- Opowiadanie: Reius - Zemsta Róży

Zemsta Róży

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Zemsta Róży

ZEMSTA RÓŻY

 

Wierząc dawnym podaniom, około tysiąca lat temu, w portowym mieście Calderra, leżącym na wschodzie Lairi, na świat przyszedł Harald, syn kowala Antona i alchemiczki Agnate. W dziewiąte urodziny chłopca miasto zostało najechane przez żołnierzy zza Morza Wschodniego. Z masakry ocalał tylko młody Harald. Schował się w beczce po winie sąsiada. Widział, jak jego rodzice giną. Wściekły Harald popłynął łodzią w kierunku, w którym oddalili się wojacy. W końcu, znalazł go jeden z rybaków z wschodniego miasta Yutou. Młodzieniec został przygarnięty przez tutejszego fechmistrza, Onara. Harald, zafascynowany tym, co robi jego opiekun, również zapragnął zostać mistrzem miecza. Zakończył podstawowe szkolenie po zaledwie dwóch latach nauki. Już wtedy był lepszy od przeciętnego żołnierza. Po kolejnych dwóch latach osiągnął perfekcję: był tak uzdolniony, że pokonał swojego ojczyma, który uchodził za jednego z najwspanialszych szermierzy Wschodu. Wtedy opuścił Yutou i ruszył w kierunku Doliny Mogił, gdzie, według legendy, zamieszkiwał potężny smok, skłonny spełnić jedno życzenie w zamian za zaprzedanie duszy. Harald odnalazł tę dolinę oraz pieczarę, w której ukrywał się jaszczur. Chłopiec, mający wtedy dopiero 13 lat obiecał, że zaprzeda swą duszę w zamian za zemstę na całej armii, która wymordowała jego miasto. Uradowany smok wziął młodzieńca na swój grzbiet i zniszczył wszystkie miasta na Wschodzie, z których pochodzili legioniści. Później, wróciwszy do jaskini, wchłonął duszę chłopca i umieścił ją w zbroi. W tajemniczy amulet zaklął połowę swej siły, szybkości i wiedzy. Młodzieniec dokonywał okropnych rzeczy, nie będąc świadomym swych czynów. Smok, znudziwszy się tym regionem, zabrał swego wychowanka na niezamieszkane tereny Zachodu. Ostrzegł jednak ludzi, że jeśli wprawią go w złość, pożałują

Od czasu odnalezienia tej legendy minęło 500 lat. Tym czasem, Calderra stała się stolicą nowego państwa, Loarii. Rządził nim król Sean IV, doświadczony, wyrozumiały i sprawiedliwy monarcha. Niegdyś podróżował w słynnej na cały Ląd Kompanii Róży. Podejmowali się różnych zadań, lecz zasłynęli jako pogromcy potworów najróżniejszej maści: goblinów, demonów, czy gryfów. Dopiero później wmieszali się w politykę i osadzili na tronie Seana. Państwo powoli się rozwijało, słynęło między innymi z eksportu ryb i słynnej Szkoły Najemników. Loaria była pierwszym państwem, które oficjalnie uznało najemnictwo jako zawód. Łaknący przygód młodzieńcy z całego Lądu gwarnie przybywali do Calderry, aby spełnić swe marzenie o zostaniu szermierzem, magiem bądź łucznikiem. Miasto na oczach mieszkańców stawało się metropolią całego Lądu.

Sama szkoła zaś była wyjątkowo wymagająca.

-Machnij tym mieczem!

-Zasłona, ofermo!

-Nie stój jak kołek! Ruszaj się!

Anton wściekle siekł Roeghta, który pod naporem każdego ciosu cofał się coraz bardziej. Biedak czuł się bardzo niepewnie. Walka z Antonem miała być karą za obrazę nauczyciela od języka runicznego. Jak było widać, nad wyraz skuteczną. Roeght, choć na razie blokował ciosy rywala, był pewien, że wkrótce Anton przełamie jego nieudolną defensywę. Chciał zaatakować rywala, aby pokazać swoje umiejętności, lecz nie mógł się zdobyć na opuszczenie obrony. Pot lał się z niego hektolitrami. Zaczął się zastanawiać, dlaczego naśmiewał się z nauczyciela na jego własnej lekcji. Niepotrzebnie, bo chwila nieuwagi wystarczyła, aby Anton wytrącił mu miecz. Dodatkową karą za wypieranie się winy był fakt, iż walka była widowiskiem dla całej szkoły. Wszyscy wybuchli śmiechem, choć w przypadku opiekunów był to śmiech pełen radości z pokazu umiejętności Antona, to rówieśnicy Roeghta nabijali się z wyraźną pogardą w głosie. Zbliżał się egzamin, a on nie wykazywał żadnych umiejętności: był za mało pilny na maga, za mało wytrwały na łucznika i za słabo walczący na wojownika. Jego ojciec, Ragnar, słynny wojownik Utarii, wysłał go do tej szkoły, aby uczyniono z niego wojownika. Mimo największych starań nauczycieli, Roeght nie przejawiał najmniejszych kwalifikacji na najemnika. Choć w Szkole było naprawdę ciężko, bardzo rzadko ktoś oblewał rok. Wszystko wskazywało na to, że Utarczyk dokona tego jakże trudnego wyczynu. Roeght, nie zważając na obelgi ze strony uczniów, uciekł z areny do swojego pokoju, gdzie zamknął się i zaczął płakać. Nigdy nie zniósł takiego upokorzenia. Począł zrzucać winę na nadgorliwego ojca, później na rzekomo niewykwalifikowanych nauczycieli, kończąc na uczniach zachowujących się jak trzoda chlewna. Wiedział, że tu nie pasuje. Nawet innorasowy czuli się tu lepiej. On zaś pragnął walczyć piórem, nie orężem. Jego marzeniem było zostać skrybą, lecz ojciec ostrzegł, że go wydziedziczy. Podobny los czeka go, gdy obleje szkołę. No cóż, taki mój los, pomyślał i zaczął się zastanawiać, jak uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z kimkolwiek w szkole.

Pech chciał, że pierwszą lekcją był język runiczny, a Roeght został posadzony w pierwszej ławce, tuż przy nauczycielu. Jakby wczoraj nie poniósł wystarczającej porażki. Lekcja jednak zleciała szybko. Później niestety, było tylko gorzej. Roeght zdążył otrzymać serię rzutów jajkami, opluwanie go, pobicie i, po ostatniej lekcji, kąpiel w kloace. Wściekły wrócił do mieszkalnej części budynku, umył się i wyszedł do portu, aby obejrzeć zachód słońca. Tylko ten widok trzymał go przy pełni władz umysłowych. Roeght zaczął planować ucieczkę ze szkoły na Południe, do Szkoły Skrybów. Tam z pewnością zostałby ciepło przyjęty. Nigdy nie wróciłby na Północ.

Spojrzał na Słońce i dostrzegł na jego tle dziwną plamę. To był chyba aerlus, gatunek orła. Lecz coś się nie zgadzało. Aerlus unosił się na powietrzu, bardzo rzadko machając skrzydłami. Ten osobnik jednak machał nimi dość szybko. Poza tym, miał rogi. I łuski.

-SMOK!- ryknął Roeght.

Nikt się tym nie przejął. Wszyscy znali skłonności Utarczyka do głupich żartów. Po chwili jednak usłyszeli głośny ryk i ujrzeli dwudziestometrowego skrzydlatego jaszczura. Ludzie wspólnie rzucili się do ucieczki. Gwardziści zaczęli rzucać włóczniami w gada. Żadna jednak nie przebiła jego łusek. Kusznicy na „trzy” wystrzelili pociski w kierunku głowy smoka, w nadziei, że któryś bełt trafi go w oko. Gadzina zionęła ogniem w kierunku strzelców, spopielając bełty zanim ją dosięgły. Przerażeni uciekli do zbrojowni, gdzie chwycili za miecze. Cała armia stacjonująca w Calderrze stawiła się na placu, aby godnie przywitać nieznajomego przybysza, choć w tym przypadku dyplomacja zeszła na drugi plan. Każdy z ośmiu tysięcy wojaków pragnął tylko jednego: zabiciu nieproszonego gościa. Tkwili tak w bezruchu, oczekując na ruch smoka. Chwilę później dołączyli do nich kadeci i nauczyciele ze Szkoły Najemników. Na widok smoka wstrzymali oddech, jednak szybko się opanowali. Teoretycznie, nawet jedna osoba była w stanie pokonać tą bestię, lecz należało mieć skończone zaawansowane szkolenie maga i wojownika oraz niezbędny ekwipunek. Wtem, ze strony zamku rozległ się dźwięk trąby. To król galopował na plac główny razem z przybocznym magiem, Galhardem. Sean dzierżył słynny Miecz Róży: długie, cienkie ostrze z wygrawerowaną różą na rękojeści. Na głowie miał złotą koronę, bez żadnych zdobień. Jego zbroja była srebrna, gdzieniegdzie połyskiwała platyna. Natomiast jego towarzysz nosił długą czerwoną szatę i dzierżył kostur ze żłobionymi ornamentami. Smok, zauważywszy ich, ryknął wyzywająco i rzucił się na żołnierzy. Ćwierć z nich nie przeżyło pierwszego starcia. A jaszczur zawracał. Tym razem zionął ogniem w uczniów Szkoły Najemników. Na szczęście Eraqh, nauczyciel magii bezpośredniej, osłonił wszystkich polem siłowym. Smok z furią w oczach zaczął pikować na uczniów.

Roeght obserwował całe zajście, kryjąc się za straganem rybnym. Było mu wstyd, że nie jest tam z rówieśnikami. Po odparciu ataku Szkoła zapewne podejmie odpowiednie kroki i wyrzuci go. Wtedy zrozumiał, że razem z wolnością czeka go upokorzenie gorsze od tego, gdy pływał w kloace. Musiał coś zrobić. Ruszył biegiem w stronę towarzyszy, podnosząc po drodze z ziemi miecz zabitego gwardzisty. Nagle, jaszczur zaczął pikować na jego, bądź co bądź, przyjaciół. Nie mógł do tego dopuścić. Wiedział, co czeka Szkołę, jeśli czegoś nie wymyśli. Wpadł na pomysł. Krzyknął:

-Odwrót! Do zamku!

Wszyscy, nie zastanawiając się, pobiegli tam. Smok za nimi. Gdy plac opustoszał, a armia zajęła pozycję w twierdzy, zaatakował ponownie. Tym razem nie miał zamiaru bawić się z nimi. Zionął tak mocno, że stopił mury. Przerażeni uczniowie rozpierzchli się po przedzamczu. Roeght i Ma’id, elf z Południowej Puszczy schronili się w zbrojowni, jednak w momencie, gdy gad odwrócił się do nich plecami, wybiegli przez wciąż otwartą bramę i uciekli do Szkoły Najemników. Reszta nie miała tak lekko. Gad powtórnie zionął z całej siły w podstawę wieży, a następnie uderzył ją ogonem. Zawaliła się ona na całą armię, grzebiąc dużą ilość wojaków. Niedobitki wycofały się do sali tronowej, aby uciec tajnym przejściem. To samo uczynił król i Galhard. Smok ryknął triumfująco i odleciał na północ.

Roeght i Ma’id oglądali całe zdarzenie ze łzami w oczach. Byli ostatnimi kadetami Szkoły Najemników. Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Młody był tu pierwszy rok. Miał dopiero 13 lat. Czuł się potwornie. Roeght, chcąc nie chcąc, dominował w tej grupie wiedzą, wiekiem, determinacją i nastawieniem psychicznym. Na samym początku musiał jakoś podnieść na duchu towarzysza. Sam jednak czuł się podle; to przez jego pomysł armia znalazła się w pułapce, z której nie dała rady uciec. Nie miał zamiaru pocieszać Ma’ida, ponieważ prawdopodobnie on sam rozpłakałby się. Zaczął rozmowę:

-Ma’idzie, uspokój się. Tylko my ocaleliśmy. Musimy zachować zimną krew.

-Oni… wszyscy… Ten smok… -jąkał się Ma’id.

-Uspokój się –powtórzył Roeght. –Rozpaczą nic nie zdziałamy.

Spokojny ton głosu Utarczyka przedarł się przez szarą mgłę smutku elfa. Wziął głęboki oddech.

-Masz rację. Sa’il maerthas, Roeght. Dziękuję.

Niedługo później ruszyli w stronę zamku, w celu poszukiwania niedobitków. Roeght podchodził do każdego, próbując zmierzyć tętno. Niestety, wszyscy nie żyli. Nagle, Ma’id zauważył Antona. Gdy do niego podeszli, zamarli ze zgrozy: to nie smok go zabił. W jego klatce piersiowej była dziura, zbyt szeroka jak na zwykły miecz. Zastanawiali się, kto mógł zabić wschodzącą gwiazdę międzynarodowej szermierki. Ich zdaniem, nikt w mieście, oprócz króla, nie mógł się z nim równać. Roeght wbił miecz w ziemię, klęknął przed niedoszłym przeciwnikiem i zaczął się modlić za wszystkich poległych. Ma’id był ateistą, nie dołączył się więc do modlitwy, lecz w duchu szanował podejście Roeghta do śmierci.

Wtem, z sali tronowej, usłyszeli kobiecy krzyk:

-Czy ktoś tam jest? Pomocy!

Wejście do głównej komnaty w zamku było zawalone kamieniami. Roeght i Ma’id zaczęli odgradzać wejście. Kamienie budujące wieżę były bardzo ciężkie, lecz chłopcy byli zdeterminowani. Po pewnym czasie udało im się dostać do dziewczyny. Była to Ann, czarodziejka z klasy Roeghta. Wysoka, szczupła, zawsze roześmiana i pewna siebie. Miała niebieskie oczy i długie, rude włosy. Była wysoko usytuowana w hierarchii uczniowskiej: jej chłopakiem był nie kto inny, jak Anton. Dziewczyna, zauważywszy Roeghta, powiedziała:

-Z całym szacunkiem, ale myślałam, że z twoimi umiejętnościami, zmarłeś na zawał, zobaczywszy smoka.

-A tu taka niespodzianka– burknął urażony Roeght.

-Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Cieszę się, że ktoś jeszcze oprócz mnie przeżył. A ten młodzik to kto?

-Jestem Ma’id Adavi. Pierwszoroczniak– dodał, jakby uprzedzając, że nie mają co na niego liczyć.

-Dobrze, mniejsza o to. Gdzie jest Anton?

Zapadła cisza. Żaden z chłopców nie wiedział, co powiedzieć. Ann powoli zaczęła się domyślać, co się z nim stało, ale zapytała się ponownie:

-Gdzie on jest?

