- Opowiadanie: Lily - Spis rzeczy lubianych cz.I

Spis rzeczy lubianych cz.I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spis rzeczy lubianych cz.I

Mama powiedziała mi, że może pójdzie lepiej, jeśli zrobię coś z humorem. To zrobiłem.

Każdy lubi dostawać telefony od anonimowych wielbicieli. Jednak kto jak kto, ale ja otrzymuję ich całe mnóstwo. Podnoszę słuchawkę, mojego prostego, domowego telefonu, czarną, zgrabną, oszpeconą kilkoma rysami od niewiadomo czego i uśmiecham się skromnie odsłaniając swoje beżowo białe zęby z lekko wydłużonymi kłami, na myśl, że kolejny facet tak bardzo chce się ze mną spotkać. Każda kobieta by się uśmiechnęła, prawda? Oczywiście, jak wiadomo, w rozmowie telefoniczne najbardziej liczy się głos. To podstawa, żeby przyjemnie porozmawiać przez telefon. To smutne, że nikt nie lubi telefonować do ludzi o nieprzyjemnym głosie. Tak naprawdę taką rozmowę można ocenić w skali atrakcyjności brzmienia. Coś w rodzaju marnej piosenki. Dlatego moi wielbiciele robiąc na mnie pierwsze wrażenie muszą się mocno starać, by przez słuchawkę ich głos był naprawdę męski. Ci, którym się nie uda są przegrani, odmawiam im. To pizdy. Wypadają różnie. Jestem surowym jury ich ograniczonego wokalu, okrutnym i bezlitosnym, tak jak lubię. Bo tak, naprawdę lubię sobie z nich żartować, wypróbowywać ich, nęcić, kusić, doprowadzać do szału, bądź erekcji. To taka moja gra, nazywam ją testem dla nieśmiałych facetów klasy średniej. Jestem pedantką, lubię ułożyć równo książki na półce, pogłaskać mojego wspaniałego kota Jack'a dwa razy, a nie trzy. Zawsze głaszczę go dwa razy. Dlatego moja telefoniczna gra, mój test dla nieśmiałych facetów klasy średniej, musi zawsze przebiegać według tych samych reguł, tej samej kolejności pytań, każde pytanie musi mieć odpowiednią tonację, brzmienie, tembr – w końcu to bardzo ważne w rozmowie przez telefon. To taka moja mała shiza, ale nie wstydzę się jej, jak to niektórzy mają w zwyczaju, mówię otwarcie: Nazywam się Matylda, jestem pedantką, lubię jak mój facet nosi fiuta w lewej nogawce, nie prawej. Tak, tak, przy pierwszym spotkaniu nigdy nie podaję nazwiska, jestem zapobiegliwa. A takie powitanie? No cóż, ma dwa rezultaty po pierwsze dostarcza mi nie małej zabawy, a po drugie faceci, którzy trzymają go w prawej nogawce czują się przy mnie strasznie skrępowani, ci którzy trzymają go prosto, w górze, mają to zazwyczaj w dupie. Wierzcie mi, ja się na tym znam, mam wielu tajemniczych wielbicieli. Moja telefoniczna gra też dostarcza mi wiele satysfakcji, tak jak już wspominałam. Pytania ułożone według pedantycznej kolejności zaczynają się zawsze tym sprawdzającym na ile są spięci, czy lubią się bawić i …

– A jak duży masz portfel? – czy mają za co. To pytanie spotyka się z najróżniejszymi odpowiedziami, czasami zabawnymi, a czasami wcale nie: „spierdalaj", „nie powinno cie to obchodzić", „co za czasy?", „pieprzona dziwka", ale najbardziej podobało mi się zawsze – „nie tego się spodziewałem".

– Mieści się w kieszeni – słyszę lekko zawadiacki głos, nie za bardzo, to nie Linda, ale i tak mi się podoba, wybaczam mu.

Odpowiedź z zaczepką, taka zawsze ciągnie za sobą szereg pytań niezwiązanych z grą, nie moją, to już nasza wspólna, inna gra. Lubię ją prowadzić, zawsze wygrywam, w końcu mam doświadczenie.

– Jakiej kieszeni?

– Mojej.

– Jest szeroka?

– Nie za bardzo.

– Głęboka?

– Też nie.

– To cieniutko.

– Ale co?

Nabija się ze mnie, ale to bez znaczenia – i tak wygrałam, musiał zmienić temat, po za tym to dobrze, że ma poczucie humoru, każdy anonimowy wielbiciel powinien je mieć. To podstawa listy cech mojego idealnego anonimowego wielbiciela. Czas kontynuować test dla nieśmiałych facetów klasy średniej, na razie idzie mu całkiem nieźle, może spotkamy się w „Całodobowej Słodyczy". Kolejne pytanie to tylko moja czysta ciekawość, przerywnik po możliwie, że stresującym „portfelu", coś na uspokojenie, taki prowizoryczny apap – gówno.

– Lubisz koty?

– Nie.

Przynajmniej jest szczery. Chociaż nie bardzo rozumiem, jak można nie lubić tych uroczych istot. Można mieć mieszane uczucia, co do tych napuszonych, perskich futrzaków, ale takie stworzonko jak mój Jack? Przecież jest cudowny, te jego wściekle zielone, wielkie oczy, które zdają się nigdy nie mrugać, poza tym koty mają ten swój cudowny, nonszalancki styl bycia, chadzają swoimi ścieżkami, są samodzielne. Nie to co te zapchlone warchlaki, tarzające się w gównie psy.

– Lubisz psy?

– Nie za bardzo.

Chociaż tyle, no i zaspokoiłam swoją ciekawość i skierowałam naszą rozmowę na bardziej spokojny, stonowany tor, lecz oczywiście to także jest mój zaplanowany ruch, by teraz znienacka móc uderzyć czymś cięższym. To pytanie jest w sumie kluczowe i jak najbardziej na miejscu. Troszeczkę krępujące, ale takie oczywiście ma być, w końcu to test dla nieśmiałych facetów klasy średniej.

– A jak duży jesteś?

Teraz spodziewam się chwili milczenia, czasami nawet dłuższej. Facet musi podjąć ważną decyzję w sprawie swego najwrażliwszego miejsca, musi zdecydować, czy woli mnie okłamać, czy powiedzieć smutną prawdę. Wydaje mi się, że prawda zazwyczaj jest smutna. Przeważnie wybierają tę pierwszą opcję, dzięki temu sami czują się bardziej męsko, zresztą większość z nich wychowana jest przez telewizję, a ta nie daje im szansy na bycie szczerym nawet z samym sobą, każąc ciągle biec do żałosnego ideału modela – ładnie zbudowanej cioty. Dlatego tłuką się na siłowniach, żrą sterydy łyżkami, a jak już nie mogą to wpychają je sobie do dupy, czopki to ich bóg. Niestety pierwsza opcja to nędzny wybór, kto jak kto, ale ja mam doświadczenie i przy odpowiedzi na to pytanie, moje ulubione, wiem czy facet ma małego ptaszka, czy ma się czym pochwalić. Jednak druga wersja to też nie jest najlepszy pomysł, chyba że naprawdę coś tam masz. Dlatego uwielbiam to pytanie, szczerze je uwielbiam.

– Niecałe siedemnaście – słyszę natychmiastową odpowiedź – starcza, żeby się pobawić.

