- Opowiadanie: Zbigniew Martuszewski - Groza – czy rzeczywistość?

Groza – czy rzeczywistość?

Opowiadanie z cyklu horror i groza w parkieciarstwie...

Wygrało konkurs.

Traumę mam do dziś. 

I dreszcze...

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Groza – czy rzeczywistość?

Groza – czy rzeczywistość?

 

Jak przebiega mój dzień? Nie ma jednego, którego nie przeżyłbym w pośpiechu. Każdego urządzam zawody z czasem, próbując rozciągnąć nierozciągalną materię upływających minut. Często muszę być w trzech miejscach na raz, co nie jest łatwe, a nawet jak dla mnie niemożliwe i wtedy muszę dzwonić, wyjaśniać, przepraszać. Nie zawsze jest to moją winą, ponieważ prace wykonywane przeze mnie są w ciągłej konfrontacji z robotami innych wykonawców, i wielokrotnie zdarza się efekt domina. Ten nawali, tamten przyjdzie po południu lub w ogóle etc. i człowiek choćby wszystko miał w grafiku idealnie poukładane – czasu nie przeskoczy.

Czym się zajmuję? Podłogi drewniane – jestem parkieciarzem, który w ten sposób zarabia na rodzinę i codzienne utrzymanie. Praca ciężka, żmudna – ale przynosi satysfakcję i zadowolenie, chociaż żyjemy w trudnych czasach i klienci zdarzają się różni. Cóż, life full of zasadzkas.

O czym chcę opowiedzieć? Nie wiem, po prostu zdarzyło się coś, w co trudno mi samemu uwierzyć i wytłumaczyć sobie w racjonalny sposób. Pomimo, że historia ta zdarzyła się niedawno i jest świeża, staram się o niej zapomnieć dla swojego dobra, ale nie udaje mi się i obrazy nadal siedzą w mojej głowie. Mam nadzieję, że uda mi się w końcu o wszystkim zapomnieć, na razie jednak chcę wam opowiedzieć, co mnie spotkało. Dlaczego? Ponieważ sam nie potrafię tego rozumowo wytłumaczyć, tego co mi się przydarzyło. Może szukam kogoś, kto mi pomoże? Poukłada mi to wszystko i wyjaśni…. Sam nie wiem. Potraktujcie to jako próbę kuracji. Mam nadzieję, że ta autokuracja psychologiczna nie będzie miała większego wpływu na wasze zdrowie.. Jeszcze jedno, otwarte mówienie o tej historii stawia mnie na równi z kuracjuszami domu wczasowego w Kocborowie, a co za tym idzie stawia mnie w świetle – powiedzmy eufemistycznie – kontrowersyjnym. A wierzcie mi, lub nie –  na takiej opinii szczególnie mi nie zależy. Dlatego pozwólcie, że zachowam swoje imię i nazwisko w tajemnicy. Sami doskonale wiecie, że Elbląg jest małym miastem i powiem szczerze nie zależy mi na takiej antyreklamie. Kto wpuści czuba do swojego domu? Albo inaczej – człowieka, o którego umyśle będzie mógł sądzić, że nie funkcjonuje w pełni normalnie, racjonalnie?  To znaczy funkcjonuje, oczywiście, tylko myśli takiego biegną w bliżej nieokreślonym kierunku… Wiem doskonale, że wpuszczając do domu fachowca, zawsze ponosi się ryzyko, ale w człowieku drzemie pragnienie normalności, więc… Odpowiem za was – nikt mnie nie wpuści, a łatkę łatwo przypiąć…… Dlatego umówmy się, że będę opowiadał wam tę historię incognito. Dla swojego i waszego bezpieczeństwa. W nawiasie traktujcie także określenie osób i miejsc, natomiast jeden zostawiam wam pewnik – to zdarzyło się naprawdę, chociaż do tej pory nie mogę w to uwierzyć,  i w Elblągu.