Smutek ścisnął im gardło. Roeght niezdarnie machnął głową w stronę mogiły Antona. Ann spojrzała w tamtym kierunku i ujrzała ukochanego. Podbiegła do niego ze łzami w oczach. Ujrzawszy ranę kłutą na jego piersi, obróciła się w stronę Roeghta i krzyknęła:

-Zabiłeś go! Nie daruję ci tego!

Cisnęła w jego kierunku kulę ognia. Zaskoczony Roeght odskoczył na bok. Lecz nadal miał duży kłopot. Ann uniosła magią trzy miecze poległych i rzuciła nimi w Utarczyka. Ominął je i skoczył na Ann, powalając ją. Zatkał jej usta i wycedził:

-Wiem, uważasz, że jestem tchórzem. Ale tak nie jest. To nie ja zabiłem Antona. Teraz widzę, jakie wszyscy mieliście o mnie mniemanie. Może byłoby lepiej, gdybym nie wyciągnął cię z sali tronowej.

Ann zaniemówiła. Chwilę później zaczęła głośno płakać. Roeght wypuścił ją. Ta pobiegła do martwego Antona, zaczęła go przytulać i rzucać czary, próbując go wskrzesić. Bardzo szybko jednak straciła energię i zemdlała. Było im niezmiernie przykro z powodu śmierci chłopaka, lecz nie mogli w żaden sposób pomóc Ann. Ma’id złapał towarzysza za ramię i powiedział:

-Chyba wiem, co tu się stało.

Zaskoczony Roeght spojrzał na niego. Skąd elf mógł wiedzieć, dlaczego smok zaatakował Calderrę? Zaciekawił go ten fakt. Zachęcił młodzika do rozmowy.

-Pamiętasz lekturę o Haraldzie?

-Przestań fantazjować.

-Masz inne logiczne wyjaśnienie tego zdarzenia? Zdenerwowaliśmy smoka, dlatego powrócił, aby dać nam nauczkę. A Antona zabił nie kto inny, jak Harald. Przecież według legendy był najzręczniejszym młodym wojownikiem nawet poza Lądem. Tylko on mógł go pokonać.

-A nie pomyślałeś, że pchnięcie zadano od tyłu? Przecież to mógł być każdy.

-Dostał w bezpośredniej walce. Ostrze zatrzymało się na tylnej części kolczugi.

Roeght musiał się zgodzić z Ma’idem. Kontemplację przerwała mu Ann, która doszła już do siebie. Otarła łzy z policzków, podeszła do ocalałych i zapytała:

 -Co teraz? Co możemy zrobić?

Roeght wpadł na pomysł.

-Wśród trupów nie ma króla i jego żołnierzy z Przybocznej Gwardii. Nie ma ich też w zamku. Gdzieś tam musi być tajne przejście.

-Możliwe. Gdy się ocknęłam, nikogo tam nie było. A co potem?

 -W miarę możliwości dokopiemy temu smokowi do tyłka – warknął Ma’id.

Zaczęli przeszukiwać salę tronową. Próbowali wcisnąć każdy luźny kamień. Nic to nie dało. Następnie ciągnęli za pochodnie, przez co Ma’id się poparzył. Bazując na legendach, ciągnęli za sztandary, popychali rycerskie zbroje, ostukiwali podłogę. W końcu dali za wygraną. Ann, zmęczona poszukiwaniami, usiadła na tronie i oparła ręce na rzeźbionych ze srebra różach. Nagle, schowały się one, a podłoga osunęla się, tworząc schody. Bez zastanowienia ruszyli w dół. Gdy dotarli do ich końca, usłyszeli głosy:

-To nie był smok. To jakiś szatan.

-Dwudziestometrowa jaszczurka ziejąca ogniem, mająca łuski twarde niczym arlezit i ogon pokryty kolcami o długości przeciętnej balisty. Znak od Nemezisa.

-Tego stworzenia żaden bóg by nie opanował. Da się to w ogóle zabić?

-A ty mnie się pytasz? Pono się da.

-Jak nawet król zarządził odwrót. Niemożliwe. Pomrzemy tu albo smok nas zeżre.

-Racja. On sam wyrżnął osiem tysięcy tylko wojaków.

-I jeszcze te młodziki ze Szkoły Najemników…

-Mniejsza o to. Za gówniarzami nikt nie będzie płakał.

Roeght, słysząc to, postanowił ujawnić się. Podszedł do żołnierzy i zapytał?

-Gwardia Królewska?

-Młodziki! Na szczęście ktoś przeżył. Ilu was?

-Trzech…

-Tylko? Nieważne, chodźcie do króla. Pewno was należycie ugości.

-Tak, godnie. W ściekach– burknął Ma’id.

Towarzysze ruszyli za gwardzistą. Korytarze wiły się coraz bardziej, aż w końcu nastolatkowie stracili orientację w terenie. Po dwudziestu minutach marszu strażnik się zatrzymał i rzekł:

-Tu was opuszczę. Idźcie prosto, aż natraficie na drzwi.

Bez trudu znaleźli drzwi. Ann ostrożnie zapukała, ale nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Powoli otworzyła drzwi i trójka uczniów zobaczyła króla Seana IV w pełnej okazałości. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po czterdziestce. Kruczoczarne ongiś włosy przyprószyła siwizna. Lice jego było pokryte licznymi zmarszczkami. Był również właścicielem pięknej brody. Stał lekko przygarbiony. Znany był jako niezrównany wojownik i jeśli zarządził odwrót, zrobił to w słusznym celu. Zobaczywszy uczniów, zapytał:

-Jak widzę, ktoś z powierzchni przeżył napaść smoka. Witajcie młodzianie. Zapewne mnie znacie, lecz ja nie znam was. Przedstawcie mi się, proszę. Tylko – ostrzegł – bez żadnych ceregieli. Nie czuję się królem po opuszczeniu swych poddanych.

-Ann Hail.

-Roeght Voimakas.

-Ma’id Adavi.

Król zaczął gładzić się po brodzie, usłyszawszy Roeghta. Znał tego młodzieńca. Walczył ramię w ramię z jego ojcem przeciwko drowom z Puszczy Cieni. Ragnar był świetnym, zabójczo groźnym barbarzyńcą. Szkoda, że syn nie wdał się w ojca i nadawał się jedynie do roli komika. Ma’id, choć pierwszoroczniak, znany był już jako doskonały łucznik. Natomiast Ann podejmowała kiedyś termin u Galharda, lecz ten poradził jej wybrać Szkołę Najemników. Ponoć była naprawdę niezła. Po krótkiej chwili, podjął rozmowę:

-Znam was. Każdy z was jest sławny… na swój sposób– dodał, spoglądają na Roeghta. -Galhard poinformował już Kompanię Róży o smoku. Ponieważ jesteście uczniami, muszę zadbać o waszą edukację. Wyszkolą was najlepsi z najlepszych. Członkowie Kompanii Róży z całą pewnością uczynią z was bohaterów. Tak, Roeghcie, nawet z ciebie– wtrącił król, wychwyciwszy zdziwione spojrzenie Utarczyka, uśmiechając się serdecznie.

Wszyscy zaczęli się śmiać. Jednocześnie wspominali poległych towarzyszy i zastanawiali się, co będzie dalej. Wtem, do „komnaty” niespodziewanie wpadł Galhard. Zasapany, zaczął:

-Witaj, panie. Dostałem komunikat od Kompanii. Zaatakował ich smok. Nikt nie zginął, lecz Torri jest ranny.

-Gdzie oni są? – zapytał zaniepokojony król.

-Pod Sunfield. Mają jeszcze około cztery godziny marszu.

-Poślij pięciu gwardzistów. Dla nich mogę uszczuplić wojska o połowę… Albo mam lepszy pomysł. Niech młodzież się wykaże – zaproponował król.

-Ale my… – zaczął Ma’id, lecz Roeght wszedł mu w słowo:

-Zgoda.

Król spojrzał na niego wyraźnie zaskoczony. Spodziewał się, że to on będzie sprawiał najwięcej problemów. Pobłogosławił ich wyprawę i odprowadził do wyjścia. Wręczył Ann mały klejnot i szepnął jej do ucha:

-Wiesz, co z tym zrobić.

Ann kiwnęła głową i ruszyła w ślad za towarzyszami.

Wyszli drzwiami ukrytymi w skale za pomocą iluzji. Ponieważ nie dostali żadnych koni, musieli wybrać się tam na pieszo. Roeght żartował z młodszym Ma’idem. Próbował co prawda podjąć rozmowę z Ann, lecz ona wyraźnie nie była w nastroju do rozmów. Myślała o Antonie. Starała się nie okazywać uczuć, lecz łzy same płynęły jej z oczu. Cofnęła się, aby nikt jej nie widział. Po jakimś czasie dołączyła do nich i sama podjęła jakąś banalną rozmowę, aby tylko nie być sama. Ma’id opowiedział jej o swoich podejrzeniach co do smoka. Ann zbyła ten wariant śmiechem, lecz chwilę później namyśliła się i przyznała elfowi rację. To było na chwilę obecną jedyne logiczne wytłumaczenie.

Po mniej więcej półtorej godziny usłyszeli głosy. Ann uradowała się:

-To na pewno Kompania Róży!

Nieznajomi usłyszeli głos młodej czarodziejki i wyszli nastolatkom na spotkanie. Nie byli to jednak członkowie kompanii. To byli orkowi bandyci. Otoczyli ich w kręgu. Najwyższy z nich wystąpił naprzód. Warknął:

-Świeże mięsko, chłopaki. W dodatku młodziutkie, zgrabniutkie… Aż bym was schrupał – powiedział, ukazując swą szczękę z uwydatnionymi kłami. –Oddajcie nam proszę pieniądze i idźcie w cholerę, to was nie zjemy.

-Po pierwsze – powiedziała Ann – orkowie nie jedzą stworzeń humanoidalnych. Po drugie, jedyne co możesz dostać, to dwanaście lat w lochach za rozbój. A po trzecie… – Ann przerwała wypowiedź i uśmiechnęła się szeroko – damy wam jedną szansę, abyście się wycofali. Tak więc, wybór należy do was.

Hughash, bo tak się nazywał przywódca bandy, roześmiał się głośno i krzyknął:

-Taaak?! To ja wybieram celę. Jeśli nas pokonacie. Ale pewnie wam to się uda. Nas jest „tylko” trzydziestu!

-To zaczynamy – krzyknęła Ann i rzuciła w jego stronę lodowy pocisk, który przebił mu głowę.

Orkowie ruszyli do ataku. Wtedy z krzaków wystrzelił piorun kulisty, który powalił pół tuzina „zielonych”. Roeght tym czasem pchnął jednego z reszty, gdy nieborak wpatrzył się w krzew. Ma’id także nie próżnował. Walczył z elfickim wdziękiem. Sparował cios orka, obrócił się na lewej pięcie i pchnął zza pleców bandytę. Ork padł martwy na miejscu. Wtem, zza drzew wyskoczył szczupły elf w skórzanej zbroi z dwoma sztyletami. Wskoczył w największą grupę orków i w kilka sekund zmniejszył liczebność wroga o kolejnych pięciu. Jakby wszystkiego było mało, mag z krzaków połączył siły z młodą wiedźmą, a z daleka zaczęły nadlatywać strzały. Nikt z orków nie przeżył tej masakry. Roeght domyślił się, że Ann dostrzegła członków Kompanii. Jej gra na zwłokę była niezwykle udana. Po walce, elf podszedł do nich i zagadnął:

-Lepiej nie kręćcie się na trakcie. Jest tu bardzo niebezpiecznie.

-Ale my z pomocą – powiedział Ma’id. – Wysłał nas król Sean.

-Takich młodzików. Skoro was posłał, to naprawdę nastały mroczne czasy – zażartował łucznik.

-Oj tam, już mroczne. Po prostu nieprzewidywalne – wtrącił czarodziej.

-Ale gdzie nasze maniery – ukrócił rozmowę elf. – Jestem Felith Bail. Ten z łukiem to Xander Certus, a to coś w sukni balowej to nasz czarodziej, Ferius Lee. A wy to…

-Roeght Voimakas, Ma’id Adavi i Ann Hail – powiedział Utarczyk. –Rozumiem, że należycie do Kompanii Róży.

-Oczywiście. Ale omińmy te konwenanse. Chodźcie do Torriego.

Torri Iqaao, jedyny uzdrowiciel w Kompanii, leżał nieprzytomny. Lewą łydkę miał obwiązaną zakrwawionym bandażem. Dostał on pazurem od smoka, tak więc tylko dzięki szybkiej reakcji przyjaciół nie zmarł przez zatrucie. Ann szybko rozerwała opatrunek. Z rany wypłynęła krew. Na szczęście pazur nie uszkodził tętnicy. Młoda czarodziejka zamknęła oczy i przyłożyła rękę do rany. Obóz na krótką chwilę rozbłysnął bladoniebieskim światłem. Rana była zasklepiona, lecz na łydce widniała ohydna blizna.

-To tyle. Dajcie mu chwilę, powinien zaraz wstać.

Jak na zawołanie, usłyszeli niski, barytonowy głos:

-Co na obiad?

Członkowie Kompanii Róży i Szkoły Najemników zaczęli śmiać się tak głośno, że leśne ptaki omijały ten trakt przez następne dwa tygodnie. Po krótkich uprzejmościach ruszyli w drogę. Uczniowie powiedzieli im, jak, zdaniem króla, potoczy się ich nauka. O dziwo, wojownicy zareagowali wyjątkowo optymistycznie zapewniając, że zrobią z nich najgroźniejszych najemników, oczywiście tuż po nich.

Po dotarciu do kanałów, król powitał swych przyjaciół. Docinali sobie, wspominali stare czasy i rozmawiali o obecnej sytuacji politycznej. W końcu król doszedł do najważniejszej sprawy.

-Jak zapewne wiecie, Calderra została zaatakowana przez potężnego smoka. Zresztą, sami go widzieliście. Uszczuplił liczebność mojej armii o około ośmiu tysięcy żołnierzy. Tylko cud uratował tu obecnych młodzian. Chciałbym powierzyć ich wam w opieką. Ufam, że wyszkolicie ich na wojowników, którzy będą w stanie zastąpić mi choć połowę armii. Czy mogę liczyć na waszą pomoc?

-Cóż za elokwencja z twojej strony, Seanie. Jasne, wyszkolimy ich. Zobaczysz, może będą lepsi nawet od nas. Zapału im nie brakuje, to trzeba przyznać. Wiedzą naprawdę bardzo mało, ale każdy z nas zaczynał od zera. Jestem pewien, że zapiszą się grubymi złotymi literami na kartach historii.

-Wieść ta raduje me serce i duszę. Czujcie się jak u siebie w domu.

-U mnie w domu tak nie trąci kloaką – zaoponował Xander.

-Zanim rozpoczniemy trening, chciałbym coś zrobić – powiedział niespodziewanie Roeght.

