażeniu, kiedy moim oczom ukazał się kamienny ołtarz, na którym spoczywały szczątki człowieka.

Szkielet, odziany w poszarpane ubranie, leżał na wznak z rękoma skrzyżowanymi na resztkach klatki piersiowej. Nad jego korpusem unosiła się czerwona rzecz wielkości mojej dłoni. Niestety byliśmy zbyt daleko, abym mógł dostrzec tajemniczy przedmiot. W momencie zauważyłem, jak Rafandel dobywa miecza, idąc powoli w kierunku kamiennego ołtarza. Niewiele myśląc, pobiegłem za nim. Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, mój wzrok spoczął na zwłokach.

– Elfka miała rację…

Rafandel uśmiechnął się pod nosem, wzdychając z ulgą. Już samo pomieszczenie sprawiało, że czułem się przygniatany przez, nieznaną mi do tej pory, siłę. „Magia?”, ponownie spytałem sam siebie. Tym razem jednak nie chciałem odpowiadać. W całej sytuacji, w której się znalazłem, było coś tajemniczego, niepokojącego, jak również coś ekscytującego, co w pewnym sensie urzeczywistniało wszelkie legendy Błękitnego Archipelagu, jakie do tej pory słyszałem.

– Czujesz, ile tutaj magii, Lazendaarze? – spytał wojownik.

– Jeżeli wierzyć legendom… Obecność magii może prowadzić tylko do zguby…

Im dłużej znajdowałem się w pomieszczeniu, tym większy czułem niepokój. Po chwili byliśmy już na tyle blisko, by przyjrzeć się dokładniej samemu ołtarzowi. Kiedy spojrzałem na unoszący się w powietrzu przedmiot, zamarłem w bezruchu, wstrzymując oddech. Słowa elfki okazały się prawdziwe. Nad klatką piersiową zmarłego znajdowało się mięsiste, czerwone serce, którego ciche bicie rozbrzmiewało w całej grocie. Otworzyłem szeroko oczy, wpatrując się w przerażeniu w ludzki organ. Wcześniej myślałem, że cała opowieść młodego wojownika to sterta bzdur, które wpoiła mu zgraja, żyjących w zgodzie z naturą, elfów. Nigdy wcześniej nie ogarnął mnie taki strach. Widząc mojego kompana, zbliżającego się do szczątków człowieka, odruchowo chwyciłem go za ramię.

– Nie powinniśmy zadzierać z czymś, czego nie jesteśmy świadomi, Rafandelu.

– Zostań tutaj – odparł ze spokojem, odpychając moją dłoń.

Nie byłem do końca pewien tego, co może się stać, więc lekko zgarbiony uważnie obserwowałem wojownika. Powiem, że liczyłem na inne zakończenie tej historii.

Rafandel ostrożnie podszedł do ołtarza, stając tuż obok szczątek czarnoksiężnika. Widziałem jak niespokojnie zaciska dłoń na rękojeści miecza. Przez chwilę obaj milczeliśmy ogarnięci przytłaczającą nas mroczną energią, która wypełniała wnętrze góry. Kiedy chwycił miecz w obie dłonie, unosząc go nad głową, wstrzymałem oddech uświadamiając sobie, że nigdy wcześniej nie byłem niczym tak przejęty. Nagle wojownik napiął wszystkie mięśnie i z całej siły pchnął ostrze, które z niesamowitą łatwością weszło w, tętniące jeszcze, serce. Widziałem jak Rafandel z przerażeniem patrzy na krew, wylewającą się ciurkiem z organu, który z wolna tracił swój jadowity, czerwony kolor. Na chwilę poczułem ulgę, jednak szybko zalała mnie fala przeraźliwego strachu. To samo widziałem w oczach młodego wojownika, którego wzrok na moment spotkał się z moim. Już wtedy podejrzewałem, że coś poszło nie tak, jak przewidział sam Rafandel… Kiedy tylko małe, świetlne kule zaczęły niespokojnie migotać, oparłem się o jedną z większych skał, znajdujących się w pomieszczeniu.

– Czas na nas, Rafandelu… – odparłem, nie mogąc powstrzymać drżenia w głosie.

Patrzyłem w jego postać. Wciąż stał przy szczątkach człowieka, trzymając w ręku, wbity w serce miecz. Dostrzegłem w jego oczach panikę.

– Rafandelu!

Nic nie mówił.

– Na boga! – krzyczałem.