Jestem mile zaskoczona, oczywiście nie rozmiarem, ale co to za różnica, może faktycznie umie się dobrze pobawić i to nie ręką. W rozmowach telefonicznych najbardziej denerwuje mnie, że nie mogę zobaczyć, jak wygląda mój anonimowy wielbiciel, szczególnie przez mój stary, domowy aparat z lat osiemdziesiątych. Chociaż dla wielu z nich to zbawienie, fakt, że ich nie widzę dodaje im nieco odwagi, a czasami nawet ich ratuje, bo mogłabym się naprawdę przestraszyć. Niestety ten wizualny defekt testu dla nieśmiałych facetów klasy średniej uniemożliwia mi zobaczenie reakcji członka mojego anonimowego wielbiciela, gdy szepnę na przykład.

– Podoba mi się.

Wtedy sama zadaję sobie pytanie, czy tak niepozorne zdanie doprowadziło go do erekcji i zawsze mam mieszane uczucia, gdyż z jednej strony nie mam najmniejszej chęci, by po tak udanym teście, mój rozmówca okazał się frajerem, a z drugiej, mojej wścibskiej strony, miałabym niezły ubaw. Naprawdę bym się uśmiała.

Nie odpowiada, ale w sumie nie musi, nie oczekuję odpowiedzi, chociaż nie lubię gdy facet milczy, to mnie krepuje. Nie mam także dla niego więcej pytań, gdyby odpowiedzi mi się nie podobały mam na podorędziu jeszcze cały arsenał typu: „Wiesz, że idzie ci kiepsko?", „Kochanie, mógłbyś się bardziej postarać?", czy wreszcie to, które zawsze, gdy mam możliwość zadania go, przyprawia mnie o napad śmiechu: „Dlaczego jesteś taką ciotą?". Odpowiedzią jest tu zazwyczaj głuchy pisk, ale zdarzają się i na tyle żałośni, którzy próbują się tłumaczyć. Tak, czy inaczej, mój test zawsze kończy się po mojej myśli i zawsze wiem to, co chciałam wiedzieć, w końcu mam w tym duże doświadczenie.

– O dwudziestej w „Całodobowej Słodyczy", stolik numer dziesięć, trafisz?

– Dam sobie radę.

– Ubierz się ładnie – rzucam krótko i odkładam słuchawkę, przyglądając się jeszcze przez chwilę ułożeniu kilku szpecących ją linii, które nie przypominają mi zupełnie niczego.

Odkładam czarną słuchawkę i wrzynam paznokcie w kark, czując jak zalewa mnie fala obrzydzenia, pogardy, nawet pewnej dozy słabej nienawiści do tego, co przed chwilą robiłam – upokorzenie, wstyd. Pożałowanie dla tych idiotów, którzy do mnie wydzwaniają, do ich stylu życia, nudnego, monotonnego pasma nieszczęśliwych wypadków, ich dzieci, ich psów. Lecz najbardziej do siebie, za to że to mi się podoba. Bo tak, ja naprawdę lubię, gdy dzwonią, lubię zadawać im te moje pedantycznie uporządkowane pytania, lubię z nimi grać, bawić się nimi, naprawdę to uwielbiam. Czuję ciepło między nogami, gdy słyszę kolejny ryk starego telefonu, przechodzi mnie dreszcz, gdy kolejny anonimowy wielbiciel wypytuje o spotkanie, sama podniecam się, gdy odpowiadają na moje pytania. Tak, naprawdę kurewsko to lubię. A potem przychodzi wstyd, upokorzenie. Zgrzyt. To takie moje nieuleczalne uzależnienie, miłość do znienawidzonej czynności. Tak jest zawsze i doskonale wiem, że nie powstrzymam się przed dzisiejszym spotkaniem, nie mogę, będę nim żyła, martwiła się, co na siebie włożyć, czy ubrania odzwierciedlają moją duszę, czy kolor butów nie za bardzo kontrastuje z oczami, czy perfumy pasują do mojej osobowości, a jeśli coś zrobię nie tak? Czy w końcu mnie wyśmieją? Potem będę się wstydziła, przez moment nienawidziła siebie, to będzie krótki czas moich refleksji, które i tak niczego nie zmienią, a potem się skończy i… usłyszę nowy telefon. Nowy zgrzyt. Wszystko zacznie się od nowa, nowy bieg, nowe ubrania, perfumy, meble, będę robiła dokładnie tak, jak wszyscy ci, którzy myślą, że jak przejdą po mieście w złych butach, to zawali im się opinia, a popkultura, która obiecała im wspaniałe życie na zawsze straci do niech szacunek. Będę postępowała dokładnie tak, jak nienawidzę postępować, bo tak już mam, mam swój pieprzony spis rzeczy lubianych, który nigdy się nie zmieni, zawsze będzie ten sam. Z bardzo prostej przyczyny – bo to nie ja go wymyśliłam.

Zrobił to niejaki Artur Jemjelity. Straszny jebaka.

Artur Jemjelity. Pięćdziesięcio jedno letni autor „dość licznie rozchwytywanej", jak mawia jego wydawca Kamil Prod, książki pod przyciągającym uwagę tytułem „Pseudo-ewangelia według mnie". Artur nie jest szaleńczo przystojny, choć ślady starości dopiero zaczynają go dopadać. Krótkie, blond włosy są rzadkie, a jasnych brwi prawie nie widać. Artur dziwi się sam sobie, jak udało mu się utrzymać tak dobrą formę, bez uprawiania jakiegokolwiek sportu, poza letnim surfingiem, który w tym roku odwołał ze względu na ostateczne prace nad „Plastykowymi drzewami" – jego kolejną powieścią – a głównie nad jej graficzną wersją, ilustracjami pewnej Magdy. Artur nosi zawsze swój ulubiony, szary kapelusik, ubiera się starannie, najczęściej w dżinsy i szarą marynarkę. Rozwiódł się ze swoją żoną Lorą dwanaście lat temu, z powodu różnicy charakterów, lekko nasilonej jego zamiłowaniem do whisky. Nie mieli intercyzy, więc Artur stracił połowę majątku. Od tamtej pory zaczął romansować i choć nie uwiódł wielu kobiet, a większość nie zwraca nawet na niego uwagi, wciąż uważa się za niezłomnego kobieciarza, nie zdając sobie sprawy ze swojego uzależnienia od seksu. Artur utyka na lewą nogę z powodu zwichnięcia biodra po wypadku samochodowym (wypadek to jedyny autobiograficzny motyw jakiego użył w swojej książce), walnął w drzewo po pijaku i zabrali mu prawo jazdy. Zanim jednak Artur został pisarzem ukończył robotykę na politechnice Warszawskiej, gdzie wpadł na wspaniały pomysł otworzenia burdelu, gdzie pracowałyby dziwki dla nieśmiałych facetów klasy średniej.

– Masz twarde wnętrze, pamiętaj – uwielbia powtarzać, gdy od czasu do czasu mnie odwiedza, a ja na coś się skarżę. Przeczesuję wtedy moje proste, blond włosy w kolorze słomy.

Odkładając słuchawkę i zanurzając się we wstydzie Matylda często wyobrażała sobie jak z szerokim uśmiechem czyta nagłówek artykułu na stronie dwudziestej czwartej: Autor kontrowersyjnego hitu jednego sezonu „Pseudo-ewangeli według mnie" Artur Jemjelity nie żyje. Zachlał się w trzy dupy. Podejrzewa się, że udusił się własnymi rzygami.