To był domek jednorodzinny, odgrodzony od ulicy metalowym ogrodzeniem kutym z metalowych prętów, za którymi przyczaiły się trzy drzewa, w większości pozbawione kolorowych liści, wyciągające ku mnie ogołocone konary. W ogródku krzywo patrzył na mnie krasnal w przydużej i częściowo natłuczonej czerwonej czapce. Otrzymałem klucz od drzwi wejściowych, co wynikało z planów gospodarzy, którzy na czas remontu podłogi zafundowali sobie wyjazd.  Większość prac miałem już za sobą, pozostała mi praktycznie ta najmniej męcząca, to jest aplikacja lakieru nawierzchniowego,  ostatniej warstwy.  Do tej pory wizyty w tym domku nie sprawiały mi żadnych problemów; przyjeżdżałem, parkowałem, działałem – veni, vidi, vici. Sprzęt zabrany, powłoka zmatowiona – tylko położyć lakier. Wchodziłem po schodach, kiedy nagle z prychnięciem spod nóg smyrgnął mi czarny kot. Zaniepokoiłem się, ponieważ niestety takie rzeczy mnie ruszają, ale śmiało zaatakowałem drzwi. Klucz w zamku zadziałał bez przeszkód, nie złamał się. Wszedłem do korytarza, światło zadziałało – zawiesiłem bluzę na wieszaku, popatrzyłem na pokój i uznałem, że jeszcze raz trzeba zmatowić. Za oknem zaczynało powoli zmierzchać, a otwarte okno w wiatrołapie wpuszczało do korytarza delikatny poświst wiatru nucącego swą smutną pieśń. Ponowne matowienie zajęło mi około pół godziny, co wykorzystałem na przemieszanie i przegryzienie się składników dwukomponentowego lakieru poliuretanowego na bazie wody. Odkurzyłem. Przetarłem podłogę wilgotną ścierką oczyszczając powłokę do lakierowania, i po sprawdzeniu czasu reakcji składników lakieru, przystąpiłem do pracy. Do tej pory wszystko przebiegało względnie normalnie, oprócz tego kretyńskiego czarnego kota.  Byłem sam w domu, za oknem przykucnęła noc obserwując mnie i moją pracę.

Byłem mniej więcej w połowie lakierowania, gdy poczułem coś w powietrzu. Jakby drgnienie, dziwną mikrofalę, która rozlała się efektem dźwiękowym po moich uszach i zaraz potem w domu zapanowała niesamowita cisza, nie – nie ogłuchłem, słyszałem swój oddech i odgłosy pracy przy lakierowaniu. Zresztą zawsze było coś słychać w tym domu, albo tykanie stojącego zegara na pierwszym piętrze, albo delikatne kapanie, co jakiś czas, kropli z kranu w kuchni, albo hałas dochodzący zza okna. Ogarnęło mnie wrażenie nierealności chwili, które spowodowało jeszcze nieokreślone uczucie obserwowania mnie przez kogoś obcego. Takie nieprzyjemne uczucie, jakby nieznajomy wypalał wam  w plecach dziurę wzrokiem. Nie widzisz nikogo, ale niemalże dotykowo czujesz jego obecność. Zirytowało mnie to, bo pozostał mi już naprawdę mały skrawek pokoju do polakierowania, a to beznadziejne wrażenie, nie pozwalało skupić mi się na pracy. Miałem wrażenie jakby ktoś wraził we mnie swoje długie pazury, szpony – które właziły mi w psychikę i w niej mieszały, powodując omamy. Tak jakby coś nierealnego trwało, stawało, działo się na granicy wzroku. Pierwszy raz w życiu spotykało mnie, coś takiego. Moje nerwy napięły się do granic możliwości, a ja, pozornie spokojny, spod oka obserwowałem okno, bo tam najbardziej spodziewałem się nieoczekiwanego obserwatora, ale czerń za oknem pozostawała niezmienna. Wtedy to usłyszałem – ciche skrzypienie schodów na poddaszu, jakby ktoś po schodach powoli schodził na parter, na dół gdzie pracowałem. Zaręczam wam, że to ciche skrzypienie zabrzmiało mi w uszach jak wystrzał armatni, jak huk granatu lub japoński okrzyk banzai.

– Przepraszam, czy ktoś jest na górze? – ze ściśniętego gardła wydobyło się coś, co kiedyś przypominało mój głos, a teraz bardziej zgrzyt, wydawany przy pocieraniu zardzewiałej blachy metalowym prętem. 