-Groźnie zabrzmiało – zauważył Felith, znany z ciętego języka. – O co chodzi?

-Chciałbym pochować zmarłych – oświadczył.

-Bardzo szlachetnie z twojej strony. Żołnierze kilka dni temu zajęli się zwłokami. Wszyscy zostali już pochowani.

Najbliższy rok upłynął ostańcom Szkoły Najemników na bezustannych treningach. Wykazywali oni olbrzymie zaangażowanie, co było niespotykane wśród ich świętej pamięci rówieśników.

-Pchnięcie, z lewej, z lewej zza głowy, krok w prawo, młyniec w prawy bok, krok w tył, natarcie!

Król wykrzykiwał komendy, które wykonywał Roeght i Ma’id. Ann przyglądała się z uśmiechem na wysiłki chłopców. Ma’id zapowiadał się na świetnego szermierza, a co było najbardziej zaskakujące, Roeght był od niego lepszy. Jeszcze rok temu podśmiewała się z niezdarnego Utarczyka, a dziś widziała w nim perfekcyjnego fechmistrza, którego miejsce jest w pierwszym rzędzie w armii. Zaczął przypominać jej Antona. Okazało się, że ma niewiarygodny talent szermierczy. Sean uznał, że odziedziczył to po ojcu. Dzięki swojej przemianie Roeght i Ann bardzo zbliżyli się do siebie. Spędzali razem niedzielne wieczory, ale nie zapomnieli o Ma’idzie. Wręcz przeciwnie: często razem wybierali się na polowania i wyprawy. Elf zaś cieszył się, że jego przyjaciele są szczęśliwi.

Dwa tygodnie po rocznicy najazdu na Calderrę, Sean skrzyknął o południu Kompanię Róży i uczniów. Gdy zgromadzili się w sali tronowej, podjął temat:

-Jak wiecie, dwa tygodnie temu obchodziliśmy pierwszą rocznicę Zmierzchu Calderry. Modliliśmy się wtedy za zmarłych w wyniku napaści smoka. Nadszedł czas, abyśmy inaczej uczcili pamięć poległych. Panowie i Ann, nasi zwiadowcy donieśli, że widzieli smoka niedaleko granicy Loarii z Utarią. Dziś, Roeghcie, Ma’idzie i Ann, kończycie szkolenie. Udało wam się przekroczyć nasze wymagania, z czego jesteśmy niezmiernie dumni. Wczoraj dyskutowałem żarliwie na pewien temat z moimi przyjaciółmi i podjęliśmy decyzję. Chciałbym was oficjalnie powitać w Kompanii Róży. Od dziś jesteście jej członkami.

Trójka przyjaciół osłupiałą, lecz sekundę później wrzasnęli triumfalnie. Król uśmiechnął się do nich i kontynuował przemowę.

-Widzę, że nasza decyzja przypadła wam do gustu. Postanowiłem, że wyruszę z wami. Królestwo oddam w opiekę Garhardowi. Od dawna nie byłem na żadnej wyprawie. Czas najwyższy to zmienić. Jutro wyruszamy. Spakujcie to, co uważacie za konieczne, do plecaków. Zbiórka jutro przed wschodem słońca w sali.

Nowa Kompania Róży dumnie kroczyła do swoich pokojów. Ta wyprawa dla weteranów była ciekawym wypadem, a dla młodzików szansą na pokazanie swoich niedawno nabytych umiejętności. Świeżo upieczeni najemnicy udali się do swojego pokoju, gdzie żarliwie dyskutowali o swojej przyszłości, o Haraldzie i smoku, oraz głownie o swoim członkostwie w Kompanii. Zastanawiali się, czy ich dołączenie było początkiem renesansu słynnej grupy najemników. Przez ich głowy przebiegały różne pomysły. Rozmawiali tak do wieczora i dłużej, ponieważ podekscytowanie nie pozwalało im zasnąć. Lecz sen zmorzył ich krótko przed północą.

Rankiem odnowiona Kompania Róży wyruszyła na północ. Gdy mijali wioski, przyciągali tłumy gapiów. Historie o ich przygodach w kilka lat obrosły legendami. Niektórzy przecierali oczy ze zdumienia, widząc swego ukochanego monarchę jadącego rumakiem na czele orszaku dumnych wojowników. Choć przyjmowali wszystkie zaproszenia do tawern, starali się unikać alkoholu. Zależało im również na czasie, dlatego zatrzymywali się na nocleg w gospodach tylko wtedy, gdy niespodziewanie zastała ich noc. W rezultacie trasę, którą powinni pokonać w dwa tygodnie, przeszli w dziewięć dni.

Gdy dotarli do granicy, zastali śnieg, który nigdy nie opuszczał tych regionów. Zaniepokoiła ich jednak nadmierna obecność przelatujących kruków. Nie był to dobry znak. Gdy tylko je zauważyli, pogalopowali w stronę posterunku granicznego. Zastał ich tam straszny widok. Na ziemi leżał tuzin ciał, a na każdym krzątało się kilkanaście ptaków. Zniesmaczony Xander klasnął w dłonie, płosząc je. Ma’id, który w tropieniu radził sobie lepiej nawet od Felitha, uklęknął przed wąsatym krasnoludem. Niespokojnie pokręcił głową i sprawdził pozostałe zwłoki. Następnie wydał diagnozę:

-Zginęli od miecza, z czego większość od pchnięć. Co ciekawa, ma on podobną szerokość jak ten, od którego ciosu poległ Anton.

-Jakim cudem zapamiętałeś taki niuans jak szerokość ostrza? – wykrzyknął zaskoczony Ferius.

-Było niespotykanie szerokie; aż dziesięć centymetrów szerokości. Ciężko zapomnieć o czymś takim.

-Czyli jesteśmy na dobrym tropie – stwierdziła Ann podenerwowana faktem, że gdzieś w Utarii jest zabójca jej pierwszej miłości.

-Te trupy leżą to co najmniej od tygodnia. Są trochę daleko, ale nie powinni się spieszyć. Przecież są w stanie zniszczyć każdego. A przynajmniej tak myślą – dodał Felith z szelmowskim uśmieszkiem.

-Jeśli to prawdziwy smok, zapewne pragnąłby ulokować tyłek na górze złota – powiedział Xander.

-Ciekawe, gdzie tu znajdą złoto – burknął Torri.

-Torri, mój drogi przyjacielu, z całym szacunkiem dla twojej matki, ale chyba kiedyś zahaczył o nią jakiś miejscowy pijaczek. Niemożliwością jest, abyś miał tak inteligentnych rodziców, a sam… nie dostrzegał pewnych oczywistych faktów – powiedział Felith z politowaniem.

-Kierują się do Burghash – Sean wyręczył elfa w tłumaczeniu.

-A czy to nie jest przypadkiem legenda? – zauważył Xander.

-Inna legenda zabiła siedmiu tysięcy żołnierzy i wszystkich uczniów najlepszej szkoły dla wojowników na całym Lądzie – zauważył dotychczas milczący Roeght. – Myślę, że warto zaryzykować.

Wszystkich zaskoczył jego zdecydowany ton głosu. Mówił tonem przywódcy. Zauważywszy zdziwione spojrzenia towarzyszy pozwolił sobie na uśmiech, pytając:

-To co, mogę już wami dowodzić?

Towarzysze parsknęli śmiechem. Nawet weterani Kompanii Róży docenili żart Utarczyka. Nie odczuwali różnicy wieku pomiędzy nimi a młodzikami. Zaakceptowali ich jako pełnowartościowych wojowników. Po krótkiej naradzie skierowali się w okolice Burghash, starej, krasnoludzkiej twierdzy. Ciekawie się złożyło, że podróżowali głównym traktem. Niedaleko niego znajdował się dom Roeghta: osada klanu Topora, jedynego klanu składającego się z ludzi. W większości zimne tereny wolały krasnoludy. W domu Roeght miał nadzieję spotkać ojca, który zapewne z radością przyjąłby syna, który perfekcyjnie posługuje się orężem, jak przystało na prawdziwego Utarczyka. Porozmawiał o tym fakcie z towarzyszami. Opinie były prawie jednogłośne:

-Popieram – powiedział Sean. – Sam chętnie zobaczyłbym się z Ragnarem.

-Ja również jestem za – dołączyła się Ann. – Chyba chciałbyś pochwalić się dziewczyną, czyż nie?

Każdy się zgodził, oprócz Feriusa.

-Nie podoba mi się ten pomysł. Nie lubię… takich miejsc.

Starzy członkowie Kompanii spojrzeli na niego ze zrozumieniem, młodsi zaś ze zdziwieniem. Roeght wziął przyjaciół i Seana na stronę i zapytał:

-Co go ugryzło?

-Ach… Ferius jest absolwentem Szkoły Najemników. Jego pierwszą misją było oczyszczenie szlaków północnych z małych grupek bandyckich. Wyruszył tam ze swoją ukochaną, Carsill. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie była ona drowką. Ostatecznie, więcej kłopotów przysporzyły im krasnoludy z klanu Młota. Są niewyobrażalnymi rasistami. Pewnej nocy, gdy Ferius wyruszył zapolować na bandytów, oni… zgwałcili ją, a później zamordowali. Gdy Ferius wrócił zrzucono winę na jakiegoś młodziaka, który miał kocią wargę. Ostatecznie, Ferius przeklął całe następne pokolenie klanu. Wszystkie córki pierworodne, jakie się później urodziły… jakby to powiedzieć… nie były dziewicami i umierały, gdy miały tyle samo dni życia za sobą, co Carsill w chwili śmierci. Nie pytajcie się mnie, jak to zrobił. Mnie samego ten fakt zastanawia. Jakiś czas później z tego powodu próbowano go zabić, ale wtedy był już z nami. Udało nam się zabić łowców głów, ale od tego czasu Ferius nie zapuszczał się za górną granicę. Musicie go zrozumieć.

Roeght, Ma’id i Ann byli zszokowani. Nie potrafili sobie wyobrazić Feriusa w roli ponurego mściciela i przestępcy. Zaczęli się zastanawiać, co zrobić. Wpadli na pewien pomysł, ale na jego realizację musieli poczekać aż do wieczora.

Rozbili obóz na niewielkiej polanie. Postanowili, że to Ann porozmawia z Feriusem i spróbuje go uspokoić. Okazja do rozmowy nadarzyła się wieczorem, kiedy mag objął pierwszą wartę. Ann podeszła i nieśmiało powiedziała:

-Hej.

-Hej.

-Wszystko w porządku?

-Ach… Nie będę cię okłamywał. Nie jest w porządku.

-Sean opowiadał mi o twoich… przeżyciach z Utarii. To o to chodzi?

-Tak.

-Słuchaj, w klanie Topora są ludzie. Na pewno będziesz tam czuł się raźniej.

-Wiem, ale… nie mogę się przekonać. Dla mnie nieważne: człowiek czy elf, każdy Utarczyk to barbarzyńca.

-A Roeght?

-On należy do Kompanii Róży. Tu nikt nie jest normalny – powiedział Ferius z uśmiechem.

-Ale nie jest on krwiożerczym rasistą. Wybierz się tam z nami, proszę.

Rozmowa z Ann była tym, co mogło go uspokoić. Zastanowił się chwilę i odpowiedział:

-Masz rację. Chyba jestem zbyt sentymentalny… Udam się z wami do obozu klanu Topora.

-Dziękuję.

Ann wróciła zadowolona do śpiwora, gdzie bez przeszkód spędziła całą noc. Dziś młodziki nie pełniły warty, tak więc mogła spać spokojnie.

Nazajutrz rankiem wyruszyli w dalszą drogę. Wszyscy zauważyli, że Ferius przestał już kwękać na Utarię, lecz tylko najmłodsza część Kompanii wiedziała, dlaczego.

Po południu, usłyszeli głos Roeghta:

-Stać! Jesteśmy już niedaleko. Wypatrujcie ścieżkę po prawej.

Znalezienie jej stanowiło duży kłopot; była ona bowiem bardzo zarośnięta. Po chwili poszukiwań skręcili i ruszyli w stronę domu ich przyjaciela. W pewnym momencie Roeght stracił orientację:

-Czekajcie… to chyba nie tu… chyba, że… nie, tu nie było tego spalonego drzewa. Chyba pomyliliśmy ścieżki, ale z drugiej strony była tu tylko jedna dróżka.

-Tędy mógł lecieć smok – powiedział Torri.

Roeght stracił panowanie nad sobą, gdy to usłyszał. Pognał galopem przed siebie. Musiał sprawdzić, czy to prawda. Cała reszta ruszyła za nim.

-Musiałeś mu to mówić? – przyczepił się Ma’id.

-Ale to jest możliwe – odpowiedział Torri.

Biegli tak długo, aż las się skończył. Roeght zamarł w bezruchu. Znajdował się na wzgórzu. Widać z niego było całą okolicę. Normalnie przystanąłby, aby podziwiać piękne widoki, lecz on gorączkowo starał się wypatrzeć osadę. Towarzysze go dogonili, lecz on wtedy krzyknął ile sił w płucach i pognał dalej; zobaczył bowiem gęsty dym unoszący się nad osadą.

Gdy Kompania Róży tam dotarła, odetchnęła z ulgą. Co prawda wybuchł pożar, ale na placu nie było trupów co oznaczało, że chyba nikomu nie stało się nic poważnego. Mieszkańcy nie zdążyliby pochować zwłok, ponieważ gdy tam dotarli, kończyli dopiero gasić pożar. Nagle, jedna z kobiet, krzyknęła:

-Ragnarze! Nasz syn powrócił!

Roeght ujrzał swoją matkę, Selenę. Zmieniła się od czasu, gdy opuścił klan. Na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, a włosy zaczęły siwieć. Człowiek z biegiem czasu nie stanie się młodszy i Roeght doskonale o tym wiedział. Zeskoczył z tumaka i pobiegł ją uściskać. Nie widzieli się od pięciu lat. Selena zmierzyła chłopaka wzrokiem. On również się zmienił. Wyraźnie urósł, poza tym miał masywniejszą klatkę piersiową i ramiona. Gdy odchodził, był niewielkim, wątłym chłopcem. Teraz stał przed nią prawdziwy atleta. Nie zdołała wyksztusić ani słowa, ponieważ kątem oka dostrzegła swojego męża, Ragnara, który biegł, aby ujrzeć swojego syna. Zobaczywszy go, krzyknął zaskoczony i pochwycił go w objęcia. „Nie do wiary, co ta Szkoła Najemników zrobiła z moim synem”, myślał. Pamiętał go jako słabowitego chłopca, który często przyjmował na siebie szykany. Teraz nie dałby sobie w kaszę napluć. Zapewne nauczył się walczyć bronią. Z uśmiechem na ustach uderzył go z pięści w prawy biceps. Po raz kolejny tego dnia krzyknął z zaskoczenia. Mięśnie jego syna przypominały skałę. Z dumą pochwycił go ponownie w ramiona i powiedział:

-Witaj w domu, synu.