Nie mogła jednak wiedzieć, że Artur Jemjelity nazywający się często jej ojcem, czego nienawidziła, za cztery lata, pogrążony w głębokiej depresji po katastrofie „Plastykowych drzew" i fatalnych recenzjach, strzeli sobie w łeb z Desert Eagle'a 0.5. Jednak wtedy Matylda będzie robiła już zupełnie co innego.

– Tylko taki straszny jebaka jak ty mógłby rżnąć swoją córkę, pamiętaj – lubiła mu odpowiadać.

 

– Słuchaj, stary, coś ci powiem. Jeżeli mój serdeczny kolega trzyma w reku wielki, kowalski młot, a moja śliczna przyjaciółka w ogóle poświęca ci czas, to znaczy, że r a c z e j chcę wiedzieć, gdzie ona jest. Gdyż, jeżeli się nie dowiem, to mój szef się rozgniewa i co gorsza, rozładuje swój gniew na mnie, a jego gniew boli. Więc powiedz mi, kurwa wreszcie, gdzie jest ta walizka, koleś. Jeżeli chcesz wyjść stąd na własnych nogach. Jeżeli w ogóle chcesz zatrzymać swoje nogi, kurwa!

Facet w domowym dresiku imieniem Karol przypatrywał mu się z miną niewyrażającą względnie niczego, nie przestając przytulać ścian w rogu, w którym siedział. Ściany były chropowate.

– Mówiłem już, że nie wiem.

– Dobra. Dobra, dobra, dobra. Spróbujemy inaczej. Wyobraźmy sobie, że siedzimy przy stole, jak dwaj dobrzy kumple. Możemy być kumplami, nie? Możemy?

– Co?

– Pytam, czy kurwa, możemy być dobrymi kumplami?

– Tak, tak.

– Spoko. Siedzimy sobie przy stole. Daniel, bądź łaskaw posadzić pana przy stole, żeby czuł się jak mój dobry kumpel.

Dobrze zbudowany i ładnie ubrany facet o mlecznych włosach do ramion podszedł do kąta i popatrzył na Karola łagodnym wzrokiem. Wyglądał niewinnie.

– Słyszałeś, co powiedział twój najlepszy kumpel, nie?

Karol wstał i chwiejnym krokiem podszedł do stolika, gdzie po drugiej stronie siedział krótko ostrzyżony brunet, niedogolony. Karol czuł jeszcze przedherbatkową szklaneczkę.

– Siadaj, stary, nie krępuj się. Papierosa?

– Nie. Dziękuję – odpowiedział siadając.

Brunecik odpalił sobie Camela i popukał nerwowo w blat stołu. Powoli uwolnił dym z ust.

– Otóż, kumplu – zatrzymał się – masz jakieś imię? Przydałoby się, żeby mój kumpel miał imię.

– Karol.

– Dobra, będę ci mówił Lolek, w końcu jesteśmy kumplami. Słuchaj Lolek. To jest tak. Siedzimy sobie przy stole i gadamy jak dwaj najlepsi kumple, gadamy: bla, bla, bla i opowiadamy sobie dowcipy, na przykład: Co to jest, duże, okrągłe i nienawidzi żydów?

– Ziemia.

– I wszyscy się śmieją, a potem ja się ciebie pytam jak najlepszego kumpla, gdzie jest walizka i ty mi mówisz, no.

Cisza.

– To jest, kurwa, już teraz. Jesteś moim kumplem, czy nie?

– Nie wiem, naprawdę.

– Chuj z ciebie nie kumpel, wbijasz mi nóż w plecy!

Daniel zaczął chichotać oparty o ścianę z założonymi na piersiach rękoma. Nie palił.

– Niezła z ciebie pipa, Dawid, przypomnij mi jeszcze raz, czemu to ty jesteś naszym negocjatorem?

– Zamknij mordę niemyty czarnuchu bez nóg, czy ja cię kiedyś przezwałem?

– Co ty masz do tych czarnuchów? Wydają się całkiem spoko, zresztą u nas nie ma ani jednego. U nas nic nie ma.

– Bo tacy jak ty psują ciągle innym robotę. Nie przeszkadzaj, kiedy rozmawiam z moim byłym najlepszym kumplem.

Zaciągnął się znów, kiedy mówił dym uciekał mu z ust.

– No więc, Lolek, może naprawimy nasze relacje koleżeńsko-partnerskie, mówiąc sobie coś o walizce, na przykład, gdzie ona jest?

Cisza.

– Mówię do ciebie, kurwa, człowieku!

Karol spuścił głowę.

– Jednak mnie nie lubisz, co? Nie, to nie, kurwa, znajdę sobie dziewczynę!

– A może pogramy w grę: Mam walizkę – mała blondyneczka siedząca przy stole zgasiła papierosa i zabrała głos – My cię pytamy gdzie jest walizka, a ty nam mówisz. Jak nie powiesz, dostajesz młotem. Proste – skosztowała kruchych ciasteczek leżących na stole.

– Ja naprawdę nic nie wiem o żadnej walizce, przysięgam.

– Tak, tak, jasne – blondyneczka usiadła brunetowi na kolanach, Daniel odwrócił wzrok.

– Słuchaj, Królik, koniec żartów – Dawid położył rękę na jej udzie – twój brat chce wiedzieć, gdzie jest walizka, więc mu łaskawie, kurwa, powiedz.

 

 

Seks zapewne raduje wszystkich. Myślę, że nie zaprzeczyliby temu nawet mieszkańcy bloku, którzy nie uważają, by mieszkanie 15/21 na Nowakowskiej cieszyło się dobra sławą. Może dlatego, że należy ono do Czarnego Królika. Czarny Królik nazywający się tak naprawdę Karol Dudkiewicz nie zabiega zbytnio o utrzymywanie przyjaznych kontaktów z sąsiadami, a jego zamiłowanie do panienek na pewno tych relacji nie poprawia. Otóż Królik ma wielką skłonność do seksu z głośno krzyczącymi kobietami. Tak naprawdę, prawie zawsze są to dziwki, jednak Karol nikomu tego tak nie mówi. Jego zamiłowanie zaczęło się na trzecim roku studiów prawa na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie spotkał pierwszy raz swoją jedyną „normalną" dziewczynę imieniem Ania, która lubiła się drzeć. Ich znajomość przetrwała całe dwa miesiące, jednak zostawiła trwały ślad w psychice Karola. Królik zaprasza panienki bardzo często, a jedyne, o co je dodatkowo prosi, to by głośno wrzeszczały, co doprowadza do szału nie tylko jego najbliższych sąsiadów. Królik nie raz musiał tłumaczyć się przed odwiedzającą go policją ze swojego fetyszu, ci jednak zawsze po wysłuchaniu opowieści o Ani przymykali na niego oko. Karol nie lubił policji i zwykł mówić, że gdy pies przymknie oko, to tak jakby był ślepy. Sam wymyślił to powiedzenie. Królik zawdzięczał swój pseudonim dwóm rzeczom. Po pierwsze temu, że zawsze nosił swój ukochany, czarny, gangsterski kapelusik z lat trzydziestych, a po drugie dlatego, że uwielbiał się pieprzyć. Wszyscy lubią się pieprzyć – mawia często i wygląda wtedy bardzo poważnie. Królik jest dobrze zbudowanym facetem ze ściętymi na krótko blond włosami, ciemny blond. Żaden tam z niego pizduś – jak mówi. Można powiedzieć, że mieszkanie przy Nowakowskiej było wyposażone we wszystko, co mogłoby upiększyć seks. Miał łóżko z wmontowanymi kajdankami, wannę ze specjalnymi opcjami masażu, na którą wydał wszystkie swoje oszczędności, a jego kolekcja pornoli zajmowała prawie całą szafę. Jednak pomimo tego wszystkiego żadna „normalna" kobieta nie chce Karola, a wszyscy pozostali wiedzą, że to ofiara. Królik był ofiarą.