Żadnej odpowiedzi. Skrzypienie ustało, aby po jakiś czasie pojawić się znowu tylko tym razem dochodziło jakby z bliższej odległości, było bardziej głośne i wyrazistsze. Jeżeli do tej pory trzymałem duszę na ramieniu to teraz trzymałem ja na głowie. To może śmiesznie zabrzmi, teraz gdy to wspominam, chociaż wtedy nie było mi do śmiechu – ale wtedy poczułem jak od tyłu powoli jeży mi się włos na głowie. Jakby naelektryzowane przez bursztyn podnosiły mi się poszczególne włosy, lub działo się coś z nimi, co mrowiło mi tylną część głowy i wywoływało taki efekt.

Zgiąłem się znowu swoją pracą, choć nieskładnie mi szła, bo lakierując posadzkę cały czas zerkałem w kierunku schodów. Nie wytrzymałem i jeszcze raz zmusiłem  gardło do próby komunikatu. Ciężko.

– Czy ktoś może przestać robić sobie jaja? – wychrypiałem.

Cisza. Przecież nie ucieknę, jak bezdomny kundel, kuląc pod siebie ogon – mam w końcu swój dom i ten pod opieką.  A jak tam siedzi na korytarzu włamywacz? Wariat? Psychopata? Wyjąłem komórkę i próbowałem wybrać numer właścicieli, później 112. Taa… Powodzenia życzy redakcja jak w Młodym Techniku. Szlag wziął zasięg w tym miejscu – a przecież wcześniej nie było z tym najmniejszego problemu.  Dobra, pomyślałem, jestem dużym chłopcem – poradzę sobie.  Znowu wróciłem do pracy, pozostało mi tyle, co nic. Zakończyłem szybko lakierowanie i odłożyłem wałek ze szczycą do pustego już wiaderka i ustawiłem narzędzia do pracy w korytarzu – lakierowanie miałem zakończone, i przezwyciężając strach, widać zdarza mi się być odważnym, odwróciłem się w stronę schodów. Skrzypienie ustało. Cisza, jeszcze bardziej niepokojąca niż jakikolwiek hałas. Może rzeczywiście to wszystko było wytworem mojej wyobraźni, tylko cholernie realnym? Dobra nie daruję sobie jak nie pójdę sprawdzić, co jest na górze. Na wszelki wypadek nałożyłem bluzę, w której wchodziłem do pracy. Trzask. Zamarłem.  No to, fuck…. Raz kozie śmierć. Ruszyłem w kierunku schodów pnących się na wyższe piętro. Tak naprawdę udało mi się wejść do połowy schodów. Poczułem słodkawy zapach, który później przeszedł w fetor rozkładającego się ciała, padliny psa. Przed oczami stanął mi widok dzikunów toczących psie truchło, które widziałem w Mrągowie tj. padlinę porzuconą obok ścieżki między drzewami, ścieżki którą chodziłem do pracy. To był ten sam zapach. Nie interesowało już mnie, czy ktoś robi sobie ze mnie jaja, czy bawi się moim kosztem, czy nie. Miałem dość. Odwracałem się by zejść po schodach i dać nogę do drzwi,  kiedy zauważyłem ruch na półpiętrze powyżej i jakby unoszący się w korytarzu ciemny kształt. To coś wpływało powoli w krąg sączącego się z dołu światła. Nie wiem, co spowodowało, że się zatrzymałem i bliżej przyjrzałem owemu czemuś.

Wiem, pomyślicie pewnie sobie o mnie teraz niejedno – ale wtedy naprawdę ujrzałem to coś, co przypominało niby człowieka, niby stwora z dużym pstrokatym nosem, pełnym brodawek i narośli. To coś miało osadzone w miejscu niby twarzy wpółprzymknięte niby usta, spod których warg wystawały żółte kły. Znad zakrzywionego, pstrokatego nosa spozierały na mnie zielone, złośliwe oczy. Splask – mlasnęły usta stwora i kłapnęły kły.  Nie potrafię określić, czy to coś było ubrane w szmaty, czy to, co w moim mniemaniu było rodzajem szmat było rozkładającym się ciałem, mięsem w którym używanie miały larwy much. Splask – znowu kłapnięcie ust pełnych żółtych kłów i cuchnącego oddechu, i ślina, której krople zawisły na ustach tego stworzenia, tego czegoś…  Kuźwa, to coś unosiło się nad korytarzem i dryfowało w moim kierunku.