Mieszkańcy zaczęli wiwatować. Dopiero później ktokolwiek zwrócił uwagę na tajemniczych zakapturzonych jeźdźców w płaszczach. Jeden z nich wyjechał na czele i zwrócił się do Ragnara znajomym głosem:

-Bądź pozdrowiony, stary druhu.

Ragnar podniósł na niego wzrok. Rozpoznał w nim swojego przyjaciela:

-Sean! Co ty tu…

Przypomniał sobie, że Sean został królem Loarii, lecz przed tym był założycielem Kompanii Róży. Spojrzał niespokojnie na przybyszy, następnie na niegdysiejszego towarzysza. Zaniemówił. Sean postanowił zabrać głos:

-A oto słynna, mam nadzieję, że również w tych stronach, Kompania Róży.

Mieszkańcy zrozumieli, że wychowanek ich wodza należał do grupy najsłynniejszych wojowników w historii. Przyniósł on dumę całemu klanowi. Mieszkańcy zaczęli wiwatować na cześć Roeghta i jego towarzyszy. Chwilę potem młody Utarczyk zapoznał wszystkich członków Kompanii z rodzicami. Najlepsze zostawił na koniec. Podszedł do jedynej kobiety z drużyny i przedstawił ją:

-Ojcze, matko, oto Ann Hail, czarodziejka specjalizująca się w magii zniszczenia. Oraz moja dziewczyna. Ann, to jest Ragnar Voimakas, wódz klanu Topora, najgroźniejszy wojownik Północy i mój ojciec, a to jest moja matka, Selena Voimakas, zastępczyni wodza, najlepsza medyczka w osadzie i moja matka.

Selena zasłoniła usta z zaskoczenia. Jej syn miał dziewczynę. Ojciec obdarzył Ann szerokim uśmiechem i zaprosił wszystkich do sali balowej, gdzie urządzono huczną biesiadę na cześć przybyszy. Nie brakowało mięsiwa ani piwa. Jednak przybysze stronili od alkoholu, oczywiście oprócz Torriego, którego udział w przyjęciu trwał zaledwie godzinę, gdy zmorzył go sen po „skosztowaniu” tutejszych trunków. Ragnar  wyjątkowo również nie wypił ani kufelka. O północy zabrał syna przed ich dom. Zapalił lampę i powiedział:

-Chciałbym sprawdzić twoje umiejętności w boju. Wyciągnij miecz.

Zaskoczony Roeght wykonał polecenie. Chwilę później Ragnar również obnażył ostrze swojego miecza i rzucił się na syna z głośnym krzykiem. Zależało mu na jak najszybszym rozbrojeniu syna. Jednak on z łatwością odsunął się na bok i popchnął go delikatnie w plecy. Ojciec spojrzał na niego z uśmiechem i machnął mieczem w stronę jego prawego boku. Tym razem Roeght wykonał piruet, odbijając miecz i ciął w kierunku piersi Ragnara. Stary Utarczyk odskoczył na bok i pchnął z szybkością węża. Jego syn obrócił się na prawej pięcie i uniknął ciosu. Rzucił się na ojca. Skrzyżowali miecze i zaczęli się siłować na ostrza. Roeght był słabszy od ojca, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Odchylił miecz tak, aby klinga jego ojca zsunęła się po nim. Gdy jego plan się powiódł, odepchnął Ragnara, postąpił krok do przodu i przyłożył mu miecz do gardła.

Ragnar stał jak wryty. Najpotężniejszy wojownik Północy został pokonany przez swojego własnego syna. Spojrzał na niego z podziwem i powiedział:

-Jesteś godzien, aby być członkiem Kompanii Róży. Czuję, że będziesz sławniejszy od starego ojca. Pamiętam czasy, gdy uciekałeś przed rówieśnikami, aby ci nie wykręcili ci jakiegoś psikusa. Zmieniłeś się.

-Zmusiły mnie do tego okoliczności.

-W takim razie opowiedz mi, jak ci się wiodło w Szkole Najemników.

Roeght zaczął opowiadać o swoich przeżyciach z czasu nauki. Nie pominął niczego, również faktu, że był pod każdym względem najsłabszym uczniem w klasie. Ojciec, jakby nieco przygasł, gdy jego syn opowiadał o tym, jak sobie radził. W końcu, doszedł do momentu, gdy Calderrę zaatakował smok. Opisał całą bitwę i to, co się działo tuż po niej. Miło wspominał pierwsze spotkanie z Kompanią Róży. Opisał swój trening, znajomość z Ma’idem i początek miłości do Ann. Ragnar, lekko przytłoczony tymi informacjami, spytał syna:

-Podsumowując, przez prawie cztery i pół roku byłeś pośmiewiskiem dla całej szkoły, a w ciągu sześciu miesięcy stałeś się takim zdolnym szermierzem.

-No cóż… tak jak mówiłem: zmusiły mnie do tego okoliczności.

-Powiedz, czy nadal myślisz o Szkole Skrybów?

-Nie. Teraz mogę stać się legendą miecza, a nie pióra.

-Co zamierzacie? To znaczy wy, Kompania?

-Planujemy wyruszyć do Burghash. Wydaje nam się, że tam zastaniemy smoka.

-Nie będę was zatrzymywał. Chciałbym życzyć ci szczęścia. Widziałem tego gada, więc wiem, że ci się przyda.

-Dziękuję.

Rankiem, Kompania Róży opuściła osadę. Z błogosławieństwem Ragnara skierowali się do Burghash. Cel podróży był bardzo odległy: musieli dostać się aż do północnej granicy, która była odległa o kilkaset mil. Podróżowali bez większych przeszkód: czasem atakowały ich dzikie zwierzęta takie jak dziki, lwy śnieżne czy ogry. Gdy zaczęli zbliżać się do celu, coraz częściej napotykali drzewa bez gałęzi. Był to niepokojący widok, lecz niedługo potem przestali się nimi przejmować. Dzień później, w południe, ujrzeli majestatyczne, wysokie się na kilkanaście metrów, posągi krasnoludów, oddalone o pół dnia jazdy. Ten po lewej dzierżył wielki młot, natomiast jego sąsiad trzymał w dłoniach olbrzymi obosieczny topór. Ferius odruchowo wzdrygnął się, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zaczęli wyobrażać sobie, jakie skarby mogą się skrywać w Burghash. Na miejscu ujrzeli rzeźby w pełnej okazałości. Pomiędzy nimi znajdował się wydrążony tunel o wysokości trzydziestu metrów, a kilka metrów w głąb schody prowadzące na dół. Roeghta zastanowił fakt, iż wejście nie było zabezpieczone żadną bramą, lecz krasnoludy najwyraźniej uznały, że nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo, skoro znajdują się tak daleko od obszarów zamieszkanych.

Wędrówka po schodach była bardzo męcząca. Kompania musiała pokonać dziesięć tysięcy stopni. Jednak możliwość zgładzenia smoka i obejrzenia wnętrza góry rekompensowała im wysiłek. W wydrążonej na co najmniej dwadzieścia metrów wysokości jaskini wszędzie były schody. Same ściany budowli zostały wyłożone złotem, stopnie zaś wykonano ze srebra. Na samym dnie widać było tak potężny korytarz, że smok z łatwością mógłby z niego korzystać. Krasnoludy nie gromadziły swych skarbów na dnie jaskini, lecz w tunelach wydrążonych w ścianach na różnej wysokości. Sean, zaskoczony ogromem kompleksu, zarządził:

-Podzielimy się na dwuosobowe grupy. Młodziki pójdą w trzech, ja natomiast solo. Ktoś będzie musiał zbadać dno.

-My się tym zajmiemy, powiedział Roeght wskazując na Ann i Ma’ida.

-Dobrze. Reszta na razie za mną.

Dotarłszy na dno, Roeght, Ma’id i Ann weszli do korytarza. Był naprawdę potężny. Czuli się w nim jak robaki. Obawiali się, że zastaną tam smoka. Korytarz wił się na kilometr długości, lecz zapewne reszta nie była nawet w połowie postępów eksploracji. Na samym jego końcu ujrzeli ławkę, na której siedziało niskie stworzenie w zbroi, strugające patyk. U pasa przypięty miał długi srebrny miecz, szeroki na około dziesięć centymetrów. Czarna zbroja zaś była pokryta kolcami, a hełm przypominał wydrążoną głowę wilka. Początkowo Roeght myślał, że to jakiś krasnolud, lecz miał zbyt wątłe ramiona. Tak więc chyba było to jakieś dziecko. Ann zamarła. Podejrzewała, że to ten dzieciak zabił Antona. Zaniepokojony Roeght podszedł do młodzieńca i zapytał się:

-Czy nazywasz się Harald?

-Tak – odpowiedział chłopiec cały czas skupiony na patyku.

-Gdzie jest smok? – zapytała Ann.

-Nie ma go. Jest w Dolinie Mogił – powiedział Harald.

-Jak to? Przecież widziano go, jak leciał w kierunku Burghash – obruszył się Ma’id.

-Uciekajcie, póki możecie. To pułapka. On… mnie kontroluje, jednak teraz śpi. Zostawił mnie tu, abym was zabił. Jeśli odejdziecie, nie powiem mu o was. Ale gdy wstanie, będę zmuszony was zabić.

Ann podeszła do Haralda i spojrzała mu głęboko w oczy. Chłodnym głosem zapytała:

-Czy to ty zabiłeś Antona?

-Kto to Anton? – zapytał chłopiec.

-Wysoki, przystojny brunet, którego pchnąłeś w pierś, podczas gdy smok atakował Calderrę.

-Aaa… On. Tak. Zabiłem go.

Ann, usłyszawszy te słowa, zaczęła płakać. Nie mogła zemścić się na młodzieńcu, ponieważ on nie był niczemu winien. Natomiast prawdziwy morderca, smok, był nie wiadomo jak daleko stąd.

Nagle, Harald spojrzał przerażony w stronę Ann, lecz chłopcy zorientowali się, że nie spogląda on na nią. Obrócili się i ujrzeli smoka, który zniszczył Calderrę. Przemówił donośnym głosem:

-Haraldzie, jakże mnie zaskoczyłeś. Postanowiłeś przyłączyć się do wroga, zatem uwolnię cię od mojego wpływu. Wiec jednak, że nie dożyjesz jutra, podobnie jak ta żałosna banda zwana Kompanią Róży. A teraz pozwól, że zwrócę się do naszego gościa – powiedział, obracając się do Roeghta. – Witaj, Utarczyku. Nazywam się Panthar. Jak zapewne się domyślasz, to ja obróciłem armię Calderry w drobny mak. Myślałem, że każdy uczeń poległ, jednak ostała się trójka odszczepieńców. Dziś mam zamiar naprawić swój błąd i uśmiercić was.

Ma’id powiedział wyzywająco:

-Chyba nie wiesz, co potrafi Kompania Róży, skoro tak mówisz.

-Wiem, do czego są oni zdolni, dlatego sprawiłem, że tylko my słyszymy, co tu się dzieje – powiedział Panthar. – Znam bardzo ciekawe zaklęcia…

-Ann, musisz przedostać się do reszty i powiedzieć im, co tu się dzieje – szepnął jej do ucha Roeght

 -Ale…

-Wiem, że pragniesz, zemsty, ale nie chcę cię narażać. Proszę – dodał.

-No, dobrze – ustąpiła.

-Pędź, niewiasto, ponieważ kiedy z nimi skończę, zabiorę się za ciebie – warknął groźnie smok, który słyszał całą rozmowę.

-Nie przeciągajmy tego – krzyknął wyzywająco Harald.

-Zaczynajmy – wycedzili chłodno Ma’id i Roeght jednocześnie.

Smok, jak można się było spodziewać, zionął ogniem w trójkę wojowników. Wtedy Harald krzyknął coś niezrozumiałego i otoczył ich magiczną barierą. Wściekły Panthar zamachnął się łapą. Młodzieńcy uskoczyli na bok i ledwo co uniknęli tego potężnego ciosu. Mimo, że tunel był bardzo potężny, miał tutaj ograniczone ruchy. Nie miał możliwości trafienia nastolatków. Wpadł wtedy na pewien pomysł. Błyskawicznie stworzył za ich plecami portal. Zdezorientowani młodzieńcy obrócili się, a tym czasem smok grzmotnął ich łapą, przez co wpadli do magicznego tunelu.

Roeght leżał na zimnej glebie cały posiniaczony. Nie lepiej miewał się Ma’id. Tylko Harald trzymał się na nogach. Utarczyk z trudem dźwignął się z ziemi i zapytał:

-Gdzie my jesteśmy?

-W Dolinie Mogił – odrzekł zaniepokojony Harald.

Gdy Ma’id również wstał, zaczęli rozglądać się za Pantharem. Wtem, usłyszeli jego głos, który dobywał się z nieba:

-Daję wam szansę na szybką śmierć. Wbijcie miecz w glebę i uklęknijcie.

Nawet gdyby zdecydowali się poddać, nie mieliby możliwości wbicia mieczy w ziemię: była tak wychłodzona, że miecz nie byłby w stanie jej przebić. Głos rozbrzmiał ponownie:

-Wybraliście swój los. Gińcie w męczarniach.

To mówiąc, nagle pojawił się jakieś sto metrów przed nimi i zionął ogniem. Tym razem jednak płomienie zatrzymały się na lodowym murze, który niespodziewanie pojawił się przed nimi. Roeght spojrzał w stronę portalu i ujrzał Feriusa opuszczającego ręce. Zastanawiało go, jakim cudem Ann tak szybko dotarła do reszty Kompanii. Brakowało jednak czasu na głębsze przemyślenia, smok bowiem ryknął wyzywająco i zaczął lecieć bardzo szybko, tuż przy ziemi, aby trafić wszystkich skrzydłami. Po raz drugi uratował ich Ferius, tym razem z pomocą Ann. Teleportowali oni towarzyszy i siebie za plecy smoka i uderzyli w gada potężną kulą ognia. Smok wrzasnął z bólu i zaczął wykrzykiwać:

-Feen! Ra annas ur Trael!

Wtedy wybuchł na osiem drobnych kawałków. Fragmenty jego ciała, opadłszy na ziemię, zaczęły się świecić. Zamieniły się w dokładną kopię członków Kompanii Róży, z tą różnicą, że mieli oni czerwone oczy. Każdy z nich zaczął śmiać się głosem Panthara i pobiegli do boju.

Była to naprawdę przeraźliwie trudna walka. Ponieważ klony atakowały tylko osoby, które naśladowały, nie sposób było ich pokonać. Wtedy Sean krzyknął:

-Nie atakujcie swoich kopii tylko klony innych!