Otóż Królik miał to niesamowite szczęście, że urodził się jako młodszy brat Wielkiego Alana, a Alan, jak przystało na dobrego syna, obiecał matce na łożu śmierci, że zaopiekuje się młodszym bratem. Jednak na tym szczęście Karola się kończy, a jego bycie ofiarą polega głównie na tym, że wiele szczęścia mu brakuje. Karol jest u Alana egzekutorem-informatorem, to znaczy, że wyciąga z ludzi informacje, a potem zwyczajnie ich zabija. Jest nim przynajmniej formalnie, bo problem polega na tym, że Królik, który zawsze nosi przy sobie małego glocka, do tej roboty się zupełnie nie nadaje. Wszyscy pamiętają, jak zawalił kiedyś zadanie, bo jego cizia darła się tak głośno, że Karol nie usłyszał jak ktoś wchodzi, a ten ktoś mógł Karola wcale nie lubić. Królik uwielbiał tą cizię, aż do tamtego wieczora, kiedy skończyła z kulką w łbie, pomiędzy pomarańczowymi włosami. Miała na imię Kasia i była z agencji Artura Jemjelity. Strasznego jebaki. Ta agencja nazywała się: Kobiety dla nieśmiałych facetów klasy średniej i Karol nie wiedział do końca, czy wypada mu z niej korzystać. Karolowi przydarzają się głównie dwie nieszczęśliwe rzeczy dziennie i to w tak niefortunny sposób, że nie jest w stanie tego przewidzieć. Na szczęście zdążył się już do tego przyzwyczaić. Karol pociesza się także faktem, że każda cizia, którą miał, mówi mu że jest dobry. Choć czasami myśli sobie, że one chyba tylko tak mówią.

– Kurwa, chyba mam pecha – powiedział sobie ostatnio i wychylił szklankę wódki.

Królik musiał się naprawdę podłamać, kiedy usłyszał, że jego brat stracił do niego zaufanie. Możliwe, że podłamało go to na tyle, że nie spostrzegł, że właśnie dzieje się druga nieszczęśliwa rzecz tego dnia, poza porannym obsikaniem spodni i ktoś niespostrzeżenie wchodzi do jego mieszkania i ten ktoś może go wcale nie lubić. Chociaż nic nie wiadomo.

Karol był w tym momencie po przedherbatkowej szklaneczce.

 

 

Dawid myślał chyba w tym momencie o swojej żonie.

– Chcę zabić to, czego się boję, by przestać się bać! – Dawid drze się jej prosto w twarz. Wali głową w jej czaszkę. Słychać trzask łamanego nosa. Trzask.

W tym momencie myślę o swoim nosie. Że ktoś go łamie.

To jego osobista myśl. Tyczy się dawnych czasów. Kiedy jeszcze miał żonę.

Emila osuwa się na kolana, jej gorzki płacz zagłuszają jego wrzaski.

– Chcę zdeptać miłość, bo stanowi problem!

Są nadzy. Jego zwiotczały penis majta się na wysokości jej krwawiącej twarzy.

Zanim weszli do pokoju Dawida, powiedział, że dziś pokaże jej, jak bardzo jest kochana. Emila naprawdę była kochana i właśnie ta sprawa wszystko komplikowała.

Może gdyby Emila nie zechciała posmakować innego mężczyzny, to wszystko skończyłoby się inaczej. To wszystko w ogóle nie miałoby miejsca i nie byłoby mowy o żadnym wracaniu.

I patrząc na to wszystko przez małą szparę w uchylonych drzwiach myślę sobie: że tu nie ma odpowiedzialnych, ani winnych.

Dawid unosi ukradziony rewolwer na wysokość jej przekrwionych oczu. Emila przez łzy, spazmatycznymi ruchami zasłania lufę, próbuje ściągnąć ją na dół. Jęczy.

Wcześniej Dawid mówił, że uwielbia, kiedy kobieta jęczy, i że to jest, kurwa, najlepsze. Kiedy jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy „kobieta", zazdrościłem mu.

Ale jemu nie chodziło o takie jęki.

Wiemy, że wypróbowany wcześniej rewolwer robi wiele hałasu. Powód, dla którego mamy być sami jest oczywisty. Tak naprawdę, wszystko jest oczywiste. Wszystko wynika z drugiego i właśnie tak miało być. Niektórzy nazywają to Bogiem.

Pracowaliśmy z Dawidem razem. Do czasu, kiedy wszystko się popieprzyło. Kiedy niektórzy mieli do mnie żal.

Później wiele razy myślałem o tym, że może Dawid bał się za bardzo.

I zadajesz sobie pytanie:

A jeśli Bóg istnieje?

I myślisz sobie:

Musze zrobić coś szalonego, żeby Bóg mnie zauważył, inaczej nie mam szans na zbawienie.

Emila wie, kim jesteśmy. Teraz już wie. Jednak kiedy miała zamiar zdradzić swego męża, nie domyślała się, że to może mieć z nim cokolwiek wspólnego.

Jezu, jak ona się myliła.

Strzał urywa jej dwa palce i trafia w zęby. Później, gdy oglądałem jej ciało wyglądała jakby miała wielką dziurę zamiast ust i nosa.

Idąc po mieście myślałem o niej: Niezła cizia.

Te cycki.

– To jest kurwa szalone! – Dawid drze się tak głośno, że zdziera mu się gardło.

– Spoko.

I myślisz sobie:

Musze robić coś szalonego każdego dnia, żeby Bóg o mnie nie zapomniał.

Rzucił rewolwer na ziemię. Stary. Z lekkim nalotem rdzy.

Kiedy przechodził obok mnie jego kutas majtał się śmiesznie. Jestem za kastracją za zbrodnie seksualne – przypomniało mi się jego zdanie.

– Wszystko gotowe.

Potem pomyślałem, że boimy się zbyt wielu rzeczy, żeby je wszystkie zabić.

Potem pomyślałem, że chyba nie strzelałbym do czyjejś dziewczyny, gdybym zrobił jej dziecko.

Chyba nie.

