Paweł zobaczył ją w parku, karmiącą łabędzie. W pierwszej chwili pomyślał, że to przywidzenie, minęło przecież już tyle czasu. Zatrzymał się i oparł obiema rękami na lasce. Starcze, wysuszone ciało lekko drżało. Siwa głowa kiwała się niezależnie od jego woli. Spomiędzy sieci zmarszczek spoglądały wciąż żywe i pełne blasku, szare oczy, które wpatrywały się w dziewczęcą postać na drugim końcu ścieżki, schodzącej nad sam brzeg stawu. W popołudniowym, sierpniowym słońcu jej włosy lśniły czerwienią. Lekki wiatr rozwiewał je, to ukazując, to znów chowając w rudej plątaninie czarne pasma.
Poczuł nieodpartą chęć spojrzenia jej w twarz.
Ruszył powoli, szurając nogami. Zakończona gumową podkładką laska cichutko uderzała w kostkę chodnika.
Gdy jego cień padł na śnieżnobiałą szyję ptaka i zaciemnił tułów, łabędź zatrzepotał skrzydłami, a dziewczyna odwróciła się. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Gładka skóra, mały, kształtny nosek, bursztynowe oczy w czarnej oprawie rzęs. Czarna linia łuku lewej brwi uniesiona minimalnie wyżej od prawej – prawie niezauważalna asymetria, którą jego wciąż bystre oczy dostrzegły od razu. I uśmiech, pełen ciepła i dobroci. Ta sama dziewczęca, proporcjonalna sylwetka.
Paweł nie mógł uwierzyć w to, co widzi – przecież była w jego wieku. Powinna być stara, zgarbiona, siwa. Jej twarz i dłonie powinny pokrywać zmarszczki. Spotkał ją przecież ponad pół wieku temu.
Wpatrywał się w nią bez słowa, ona z uśmiechem i równie milcząco patrzyła na niego. Nie wiedział, co powiedzieć. Wydawała mu się ułudą, zwidem starczego umysłu. Usiłował sam siebie przekonać, że to jakaś inna dziewczyna, niezwykle do tamtej podobna. Może nawet jej wnuczka. Że ją sobie tylko wyobraża, ale przecież on nigdy nie miał wyobraźni.
Aż w końcu otworzył usta i odezwał się drżącym głosem:
– Bardzo panienkę przepraszam. Chyba pomyliłem…
Przerwała mu przykładając palec do ust. Pokręciła milcząco głową, cały czas się uśmiechając. Dotknęła lekko jego policzka i natychmiast odwróciła się na pięcie. Odeszła przez zieloną, świeżo skoszoną trawę. Po kilku krokach odwróciła się, uśmiechnęła jeszcze raz i pomachała mu ręką. Tak, jak wtedy. I jak wtedy znikła pomiędzy drzewami.
Paweł wrócił ze spaceru wcześniej. Widok dziewczyny poruszył w jego duszy struny wspomnień. Wszedł do domu i od razu skierował się do swego dawnego gabinetu. Wnuk, zajęty w saloniku najnowszą wersją jakiejś gry, schowany za czernią połączonego bezprzewodowo z komputerem kasku, nie zwrócił nawet na niego uwagi.
Stary człowiek wyjął z najniższej szuflady staromodnej dębowej witryny przewiązane tasiemką, kartonowe pudełko i usiadł w ulubionym fotelu. Pakunek położył na kolanach i wpatrywał się w niego przez chwilę. Trzęsącymi się dłońmi zdjął wieczko. Ze środka zaczął wyjmować po kolei pożółkłe kartki papieru, na niektórych atrament czy tusz już częściowo wyblakły. Większość z nich jednak dawało się bez trudu odczytać.
Pośród listów i pism znajdował się osamotniony obrazek. Naszkicowany ołówkiem portret czerwonowłosej dziewczyny. Jeden jedyny, jaki udało mu się stworzyć z pamięci. Po jednym ulotnym spojrzeniu. Po jednej sekundzie, w ciągu której widział jej twarz.