W tej konfiguracji, Sean zaczął walczyć z przyzwanym Roeghtem, a prawdziwy on próbował zabić podrabianego Haralda. Ostatecznie, plan doszedł do skutku. Sobowtóry powoli zaczęły ginąć. Gdy padł ostatni klon, Ma’id, usiedli na ziemię i zaczęli się śmiać. Wśród Kompanii Róży nie było żadnych ofiar. To był koniec smoka. A przynajmniej tak im się wydawało. Tymczasem nadeszły chmury burzowe. Zaniepokojona Kompania Róży zaczęła spoglądać w niebo. Nagle, Ferius coś usłyszał. Obrócił się i ujrzał smoka, który pochwycił go w łapy. Mag zaczął krzyczeć. Smok zaczął lecieć z nim w niebo, aby dokonać na nim pełnej triumfu konsumpcji.

Ferius mrugnął powoli. Zobaczył, że smok otwiera paszczę. Wiedział, że to już koniec. Za niedługą chwilę miał odejść najlepszy mag Kompanii Róży. Pomyślał, że musi coś zrobić, aby jego śmierć nie poszła na marne. Przed oczami przemknęło mu wspomnienie zaklęcia smoka, które podzieliło go na wojowników. Ferius wpadł na desperacki plan. Był pewien, co należy zrobić. Zamknął oczy, a gdy poczuł, że smok za sekundę przegryzie go na pół, rzucił czar i wybuchł w jego gębie.

Drużyna usłyszała głośny wybuch, a następnie paniczne krzyki smoka, który przestał lecieć prosto. Wybuch uszkodził mu gardło i część lewego skrzydła. Był tak skupiony na bólu, że nie zauważył potężnego lodowego kolca, który mknął w jego stronę. Trafił go prosto w środek klatki piersiowej; dokładnie tam, gdzie Anton. Spadł na ziemię, z impetem w nią uderzając. Był przytomny. Jeszcze. Xander posłał w jego oko strzałę, tymczasem reszta drużyny Harald rzucili się na niedawnego prześladowcę i dobili gada. Ryknął jeszcze ostatni raz i skonał.

Gdy emocje opadły, Kompania zaczęła opłakiwać Feriusa, jednocześnie doceniając jego ofiarność. Harald patrzył na nich ze współczuciem. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku portalu. Zatrzymał go Sean:

-Dokąd się wybierasz?

-Do Calderry, do domu.

-Mam inny pomysł. Wykazałeś się olbrzymim zaangażowaniem w naszą sprawę. Poza tym, masz niebywałe zdolności szermiercze i magiczne. Proponuję ci, abyś dołączył do nas.

Harald stał przez chwilę osłupiały. Moment później odzyskał głos i rzekł:

-Będę zaszczycony.

 

Po tym feralnym zdarzeniu, wszystkie biblioteki poszerzyły się o dzieło Ma’ida Adavi. Było ono zatytułowane: „Prawdziwe losy Kompanii Róży”. Sama zaś drużyna obrosła do miana żywych legend. Nawet wiele lat po ich śmierci legenda o nich była wciąż bardzo popularna, a wszystko dzięki młodzikom, którzy przyczynili się do renesansu Kompanii Róży.

Wierząc dawnym podaniom, około tysiąca lat temu, w portowym mieście Calderra, leżącym na wschodzie Lairi, na świat przyszedł Harald, syn kowala Antona i alchemiczki Agnate. W dziewiąte urodziny chłopca miasto zostało najechane przez żołnierzy zza Morza Wschodniego. Z masakry ocalał tylko młody Harald. Schował się w beczce po winie sąsiada. Widział, jak jego rodzice giną. Wściekły Harald popłynął łodzią w kierunku, w którym oddalili się wojacy. W końcu, znalazł go jeden z rybaków z wschodniego miasta Yutou. Młodzieniec został przygarnięty przez tutejszego fechmistrza, Onara. Harald, zafascynowany tym, co robi jego opiekun, również zapragnął zostać mistrzem miecza. Zakończył podstawowe szkolenie po zaledwie dwóch latach nauki. Już wtedy był lepszy od przeciętnego żołnierza. Po kolejnych dwóch latach osiągnął perfekcję: był tak uzdolniony, że pokonał swojego ojczyma, który uchodził za jednego z najwspanialszych szermierzy Wschodu. Wtedy opuścił Yutou i ruszył w kierunku Doliny Mogił, gdzie, według legendy, zamieszkiwał potężny smok, skłonny spełnić jedno życzenie w zamian za zaprzedanie duszy. Harald odnalazł tę dolinę oraz pieczarę, w której ukrywał się jaszczur. Chłopiec, mający wtedy dopiero 13 lat obiecał, że zaprzeda swą duszę w zamian za zemstę na całej armii, która wymordowała jego miasto. Uradowany smok wziął młodzieńca na swój grzbiet i zniszczył wszystkie miasta na Wschodzie, z których pochodzili legioniści. Później, wróciwszy do jaskini, wchłonął duszę chłopca i umieścił ją w zbroi. W tajemniczy amulet zaklął połowę swej siły, szybkości i wiedzy. Młodzieniec dokonywał okropnych rzeczy, nie będąc świadomym swych czynów. Smok, znudziwszy się tym regionem, zabrał swego wychowanka na niezamieszkane tereny Zachodu. Ostrzegł jednak ludzi, że jeśli wprawią go w złość, pożałują

Od czasu odnalezienia tej legendy minęło 500 lat. Tym czasem, Calderra stała się stolicą nowego państwa, Loarii. Rządził nim król Sean IV, doświadczony, wyrozumiały i sprawiedliwy monarcha. Niegdyś podróżował w słynnej na cały Ląd Kompanii Róży. Podejmowali się różnych zadań, lecz zasłynęli jako pogromcy potworów najróżniejszej maści: goblinów, demonów, czy gryfów. Dopiero później wmieszali się w politykę i osadzili na tronie Seana. Państwo powoli się rozwijało, słynęło między innymi z eksportu ryb i słynnej Szkoły Najemników. Loaria była pierwszym państwem, które oficjalnie uznało najemnictwo jako zawód. Łaknący przygód młodzieńcy z całego Lądu gwarnie przybywali do Calderry, aby spełnić swe marzenie o zostaniu szermierzem, magiem bądź łucznikiem. Miasto na oczach mieszkańców stawało się metropolią całego Lądu.

Sama szkoła zaś była wyjątkowo wymagająca.

-Machnij tym mieczem!

-Zasłona, ofermo!

-Nie stój jak kołek! Ruszaj się!

Anton wściekle siekł Roeghta, który pod naporem każdego ciosu cofał się coraz bardziej. Biedak czuł się bardzo niepewnie. Walka z Antonem miała być karą za obrazę nauczyciela od języka runicznego. Jak było widać, nad wyraz skuteczną. Roeght, choć na razie blokował ciosy rywala, był pewien, że wkrótce Anton przełamie jego nieudolną defensywę. Chciał zaatakować rywala, aby pokazać swoje umiejętności, lecz nie mógł się zdobyć na opuszczenie obrony. Pot lał się z niego hektolitrami. Zaczął się zastanawiać, dlaczego naśmiewał się z nauczyciela na jego własnej lekcji. Niepotrzebnie, bo chwila nieuwagi wystarczyła, aby Anton wytrącił mu miecz. Dodatkową karą za wypieranie się winy był fakt, iż walka była widowiskiem dla całej szkoły. Wszyscy wybuchli śmiechem, choć w przypadku opiekunów był to śmiech pełen radości z pokazu umiejętności Antona, to rówieśnicy Roeghta nabijali się z wyraźną pogardą w głosie. Zbliżał się egzamin, a on nie wykazywał żadnych umiejętności: był za mało pilny na maga, za mało wytrwały na łucznika i za słabo walczący na wojownika. Jego ojciec, Ragnar, słynny wojownik Utarii, wysłał go do tej szkoły, aby uczyniono z niego wojownika. Mimo największych starań nauczycieli, Roeght nie przejawiał najmniejszych kwalifikacji na najemnika. Choć w Szkole było naprawdę ciężko, bardzo rzadko ktoś oblewał rok. Wszystko wskazywało na to, że Utarczyk dokona tego jakże trudnego wyczynu. Roeght, nie zważając na obelgi ze strony uczniów, uciekł z areny do swojego pokoju, gdzie zamknął się i zaczął płakać. Nigdy nie zniósł takiego upokorzenia. Począł zrzucać winę na nadgorliwego ojca, później na rzekomo niewykwalifikowanych nauczycieli, kończąc na uczniach zachowujących się jak trzoda chlewna. Wiedział, że tu nie pasuje. Nawet innorasowy czuli się tu lepiej. On zaś pragnął walczyć piórem, nie orężem. Jego marzeniem było zostać skrybą, lecz ojciec ostrzegł, że go wydziedziczy. Podobny los czeka go, gdy obleje szkołę. No cóż, taki mój los, pomyślał i zaczął się zastanawiać, jak uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z kimkolwiek w szkole.

Pech chciał, że pierwszą lekcją był język runiczny, a Roeght został posadzony w pierwszej ławce, tuż przy nauczycielu. Jakby wczoraj nie poniósł wystarczającej porażki. Lekcja jednak zleciała szybko. Później niestety, było tylko gorzej. Roeght zdążył otrzymać serię rzutów jajkami, opluwanie go, pobicie i, po ostatniej lekcji, kąpiel w kloace. Wściekły wrócił do mieszkalnej części budynku, umył się i wyszedł do portu, aby obejrzeć zachód słońca. Tylko ten widok trzymał go przy pełni władz umysłowych. Roeght zaczął planować ucieczkę ze szkoły na Południe, do Szkoły Skrybów. Tam z pewnością zostałby ciepło przyjęty. Nigdy nie wróciłby na Północ.

Spojrzał na Słońce i dostrzegł na jego tle dziwną plamę. To był chyba aerlus, gatunek orła. Lecz coś się nie zgadzało. Aerlus unosił się na powietrzu, bardzo rzadko machając skrzydłami. Ten osobnik jednak machał nimi dość szybko. Poza tym, miał rogi. I łuski.

-SMOK!- ryknął Roeght.

Nikt się tym nie przejął. Wszyscy znali skłonności Utarczyka do głupich żartów. Po chwili jednak usłyszeli głośny ryk i ujrzeli dwudziestometrowego skrzydlatego jaszczura. Ludzie wspólnie rzucili się do ucieczki. Gwardziści zaczęli rzucać włóczniami w gada. Żadna jednak nie przebiła jego łusek. Kusznicy na „trzy” wystrzelili pociski w kierunku głowy smoka, w nadziei, że któryś bełt trafi go w oko. Gadzina zionęła ogniem w kierunku strzelców, spopielając bełty zanim ją dosięgły. Przerażeni uciekli do zbrojowni, gdzie chwycili za miecze. Cała armia stacjonująca w Calderrze stawiła się na placu, aby godnie przywitać nieznajomego przybysza, choć w tym przypadku dyplomacja zeszła na drugi plan. Każdy z ośmiu tysięcy wojaków pragnął tylko jednego: zabiciu nieproszonego gościa. Tkwili tak w bezruchu, oczekując na ruch smoka. Chwilę później dołączyli do nich kadeci i nauczyciele ze Szkoły Najemników. Na widok smoka wstrzymali oddech, jednak szybko się opanowali. Teoretycznie, nawet jedna osoba była w stanie pokonać tą bestię, lecz należało mieć skończone zaawansowane szkolenie maga i wojownika oraz niezbędny ekwipunek. Wtem, ze strony zamku rozległ się dźwięk trąby. To król galopował na plac główny razem z przybocznym magiem, Galhardem. Sean dzierżył słynny Miecz Róży: długie, cienkie ostrze z wygrawerowaną różą na rękojeści. Na głowie miał złotą koronę, bez żadnych zdobień. Jego zbroja była srebrna, gdzieniegdzie połyskiwała platyna. Natomiast jego towarzysz nosił długą czerwoną szatę i dzierżył kostur ze żłobionymi ornamentami. Smok, zauważywszy ich, ryknął wyzywająco i rzucił się na żołnierzy. Ćwierć z nich nie przeżyło pierwszego starcia. A jaszczur zawracał. Tym razem zionął ogniem w uczniów Szkoły Najemników. Na szczęście Eraqh, nauczyciel magii bezpośredniej, osłonił wszystkich polem siłowym. Smok z furią w oczach zaczął pikować na uczniów.

Roeght obserwował całe zajście, kryjąc się za straganem rybnym. Było mu wstyd, że nie jest tam z rówieśnikami. Po odparciu ataku Szkoła zapewne podejmie odpowiednie kroki i wyrzuci go. Wtedy zrozumiał, że razem z wolnością czeka go upokorzenie gorsze od tego, gdy pływał w kloace. Musiał coś zrobić. Ruszył biegiem w stronę towarzyszy, podnosząc po drodze z ziemi miecz zabitego gwardzisty. Nagle, jaszczur zaczął pikować na jego, bądź co bądź, przyjaciół. Nie mógł do tego dopuścić. Wiedział, co czeka Szkołę, jeśli czegoś nie wymyśli. Wpadł na pomysł. Krzyknął:

-Odwrót! Do zamku!

Wszyscy, nie zastanawiając się, pobiegli tam. Smok za nimi. Gdy plac opustoszał, a armia zajęła pozycję w twierdzy, zaatakował ponownie. Tym razem nie miał zamiaru bawić się z nimi. Zionął tak mocno, że stopił mury. Przerażeni uczniowie rozpierzchli się po przedzamczu. Roeght i Ma’id, elf z Południowej Puszczy schronili się w zbrojowni, jednak w momencie, gdy gad odwrócił się do nich plecami, wybiegli przez wciąż otwartą bramę i uciekli do Szkoły Najemników. Reszta nie miała tak lekko. Gad powtórnie zionął z całej siły w podstawę wieży, a następnie uderzył ją ogonem. Zawaliła się ona na całą armię, grzebiąc dużą ilość wojaków. Niedobitki wycofały się do sali tronowej, aby uciec tajnym przejściem. To samo uczynił król i Galhard. Smok ryknął triumfująco i odleciał na północ.

Roeght i Ma’id oglądali całe zdarzenie ze łzami w oczach. Byli ostatnimi kadetami Szkoły Najemników. Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Młody był tu pierwszy rok. Miał dopiero 13 lat. Czuł się potwornie. Roeght, chcąc nie chcąc, dominował w tej grupie wiedzą, wiekiem, determinacją i nastawieniem psychicznym. Na samym początku musiał jakoś podnieść na duchu towarzysza. Sam jednak czuł się podle; to przez jego pomysł armia znalazła się w pułapce, z której nie dała rady uciec. Nie miał zamiaru pocieszać Ma’ida, ponieważ prawdopodobnie on sam rozpłakałby się. Zaczął rozmowę:

-Ma’idzie, uspokój się. Tylko my ocaleliśmy. Musimy zachować zimną krew.