Ale wtedy

Było

Już

Za

Późno

 

 

Czarny Królik parzył właśnie herbatę i miał zamiar rozkoszować się przed telewizorem swoimi ulubionymi kruchymi ciasteczkami z piekarni na rogu. Piekarnia nazywała się „Różna". Nie ważne, co by oglądał, jeszcze się nad tym nie zastanawiał. Wiedział jedynie, że na pewno nie oglądałby pornoli, przysiągł sobie, że nie będzie oglądał pornoli podczas konsumpcji ulubionych ciasteczek, które nazywał Kruszki. Chociaż czasem miał problem z dotrzymaniem danej sobie obietnicy. A wtedy walił sobie konia z gęba pełną ciastek. Rytuał parzenia herbaty do którego Karol podchodził bardzo poważnie, za każdym razem, kiedy robił to samotnie, czyli dosyć często, przerwały głuche walnięcia, które usłyszał dochodzące z kibla. Na początku pomyślał, że to może sąsiad urządza sobie na górze konkurs skoków do wanny, czego, normalnie, by mu nie przerywał, jednak dzisiaj sąsiad z góry zdaje się hałasować trochę za bardzo. Królik musiał sobie przyznać, że czułby się nieco głupio, gdyby, jako najgłośniejszy lokator klatki, musiał iść, żeby uciszać sąsiada. Nie zdziwiłby się, gdyby pan Andrzej, bo tak nazywał się sąsiad z góry, po prostu go wyśmiał. Co więcej, było to bardzo prawdopodobne. On na jego miejscu, by tak zrobił. Każdy by tak zrobił. Jednak nieustające dźwięki, które zaczęły pomału denerwować Karola, wydawały się jakby zbyt puste i zbyt wyraźne jak na olimpijskie dokonania pana Andrzeja. Trzeba przyznać, że pan Andrzej był jednak dobry w tym co robił, chociaż używał tylko profesjonalnego sprzętu domowej roboty. Potem pomyślał, że może pękła rura od prysznica w jego pięknej wannie z masażami i natryskami erotycznymi i ciśnienie regularnie wyrzuca przez nie wodę, która uderza o coś pustego, na przykład górę kibla. Przypomniał sobie jednak, że niedawno kupił nowego węża do prysznica i nie możliwe, żeby tak szybko się rozwalił. Nawet jemu. Zostawił czajnik na ogniu i poszedł sprawdzić, o co chodzi. Karol znając swoje szczęście wiele ryzykował zostawiając czajnik na ogniu. Tak naprawdę Królik był facetem, który planował cały swój dzień, a potem zastanawiał się czemu znów nie udało mu się zrealizować planu. To był kolejny aspekt jego bycia ofiarą. Królik od trzech lat planuje ćwiczyć codziennie mięśnie brzucha, żeby wyżłobić sobie niesamowity kaloryfer, który będą chwaliły jego cizie. Nie był dumny ze swego zwierzaczka. Piwnego brzuszka. Rafał. Jego zwierzaczek miał na imię Rafał. Włochaty Rafał.

 

Pachniało drewnem.

Facet rąbiący drewno może wyglądać przystojnie. Dopóki nie zacznie pocić się jak świnia. Daniel Wysocki był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, który miał w zwyczaju szybko się pocić. Teraz jednak, kiedy pojawiła się jego stara znajoma, zdążył pociąć jedynie kilka pieńków, co nie miało szans zalać go falą potu. Miał na sobie biały, bawełniany bezrękawnik, który jego żona kupiła mu zanim jeszcze została jego żoną. Czasami Daniel żałował, że zdecydował się na małżeństwo dopiero po trzech latach narzeczeństwa, ale głównie uważał, że to nie ma żadnego znaczenia. Miał duży sentyment do ubrań z tamtego okresu, chociaż sam zbyt sentymentalny nigdy nie był. Sentymentalizm kojarzył mu się z ludźmi chodzącymi do kościoła i choć on sam był wierzący, nie zwykł praktykować. Kościół to gówno – mawiał często. Daniel uczęszczał do kościoła, kiedy był mały, z rodzicami, w końcu to oni wbili mu do głowy wiarę. Czego nigdy nie miał im za złe. Główna różnica pomiędzy Danielem, a resztą chrześcijan polega na tym, że Daniel uważa, że Bóg ma o wiele większe poczucie humoru, niż na to wygląda. Rodzice Daniela zginęli razem, trzymając się za ręce w pożarze domu przy Wyszyńskiego w Radomiu, kiedy ich syn miał skończone dwanaście lat. Resztę dzieciństwa spędził w założonym jeszcze w 1949 roku domu dziecka imienia Korczakowskiego. Daniel niestety do dziś nie ma pojęcia, kto to był Korczakowski, ale słyszał o nim dobre rzeczy. Był jednak pewien, że dom dziecka umocnił jego wiarę w Boga. Bóg to niezły skurwysyn, ale nam pomaga – mawia Daniel – a po śmierci chciałbym mieć możliwość mieszkania w niebie z moją ukochaną żoną. To najpiękniejsze, co może dać nam Bóg i co więcej, Bóg chce nam to dać, bo nas kocha. Boję się tylko, że mogę nie zasłużyć. Strach co do tego, że może się wcale nie podobać Bogu, był całkowicie uzasadniony, gdyż przez większość życia Daniel wcale nie był dobrym chłopcem. Duży mówił, że bycie dobrym chłopcem jest nudne i miał rację – powiedział kiedyś jego dobry kolega z domu dziecka, Aleks Szurnicki. Na szczęście w najgorszym momencie Daniel spotkał swoją żonę. To ona kazała mu odejść.

Nigdy nie miał szczęścia do nauki, mawiał, że ona mu po prostu nie wychodzi. Dlatego po skończeniu zawodówki, nikogo nie zdziwiło, że wcale nie wybrał się na jakiekolwiek studia. Został kierowcą ciężarówki, który miał bardzo odpowiedzialne zadanie, przewieść dwa razy w tygodniu trzy tony nasion tulipanów z Amsterdamu do Warszawy. Nie miał pojęcia, co się robi z tak dużą ilością nasion, ale wiedział, że ludzie mają wielką wyobraźnię.

To nie jest zbyt fascynująca praca – skomentował Daniel. Dlatego nie wytrzymał w niej zbyt długo.

– Mówiłem ci, Matylda, ja nie wracam.

– Kotku, posłuchaj…

– Nie.

– Daj mi coś powiedzieć.

Malutka blondyneczka o włosach w kolorze wyschłej, lecz atrakcyjnej słomy, położyła ręce na jego brzuchu i przytuliła głowę do klatki piersiowej. Facet, który nie pieprzył się cztery miesiące może oszaleć.

Daniel uważał, że skoro wierzy w Boga i wyraźnie chce dostać od Niego nagrodę po śmierci, to masturbacja nie będzie dobrym wyjściem. Oczywiście nie mógł powstrzymywać się w nieskończoność, ale starał się. Trzeba dodać, że Daniel nie był typem lowelasa, a kobiety nie zwykły lecieć na byłych, bezrobotnych kierowców ciężarówek. Dopiero jego żona spojrzała na to trochę inaczej. Czasami Daniel zastanawiał się, czy to sprawiedliwe, że musi być dobrym człowiekiem przez całe życie, skoro chce od Boga tylko jedną rzecz i czy w ogóle wypada mu tak myśleć. Ta rzecz, którą chce, to jednak duża rzecz – dochodził do wniosku. Tak, czy inaczej Danielowi bynajmniej nie udało się być dobrym człowiekiem przez całe życie.

– Pieniądze są piękne i ładnie pachną, kotku, a ty ich nie masz – jego mała koleżanka potrafiła czasami mówić mądre rzeczy.

– Nie wracam.