Dałem nogę. To znaczy próbowałem wyrwać się z tego miejsca najszybciej, jak mogłem – nie przechwalając się, biegam w Bażantarni. Tak być może, ale wtedy miałem wrażenie, że ślimak Bob mógłby minąć mnie w szalonym pędzie i to nie na zakręcie.  Nogi wrosły mi w ziemię, po prostu nie miałem siły zrobić kilku kroków, i mieliłem zesztywniałymi stopami na stopniach niby w szybko stygnącym cemencie lub ruchomych piaskach. Jak w jakimś koszmarze sennym uciekałem przed czymś złym, co było za mną tuż, tuż za plecami, na których czułem gorący oddech potwora, potwora który nie dawał mi możliwości ucieczki, usztywniając moje nogi, i nie pozostawiając najmniejszej szansy ucieczki. Jak w koszmarze. Wiecie, co wtedy pomyślałem? Że już po mnie. Dałem radę łysym w dresach, dałem popalić harcerzom nad jeziorem Gim, a dopadło mnie w robocie coś, co nie miało prawa istnieć. Coś, co musiało być wytworem mojej imaginacji, chorej wyobraźni. Bo to przecież, kuźwa, niemożliwe. Jak we śnie widziałem monstrum, zbliżające się do mnie znad schodów, i nie mogłem zrobić kroku, wyrwać się z tego zaklętego kręgu, w którym stałem. I w tej czarnej chwili pomyślałem o rodzinie. Dzieciakach, które na mnie czekają w domu, żonie, i powiedziałem sobie – nie. Nie dopadnie mnie jakieś nie wiadomo co, nie wiadomo gdzie. Nie dam się do cholery, po moim trupie! I wtedy zza pleców spłynął na mnie dodatkowy snop światła, nieoczekiwany blask, a z nim zawirowało w powietrzu małe, lekkie, białe pióro. Wszystko pamiętam dokładnie – małe, białe piórko pełne leciutkiego puchu. Nie wiem jak mam to wytłumaczyć, ale ten blask dał mi siłę. Pękły te niewidzialne pęta i wyrwałem do drzwi, zabierając po drodze cały sprzęt po lakierowaniu. Dlaczego się zatrzymałem? Nie wiem,  naprawdę nie wiem czemu zamiast dawać dyla pełna parą schwyciłem ten sprzęt. Teraz myślę że działałem bezsensownie racjonalnie. Próbowałem uspokoić siebie racjonalnym działaniem. Jasne, na piętrze jakaś forma Baby Jagi próbuje mnie dopaść, a ja tu panie, kończę pracę, zabieram narzędzia i wychodzę, bo przecież wszystko w porządku, pracuję, tylko ta Baba Jaga na piętrze ma jakieś krzywe zęby – i nie myte..  Przy drzwiach pomyślałem, że chyba coś ze mną nie tak.  Popatrzyłem w tył korytarza, i oszwdupasz, ta wiedźma unosiła się w korytarzu i szybowała w moim kierunku wymachując czymś na kształt łap zakończonych sztywnymi, zakrzywionymi szponami. 