-Oni… wszyscy… Ten smok… -jąkał się Ma’id.

-Uspokój się –powtórzył Roeght. –Rozpaczą nic nie zdziałamy.

Spokojny ton głosu Utarczyka przedarł się przez szarą mgłę smutku elfa. Wziął głęboki oddech.

-Masz rację. Sa’il maerthas, Roeght. Dziękuję.

Niedługo później ruszyli w stronę zamku, w celu poszukiwania niedobitków. Roeght podchodził do każdego, próbując zmierzyć tętno. Niestety, wszyscy nie żyli. Nagle, Ma’id zauważył Antona. Gdy do niego podeszli, zamarli ze zgrozy: to nie smok go zabił. W jego klatce piersiowej była dziura, zbyt szeroka jak na zwykły miecz. Zastanawiali się, kto mógł zabić wschodzącą gwiazdę międzynarodowej szermierki. Ich zdaniem, nikt w mieście, oprócz króla, nie mógł się z nim równać. Roeght wbił miecz w ziemię, klęknął przed niedoszłym przeciwnikiem i zaczął się modlić za wszystkich poległych. Ma’id był ateistą, nie dołączył się więc do modlitwy, lecz w duchu szanował podejście Roeghta do śmierci.

Wtem, z sali tronowej, usłyszeli kobiecy krzyk:

-Czy ktoś tam jest? Pomocy!

Wejście do głównej komnaty w zamku było zawalone kamieniami. Roeght i Ma’id zaczęli odgradzać wejście. Kamienie budujące wieżę były bardzo ciężkie, lecz chłopcy byli zdeterminowani. Po pewnym czasie udało im się dostać do dziewczyny. Była to Ann, czarodziejka z klasy Roeghta. Wysoka, szczupła, zawsze roześmiana i pewna siebie. Miała niebieskie oczy i długie, rude włosy. Była wysoko usytuowana w hierarchii uczniowskiej: jej chłopakiem był nie kto inny, jak Anton. Dziewczyna, zauważywszy Roeghta, powiedziała:

-Z całym szacunkiem, ale myślałam, że z twoimi umiejętnościami, zmarłeś na zawał, zobaczywszy smoka.

-A tu taka niespodzianka– burknął urażony Roeght.

-Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Cieszę się, że ktoś jeszcze oprócz mnie przeżył. A ten młodzik to kto?

-Jestem Ma’id Adavi. Pierwszoroczniak– dodał, jakby uprzedzając, że nie mają co na niego liczyć.

-Dobrze, mniejsza o to. Gdzie jest Anton?

Zapadła cisza. Żaden z chłopców nie wiedział, co powiedzieć. Ann powoli zaczęła się domyślać, co się z nim stało, ale zapytała się ponownie:

-Gdzie on jest?

Smutek ścisnął im gardło. Roeght niezdarnie machnął głową w stronę mogiły Antona. Ann spojrzała w tamtym kierunku i ujrzała ukochanego. Podbiegła do niego ze łzami w oczach. Ujrzawszy ranę kłutą na jego piersi, obróciła się w stronę Roeghta i krzyknęła:

-Zabiłeś go! Nie daruję ci tego!

Cisnęła w jego kierunku kulę ognia. Zaskoczony Roeght odskoczył na bok. Lecz nadal miał duży kłopot. Ann uniosła magią trzy miecze poległych i rzuciła nimi w Utarczyka. Ominął je i skoczył na Ann, powalając ją. Zatkał jej usta i wycedził:

-Wiem, uważasz, że jestem tchórzem. Ale tak nie jest. To nie ja zabiłem Antona. Teraz widzę, jakie wszyscy mieliście o mnie mniemanie. Może byłoby lepiej, gdybym nie wyciągnął cię z sali tronowej.

Ann zaniemówiła. Chwilę później zaczęła głośno płakać. Roeght wypuścił ją. Ta pobiegła do martwego Antona, zaczęła go przytulać i rzucać czary, próbując go wskrzesić. Bardzo szybko jednak straciła energię i zemdlała. Było im niezmiernie przykro z powodu śmierci chłopaka, lecz nie mogli w żaden sposób pomóc Ann. Ma’id złapał towarzysza za ramię i powiedział:

-Chyba wiem, co tu się stało.

Zaskoczony Roeght spojrzał na niego. Skąd elf mógł wiedzieć, dlaczego smok zaatakował Calderrę? Zaciekawił go ten fakt. Zachęcił młodzika do rozmowy.

-Pamiętasz lekturę o Haraldzie?

-Przestań fantazjować.

-Masz inne logiczne wyjaśnienie tego zdarzenia? Zdenerwowaliśmy smoka, dlatego powrócił, aby dać nam nauczkę. A Antona zabił nie kto inny, jak Harald. Przecież według legendy był najzręczniejszym młodym wojownikiem nawet poza Lądem. Tylko on mógł go pokonać.

-A nie pomyślałeś, że pchnięcie zadano od tyłu? Przecież to mógł być każdy.

-Dostał w bezpośredniej walce. Ostrze zatrzymało się na tylnej części kolczugi.

Roeght musiał się zgodzić z Ma’idem. Kontemplację przerwała mu Ann, która doszła już do siebie. Otarła łzy z policzków, podeszła do ocalałych i zapytała:

 -Co teraz? Co możemy zrobić?

Roeght wpadł na pomysł.

-Wśród trupów nie ma króla i jego żołnierzy z Przybocznej Gwardii. Nie ma ich też w zamku. Gdzieś tam musi być tajne przejście.

-Możliwe. Gdy się ocknęłam, nikogo tam nie było. A co potem?

 -W miarę możliwości dokopiemy temu smokowi do tyłka – warknął Ma’id.

Zaczęli przeszukiwać salę tronową. Próbowali wcisnąć każdy luźny kamień. Nic to nie dało. Następnie ciągnęli za pochodnie, przez co Ma’id się poparzył. Bazując na legendach, ciągnęli za sztandary, popychali rycerskie zbroje, ostukiwali podłogę. W końcu dali za wygraną. Ann, zmęczona poszukiwaniami, usiadła na tronie i oparła ręce na rzeźbionych ze srebra różach. Nagle, schowały się one, a podłoga osunęla się, tworząc schody. Bez zastanowienia ruszyli w dół. Gdy dotarli do ich końca, usłyszeli głosy:

-To nie był smok. To jakiś szatan.

-Dwudziestometrowa jaszczurka ziejąca ogniem, mająca łuski twarde niczym arlezit i ogon pokryty kolcami o długości przeciętnej balisty. Znak od Nemezisa.

-Tego stworzenia żaden bóg by nie opanował. Da się to w ogóle zabić?

-A ty mnie się pytasz? Pono się da.

-Jak nawet król zarządził odwrót. Niemożliwe. Pomrzemy tu albo smok nas zeżre.

-Racja. On sam wyrżnął osiem tysięcy tylko wojaków.

-I jeszcze te młodziki ze Szkoły Najemników…

-Mniejsza o to. Za gówniarzami nikt nie będzie płakał.

Roeght, słysząc to, postanowił ujawnić się. Podszedł do żołnierzy i zapytał?

-Gwardia Królewska?

-Młodziki! Na szczęście ktoś przeżył. Ilu was?

-Trzech…

-Tylko? Nieważne, chodźcie do króla. Pewno was należycie ugości.

-Tak, godnie. W ściekach– burknął Ma’id.

Towarzysze ruszyli za gwardzistą. Korytarze wiły się coraz bardziej, aż w końcu nastolatkowie stracili orientację w terenie. Po dwudziestu minutach marszu strażnik się zatrzymał i rzekł:

-Tu was opuszczę. Idźcie prosto, aż natraficie na drzwi.

Bez trudu znaleźli drzwi. Ann ostrożnie zapukała, ale nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Powoli otworzyła drzwi i trójka uczniów zobaczyła króla Seana IV w pełnej okazałości. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po czterdziestce. Kruczoczarne ongiś włosy przyprószyła siwizna. Lice jego było pokryte licznymi zmarszczkami. Był również właścicielem pięknej brody. Stał lekko przygarbiony. Znany był jako niezrównany wojownik i jeśli zarządził odwrót, zrobił to w słusznym celu. Zobaczywszy uczniów, zapytał:

-Jak widzę, ktoś z powierzchni przeżył napaść smoka. Witajcie młodzianie. Zapewne mnie znacie, lecz ja nie znam was. Przedstawcie mi się, proszę. Tylko – ostrzegł – bez żadnych ceregieli. Nie czuję się królem po opuszczeniu swych poddanych.

-Ann Hail.

-Roeght Voimakas.

-Ma’id Adavi.

Król zaczął gładzić się po brodzie, usłyszawszy Roeghta. Znał tego młodzieńca. Walczył ramię w ramię z jego ojcem przeciwko drowom z Puszczy Cieni. Ragnar był świetnym, zabójczo groźnym barbarzyńcą. Szkoda, że syn nie wdał się w ojca i nadawał się jedynie do roli komika. Ma’id, choć pierwszoroczniak, znany był już jako doskonały łucznik. Natomiast Ann podejmowała kiedyś termin u Galharda, lecz ten poradził jej wybrać Szkołę Najemników. Ponoć była naprawdę niezła. Po krótkiej chwili, podjął rozmowę:

-Znam was. Każdy z was jest sławny… na swój sposób– dodał, spoglądają na Roeghta. -Galhard poinformował już Kompanię Róży o smoku. Ponieważ jesteście uczniami, muszę zadbać o waszą edukację. Wyszkolą was najlepsi z najlepszych. Członkowie Kompanii Róży z całą pewnością uczynią z was bohaterów. Tak, Roeghcie, nawet z ciebie– wtrącił król, wychwyciwszy zdziwione spojrzenie Utarczyka, uśmiechając się serdecznie.

Wszyscy zaczęli się śmiać. Jednocześnie wspominali poległych towarzyszy i zastanawiali się, co będzie dalej. Wtem, do „komnaty” niespodziewanie wpadł Galhard. Zasapany, zaczął:

-Witaj, panie. Dostałem komunikat od Kompanii. Zaatakował ich smok. Nikt nie zginął, lecz Torri jest ranny.

-Gdzie oni są? – zapytał zaniepokojony król.

-Pod Sunfield. Mają jeszcze około cztery godziny marszu.

-Poślij pięciu gwardzistów. Dla nich mogę uszczuplić wojska o połowę… Albo mam lepszy pomysł. Niech młodzież się wykaże – zaproponował król.

-Ale my… – zaczął Ma’id, lecz Roeght wszedł mu w słowo:

-Zgoda.

Król spojrzał na niego wyraźnie zaskoczony. Spodziewał się, że to on będzie sprawiał najwięcej problemów. Pobłogosławił ich wyprawę i odprowadził do wyjścia. Wręczył Ann mały klejnot i szepnął jej do ucha:

-Wiesz, co z tym zrobić.

Ann kiwnęła głową i ruszyła w ślad za towarzyszami.

Wyszli drzwiami ukrytymi w skale za pomocą iluzji. Ponieważ nie dostali żadnych koni, musieli wybrać się tam na pieszo. Roeght żartował z młodszym Ma’idem. Próbował co prawda podjąć rozmowę z Ann, lecz ona wyraźnie nie była w nastroju do rozmów. Myślała o Antonie. Starała się nie okazywać uczuć, lecz łzy same płynęły jej z oczu. Cofnęła się, aby nikt jej nie widział. Po jakimś czasie dołączyła do nich i sama podjęła jakąś banalną rozmowę, aby tylko nie być sama. Ma’id opowiedział jej o swoich podejrzeniach co do smoka. Ann zbyła ten wariant śmiechem, lecz chwilę później namyśliła się i przyznała elfowi rację. To było na chwilę obecną jedyne logiczne wytłumaczenie.

Po mniej więcej półtorej godziny usłyszeli głosy. Ann uradowała się:

-To na pewno Kompania Róży!

Nieznajomi usłyszeli głos młodej czarodziejki i wyszli nastolatkom na spotkanie. Nie byli to jednak członkowie kompanii. To byli orkowi bandyci. Otoczyli ich w kręgu. Najwyższy z nich wystąpił naprzód. Warknął:

-Świeże mięsko, chłopaki. W dodatku młodziutkie, zgrabniutkie… Aż bym was schrupał – powiedział, ukazując swą szczękę z uwydatnionymi kłami. –Oddajcie nam proszę pieniądze i idźcie w cholerę, to was nie zjemy.

-Po pierwsze – powiedziała Ann – orkowie nie jedzą stworzeń humanoidalnych. Po drugie, jedyne co możesz dostać, to dwanaście lat w lochach za rozbój. A po trzecie… – Ann przerwała wypowiedź i uśmiechnęła się szeroko – damy wam jedną szansę, abyście się wycofali. Tak więc, wybór należy do was.

Hughash, bo tak się nazywał przywódca bandy, roześmiał się głośno i krzyknął:

-Taaak?! To ja wybieram celę. Jeśli nas pokonacie. Ale pewnie wam to się uda. Nas jest „tylko” trzydziestu!

-To zaczynamy – krzyknęła Ann i rzuciła w jego stronę lodowy pocisk, który przebił mu głowę.

Orkowie ruszyli do ataku. Wtedy z krzaków wystrzelił piorun kulisty, który powalił pół tuzina „zielonych”. Roeght tym czasem pchnął jednego z reszty, gdy nieborak wpatrzył się w krzew. Ma’id także nie próżnował. Walczył z elfickim wdziękiem. Sparował cios orka, obrócił się na lewej pięcie i pchnął zza pleców bandytę. Ork padł martwy na miejscu. Wtem, zza drzew wyskoczył szczupły elf w skórzanej zbroi z dwoma sztyletami. Wskoczył w największą grupę orków i w kilka sekund zmniejszył liczebność wroga o kolejnych pięciu. Jakby wszystkiego było mało, mag z krzaków połączył siły z młodą wiedźmą, a z daleka zaczęły nadlatywać strzały. Nikt z orków nie przeżył tej masakry. Roeght domyślił się, że Ann dostrzegła członków Kompanii. Jej gra na zwłokę była niezwykle udana. Po walce, elf podszedł do nich i zagadnął:

-Lepiej nie kręćcie się na trakcie. Jest tu bardzo niebezpiecznie.

-Ale my z pomocą – powiedział Ma’id. – Wysłał nas król Sean.

-Takich młodzików. Skoro was posłał, to naprawdę nastały mroczne czasy – zażartował łucznik.

-Oj tam, już mroczne. Po prostu nieprzewidywalne – wtrącił czarodziej.