– Przyznajmy sobie szczerze, kotku, twoja żona cię utrzymywała, a teraz ona nie żyje.

To, że żona utrzymywała Daniela nie było żadną tajemnicą, a wiedzieli o tym prawie wszyscy w okolicy, gdzie kiedyś mieszkali. Jednak to mu wyraźnie przeszkadzało, duma go kłuła, a jedyne, co umiał robić, to jeżdżenie ciężarówką, do czego za nic nie chciał wrócić. Zanim Daniel spotkał swoją żonę miał pieniądze, ale potem, to wszystko się pozmieniało. Kiedy żona Daniela umarła, pomyślał on, że naprawdę szczerze kocha Boga, chociaż Ten zabrał mu najcenniejszą osobę, jaką Daniel kiedykolwiek miał. Pomyślał sobie także, że teraz naprawdę musi zacząć się strać, jeśli chce, żeby Bóg go polubił i dał mu miejsce w swoim Królestwie, obok jego ukochanej żony. Żona Daniela była wspaniałą kobietą, a on sam nie musiał być o nią zazdrosny. Potrafiła sprawić, że Daniel przestawał być agresywny i że zaczynał być dobrym człowiekiem. Chociaż jest zdrowo stuknięta – mówiło większość ich byłych sąsiadów.

– Nie potrafisz robić nic innego.

– Ostatnio spełniam się w tym – pomachał niezdarnie siekierą.

– Nie pierdol. Dla mnie to jedyna szansa, by oderwać się od przeszłości, a dla ciebie, żeby godnie żyć. Więc nie spierdol tego.

Daniel w tym momencie wcale nie pomyślał, że mógłby się przypodobać Bogu pomagając swej starej przyjaciółce uciec od przeszłości. Daniel wcale nie znał jej przeszłości i mało go ona obchodziła. Pomyślał jednak, że lubi godnie żyć, a do tego potrzebne są pieniądze.

Daniel był człowiekiem, który włada wielkim poczuciem humoru, jednak te blokuje się, kiedy tuli się do niego bardzo ładna kobieta, a jego krocze jest już bardzo twarde. Stał mu jak maszt.

Przejechała dłonią po jego niedogolonej brodzie.

– Kotku, proszę cię.

Daniel Wysocki, zwany Dużym, bez skrępowania myślał w tym momencie fiutem. Wiedział, że to nie spodobałoby się jego żonie, a tym bardziej Bogu, ale jego żona nie żyła od czterech miesięcy, a Boga Daniel krzywdził już nie raz, zresztą Daniel uważał, że Bóg rozumie, że faceci muszą czasami popieprzyć.

Przytuliła się do niego mocniej.

Daniel często żałował, że jest takim emocjonalnym facetem i często bierze pewne spawy zbyt poważnie.

– Będzie nas dwoje?

– Nie, jeszcze jeden facet.

Zazdrość była grzechem, który często występował u Daniela po usłyszeniu zdania: jeszcze jeden facet. Może cała ta jego wiara i wrażliwość wynikała z konserwatywnego wychowania rodziców, a potem braku jakiegokolwiek wychowania w domu dziecka. Jednak Daniel był po prostu bardzo prostym człowiekiem, który nigdy nie marzył o zdobywaniu szczytów. Tak naprawdę jego największe marzenie zostało mu już odebrane.

– Dobra, zgadzam się.

– Więc wracasz?

– Tak.

– Słuszna decyzja, kotku – pocałowała go w policzek – trzeba cię będzie tylko troszeczkę ładniej ubrać.

Odkąd żona Daniela zginęła, nie przywiązywał on zbytniej uwagi do swojego wyglądu. Mleczne włosy urosły mu do ramion, dresy stały się ulubionym garniturem, a golił się raz na dwa tygodnie. Cały problem polegał jednak na tym, że po takim zachowaniu jago malutkiej koleżanki, Daniel mógł pomyśleć sobie zdecydowanie za dużo.

– Widzimy się za tydzień, kotku.

Kiedy odchodziła zaczęło padać, a Daniel pomyślał, że to wcale nie oznacza, że Bóg może zaczekać i że może sobie pozwolić na nietakt wobec swojej zmarłej żony. Co Bóg mówi o wdowcach? – zastanawiał się Daniel. Spocił się dopiero pół godziny później, jednak wtedy, już nikt nie chciał go oglądać, rąbiącego drewno pod daszkiem, w czasie deszczu, za marne grosze.

– W jednym miała rację – pomyślał – tak fortuny nie zbiję.

I co z tego, że każda praca uszlachetnia, skoro nie da rady z niej wyżyć, a co dopiero dobrze się bawić? Zresztą moja stara-nowa praca też jest pracą, więc uszlachetnia.

Daniel mógłby tak myśleć.

Jednak Daniel za bardzo kochał Boga.

 

 

Waląc raz po raz ręką w górną część kibla, gdzie normalnie powinna być spłuczka Dawid nie miał pojęcia, ze przypomni mu się jego żona, która kochała go na tyle, że nie powiedziała mu, że uwielbia jak bije się ją w łóżku i zdradzała go z facetem, który dał jej pracę ilustratorki jego książki „Plastykowe drzewa". Z niejakim Arturem Jemjelity. Strasznym jebaką. Jego żona była malarką, po Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Siniaków nie dało się długo ukrywać pod długimi ubraniami.

Dlaczego przypomniała mi się akurat w kiblu – pomyślał Dawid – wszystkie żony to suki.

– Człowiek normalnie chce się zesrać, a tu nie da się, po prostu się nie da, kurwa – wrzasnął waląc w kibel.

Czarny Królik, który właśnie wszedł do kibla, nie spodziewał się zobaczyć w nim faceta w bokserkach i szarej marynarce okładającego jego wychodek. Znieruchomiał.

– Dobrze, że nie zacząłem robić kloca, bo nie mam, kurwa, pojęcia, jak tu się spuszcza wodę. Gdzie ty masz tu, kurwa, spłuczkę, koleś!? – Dawid darł się dalej.

– Kim ty, kurwa, jesteś i co do cholery robisz w moim kiblu?! – Karol nic nie łapał.

– Chciałem się kulturalnie wysrać w twoim kiblu, do tego w końcu jest chyba, co!? Ale widzę, że masz, kurwa, prototyp bez spłuczki!

– Oczywiście, że mam spłuczkę, kurwa, o co ci chodzi!?

– Dobra, stary, posłuchaj – Dawid uniósł rękę – chciałem tu spokojnie walnąć klocka, albo nie, chciałem przystawić ci pistolet do łba i spytać, gdzie jest, kurwa, waliza Wielkiego Alana?

– Co!?

Lubię zdecydowanych ludzi. Albo nie.

Czarny Królik usłyszał, jak ktoś w mieszkaniu wyłącza gotującą się wodę i kończy tym samym świst powietrza, który marszczył mu mózg. W tym samym czasie usłyszał też, jak na kogoś zwala się z szafy jego niesamowita kolekcja pornoli, ten ktoś musiał ją nieumiejętnie otworzyć. Albo po prostu chciał popływać w pornolach. To Karol mógłby zrozumieć.

Królik żałował, że zostawił swojego glocka na kanapie przed telewizorem, szczególnie, kiedy jego gość przystawił mu do głowy własnego.

 

 

Trzy czwarte szklanki jadu kiełbasianego wystarczy, żeby zabić całą ludzkość.