Z trudem uniósł głowę spoglądając na mnie. Nagle świetlne kule rozbłysły jasnym światłem, a szkielet człowieka podniósł się, chwytając kościstą dłonią nadgarstek mojego towarzysza. Nie mogłem uwierzyć w to, co wtedy ujrzałem. Głowa czarnoksiężnika gwałtownie odwróciła się w stronę Rafandela, a jej puste, pełne mroku oczodoły zdawały się mu przypatrywać. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, skutecznie powstrzymując mnie od ucieczki. W momencie ożywione szczątki człowieka wydały przeraźliwy ryk, niosący się korytarzem aż do wyjścia z jaskini. Unieruchomione ciało Rafandela stanęło w płomieniach. Bezczynnie patrzyłem, jak skóra młodzieńca czernieje i pęka, a on sam skwierczy, niczym mięso nad ogniem. Chwilę potem kości czarnoksiężnika zamieniły się w pył, a płomień, który spowił mojego towarzysza, zgasł. Będąc świadkiem, jak martwe zwęglone ciało wojownika osuwa się na ziemię, modliłem się do boga Delranda, aby oszczędził moje życie. Ostatnią rzeczą jaką widziałem był błysk srebrnej bransolety, turlającej się po kamiennej podłodze. Świetliste kule świeciły jak wcześniej i wszystko powróciło do stanu, w jakim zastaliśmy całą grotę. Wiedziałem, że Rafandel nie żyje, więc w pośpiechu opuściłem przeklęte miejsce.

Śmierć młodego wojownika wywarła na mnie niemałe wrażenie. Miał przecież na sobie bransoletę, która miała go ochronić przed magią, dlaczego więc zginął? Podróż powrotna zajęła mi ponad tydzień. Szedłem przed siebie rozmyślając, o tym, czego byłem świadkiem, wciąż nie mogąc uwierzyć w moce, z którymi zadarł Rafandel. Biedny nieszczęśnik. Towarzysząc mu cały ten czas, byłem przekonany, że mu się uda. Ba! Nawet modliłem się o to do Delranda. Był dobrym człowiekiem, może nawet za dobrym na ten świat… Zanim jednak dotarłem do samego miasta, usiadłem na skraju lasu, który właśnie opuszczałem i wzdychając ciężko, spojrzałem w niebo. „Niechaj moje milczenie uczci twą śmierć, Rafandelu”, pomyślałem. Po chwili sięgnąłem do kieszeni spodni, wyciągając z niej fajkę. Pogrążyłem się w myślach, wkrótce uświadamiając sobie, że powinienem spełnić swój obowiązek względem młodego wojownika. Nie dostałem żadnych pieniędzy, jednak nie miało to już dla mnie znaczenia. Jak tylko stworzyłem pieśń, ruszyłem w poszukiwaniu elfiego królestwa, Rathindrielu.

Kilka dni zajęło mi dotarcie do celu. Elfy niechętnie wpuściły mnie przez bramy miasta. Razem z jednym ze strażników poszedłem w kierunku zielonego wzgórza, na którego szczycie widniał kamienny krąg. W tym właśnie miejscu miałem spotkać się z elfią kapłanką. Im bliżej byłem kamiennego kręgu, tym intensywniej czułem, unoszący się w powietrzu, słodki zapach. Kiedy strażnik poszedł wezwać kapłankę, ja stałem, cierpliwie czekając na to spotkanie. Przyznam się, że pobyt w elfim królestwie napawał mnie niemałym niepokojem. Po krótkiej chwili zza jednego z kamieni wyszła szczupła, wysoka elfka o długich, blond włosach. Miała na sobie przewiewną, jasną szatę, która zakrywała jedynie te najbardziej intymne części ciała. Była piękna. Jej błękitne oczy i czerwone usta lśniły w świetle zachodzącego już słońca.

– Z czym do mnie przybywasz, człowieku? – spytała, podchodząc bliżej.

Pochyliłem się nisko, składając jej pokłon.

– Witaj, pani – odparłem. – Moje imię to Lazendaar i jako bard przybywam do ciebie, niosąc ci pieśń.

Spojrzałem w jej oczy. Miała chłodne spojrzenie, z którego ciężko było cokolwiek wyczytać.

– O czym ta pieśń?

– O bohaterze… – odrzekłem po chwili wahania.

– Bohaterze, powiadasz?

W milczeniu skinąłem głową, a elfka uśmiechnęła się szeroko.

– Czy ów bohater był elfem? – spytała.

– Nie, pani.

– Zatem nie chce słyszeć tej pieśni.