-Ale gdzie nasze maniery – ukrócił rozmowę elf. – Jestem Felith Bail. Ten z łukiem to Xander Certus, a to coś w sukni balowej to nasz czarodziej, Ferius Lee. A wy to…

-Roeght Voimakas, Ma’id Adavi i Ann Hail – powiedział Utarczyk. –Rozumiem, że należycie do Kompanii Róży.

-Oczywiście. Ale omińmy te konwenanse. Chodźcie do Torriego.

Torri Iqaao, jedyny uzdrowiciel w Kompanii, leżał nieprzytomny. Lewą łydkę miał obwiązaną zakrwawionym bandażem. Dostał on pazurem od smoka, tak więc tylko dzięki szybkiej reakcji przyjaciół nie zmarł przez zatrucie. Ann szybko rozerwała opatrunek. Z rany wypłynęła krew. Na szczęście pazur nie uszkodził tętnicy. Młoda czarodziejka zamknęła oczy i przyłożyła rękę do rany. Obóz na krótką chwilę rozbłysnął bladoniebieskim światłem. Rana była zasklepiona, lecz na łydce widniała ohydna blizna.

-To tyle. Dajcie mu chwilę, powinien zaraz wstać.

Jak na zawołanie, usłyszeli niski, barytonowy głos:

-Co na obiad?

Członkowie Kompanii Róży i Szkoły Najemników zaczęli śmiać się tak głośno, że leśne ptaki omijały ten trakt przez następne dwa tygodnie. Po krótkich uprzejmościach ruszyli w drogę. Uczniowie powiedzieli im, jak, zdaniem króla, potoczy się ich nauka. O dziwo, wojownicy zareagowali wyjątkowo optymistycznie zapewniając, że zrobią z nich najgroźniejszych najemników, oczywiście tuż po nich.

Po dotarciu do kanałów, król powitał swych przyjaciół. Docinali sobie, wspominali stare czasy i rozmawiali o obecnej sytuacji politycznej. W końcu król doszedł do najważniejszej sprawy.

-Jak zapewne wiecie, Calderra została zaatakowana przez potężnego smoka. Zresztą, sami go widzieliście. Uszczuplił liczebność mojej armii o około ośmiu tysięcy żołnierzy. Tylko cud uratował tu obecnych młodzian. Chciałbym powierzyć ich wam w opieką. Ufam, że wyszkolicie ich na wojowników, którzy będą w stanie zastąpić mi choć połowę armii. Czy mogę liczyć na waszą pomoc?

-Cóż za elokwencja z twojej strony, Seanie. Jasne, wyszkolimy ich. Zobaczysz, może będą lepsi nawet od nas. Zapału im nie brakuje, to trzeba przyznać. Wiedzą naprawdę bardzo mało, ale każdy z nas zaczynał od zera. Jestem pewien, że zapiszą się grubymi złotymi literami na kartach historii.

-Wieść ta raduje me serce i duszę. Czujcie się jak u siebie w domu.

-U mnie w domu tak nie trąci kloaką – zaoponował Xander.

-Zanim rozpoczniemy trening, chciałbym coś zrobić – powiedział niespodziewanie Roeght.

-Groźnie zabrzmiało – zauważył Felith, znany z ciętego języka. – O co chodzi?

-Chciałbym pochować zmarłych – oświadczył.

-Bardzo szlachetnie z twojej strony. Żołnierze kilka dni temu zajęli się zwłokami. Wszyscy zostali już pochowani.

Najbliższy rok upłynął ostańcom Szkoły Najemników na bezustannych treningach. Wykazywali oni olbrzymie zaangażowanie, co było niespotykane wśród ich świętej pamięci rówieśników.

-Pchnięcie, z lewej, z lewej zza głowy, krok w prawo, młyniec w prawy bok, krok w tył, natarcie!

Król wykrzykiwał komendy, które wykonywał Roeght i Ma’id. Ann przyglądała się z uśmiechem na wysiłki chłopców. Ma’id zapowiadał się na świetnego szermierza, a co było najbardziej zaskakujące, Roeght był od niego lepszy. Jeszcze rok temu podśmiewała się z niezdarnego Utarczyka, a dziś widziała w nim perfekcyjnego fechmistrza, którego miejsce jest w pierwszym rzędzie w armii. Zaczął przypominać jej Antona. Okazało się, że ma niewiarygodny talent szermierczy. Sean uznał, że odziedziczył to po ojcu. Dzięki swojej przemianie Roeght i Ann bardzo zbliżyli się do siebie. Spędzali razem niedzielne wieczory, ale nie zapomnieli o Ma’idzie. Wręcz przeciwnie: często razem wybierali się na polowania i wyprawy. Elf zaś cieszył się, że jego przyjaciele są szczęśliwi.

Dwa tygodnie po rocznicy najazdu na Calderrę, Sean skrzyknął o południu Kompanię Róży i uczniów. Gdy zgromadzili się w sali tronowej, podjął temat:

-Jak wiecie, dwa tygodnie temu obchodziliśmy pierwszą rocznicę Zmierzchu Calderry. Modliliśmy się wtedy za zmarłych w wyniku napaści smoka. Nadszedł czas, abyśmy inaczej uczcili pamięć poległych. Panowie i Ann, nasi zwiadowcy donieśli, że widzieli smoka niedaleko granicy Loarii z Utarią. Dziś, Roeghcie, Ma’idzie i Ann, kończycie szkolenie. Udało wam się przekroczyć nasze wymagania, z czego jesteśmy niezmiernie dumni. Wczoraj dyskutowałem żarliwie na pewien temat z moimi przyjaciółmi i podjęliśmy decyzję. Chciałbym was oficjalnie powitać w Kompanii Róży. Od dziś jesteście jej członkami.

Trójka przyjaciół osłupiałą, lecz sekundę później wrzasnęli triumfalnie. Król uśmiechnął się do nich i kontynuował przemowę.

-Widzę, że nasza decyzja przypadła wam do gustu. Postanowiłem, że wyruszę z wami. Królestwo oddam w opiekę Garhardowi. Od dawna nie byłem na żadnej wyprawie. Czas najwyższy to zmienić. Jutro wyruszamy. Spakujcie to, co uważacie za konieczne, do plecaków. Zbiórka jutro przed wschodem słońca w sali.

Nowa Kompania Róży dumnie kroczyła do swoich pokojów. Ta wyprawa dla weteranów była ciekawym wypadem, a dla młodzików szansą na pokazanie swoich niedawno nabytych umiejętności. Świeżo upieczeni najemnicy udali się do swojego pokoju, gdzie żarliwie dyskutowali o swojej przyszłości, o Haraldzie i smoku, oraz głownie o swoim członkostwie w Kompanii. Zastanawiali się, czy ich dołączenie było początkiem renesansu słynnej grupy najemników. Przez ich głowy przebiegały różne pomysły. Rozmawiali tak do wieczora i dłużej, ponieważ podekscytowanie nie pozwalało im zasnąć. Lecz sen zmorzył ich krótko przed północą.

Rankiem odnowiona Kompania Róży wyruszyła na północ. Gdy mijali wioski, przyciągali tłumy gapiów. Historie o ich przygodach w kilka lat obrosły legendami. Niektórzy przecierali oczy ze zdumienia, widząc swego ukochanego monarchę jadącego rumakiem na czele orszaku dumnych wojowników. Choć przyjmowali wszystkie zaproszenia do tawern, starali się unikać alkoholu. Zależało im również na czasie, dlatego zatrzymywali się na nocleg w gospodach tylko wtedy, gdy niespodziewanie zastała ich noc. W rezultacie trasę, którą powinni pokonać w dwa tygodnie, przeszli w dziewięć dni.

Gdy dotarli do granicy, zastali śnieg, który nigdy nie opuszczał tych regionów. Zaniepokoiła ich jednak nadmierna obecność przelatujących kruków. Nie był to dobry znak. Gdy tylko je zauważyli, pogalopowali w stronę posterunku granicznego. Zastał ich tam straszny widok. Na ziemi leżał tuzin ciał, a na każdym krzątało się kilkanaście ptaków. Zniesmaczony Xander klasnął w dłonie, płosząc je. Ma’id, który w tropieniu radził sobie lepiej nawet od Felitha, uklęknął przed wąsatym krasnoludem. Niespokojnie pokręcił głową i sprawdził pozostałe zwłoki. Następnie wydał diagnozę:

-Zginęli od miecza, z czego większość od pchnięć. Co ciekawa, ma on podobną szerokość jak ten, od którego ciosu poległ Anton.

-Jakim cudem zapamiętałeś taki niuans jak szerokość ostrza? – wykrzyknął zaskoczony Ferius.

-Było niespotykanie szerokie; aż dziesięć centymetrów szerokości. Ciężko zapomnieć o czymś takim.

-Czyli jesteśmy na dobrym tropie – stwierdziła Ann podenerwowana faktem, że gdzieś w Utarii jest zabójca jej pierwszej miłości.

-Te trupy leżą to co najmniej od tygodnia. Są trochę daleko, ale nie powinni się spieszyć. Przecież są w stanie zniszczyć każdego. A przynajmniej tak myślą – dodał Felith z szelmowskim uśmieszkiem.

-Jeśli to prawdziwy smok, zapewne pragnąłby ulokować tyłek na górze złota – powiedział Xander.

-Ciekawe, gdzie tu znajdą złoto – burknął Torri.

-Torri, mój drogi przyjacielu, z całym szacunkiem dla twojej matki, ale chyba kiedyś zahaczył o nią jakiś miejscowy pijaczek. Niemożliwością jest, abyś miał tak inteligentnych rodziców, a sam… nie dostrzegał pewnych oczywistych faktów – powiedział Felith z politowaniem.

-Kierują się do Burghash – Sean wyręczył elfa w tłumaczeniu.

-A czy to nie jest przypadkiem legenda? – zauważył Xander.

-Inna legenda zabiła siedmiu tysięcy żołnierzy i wszystkich uczniów najlepszej szkoły dla wojowników na całym Lądzie – zauważył dotychczas milczący Roeght. – Myślę, że warto zaryzykować.

Wszystkich zaskoczył jego zdecydowany ton głosu. Mówił tonem przywódcy. Zauważywszy zdziwione spojrzenia towarzyszy pozwolił sobie na uśmiech, pytając:

-To co, mogę już wami dowodzić?

Towarzysze parsknęli śmiechem. Nawet weterani Kompanii Róży docenili żart Utarczyka. Nie odczuwali różnicy wieku pomiędzy nimi a młodzikami. Zaakceptowali ich jako pełnowartościowych wojowników. Po krótkiej naradzie skierowali się w okolice Burghash, starej, krasnoludzkiej twierdzy. Ciekawie się złożyło, że podróżowali głównym traktem. Niedaleko niego znajdował się dom Roeghta: osada klanu Topora, jedynego klanu składającego się z ludzi. W większości zimne tereny wolały krasnoludy. W domu Roeght miał nadzieję spotkać ojca, który zapewne z radością przyjąłby syna, który perfekcyjnie posługuje się orężem, jak przystało na prawdziwego Utarczyka. Porozmawiał o tym fakcie z towarzyszami. Opinie były prawie jednogłośne:

-Popieram – powiedział Sean. – Sam chętnie zobaczyłbym się z Ragnarem.

-Ja również jestem za – dołączyła się Ann. – Chyba chciałbyś pochwalić się dziewczyną, czyż nie?

Każdy się zgodził, oprócz Feriusa.

-Nie podoba mi się ten pomysł. Nie lubię… takich miejsc.

Starzy członkowie Kompanii spojrzeli na niego ze zrozumieniem, młodsi zaś ze zdziwieniem. Roeght wziął przyjaciół i Seana na stronę i zapytał:

-Co go ugryzło?

-Ach… Ferius jest absolwentem Szkoły Najemników. Jego pierwszą misją było oczyszczenie szlaków północnych z małych grupek bandyckich. Wyruszył tam ze swoją ukochaną, Carsill. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie była ona drowką. Ostatecznie, więcej kłopotów przysporzyły im krasnoludy z klanu Młota. Są niewyobrażalnymi rasistami. Pewnej nocy, gdy Ferius wyruszył zapolować na bandytów, oni… zgwałcili ją, a później zamordowali. Gdy Ferius wrócił zrzucono winę na jakiegoś młodziaka, który miał kocią wargę. Ostatecznie, Ferius przeklął całe następne pokolenie klanu. Wszystkie córki pierworodne, jakie się później urodziły… jakby to powiedzieć… nie były dziewicami i umierały, gdy miały tyle samo dni życia za sobą, co Carsill w chwili śmierci. Nie pytajcie się mnie, jak to zrobił. Mnie samego ten fakt zastanawia. Jakiś czas później z tego powodu próbowano go zabić, ale wtedy był już z nami. Udało nam się zabić łowców głów, ale od tego czasu Ferius nie zapuszczał się za górną granicę. Musicie go zrozumieć.

Roeght, Ma’id i Ann byli zszokowani. Nie potrafili sobie wyobrazić Feriusa w roli ponurego mściciela i przestępcy. Zaczęli się zastanawiać, co zrobić. Wpadli na pewien pomysł, ale na jego realizację musieli poczekać aż do wieczora.

Rozbili obóz na niewielkiej polanie. Postanowili, że to Ann porozmawia z Feriusem i spróbuje go uspokoić. Okazja do rozmowy nadarzyła się wieczorem, kiedy mag objął pierwszą wartę. Ann podeszła i nieśmiało powiedziała:

-Hej.

-Hej.

-Wszystko w porządku?

-Ach… Nie będę cię okłamywał. Nie jest w porządku.

-Sean opowiadał mi o twoich… przeżyciach z Utarii. To o to chodzi?

-Tak.

-Słuchaj, w klanie Topora są ludzie. Na pewno będziesz tam czuł się raźniej.

-Wiem, ale… nie mogę się przekonać. Dla mnie nieważne: człowiek czy elf, każdy Utarczyk to barbarzyńca.

-A Roeght?

-On należy do Kompanii Róży. Tu nikt nie jest normalny – powiedział Ferius z uśmiechem.

-Ale nie jest on krwiożerczym rasistą. Wybierz się tam z nami, proszę.

Rozmowa z Ann była tym, co mogło go uspokoić. Zastanowił się chwilę i odpowiedział:

-Masz rację. Chyba jestem zbyt sentymentalny… Udam się z wami do obozu klanu Topora.

-Dziękuję.

Ann wróciła zadowolona do śpiwora, gdzie bez przeszkód spędziła całą noc. Dziś młodziki nie pełniły warty, tak więc mogła spać spokojnie.

Nazajutrz rankiem wyruszyli w dalszą drogę. Wszyscy zauważyli, że Ferius przestał już kwękać na Utarię, lecz tylko najmłodsza część Kompanii wiedziała, dlaczego.

Po południu, usłyszeli głos Roeghta:

-Stać! Jesteśmy już niedaleko. Wypatrujcie ścieżkę po prawej.