Pomimo upływu lat wciąż był wyraźny, a częściowo roztarty i zamazany grafit nadawał mu pewną miękkość i delikatność.
Odłożył ostrożnie podobiznę i sięgnął po kolejne dokumenty.
Jednemu z arkuszy poświęcił chwilę uwagi. Drukowany list zaczynał się słowami: „Szanowny Panie, Dziękujemy za przesłanie szkiców do książki jednego z naszych autorów. Oczywiście spełnimy Pana prośbę i prześlemy je autorowi. Wyrażamy nadzieję, że tak jak my, będzie pod wrażeniem Pańskiego kunsztu.”
Następny list napisany został odręcznie, niebieskim atramentem. Paweł znał kiedyś jego treść na pamięć, każde słowo, każdą literę, przecinek i kropkę. Ten list i podpisana w efekcie tej korespondencji umowa odmieniły jego życie. Teraz zmęczony wzrok spoczął na jednym z akapitów:
„… fenomenalne. Pomijając świetną technikę (to tylko moja opinia amatora, na rysunku wszak się nie znam), jestem pod olbrzymim wrażeniem Pana talentu. Zawsze staram się tworzyć opowieści obrazowo, w miarę plastycznie przedstawiać wytwory moich fantazji. Chcę przekazać czytelnikom jak najwięcej i jak najlepiej. Ale Pan te wszystkie niedopisane drobnostki chyba dostrzega między wierszami. Oglądając Pana prace miałem nieodparte wrażenie, że tworząc je, nie mógł Pan tak po prostu tylko czytać. Pan musiał być w mojej głowie i obserwować to wszystko. Te detale! Nie mogłem przecież wszystkich opisać, ale widziałem oczyma wyobraźni. A Pan odtworzył każdy szczegół, dokładnie tak, jak je postrzegałem. Jak Pan to zrobił?! Pańskie obrazy nie potrzebują podpisów. Każdy czytelnik, który choć trochę zna moje książki od razu, na pierwszy rzut oka, pozna miejsca i bohaterów, oni sami się przedstawiają. Wręcz pulsują życiem. Miałem wrażenie, że zaraz zejdą z kart i zaczną spacerować po moim domu. Jest Pan prawdziwym Magiem – przez duże M. Czarodziejem Ilustracji i Mistrzem Ilustratorów. Jest Pan moim uzupełnieniem. Nie imaginuję sobie, żebyśmy nie współpracowali. Błagam Pana – razem pokażmy fantastyczne światy – ja słowem, a Pan rycinami…”
W dobie wszechobecnych komputerów i digitalizacji życia każdy mógł zostać grafikiem. W takim świecie prawdziwie utalentowany artysta, tworzący swe dzieła manualnie nabierał ogromnego znaczenia i prestiżu, czego przykładem był sam Paweł. Klasyczny rysunek znów stawał się prawdziwą i elitarną sztuką.
Po sukcesie pierwszych albumowych wydań książek mistrza pióra, po pochlebnych opiniach redakcji czasopisma fantastycznego, dla którego zaczynał pracę, posypały się kolejne propozycje – od wydawnictw i od samych autorów.
Życie Pawła nabrało kolorów, tempa i sensu. Spełniły się jego marzenia. A wszystko przez jeden mały, zielony notatnik. Zaczęło się od małego opowiadania, które dała mu w parku nieznajoma dziewczyna.
To znaczy, nie całkiem mu je dała. Choć tego nie był do końca pewny.
***
Chodził do parku, siadał na wpół zdemolowanej ławce nad brzegiem nieregularnej w kształcie sadzawki i relaksował się. Czasem po prostu bezmyślnie wpatrywał się w zwisające smętnie nad taflą wici wierzby, w plączące się po wodzie kaczki i łabędzie. Czasem wyjmował z torby blok i szkicował. Czasem cały krajobraz, czasem tylko jakiś jego element.