Zamarłem na dźwięk jej słów. Elfka zarzuciła długimi włosami, odwracając się do mnie tyłem i powoli odchodziła już w kierunku kamiennego kręgu.

– Chwileczkę! – krzyknąłem, zwracając na siebie jej uwagę.

Obróciła się, przyglądając mojej osobie z widocznym zaintrygowaniem.

– Nie ryzykowałbym życia, przybywając do waszego królestwa, jeżeli moja pieśń nie byłaby tego warta.

Elfka uśmiechnęła się półgębkiem.

– Myślisz, że chcę wysłuchiwać pochwalnych pieśni o rasie ludzi? – odparła ze spokojem.

– Możesz nie chcieć, pani, jednak tę pieśń musisz wysłuchać, ponieważ dotyczy ona kogoś, kogo dobrze znasz.

Zmrużyła oczy, zaczesując włosy za długie, szpiczaste ucho. Kiedy tylko uświadomiła sobie o kim może być moja pieśń, zaśmiała się głośno. Przez chwilę stałem w milczeniu, nie mogąc uwierzyć w jej reakcję.

– Masz na myśli Rafandela? – spytała rozbawiona.

– Tak… Udało mu się zabić czarnoksiężnika, niestety poświęcił przy tym swoje życie…

– Nie poświęcił życia na marne… – uśmiechnęła się.

Spojrzałem w jej tajemnicze, błękitne oczy. W ogóle nie przejęła się śmiercią młodego wojownika, z którym ponoć łączyło ją głębsze uczucie.

– Nie wyglądasz na zmartwioną śmiercią swojego ukochanego, pani. – odparłem, niespokojnie czekając na wyjaśnienie.

– Ukochanego? – w wyrazie jej twarzy momentalnie ujrzałem coś niepokojącego. – Gdybym go kochała, nie wysłałabym go na pewną śmierć…

Nagle wszystko ułożyło się w mojej głowie w jedną całość i zrozumiałem, że elfiej kapłance nie zależało na Rafandelu, lecz na kimś innym. Po chwili sama potwierdziła moje przypuszczenia.

– Na tę wyprawę miał wyruszyć Orzeł, nie mogłam więc dopuścić, aby wojownik do którego należy moje serce, zginął przez moje własne zaklęcie. Kiedy pojawił się Rafandel, uznałam, że ten człowiek niewiele ma do stracenia.

– Prócz życia.

– Tak. Prócz życia. – uśmiechnęła się po raz ostatni.

Po krótkiej chwili zniknęła, zostawiając mnie pod opieką strażników. Nie umiałem wydusić z siebie ani słowa. Pospiesznie opuściłem Rathindriel, kierując się w stronę mojego miasta. Często spoglądałem w niebo, myśląc o historii młodego wojownika, który ślepo dążył do zaspokojenia potrzeb bezwzględnej kapłanki, tracąc przez to życie.

***

– Od tamtej pory nie śpiewam już innych pieśni, z nadzieją, że dusza Rafandela zazna spokoju. Za każdym razem, kiedy go wspominam, przypomina mi się wyraz jego twarzy, gdy mówił o zadaniu, którego się podjął.

– Co wtedy widziałeś? – spytał młody półelf.

Spojrzałem w niebo, pogrążając się w myślach. Po chwili wypuściłem kolejną chmurę dymu.

– Widziałem, że wierzył – odparłem cicho. – Wierzył, nie tylko w miłość elfiej kapłanki, ale też, że spłaci dług całemu Rathindriel…

Westchnąłem ciężko, wytrzepując spalony tytoń z fajki, po czym schowałem ją do kieszeni spodni. Wbiłem wzrok w kamienną ścieżkę, prowadzącą do rynku miasta.

– Już nawet nie pamiętam innych pieśni… – powiedziałem ze smutkiem.

– Powiedz, bardzie… – zaczął młodzieniec. – Czy uważasz tego człowieka za bohatera?

– Tak – odparłem bez namysłu. – Dla innych podjął się tejże wyprawy, zapuszczając w dzikie tereny Błękitnego Archipelagu.

Kątem oka spojrzałem na siedzącego obok wojownika w lśniącej zbroi. Najwyraźniej, tak samo jak ja pogrążył się w myślach. Sięgnąłem za siebie, chwytając w dłoń bukłak z wodą i czując jak powoli zasycha mi w gardle, wziąłem wielki jej łyk. Wzdychając, wytarłem twarz rękawem.

– Żałuje tylko jednego…

Spojrzał na mnie pytająco.