Wypadłem, a raczej wyskoczyłem na zewnątrz, nerwowo poklepując kieszenie w roboczych spodniach w poszukiwaniu kluczy. Boże, jeżeli zostały na szafce, na pewno tam nie wrócę – pomyślałem. Oklepywałem kieszenie nadal, kiedy z wnętrza domu coś naparło na drzwi. Fuck! Baba Jaga jedna! Zaparłem się ramieniem, ale ta zmora była silniejsza i wypchnęła drzwi na zewnątrz tworząc przez moment szparę, dzięki której mogła wysunąć szpony i capnąć mnie nimi po ręce. Zapiekło mnie, ale i dodało dodatkowej porcji energii. Trzasnąłem drzwiami, to coś zaskomliło i schowało swą rękę ze szponami, a ja mogłem zamknąć drzwi na klucz, znaleziony w moich rękach nie wiadomo skąd. Udało mi się zamknąć drzwi! To zakrawało na cud, ponieważ ręka, trzymająca klucz zachowywała się jak ręka alkoholika po kilku nieprzepitych dobach.  Zza drzwi dobiegł mnie kolejny skowyt, jakby psa, jakby mlaskanie. Nie patrząc za siebie dałem dyla do samochodu i mijając na ścieżce miejsce, w którym wcześniej stał krasnal, ujrzałem tam gnoma mlaskającego i głaszczącego się po brzuchu. Ale to już chyba moja chora wyobraźnia, chociaż niczego już nie jestem pewien. Nie patrzyłem za siebie i biegłem do samochodu. Do rodziny. Do spokoju. Do normalności. Otworzyłem tylne drzwi VW T4, wrzuciłem do tyłu wiadro i resztę, zatrzasnąłem drzwi i wpadłem na krzesło kierowcy.  Zacząłem głęboko oddychać, aby po chwili szybko drżącymi rękami zablokować zamki w drzwiach, jakby to mogło mnie uchronić. Spojrzałem w lusterko na przedniej szybie i przez moment miałem wrażenie ruchu z tyłu auta i pomyślałem, że ta jędza już jest w środku samochodu na tylnym siedzeniu. Omal nie krzyknąłem, łapiąc się za usta, ale na szczęści to były tylko zwidy. Przy okazji mignął mi obrazek w bursztynie Matki Boskiej z Dzieciątkiem, leżący w kieszeni przy kierownicy  – czyżby to ona miała mnie obronić przed tym koszmarem? O czym ja myślę, co ja robię – zjeżdżaj stąd jak najszybciej! Odpalić samochód, do cholery – odpalić samochód! I zjeżdżać stąd, gazu. Samochód zarzęził przy odpalaniu i zgasł. Matko! Za drugim razem wszystko odbyło się bez komplikacji. Silnik zaskoczył i zaczął normalnie pracować. Ruszyłem na pełnym gazie, na szczęście nie wybiegły mi wtedy żadne małe dzieci pod koła ani przypadkowi przechodnie. Ruszyłem z kopyta nie oglądając się za siebie. Drogi przez miasto nie pamiętam, jedynie światła na twarzy – białe, zielone, czerwone… Stanąłem dopiero na parkingu przed domem i jeszcze długo siedziałem w samochodzie, aby ochłonąć i się uspokoić. Udało się i do mieszkania wchodziłem już jedynie na lekko trzęsących się nogach.

Wiem, że mi nie uwierzycie, bo nikt normalny w takie brednie nie wierzy. Nie o to chodzi, mnie na samą myśl o tym wydarzeniu jeży się włos i mam ciarki na plecach. Co jest? A historia jest świeża, tak – w Elblągu gdzieś na strychu siedzi Baba Jaga, czarownica, czy jak to zwał, to coś… Teraz nic nie jest dla mnie normalnym. Oczywiście nikomu w domu o tym wydarzeniu nie opowiedziałem, zaraz dostałbym bilet do czubków. Po co? Po cholerę ma ojciec straszyć małe dzieci, żonie przysparzać kłopotów… Teraz noszę krzyżyk na piersi i nie zostaję dłużej w pracy – dla pewności. I mocno, zawsze bardzo mocno przytulam się do dzieci i żony. Czy mam jakiś dowód? Tak, ale go wyrzuciłem do śmietnika – podartą bluzę dresową na rękawie. Na ręce miałem czerwone zadrapanie, ale zeszło – dziwnie szybko. Niestety tego zdarzenia nie jestem w stanie tak łatwo usunąć z pamięci, jak szybko znikło to zadrapanie. Chociaż bardzo tego chcę.