Luuubię jad kiełbasiany.

Przywiązany do łóżka Karol zaczyna tracić cierpliwość, nie spodziewał się, że to może zajść tak daleko. Nie po bracie.

Jad kiełbasiany jest składnikiem wielu substancji domowego użytku.

Karol zaczyna się wyrywać. Matylda poprawia mu więzy. Szarpie się na łóżku, rzuca i wrzeszczy. Dawid zatyka mu usta brudną szmatką. Słychać już tylko stłumione jęki.

Strach.

Najlepsze jest jednak to, że ludzie wstrzykują go sobie jako środek korygujący urodę. Żeby ich twarze pod wpływem śladowych ilości zostały sparaliżowane, dzięki czemu pozbędą się zmarszczek.

Daniel stoi nad Karolem z wielkim młotem kowalskim w ręku. Patrzy na niego spokojnie. Karol wyrywa się i poci, próbuje drzeć się przez szmatę w ustach.

Dawid z trudem przytrzymuje mu nogi.

Karol wywala oczy, pot płynie mu po twarzy.

Jad kiełbasianych to chemicznie połączenie kilku różnych białek. Wystarczy 1,3-2 ng/kg dożylnie, żeby cię zabić.

Wszyscy wiedzą, że to musi się stać. To jest nieuniknione. Młot drży, ale Matylda jeszcze raz pyta. Karol kręci głową jak głupi, zaczyna nią walić w oparcie łóżka.

Jad kiełbasiany jest siedemset tysięcy razy silniejszy niż strychnina, silna trucizna pochodzenia roślinnego.

Karola boli brzuch, czuje, jakby zaraz miał się zrzygać.

Chciałby, żeby to było tylko rzyganie.

Zamyka oczy.

Daniel unosi młot.

Wszystko jest spokojne.

Trafia dokładnie.

Wali w łydkę.

Jad kiełbasiany jest również znany jako botoks.

Daniel pamiętał, że jego żona chciała sobie kiedyś zrobić coś takiego.

 

 

Gulasz pachniał wspaniale. Jego kusząca woń kłębiła się nad przykrytym białym, haftowanym obrusem stole, wpływając do swobodnie rozchylonych nozdrzy, oczekujących rozkoszy w napiętym transie. Większość osób powiedziałoby pewnie, że gulasz nie jest dobrym daniem na uczczenie czwartej rocznicy ślubu, ale oni obydwoje uwielbiali gulasz – jego zapach i smak – i nie było w tym dla nich nic dziwnego. Trochę nie pasowały im tylko cztery różowe świeczki o zapachu truskawek, których woń więdła i obumierała przy „wspaniałości" gulaszu. Nigdy nie jadali gulaszu w takim wystroju. Przy zsuniętych zasłonach, przyciemnianym świetle i truskawkowych świeczkach. Jej mąż nigdy wcześniej także nie zakładał z tego powodu garnituru. Granatowego z niedużymi lecz zauważalnymi, czarnymi guzikami. Dawid lubił zapinać tylko środkowy z trzech guzików, mówił, że wtedy czuje się swobodniej, ale wiedział, że jego żona tego nie znosi – wyglądasz jak idiota – mawiała czasami, gdy to robił. Dlatego dziś zapięte były wszystkie guziki, dla niej. Oczywiście nie włożył krawata, swojego prostego, czarnego krawata – to najnormalniejszy jaki udało mi się znaleźć – powiedziała Magda, gdy pierwszy raz mu go pokazała. Nienawidził krawatów, zwyczajnie i z zadziwiającą szczerością nimi gardził. Dawid Małecki, trzydziestoletni mężczyzna, którego żona lubiła nazywać pieszczotliwie „zwykłym, wysportowanym brunetem", doskonale wiedział, że brak krawatu w niczym nie będzie przeszkadzał jego ukochanej żonie. Ona kupiła mu go do pracy i była świadoma, że tam wystarczająco się z nim nacierpi. Tak, Dawid Małecki nienawidzi także garnituru, który jest zmuszony wkładać codziennie do pracy, by jak mówi jego szef, Karol Mark – klienci naszego biura podróży czuli się traktowani na poważnie – Dawid był natomiast poważnie zniesmaczony oglądając się co rano w lustrze, w granatowym uniformie zdobionym prostym, czarnym krawatem – myślał, że go pogrubia. Tak naprawdę był zdegustowany także tym, że w ogóle musiał pracować w biurze podróży, w końcu marzyła mu się kariera zawodowego pływaka, skutecznie zaprzepaszczona przez wciąż powracający skurcz prawej łydki. Teraz, po zaocznym skończeniu geografii, zostało mu już tylko zapalenie do sportu, cotygodniowy basen i bieg po lesie. Dawid był napalonym sportowcem z wieczną świadomością przegranej – to czasami jest zabawne – mawiał rzadko z krzywą miną. Czasami próbował namawiać na wspólny basen, czy biegi, Magdę i choć od czasu do czasu się zgadzała, to przeważnie nie lubiła się męczyć, choć nie była leniwa. Od pewnego czasu unika wspólnych, sportowych wypadów całkowicie. Oczywiście praca w biurze podróży ma także swoje dobre strony, a mianowicie zabranie rodziny na półdarmowe wakacje, gdzie będą przez określony czas żyli za półdarmo. Byli już w Konstantynopolu – gdzie zawsze chciał pojechać on – i w Hiszpanii – gdzie zawsze chciała pojechać Magda. W tym roku nie stać ich było nawet na półdarmowe wakacje, zresztą Magda powiedziała, że ma napięty harmonogram tworzenia obrazów – ilustracji, do tego teraz musi się spotykać z wydawcą dwa razy w tygodniu, więc wakacje tego lata – odpadają. No i dupa – skomentował jej słowa Dawid – wielka, ciasna dupa.

Dawid poprawił granatowy garnitur, zawsze nieco irytował go fakt, że to żona kupuje mu ubrania, choć dobrze wiedział, że sam nie dałby sobie z tym rady, lub efekt byłby odpychający. Magda ubierała go elegancko, ale swobodnie, tak jak lubił i tak jak podobało się Magdzie, która nienawidzi stylu metroseksualnych mężczyzn. Z czego Dawid nawet się cieszy, gdyż żona sama często każe mu się nie golić, czego osobiście nigdy nie chce mu się robić. To żałosne, że jestem leniwy na punkcie tak durnej czynności – mawiał czasem Magdzie, gdy ta kazała mu się wreszcie, po kilku tygodniach ogolić. Odpowiadała mu szczerym uśmiechem i wpychała do łazienki. Dawid odgarnął kosmyk krótkiej, ciemno brązowej grzywki z czoła i podrapał się za prawym uchem, gdzie od urodzenia miał charakterystyczne dla siebie pasmo siwych włosów. Dawid Małecki jest świadomy, że zarówno teraz, jak i zawsze jego piwne oczy pozbawiają przystojną twarz kontrastu i są jeszcze mniej pociągające, gdy włoży swoje soczewki kontaktowe. Jednak Dawid jest przystojnym mężczyzną, wyrzeźbionym, w świetnej formie, podoba się wielu kobietom i to nie tylko w swoim wieku. Niektórzy śmiało powiedzieliby, że jest atrakcyjniejszy nawet od swojej żony. Może za sprawą kwadratowego, wyraźnie męskiego podbródka, lub atrakcyjnie zarysowanych kości policzkowych? W sumie to go nie obchodziło, wystarczyła mu świadomość swojej atrakcyjności, a jako obiekt własnych westchnień miał żonę. Prawie piękną – Magdę Małecką. Nie kochali się od prawie miesiąca.