Ona przychodziła rzadziej, a może po prostu w innym czasie. Siadała po drugiej stronie sadzawki, na pierwszym siedzisku zaraz za mostkiem, przewieszonym ponad zarośniętą rzęsą wąską częścią zbiornika. Wyjmowała z plecaka brulion, zawsze w jakiejś jaskrawej okładce, coś do pisania i pisała. Pisała.
Z daleka widział sięgające łopatek, płomienno-rude włosy z kilkoma czarnymi pasmami. Gładkie i błyszczące, przywodziły mu na myśl reklamy szamponów. Nie był w stanie poprzez dzielącą ich odległość dostrzec szczegółów jej twarzy. Nie wiedział, czy ma mały, czy duży nos, kształtne i pełne, czy wąskie usta, jaki kolor mają jej oczy.
Kilka razy próbował ją sportretować. Zawsze kończył na zarysie postaci. Nie potrafił namalować tego, czego nie chwytał wzrokiem. Umysł Pawła, prawie pozbawiony wyobraźni, nie potrafił samodzielnie uzupełnić brakujących, nie ujrzanych elementów. Po kilku nieudanych próbach wykreowania dziewczyny bez twarzy, porzucił nierealny pomysł i wrócił do ptactwa nad stawem.
Tamtego dnia jesień postanowiła wystąpić w pełnej gali, strojna w całą paletę barw, z dużym dodatkiem słońca. Wiedział, że nie wysiedzi w taką pogodę w domu i że niczego konstruktywnego nie wymyśli.
Seria szkiców węglem do cyklu o zabytkowych drewnianych kościółkach dla lokalnej fundacji go wykończyła. Godzinami szukał w Internecie właściwych zdjęć, ujęć, które mógł skopiować. Kombinował kolejnymi godzinami, by uzyskać efekt rysunku z natury. Natury czternastego i piętnastego wieku, natury pełnej nie tylko budynków, ale i krążących wokół nich postaci. Fundacja zamówiła całe obrazy. Dla niego była to prawdziwa mordęga. Nie chciał popełniać plagiatów, więc rysował zawzięcie, usiłując przenieść na papier niewyraźne wizje, po czym, niezadowolony z efektów, wyrzucał zmięte kartki do kosza. Starał się, ale ubogiej wyobraźni wciąż coś umykało, zniekształcając obraz.Musiał jednak przecież z czegoś żyć, w jakiś sposób płacić rachunki, a jednocześnie nie wyobrażał sobie, by pracować w inny sposób.
Tak, ostatni tydzień był wyjątkowo męczący, a teraz jeszcze to nowe zlecenie. Głowa mu już pękała.
Zapakował do starej, dżinsowej torby nowy blok i kilka ołówków, położył wszystko na stole i porozglądał się jeszcze po pokoju, jakby nie mógł się zdecydować co dalej z sobą zrobić. Gdy przekręcał klucz w zamku, przybory wciąż leżały na tym samym miejscu.
Szedł przez miasto, którego gwaru nie słyszał. Nie zauważał też mijających go ludzi. Rozmyślał.
W czterech ścianach, przed ekranem komputera dopadała go depresja – dostał zadanie, które musiało go przerosnąć. Z którym wiedział, że sobie absolutnie nie poradzi. Zilustrować serię opowiadań fantastycznych? Czyli zobrazować coś, co nie istnieje poza wyobraźnią autora? Wolałby chyba wykonać dwanaście prac Herkulesa. Wszystkie Mission Imposible tego świata przy jego zadaniu wyglądały jak przysłowiowa bułka z masłem. Wtaczanie syzyfowego kamienia wydało mu się prostsze i realniejsze do wykonania, niż stworzenie tych ilustracji. Wszystko, tylko nie rysowanie wymyślonych tematów.
Wiedział, że ma perfekcyjnie opanowaną kreskę, perspektywa nie ma przed nim żadnych tajemnic, światło i cienie tańczyły jak im zagrał. Wiedział, że to zlecenie, na które pozostawało mu coraz mniej czasu, mogło być dla niego wielką szansą. Przepustką do wielkiego świata i sławy, do lepszego życia. No właśnie, mogło. Ale nie będzie. Z tego też zdawał sobie sprawę.