– Żałuję, że nikt, kto znał Rafandela, nie dowie się zapewne o jego poświęceniu…

Nagle młodzieniec wstał i sięgając do sakiewki przypiętej do paska. Wyciągnął z niej kilka srebrnych monet. Patrzyłem, jak ze spokojem wrzuca je do lnianego worka, który przed sobą położyłem kilka godzin wcześniej. Na koniec obdarzył mnie serdecznym uśmiechem.

– Dziękuję, za tę pieśń i twoją opowieść – odparł i odwrócił się w kierunku miasta.

Patrzyłem, jak odchodzi.

– Zaczekaj! – krzyknąłem, a on spojrzał na mnie przez ramię. – Jak brzmi twoje imię, młodzieńcze? Chciałbym wiedzieć, kto pragnął wysłuchać tej opowieści.

Znowu się uśmiechnął.

– Na imię mi Nertillion – odparł odchodząc.

„Nertillion…”, powtórzyłem w myślach. Młodzieniec zniknął w tłumie przechodzących ludzi, a ja poczułem dziwną ulgę, jakbym wykonał powierzone mi zadanie. W milczeniu usiadłem wygodniej na kamiennym murze. Spojrzałem w niebo, przypominając sobie zdarzenie sprzed lat. Po chwili wziąłem głęboki wdech i znów witałem przybywających do miasta, śpiewając „Pieśń z Błękitnego Archipelagu”.

Koniec

Komentarze

Jak to elfia femme fatale potrafi młodemu człowieku zawrócić w głowie.

Nie wyjaśniasz motywu bransoletki, a chętnie dowiedziałabym się, do czego służyła.

Tekst napisany całkiem nieźle.

Jeden z zebranych wokół mnie wojowników podszedł bliżej, a kiedy moja pieśń dobiegła końca, zrobił kilka kroków ku mnie, wkrótce zasiadając obok.

Powtórzenie. Nie mógł robić kroków, zasiadając. Taka konstrukcja zdania oznacza jednoczesność czynności. A anatomia w tym przypadku raczej ją wyklucza. ;-)

Przez chwilę nie mogłem uwierzyć własnym oczom, coraz bardziej wierzącwiarygodność słów elfiej kapłanki.

Powtórzenie.

“Szczątek“ to mianownik liczby pojedynczej. Tobie raczej chodzi o “szczątków”.

 

Edit: Aha, w tytule masz o jedną wielką literę zbyt dużo, przez to pieśń wygląda na pleśń. ;-)

Babska logika rządzi!

Dziękuję, za cenne uwagi – poprawiłam nieco te elementy, żeby nie rzucały się tak bardzo w oczy :) 

Egia, masz w profilu wpisaną płeć męską, a piszesz “poprawiłam” – wzbudziło to moją lekką konsternację. :)

Tak czy inaczej, opowiadanie przeczytałam bez bólu, choć zastanowiło mnie, że bard mógł utrzymać się w zawodzie, dwadzieścia lat śpiewając tę samą pieśń. Zdecydowany kontrast opisu mieszańca z tym, co się potem dowiadujemy (znaczy taki młody to on jednak nie był). No i kwestia zapłaty: Rafandel wysypał monety na zachętę, a potem skrzętnie je schował z powrotem, skoro bard twierdzi, że nic nie dostał za pieśń? Poszedł na wyprawę gratis, bez zaliczki chociaż? Odniosłam wrażenie, że słowo “wzrok” pojawia się zastanawiająco często (wszyscy tylko patrzą i patrzą;)). 

Zmarszczyłem brwi, przypatrując się jego twarzy z zaciekawieniem. Zdążyłem go już wrzucić do jednego wora z innymi ignorantami, jednak jego oczy napełniała,[-,] pewnego rodzaju,[-,] szczera ciekawość. Siedzieliśmy przez dłuższą chwilę na kamiennym murze, idącym wzdłuż drogi do jednego z ludzkich królestw.

zaciekawienie / ciekawość – pachnie powtórzeniem

Ciekawość napełniała oczy czym konkretnie?:) Wolałabym: z oczu wyzierała szczera ciekawość 

idący mur też budzi pytanie dokąd?:) Może lepiej: …na murze wzniesionym wzdłuż drogi…

Nijaki Orzeł był jednym z najlepszych wojowników Rathindrielu, pomimo swojej wpół ludzkiej natury, i należał do armii samego króla elfów.

literówka: niejaki

Kiedy armia wojowników pod dowództwem Orła poległa w walce, pojawiła się elfia kapłanka, która dzięki magii pomogła wojownikom powstrzymać człowieka.