Magda nie włożyła sobie dużo, to znaczy jej porcja nie była duża według Dawida. Ona nigdy nie lubiła się przejadać – jem tyle, ile mi potrzeba, a ty przestań marudzić – zwracała mu uwagę, gdy czepiał się o to, że mało je. Dziś oczywiście jej mąż nie śmiałby czegoś takiego powiedzieć. Nie dwudziestego piątego sierpnia, w rocznice dnia, który Magda uznaje za jeden z najszczęśliwszych w swoim – nie doświadczonym – jak mawiała, życiu. Przynajmniej do niedawna, kiedy zaczęła mieć wątpliwości. Poprzednia rocznica w Madrycie, jeszcze poprzednia w Konstantynopolu – mam nadzieję, że dziś przy gulaszu będzie równie cudownie – pomyślała. Zlizała z palca troszkę gulaszu, który skapnął z łyżki i uśmiechnęła się do męża odsłaniając beżowo-białe zęby – ładne. Odpowiedział jej niepewnym spojrzeniem. Oby było cudownie – błagała Magda.

Ściągnęła mocniej rękawy ciemnozielonego swetra, by pewniej czuć w dłoni ich końce. Wiedziała, że Dawid dziwi się jej ubiorowi, nie tylko ze względu na to, że nie wygląda elegancko – co lubi – w starym swetrze i dżinsach, ale także dlatego, że Magda nigdy nie lubiła się tak ubierać, nigdy. Ona uwielbiała zwiewne, kolorowe sukienki z lat sześćdziesiątych, które eksponowały jej nogi i podkreślały ładną figurę i płaski brzuch. Ubierała je bardzo często i wyglądała w nich wyjątkowo atrakcyjnie, a przynajmniej dużo lepiej niż w szerokim, starym swetrze.

– Czemu tak się ubierasz? – spytał niedawno.

– Co?

– Nie nosisz już swoich sukienek, one mi się podobały. Opatulasz się tylko, jakimiś długimi bluzami i obcisłymi dżinsami.

Nie odpowiedziała i nie odpowiadała teraz, na nieme pytanie jego oczu dotyczące jej swetra. Może polubiła ten sweter, bo było to jedno z niewielu ubrań które miały na tyle długie rękawy, by mogła swobodnie ściskać ich końce w dłoniach i być pewna, że w żadnym wypadku nie uniosą się do góry. A może po prostu zmienił jej się gust. Dawid miał żal do swojej żony, że w tak ważny dzień ubrała stary sweter i nawet nie próbuje w jakikolwiek sposób go kusić, co więcej, wyglądała jakby jeszcze bardziej chciała zatopić się w swetrze. Przyglądał się żonie z lekkim smutkiem. Oby było wspaniale – pomyślał.

Magda Małecka, dwudziestodziewięcioletnia , bardzo krucha, choć wysoka, rudowłosa kobieta o przesadnie błękitnych oczach, których nie da się pominąć, wzięła pierwszy kęs gulaszu i skrzywiła się w znikomym uśmiechu do męża. Ma krótkie włosy – jasnorude, wpadające w blond – rzadko związuje je w kucyk, czego nienawidzi jej córka. Nigdy ich nie zakręca, ani nie wiąże w warkocze. Zazwyczaj tylko je czesze – i stawia na naturalność. Dawid był zawiedziony postawą Magdy także dlatego, że jej sweter nie pasował nawet do bladej cery, która zawsze go pociągała. Magda gardzi solarium, nawet nigdy w nim nie była, lubi swoją cerę i często posługuje się małym kłamstewkiem – mam niewielkie uczulenie na słońce – by pozostać bladą i uniknąć ryzyka okropnych przebarwień, które czasami miewa po dłuższym pobycie na słońcu.

– Jest pysznie – powiedziała oblizując łyżkę.

– Cieszę się.

To niewielkie wyznanie w sumie nie miało żadnego znaczenia, a podkreśliło jedynie, że gulasz Dawid zrobił sam, bez jakiejkolwiek jej pomocy. Choć dzisiejszy dzień powinni chyba spędzić razem, wspólnie się nim cieszyć. Prawda jest jednak taka, że Dawid wcale nie miał ochoty oglądać wtedy Magdy w jej okropnym swetrze, a podczas gotowania miał chwilę czasu, by wyobrazić sobie wieczór, który ich czeka. Głównie jednak wyobrażał sobie jak jego żona ściąga z siebie ciemno zielony sweter i na nagie, sterczące, jędrne piersi naciąga jedną ze swoich prostych, kolorowych sukienek. Mogłaby nawet nie zdejmować dżinsów. Magda oczywiście nie przebrała się ani w sukienkę, ani w nic innego. Ani dla niego, ani dla nikogo. Magda nigdy nie marzyła, by projektować sukienki, zresztą była zdania, że wszystko co ona lubi nosić, jest już zaprojektowane, więc po co ona miałaby cokolwiek w tym kierunku robić. Magda o tym nie marzyła, ani nawet nie brała pod uwagę. Swoje sukienki zaczęła nosić od szkoły średniej, gdy ujrzała kilka w katalogu dla dziewcząt i natychmiast się w nich zakochała. Chodziła w nich, kiedy tylko mogła, były jej znakiem rozpoznawczym. Po za tym było jej w nich po prostu dobrze. Nie zakładała ich tylko, kiedy malowała (i kiedy było za zimno), nie chciała ich zniszczyć. Tak więc praktycznie na całe pięć lat Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na wydziale malarstwa musiała zrezygnować ze swojego ulubionego stylu. Wróciła do niego po studiach, choć oczywiście przez osiem godzin dziennie, które spędzała przed sztalugą, nie mogła nosić sukienek, ale kiedy nie malowała – promieniała w nich. Na studiach to by nie przeszło. Próbowała. Po skończeniu Akademii Sztuk Pięknych Magda przez dwa lata była niezależną malarką z wielkimi ambicjami i niestety z widocznym brakiem zainteresowania z zewnątrz. Sprzedawała swoje obrazy w galerii warszawskiej, jednak nie miała z tego prawie żadnego zysku i wciąż wściekała się, że utrzymuje ją mąż. Dlatego zgodziła się przyjąć posadę, którą wywalczyła dla niej koleżanka Agata Stulich, w firmie Mark's Company, a mianowicie na jej polskim wydziale. Dostała posadę „Szkicownika wstępnego reklam do dwóch minut", która polegała na wykonywaniu szkicu wstępnego każdej reklamy, zanim trafiła pod obróbkę na komputerze – były to reklamy animowane. Rzuciła to po roku zirytowana, iż wykonuje tylko ołówkowe szkice, kiedy jest zawodową malarką, w dodatku uważa siebie za całkiem niezłą. I wtedy to wszystko się popieprzyło.

 

Koniec

Komentarze

shizy

Pięćdziesięcio jedno letni

Pardon, wylogowało mnie.

Jest źle. Nieczytelnie. Błędy.

Nowa Fantastyka