Tylko cud mógłby mu pomóc. A Paweł w cuda nie wierzył.
Gdy dotarł do swej ulubionej sadzawki, dziewczyna siedziała już po drugiej stronie. Pochylona nad notatnikiem głowa płonęła w jesiennym słońcu. Żaden z klonów, rosnących w pobliżu, nie miał liści o tak intensywnej barwie.
Kaczki uciekły na drugi koniec jeziorka, z dala od cienia rosnących na tym brzegu wierzb. Łabędzie znikły gdzieś zupełnie, może przeniosły się nad duże jezioro na skraju miasta. Spacerowiczów, mimo ładnej pogody, było mało. Pozostała mu do obserwacji tylko rudowłosa dziewczyna.
Przyglądał się jej blisko godzinę. Jego myśli błądziły bez celu. Aż w końcu postanowił zebrać się na odwagę i podejść do niej, zobaczyć jej twarz, może nawet zagadnąć. Wstał więc z ławki, udając beztroskę włożył ręce do kieszeni i ruszył alejką spacerowym krokiem. Na mostku zatrzymał się na moment, oparł o kamienną balustradę i udawał, że przygląda się mętnej wodzie w stawie. A tak naprawdę brał głęboki wdech.
Już tylko kilka kroków dzieliło go od dziewczyny. Podszedł bliżej, zawahał się na ułamek sekundy. Podniosła głowę i wtedy spojrzał jej prosto w oczy. Raz w życiu widział taki kolor, gdy nad morzem po jesiennych burzach zobaczył ciemny bursztyn, już nie całkiem przeźroczysty, ale wciąż pełen blasku. Czarne wachlarze rzęs przesłoniły na moment oczy dziewczyny, gdy zamrugała. Ciemne brwi cechowała delikatna asymetria. Zauważył też, że w gładkich licach zrobiły się jej dwa małe dołeczki, gdy tylko się uśmiechnęła. Niesforny kosmyk rudych włosów zakrywał część policzka i samą końcówką dotykał kącika ust. Uśmiechała się miło, ale w jej spojrzeniu czaiło się pytanie.
Paweł jednak nie mógł wydusić z siebie słowa, czuł, że zaraz zrobi się czerwony. Skinął lekko głową w pozdrowieniu i zaraz ruszył dalej. Obszedł staw i ponownie usiadł na swojej ławce. I choć starał się obserwować zmarszczki na wodzie wywołane podmuchami wiatru, to jego wzrok wciąż wracał na drugą stronę mostku.
W pewnym momencie dziewczyna zamknęła zeszyt, położyła go obok siebie. Powoli schowała do plecaka długopis, wyjęła niewielką butelkę z napojem, z daleka, po kolorze sądząc, mógł to być sok marchewkowy, i dopiła kilka ostatnich łyków. Wkładając pustą butelkę do plecaka, popatrzyła wprost na Pawła. Uśmiechnęła się i nawet lekko pomachała mu dłonią. Zrobiło mu się głupio, odwrócił szybko wzrok. Gdy po chwili zerknął ponad wodą po raz kolejny, dziewczyny już nie było, ale ławka nie pozostała pusta. Na ciemnobrązowych deskach zielenił się brulion.
Nie zastanawiając się zbytnio, poderwał się i szybkim krokiem, wciąż rozglądając się, czy nie dojrzy jeszcze gdzieś w oddali rudego błysku, przeszedł przez mostek. Obrzucił notatnik wzrokiem, jeszcze raz rozejrzał się dokoła. Wziął zeszyt do ręki i pognał kasztanową aleją w kierunku głównego wyjścia z parku. Wybiegł na zatłoczoną ulicę, ale nigdzie nie zobaczył dziewczyny. Ponownie spojrzał bezradnie na gładką okładkę. Do środka nie miał odwagi zajrzeć.