Z tego zdania wynika, że Orzeł poległ w walce, zanim poznał w ogóle elfią kapłankę…

Owszem, czasami spotykałem,[-,] tak zwanych, [-,] „magów”…

Pragnę też odwdzięczyć się elfom,[-,] za to, jak mnie przyjęli.

 

Dziękuję za zwrócenie uwagi na wszystko, a szczególnie na wpisaną na profilu płeć :) Niestety, jak w większości portali, także tutaj płeć domyślna to “mężczyzna” :) 

To jeszcze popraw tytuł, bo ta “Pleśń” wygląda komicznie :)

Swoją drogą – seksizm jak w pysk strzelił!.. 

Przyznam, że tytuł “Pleśń z Błękitnego Archipelagu” bardzo mnie zaintrygował i liczyłem na coś nieszablonowego. Niestety, potem okazało się, że nie “pleśń” tylko “pieśń”, a opowiadanie jest niemal przeciwieństwem nieszablonowości. Tyle moich złośliwości. ;P

 

Warsztatowo jest raczej w porządku, usterki (jakieś powtórzenia i takie tam) wymieniła już Finkla i rooms. Największą bolączką była dla mnie fabuła – a może nawet nie tyle fabuła co sposób jej przedstawienia. “Pokazuj nie opisuj” – za dużo było mówienia o tym co bohaterowie robili, a za mało konkretnych scen, przez tekst czytało się trochę jak sprawozdanie.

 

I czemu nasza bezduszna elfka wyjawiła całą swoją niecną intrygę nieznajomemu, przypadkowemu przybyszowi? Czemu miałaby mu mówić cokolwiek? “Spadaj człeku, rzucam na ciebie pogardę” wydaje się bardziej prawdopodobne.

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Miałem tę samą myśl co rooms, że bard straciłby robotę śpiewając jedną pieśń przez 20 lat ;).

 

Takie mam spostrzeżenia:

Lśniąca zbroja zadrżała

– zbroja może drżeć? Może… Ja sugerowałbym inny czasownik.

zaczesał za ucho dłuższe, brązowe włosy, a moim oczom ukazała się para długich,

spiczastych uszu

– powtórzenie uszu, włosy dłuższe od czego?

Może to drobiazg, ale czytając "tylna kieszeń spodni" wyobraziłem sobie kieszeń

na pupie. Nie palę ani fajki ani nic innego, ale czy fajka trzymana na pupie,

nie pękłaby przy siadaniu?

zielone doliny błękitnego archipelagu -

Zastanawiałem się nad tym archipelagiem – archipelag, to grupa wysp, więc gdy piszesz o dolinach/górach/wzgórzach archipelagu, to ja rozumiem, że wędrówka obejmowała kilka wysp, chyba że to jedyne doliny na całym archipelagu

Nijaki Orzeł -

chyba powinno być Niejaki? Niejaki Orzeł też nie brzmi za ładnie.

wkrótce później

to raczej nie błąd, ale wkrótce potem wydaje mi się znacznie

powszechniejszym sformułowaniem

Z trudem potrafiłem dotrzymać (…) kroku

– czy nie byłoby prościej "z trudem dotrzymywałem (…) kroku" ?

Elfy, krasnoludy i… kilometry. Zwykle w światach stylizowanych na klasyczne fantasy podaje się bardziej “starodawne” miary długości.

jedynie te najbardziej intymne części ciała

niepotrzebny zaimek

żałuje tylko jednego

literówka

Nagle młodzieniec wstał i sięgając do sakiewki przypiętej do paska.

powinno być sięgnął

Skusił mnie ładny tytuł, historia sama w sobie była dość ciekawa – quest był, elfy były, nawet czarnoksiężnik był i to z archipelagu… fantasy pełną gębą. Pozostają jednak pewne niedopowiedzenia. Np. bransoleta, o którą Finkla już pytała. Tak naprawdę nie dowiadujemy się co zaszło w jaskini.

Pupy nie urwało, ale opowiadanie oceniam jako całkiem przyzwoite.  

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

A ja, tak dla odmiany, się nie przyczepię xD

Opowiadanie przyjemne i całkiem wciągające, choć domyśliłem się, że to był Orzeł i że elfka to suka ;)

Ale wciągnęło mnie to i podobało mnie się :)

/Then waken by rumble ancient wind-mariner /Howled loudly crushing his freezed dark lungs as bellows /Calling all ashy hordes hidden in caves below /To unchain the beast meant to be the beginner.

Nowa Fantastyka