Do tej pory uważałem siebie za normalnego człowieka. Parkieciarza, bez znaków szczególnych, który spotyka normalnych ludzi, je normalny chleb, widzi normalny świat. Po tym zdarzeniu niczego już nie jestem pewien i zacząłem rozmawiać ze sobą, zadawać sobie pytania, prowadzić rozmowę, monolog. Próbuję wytłumaczyć sobie, przez to, że to był sen – tylko sen.. Dostrzegam nielogiczności wydarzenia – przecież jeżeli powiedzmy Baba Jaga unosiła się nad podłogą, to skąd skrzypienie podłogi? Jeżeli tak, to musiał być sen – musiał, przekonuję siebie codziennie. Poza tym, jeżeli to coś istniało naprawdę, dlaczego nie puściło się za mną w pogoń? Czemu mnie zatkało i nie krzyczałem? Pytania, pytania, pytania…

Z tymi klientami rozliczyłem się inaczej niż dotychczas, nie na miejscu prac. Umówiłem się na ruchliwej ulicy w Elblągu, dostali ode mnie nawet emulsję do konserwacji podłogi gratis. Byli zachwyceni i zadowoleni z usługi, a na moje delikatne pytanie – czy w tym domu nie wydarzyło się im nigdy coś niewytłumaczalnego, dziwnego – usłyszałem ciepły, serdeczny, pluskający się w ostatnich promieniach jesiennego słońca – śmiech.

– Aleś skąd. Nigdy. Skąd to pytanie?

 Zaciągnąłem języka na temat tego domku, podobno ktoś kiedyś tam się powiesił. Ale to było dawno, bardzo dawno…  Czyżbym był więc magnesem dla tego typu zjawisk? Dlaczego w takim razie nie przydarzyło mi się coś takiego przez ostatnie 3o lat? Nigdy. Tylko teraz, nagle – wyskoczyło jak królik z kapelusza?…  Mam się obawiać następnych prac w Elblągu?…

Czy mam wam powiedzieć, gdzie to jest? Nie. Może rzeczywiście tam niczego nie ma, a wy będziecie nachodzić bogu ducha winnych ludzi? A jeżeli ja to sobie rzeczywiście wymyśliłem, a Elbląg jest małym miastem, jak pisałem wcześniej. A może nie chcę was „narażać" ?

Czy wiem teraz coś pewnego? Tak – trzymajcie się z dala od strychów i mocno się przytulajcie do najbliższych, jak najmocniej. Proszę, nie żyjcie także w tym ciągłym ruchu, bieganinie bez końca – nie wiecie, co może was spotkać za rogiem. Może to przez to zabieganie, to coś próbowało mnie dopaść? A jeżeli nie macie możliwości zwolnienia tempa waszego życia, to nie zapominajcie mieć przy sobie srebrny medalik, krzyżyk…

Tak na wszelki wypadek.

Koniec

Komentarze

Zajrzałam, bo opowiadanie przez prawie trzy lata nie doczekało się choćby jednego komentarza. No i cóż, przykro mi to mówić, ale lektura nie sprawiła mi najmniejszej przyjemności – motyw czegoś strasznego a niewyjaśnionego, snującego się w pustym domu nie jest nowy i nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia, może dlatego, że został przekazany dość nieporadnie. Że rzecz przytrafiła się parkieciarzowi – wszak na jego miejscu mógł być każdy: hydraulik, malarz czy inny fachowiec.

Złego wrażenia dopełnia wykonanie pozostawiające bardzo wiele do życzenia.

Ciekawa jestem, jaki konkurs wygrało to opowiadanie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Co robią Regulatorzy w niedzielne południe? Ryją w archiwach i żal ich bierze, gdy ktoś czeka na komentarz od trzech lat. Tymczasem, niektórzy hurtem czytają szorty jakby normy mieli jakieś wyrobić. Szacunek się Regulatorom należy ;)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Dziękuję, Mr.Marasie. Wzruszyłam się. ;)

Czy tak się odmienia Twój nick?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zapewne tak. 

Żeby nie siać off-topu dodam tylko, że opowiadanie wygląda na podkoloryzowany opis wydarzeń, których rzeczywiście doświadczył autor-parkieciarz podczas roboty. I wtedy należy docenić warsztat owego parkieciarza, który w miarę zgrabnie i płynnie historię przedstawił.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Doceniłabym raczej ten warsztat parkieciarza, który, mimo opisanych doznań, pozwolił mu porządnie polakierować podłogę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wiadomo, polskiego fachowca byle upiór nie oderwie od roboty ;)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Nowa Fantastyka