Wrócił nad sadzawkę i usiadł na miejscu rudowłosej dziewczyny. Miał nadzieję, że zauważy brak notesu i wróci tu po niego. Będzie mógł go wtedy oddać. I może w końcu zdobędzie się na odwagę i odezwie się do niej.
Siedział nieruchomo, notes położony na kolanach, na nim oparte dłonie. Początkowo zerkał w stronę głównej alei, później już tylko wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w żółknące korony wierzb. Jesienne popołudnie dobiegło końca, powoli do miasta wkraczał zmierzch. Na dokładkę już od dłuższej chwili wiatr spędzał nad park chmury i pierwsze krople uderzyły na asfaltową dróżkę.
Paweł jakby się obudził. Dokoła było już zupełnie szaro, a dziewczyna się nie pojawiła. W końcu postanowił zabrać notes do domu. Odda go następnym razem. Będzie przychodził codziennie, aż ją spotka.
Nowy sąsiad, emerytowany profesor matematyki, a z zamiłowania meloman i wirtuoz skrzypiec, odkąd się wprowadził, całymi godzinami ćwiczył grę. Pawłowi to nie przeszkadzało. Lubił muzykę. Nie przenosiła go w świat wyobraźni, bo tej nie posiadał. Po prostu pozwalała mu się uspokoić, wyciszyć.
Pomimo wieczornego chłodu zostawił lekko uchylone okno, by dźwięki strun łatwiej do niego docierały. Wyjątkowo potrzebował uspokojenia, a sam monotonny szum deszczu nie wystarczył. Odkąd wrócił z parku, nie mógł sobie znaleźć w domu miejsca. Chodził z kąta w kąt po ciemnym pokoju.
Próbował oglądać telewizję, ale nie znalazł niczego, co przykułoby jego uwagę na dłużej niż kilkanaście sekund. Skakał więc po kanałach, aż po drugiej rundzie wyłączył odbiornik i odrzucił na bok pilota.
Sprawdził w komputerze pocztę, ale i tak nie wiedział, co do niego przyszło, bo nie mógł się skupić na czytaniu.
Zrobił sobie kawę, ale nieruszona wystygła, tak jak i kolacja.
Jego myśli wciąż wracały do notesu leżącego pośrodku stołu.
Sąsiedzki koncert, wbrew oczekiwaniom, nie potrafił go uspokoić. Paweł znał i lubił klasyków i ich kompozycje, których zawsze z chęcią słuchał. Szczególnie do gustu przypadła mu interpretacja kilku utworów Vivaldiego, którą ostatnio raczył całą okolicę starszy pan. Tym razem jednak skrzypek diametralnie zmienił repertuar. Grał coś, czego Paweł nie znał. Jakieś skoczne rytmy, ostre tony, nuty pędzące w szybkim tempie jedna za drugą. Przy takim graniu nie dało się usiedzieć na jednym miejscu. Ta muzyka miała w sobie coś… zielonego.
Znów ten zeszyt. Narzucał się jego myślom.
Co ona tam właściwie wypisywała? Nie mógł się powstrzymać. Musiał tam zajrzeć, przeczytać choć kilka zdań, sam początek. Żeby dowiedzieć się kim jest tajemnicza dziewczyna, żeby móc ją odnaleźć i oddać zapiski. Dopiero ta myśl go uspokoiła.
Usiadł na krześle przy stole. Włączył stojącą z boku lampkę. Krąg żółtego światła zalał zarzucony szkicami i czystymi kartkami blat. Przyciągnął zeszyt bliżej, otworzył okładkę w kolorze wiosennej trawy. Pierwsza strona zapisana była równymi, lekko nachylonymi na prawo, literami. Nie długopisem, ale czarnym atramentem. Od razu rzuciła mu się w oczy maniera stawiania maleńkich kółeczek zamiast kropek, czy to nad poszczególnymi znaczkami, czy na końcu zdania.
Bez czytania przerzucił kilka stron. Wszystkie pokryte tym samym, wyraźnym charakterem pisma.
Wrócił na pierwszą stronę i zaczął czytać.
Melodia zmieniła się, nawet nie zauważył kiedy. Złagodniała, zagrała w niej tęskna, melancholijna nuta. Po przeczytaniu kilku pierwszych akapitów pozwolił sobie zasłuchać się na moment. Przymknął oczy i natychmiast je otworzył szeroko. Przez tę chwilę, gdy spuszczone powieki odcięły go od rzeczywistości, zobaczył spienioną górską rzekę, a nad nią tłum ludzi. Wpatrywał się w pędzącego z nurtem potwora. Pośród białej piany pochwycił błysk szmaragdowych oczu.
Potrząsnął głową. Automatycznie sięgnął poprzez stół po kubek z zimną kawą. Jednym haustem wypił połowę. Wrócił do lektury.
Kawa nie pomogła. Zanim dotarł do końca ostatniej strony, zmęczone oczy zamknęły się, ciężka głowa w końcu opadła. Czoło oparło się na otwartej stronicy.
Obudził go świeży podmuch powietrza i ciepło słońca na twarzy. Otworzył oczy i natychmiast je zamknął, gdy okazało się, że patrzy prosto w rozgrzaną tarczę, wiszącą na nieboskłonie. Po omacku uniósł się nieco i oczy otworzył ponownie dopiero, gdy usiadł. Rozejrzał się ze dziwieniem dokoła.
Znajdował się na szczycie płaskiej skały. Kilkanaście metrów od niego wznosiła się kamienna wieża, wejścia której strzegł wykuty w kamieniu smok o szmaragdowych oczach i diamentowych łuskach.
– O żeż… – wypsnęło mu się, ale nie dokończył myśli i przez chwilę wpatrywał się w wieżę z osłupieniem i wciąż otwartymi ustami. Zza budowli wyszła dziewczyna. Ubrana zwyczajnie, w jakieś spodnie i bluzę, którym się nie przyjrzał. Spojrzenie Pawła przykuły za to białe, długie włosy. Nigdy czegoś takiego nie widział.
– Halo, proszę pani! – Zerwał się na równe nogi i zrobił krok w jej stronę. Ale dziewczyna nie zwróciła na niego uwagi. Jakby go tam wcale nie było. A może była niesłysząca? Podbiegł do niej i stanął tuż przed nią, ignorując smoka, wieżę i rozciągające się ze wzgórza widoki.
Dziewczyna przeszła obok, jakby w ogóle nie istniał. Przy zachodniej ścianie wieży zatrzymała się i popatrzyła w dół urwiska.
Paweł odwrócił się w stronę otwartych drewnianych wrót. Ktoś z nich właśnie wychodził. Dziwnie ubrany mężczyzna o włosach czarnych, pośród których błyszczało bielą jedno pasmo. Zdawał się nie zauważać obecności kogokolwiek innego poza białowłosą dziewczyną. Coś do niej powiedział. Paweł nie usłyszał słów.
W tym momencie prawda uderzyła go z całą mocą. Dziwna, niesamowita i kompletnie nierealna. Znalazł się jakimś cudem w świecie opowiadania. Tego, które napisała rudowłosa z parku i które właśnie czytał. Nie, nie, to znaczy nie przeniósł się tam naprawdę. Po prostu zasnął i przyśniła mu się scena z opowiadania. To musiało być to.
Odwrócił się gwałtownie i poczuł, że coś uderzyło go w biodro. Opuścił wzrok i zobaczył swoją dżinsową torbę. Otworzył ją i zajrzał do środka. Doznał olśnienia.
Wyjął rysownik i pierwszy ołówek, który wszedł mu w rękę. Usiadł na skalnym podłożu ze skrzyżowanymi nogami i zupełnie inaczej zaczął postrzegać wieżę i strzegącego ją kamiennego smoka.
Bolał go kark, a policzek się do czegoś przykleił. Powoli podniósł głowę z trudem otwierając oczy. Świat był cały zamazany, a pod powiekami czuł piasek ze wszystkich plaż świata. Przejechał dłonią po twarzy i od policzka odpadł skrawek papieru. Paweł pokręcił głową, by rozruszać zastane w niewygodnej pozycji mięśnie szyi i karku, zamrugał i rzucił okiem na zasłany makulaturą stół. Dokoła panowała cisza, za oknem nie widział żadnego światła, sąsiednie bloki tonęły w mroku. Musiał być środek nocy. Jeszcze raz przetarł dłonią oczy i już przytomniej spojrzał na oświetlony lampką stół.
Zmarszczył brwi i pochylił się nad jednym z arkuszy pokrytych plątaniną czarnych kresek. Wpatrywał się ze zdumieniem w bajeczną grafikę, przedstawiającą szamoczącego się w spienionych wodach górskiej rzeki przedpotopowego potwora. Sięgnął po kolejny rysunek. Spoza rzeźby rozpościerającego szeroko skrzydła smoka wyrastała kamienna wieża. Każdy detal zdobienia drewnianych wrót, okienek, herbu nad wejściem i galerii na szczycie był nakreślony z niezwykłą pieczołowitością i dokładnością. Odrzucił kartkę i od razu pochwycił w dłonie następną. I następną.
Doliczył się sześciu ilustracji do opowiadania. Nie wiedział, skąd się wzięły. Chociaż wszystko wskazywało, że są jego dziełem. Stępione ołówki leżały pomiędzy szkicownikami, jeden spadł na podłogę. Styl był zdecydowanie jego. Ale przecież Paweł nie potrafił rysować w pełni z wyobraźni, tylko z natury. Musiał widzieć, nie tylko wiedzieć i czuć.
Przypomniał mu się sen. Ten, w którym znalazł się w świecie stworzonym przez autorkę opowiadania. Niesamowite! Tworzył śpiąc! Obudziła się w nim dzika nadzieja.
Jak szalony zerwał się z krzesła, które z szurgotem przesunęło się po starym parkiecie. Podbiegł do kąta, gdzie obok komputera leżał stos książek, czasopism i innych papierów. Gdzieś tu powinien być wydruk przesłanych z redakcji opowiadań. Po ciemku nie mógł nic znaleźć, więc zabrał ze sobą cały stos i rzucił na stół. Szybko zgarnął swe oniryczne dzieła i delikatnie odłożył na wolne krzesło. Zaczął przeglądać papiery.
Nic nie znalazł. Musiał odłożyć je gdzieś indziej. W ręce za to wpadła mu niepozorna książeczka w wiotkiej, kolorowej oprawie. Pożyczona od jednego z kumpli fantastyczna opowieść o świecie płaskim jak talerz, przemierzającym kosmos na grzbiecie czterech słoni i ogromnego żółwia. Zaczął ją kiedyś czytać, ale nie dał rady skończyć. Nie mogąc sobie wyobrazić tego pełnego magii i pozornych nonsensów świata, nie potrafił go zrozumieć. Teraz postanowił ponowić próbę. Odgarnął na bok stertę magazynów, wydruków i listów. Oparł książkę o grzbiet zielonego notesu. Usiadł, przysunął bliżej lampkę i zagłębił się w lekturze.
W miarę czytania ogarniała go coraz większa senność. Ciężkie powieki opadały wbrew jego woli. Oczy przymykały się na coraz dłuższe chwile.
Gdy całym wysiłkiem woli po raz kolejny otworzył oczy zobaczył, że już nie przebywa w swoim małym mieszkanku, ale stoi pośrodku ruchliwej ulicy.
Bruk pod stopami był nierówny, rynsztokiem płynęły ścieki. Dobrze, że nie czuł ich zapachu. Po obu stronach ulicy wznosiły się rzędy domów. Przedziwnie ubrani ludzie chodzili we wszelkich możliwych kierunkach. Na wprost niego, przed wejściem do budynku, noszącego szumną nazwę restauracji, stało dwóch korpulentnych mężczyzn. Jeden z nich, ubrany w coś, co ewentualnie można by nazwać szczątkową zbroją, drugi na myśl od razu przywodził karczmarza i kucharza w jednym. Pierwszego, gdyby spotkać samego, można nazwać pulchnym, ale przy kucharzu wyglądał na względnie szczupłego.
Paweł odwrócił się nieco i zagapił na scenkę, rozgrywającą się w dole ulicy. Ze zdziwieniem zauważył nieopodal dwie, przybrane w metalowe napierśniki i hełmy, kamienne postaci, pochylające się nad jednym ze stojących przy skraju drogi wozów. Domyślił się, że to opisywane w książce trolle. O ile mógł dostrzec z tej odległości, majstrowały one przy jakimś dziwnym, pomalowanym na żółto urządzeniu. Po chwili właściwy trybik zaskoczył w głowie Pawła – trolle zakładały na koło wozu drabiniastego klasyczną blokadę, stosowaną zazwyczaj przez policję czy straż miejską.
Wzdrygnął się, gdy jakiś kundel przebiegł przez jego nogę, a z piersi wyleciał ścigający psa kamień, który upadł na bruk kilka kroków dalej. Nie wydał przy tym żadnego dźwięku. Dopiero to zwróciło uwagę Pawła na otaczającą go ciszę. Zauważył otwierające się i zamykające usta ludzi, zajadle szczekającego psa. Toczące się po kocich łbach drewniane koła wozów i podkute kopyta ciągnących je koni musiały wydawać stukot. A on niczego nie słyszał. Tylko widział. I tylko tyle było mu potrzebne.
Wyjął z torby blok i kilka ołówków. W tym świecie tak samo widmowych jak on. Znalazły się tu, jak on, w jednym tylko celu – stworzyć obraz baśniowej krainy. Usiadł więc ze skrzyżowanymi nogami pośrodku ulicy i nie przejmując się już przejeżdżającymi przez niego wozami, wózkami i przechodzącymi ludźmi, kreślił obrazy magicznego miasta. Kartka za kartką.
Paweł leżał na zimnej podłodze, przez uchylone okno sączyła się do pokoju mgła. Usiadł powoli i przetarł oczy i twarz wierzchem dłoni. W zaciśniętych palcach wciąż trzymał ołówek. Ziewnął szeroko nawet nie zasłaniając ust. Na stole i podłodze leżało jeszcze więcej ilustracji.
Sięgnął po najbliższą. Rzucił na nią okiem i zaraz wziął do ręki następną. Sam nie potrafił wyjść z podziwu. Czuł się szczęśliwy jak nigdy wcześniej w życiu. Przynajmniej odkąd sięgał pamięcią.
Burczało mu w brzuchu, w ustach czuł niesmak, ale zanim wyszedł z pokoju do łazienki, czy kuchni, najpierw pozbierał i posegregował rysunki.
Zaraz po późnym śniadaniu wyszedł z domu, ściskając w dłoni magiczny kajet. Wszedł do parku, rozglądając się dokoła i poszukując wzrokiem płomiennorudych włosów, poprzetykanych kilkoma czarnymi pasmami. Tak doszedł do stawu i usiadł na swojej ławce. Siedział bez ruchu, wpatrując się w puste siedzisko po drugiej stronie mostku.
Mijały godziny, on siedział i rozmyślał, to zatapiając się w marzeniach, to wypływając na powierzchnię rzeczywistości. Nadciągnął zmierzch, a dziewczyna się nie pojawiła.
Chodził tak do parku przez kolejne dni i tygodnie. Wieczorami wracał do domu, kładł notatnik na brzegu stołu, szykował papier i ołówki, otwierał książki i wydruki nadesłanych z redakcji opowiadań.
Już nie pamiętał po ilu tygodniach przestał chodzić do parku. Stracił nadzieję, że jeszcze spotka tajemniczą rudowłosą. Dostawał coraz więcej zleceń, zaczął podpisywać poważne umowy. Przeprowadził się. Jego życie zaczęło się zmieniać.
Jedno tylko przez kolejne lata pozostało bez zmian – zielony zeszyt zawsze leżał na stole, przy którym pracował. Zawsze i wszędzie. Jak szmaragdowy, baśniowy talizman.