Znalezienie jej stanowiło duży kłopot; była ona bowiem bardzo zarośnięta. Po chwili poszukiwań skręcili i ruszyli w stronę domu ich przyjaciela. W pewnym momencie Roeght stracił orientację:

-Czekajcie… to chyba nie tu… chyba, że… nie, tu nie było tego spalonego drzewa. Chyba pomyliliśmy ścieżki, ale z drugiej strony była tu tylko jedna dróżka.

-Tędy mógł lecieć smok – powiedział Torri.

Roeght stracił panowanie nad sobą, gdy to usłyszał. Pognał galopem przed siebie. Musiał sprawdzić, czy to prawda. Cała reszta ruszyła za nim.

-Musiałeś mu to mówić? – przyczepił się Ma’id.

-Ale to jest możliwe – odpowiedział Torri.

Biegli tak długo, aż las się skończył. Roeght zamarł w bezruchu. Znajdował się na wzgórzu. Widać z niego było całą okolicę. Normalnie przystanąłby, aby podziwiać piękne widoki, lecz on gorączkowo starał się wypatrzeć osadę. Towarzysze go dogonili, lecz on wtedy krzyknął ile sił w płucach i pognał dalej; zobaczył bowiem gęsty dym unoszący się nad osadą.

Gdy Kompania Róży tam dotarła, odetchnęła z ulgą. Co prawda wybuchł pożar, ale na placu nie było trupów co oznaczało, że chyba nikomu nie stało się nic poważnego. Mieszkańcy nie zdążyliby pochować zwłok, ponieważ gdy tam dotarli, kończyli dopiero gasić pożar. Nagle, jedna z kobiet, krzyknęła:

-Ragnarze! Nasz syn powrócił!

Roeght ujrzał swoją matkę, Selenę. Zmieniła się od czasu, gdy opuścił klan. Na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, a włosy zaczęły siwieć. Człowiek z biegiem czasu nie stanie się młodszy i Roeght doskonale o tym wiedział. Zeskoczył z tumaka i pobiegł ją uściskać. Nie widzieli się od pięciu lat. Selena zmierzyła chłopaka wzrokiem. On również się zmienił. Wyraźnie urósł, poza tym miał masywniejszą klatkę piersiową i ramiona. Gdy odchodził, był niewielkim, wątłym chłopcem. Teraz stał przed nią prawdziwy atleta. Nie zdołała wyksztusić ani słowa, ponieważ kątem oka dostrzegła swojego męża, Ragnara, który biegł, aby ujrzeć swojego syna. Zobaczywszy go, krzyknął zaskoczony i pochwycił go w objęcia. „Nie do wiary, co ta Szkoła Najemników zrobiła z moim synem”, myślał. Pamiętał go jako słabowitego chłopca, który często przyjmował na siebie szykany. Teraz nie dałby sobie w kaszę napluć. Zapewne nauczył się walczyć bronią. Z uśmiechem na ustach uderzył go z pięści w prawy biceps. Po raz kolejny tego dnia krzyknął z zaskoczenia. Mięśnie jego syna przypominały skałę. Z dumą pochwycił go ponownie w ramiona i powiedział:

-Witaj w domu, synu.

Mieszkańcy zaczęli wiwatować. Dopiero później ktokolwiek zwrócił uwagę na tajemniczych zakapturzonych jeźdźców w płaszczach. Jeden z nich wyjechał na czele i zwrócił się do Ragnara znajomym głosem:

-Bądź pozdrowiony, stary druhu.

Ragnar podniósł na niego wzrok. Rozpoznał w nim swojego przyjaciela:

-Sean! Co ty tu…

Przypomniał sobie, że Sean został królem Loarii, lecz przed tym był założycielem Kompanii Róży. Spojrzał niespokojnie na przybyszy, następnie na niegdysiejszego towarzysza. Zaniemówił. Sean postanowił zabrać głos:

-A oto słynna, mam nadzieję, że również w tych stronach, Kompania Róży.

Mieszkańcy zrozumieli, że wychowanek ich wodza należał do grupy najsłynniejszych wojowników w historii. Przyniósł on dumę całemu klanowi. Mieszkańcy zaczęli wiwatować na cześć Roeghta i jego towarzyszy. Chwilę potem młody Utarczyk zapoznał wszystkich członków Kompanii z rodzicami. Najlepsze zostawił na koniec. Podszedł do jedynej kobiety z drużyny i przedstawił ją:

-Ojcze, matko, oto Ann Hail, czarodziejka specjalizująca się w magii zniszczenia. Oraz moja dziewczyna. Ann, to jest Ragnar Voimakas, wódz klanu Topora, najgroźniejszy wojownik Północy i mój ojciec, a to jest moja matka, Selena Voimakas, zastępczyni wodza, najlepsza medyczka w osadzie i moja matka.

Selena zasłoniła usta z zaskoczenia. Jej syn miał dziewczynę. Ojciec obdarzył Ann szerokim uśmiechem i zaprosił wszystkich do sali balowej, gdzie urządzono huczną biesiadę na cześć przybyszy. Nie brakowało mięsiwa ani piwa. Jednak przybysze stronili od alkoholu, oczywiście oprócz Torriego, którego udział w przyjęciu trwał zaledwie godzinę, gdy zmorzył go sen po „skosztowaniu” tutejszych trunków. Ragnar  wyjątkowo również nie wypił ani kufelka. O północy zabrał syna przed ich dom. Zapalił lampę i powiedział:

-Chciałbym sprawdzić twoje umiejętności w boju. Wyciągnij miecz.

Zaskoczony Roeght wykonał polecenie. Chwilę później Ragnar również obnażył ostrze swojego miecza i rzucił się na syna z głośnym krzykiem. Zależało mu na jak najszybszym rozbrojeniu syna. Jednak on z łatwością odsunął się na bok i popchnął go delikatnie w plecy. Ojciec spojrzał na niego z uśmiechem i machnął mieczem w stronę jego prawego boku. Tym razem Roeght wykonał piruet, odbijając miecz i ciął w kierunku piersi Ragnara. Stary Utarczyk odskoczył na bok i pchnął z szybkością węża. Jego syn obrócił się na prawej pięcie i uniknął ciosu. Rzucił się na ojca. Skrzyżowali miecze i zaczęli się siłować na ostrza. Roeght był słabszy od ojca, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Odchylił miecz tak, aby klinga jego ojca zsunęła się po nim. Gdy jego plan się powiódł, odepchnął Ragnara, postąpił krok do przodu i przyłożył mu miecz do gardła.

Ragnar stał jak wryty. Najpotężniejszy wojownik Północy został pokonany przez swojego własnego syna. Spojrzał na niego z podziwem i powiedział:

-Jesteś godzien, aby być członkiem Kompanii Róży. Czuję, że będziesz sławniejszy od starego ojca. Pamiętam czasy, gdy uciekałeś przed rówieśnikami, aby ci nie wykręcili ci jakiegoś psikusa. Zmieniłeś się.

-Zmusiły mnie do tego okoliczności.

-W takim razie opowiedz mi, jak ci się wiodło w Szkole Najemników.

Roeght zaczął opowiadać o swoich przeżyciach z czasu nauki. Nie pominął niczego, również faktu, że był pod każdym względem najsłabszym uczniem w klasie. Ojciec, jakby nieco przygasł, gdy jego syn opowiadał o tym, jak sobie radził. W końcu, doszedł do momentu, gdy Calderrę zaatakował smok. Opisał całą bitwę i to, co się działo tuż po niej. Miło wspominał pierwsze spotkanie z Kompanią Róży. Opisał swój trening, znajomość z Ma’idem i początek miłości do Ann. Ragnar, lekko przytłoczony tymi informacjami, spytał syna:

-Podsumowując, przez prawie cztery i pół roku byłeś pośmiewiskiem dla całej szkoły, a w ciągu sześciu miesięcy stałeś się takim zdolnym szermierzem.

-No cóż… tak jak mówiłem: zmusiły mnie do tego okoliczności.

-Powiedz, czy nadal myślisz o Szkole Skrybów?

-Nie. Teraz mogę stać się legendą miecza, a nie pióra.

-Co zamierzacie? To znaczy wy, Kompania?

-Planujemy wyruszyć do Burghash. Wydaje nam się, że tam zastaniemy smoka.

-Nie będę was zatrzymywał. Chciałbym życzyć ci szczęścia. Widziałem tego gada, więc wiem, że ci się przyda.

-Dziękuję.

Rankiem, Kompania Róży opuściła osadę. Z błogosławieństwem Ragnara skierowali się do Burghash. Cel podróży był bardzo odległy: musieli dostać się aż do północnej granicy, która była odległa o kilkaset mil. Podróżowali bez większych przeszkód: czasem atakowały ich dzikie zwierzęta takie jak dziki, lwy śnieżne czy ogry. Gdy zaczęli zbliżać się do celu, coraz częściej napotykali drzewa bez gałęzi. Był to niepokojący widok, lecz niedługo potem przestali się nimi przejmować. Dzień później, w południe, ujrzeli majestatyczne, wysokie się na kilkanaście metrów, posągi krasnoludów, oddalone o pół dnia jazdy. Ten po lewej dzierżył wielki młot, natomiast jego sąsiad trzymał w dłoniach olbrzymi obosieczny topór. Ferius odruchowo wzdrygnął się, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zaczęli wyobrażać sobie, jakie skarby mogą się skrywać w Burghash. Na miejscu ujrzeli rzeźby w pełnej okazałości. Pomiędzy nimi znajdował się wydrążony tunel o wysokości trzydziestu metrów, a kilka metrów w głąb schody prowadzące na dół. Roeghta zastanowił fakt, iż wejście nie było zabezpieczone żadną bramą, lecz krasnoludy najwyraźniej uznały, że nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo, skoro znajdują się tak daleko od obszarów zamieszkanych.

Wędrówka po schodach była bardzo męcząca. Kompania musiała pokonać dziesięć tysięcy stopni. Jednak możliwość zgładzenia smoka i obejrzenia wnętrza góry rekompensowała im wysiłek. W wydrążonej na co najmniej dwadzieścia metrów wysokości jaskini wszędzie były schody. Same ściany budowli zostały wyłożone złotem, stopnie zaś wykonano ze srebra. Na samym dnie widać było tak potężny korytarz, że smok z łatwością mógłby z niego korzystać. Krasnoludy nie gromadziły swych skarbów na dnie jaskini, lecz w tunelach wydrążonych w ścianach na różnej wysokości. Sean, zaskoczony ogromem kompleksu, zarządził:

-Podzielimy się na dwuosobowe grupy. Młodziki pójdą w trzech, ja natomiast solo. Ktoś będzie musiał zbadać dno.

-My się tym zajmiemy, powiedział Roeght wskazując na Ann i Ma’ida.

-Dobrze. Reszta na razie za mną.

Dotarłszy na dno, Roeght, Ma’id i Ann weszli do korytarza. Był naprawdę potężny. Czuli się w nim jak robaki. Obawiali się, że zastaną tam smoka. Korytarz wił się na kilometr długości, lecz zapewne reszta nie była nawet w połowie postępów eksploracji. Na samym jego końcu ujrzeli ławkę, na której siedziało niskie stworzenie w zbroi, strugające patyk. U pasa przypięty miał długi srebrny miecz, szeroki na około dziesięć centymetrów. Czarna zbroja zaś była pokryta kolcami, a hełm przypominał wydrążoną głowę wilka. Początkowo Roeght myślał, że to jakiś krasnolud, lecz miał zbyt wątłe ramiona. Tak więc chyba było to jakieś dziecko. Ann zamarła. Podejrzewała, że to ten dzieciak zabił Antona. Zaniepokojony Roeght podszedł do młodzieńca i zapytał się:

-Czy nazywasz się Harald?

-Tak – odpowiedział chłopiec cały czas skupiony na patyku.

-Gdzie jest smok? – zapytała Ann.

-Nie ma go. Jest w Dolinie Mogił – powiedział Harald.

-Jak to? Przecież widziano go, jak leciał w kierunku Burghash – obruszył się Ma’id.

-Uciekajcie, póki możecie. To pułapka. On… mnie kontroluje, jednak teraz śpi. Zostawił mnie tu, abym was zabił. Jeśli odejdziecie, nie powiem mu o was. Ale gdy wstanie, będę zmuszony was zabić.

Ann podeszła do Haralda i spojrzała mu głęboko w oczy. Chłodnym głosem zapytała:

-Czy to ty zabiłeś Antona?

-Kto to Anton? – zapytał chłopiec.

-Wysoki, przystojny brunet, którego pchnąłeś w pierś, podczas gdy smok atakował Calderrę.

-Aaa… On. Tak. Zabiłem go.

Ann, usłyszawszy te słowa, zaczęła płakać. Nie mogła zemścić się na młodzieńcu, ponieważ on nie był niczemu winien. Natomiast prawdziwy morderca, smok, był nie wiadomo jak daleko stąd.

Nagle, Harald spojrzał przerażony w stronę Ann, lecz chłopcy zorientowali się, że nie spogląda on na nią. Obrócili się i ujrzeli smoka, który zniszczył Calderrę. Przemówił donośnym głosem:

-Haraldzie, jakże mnie zaskoczyłeś. Postanowiłeś przyłączyć się do wroga, zatem uwolnię cię od mojego wpływu. Wiec jednak, że nie dożyjesz jutra, podobnie jak ta żałosna banda zwana Kompanią Róży. A teraz pozwól, że zwrócę się do naszego gościa – powiedział, obracając się do Roeghta. – Witaj, Utarczyku. Nazywam się Panthar. Jak zapewne się domyślasz, to ja obróciłem armię Calderry w drobny mak. Myślałem, że każdy uczeń poległ, jednak ostała się trójka odszczepieńców. Dziś mam zamiar naprawić swój błąd i uśmiercić was.

Ma’id powiedział wyzywająco:

-Chyba nie wiesz, co potrafi Kompania Róży, skoro tak mówisz.

-Wiem, do czego są oni zdolni, dlatego sprawiłem, że tylko my słyszymy, co tu się dzieje – powiedział Panthar. – Znam bardzo ciekawe zaklęcia…

-Ann, musisz przedostać się do reszty i powiedzieć im, co tu się dzieje – szepnął jej do ucha Roeght

 -Ale…

-Wiem, że pragniesz, zemsty, ale nie chcę cię narażać. Proszę – dodał.

-No, dobrze – ustąpiła.

-Pędź, niewiasto, ponieważ kiedy z nimi skończę, zabiorę się za ciebie – warknął groźnie smok, który słyszał całą rozmowę.

-Nie przeciągajmy tego – krzyknął wyzywająco Harald.

-Zaczynajmy – wycedzili chłodno Ma’id i Roeght jednocześnie.

Smok, jak można się było spodziewać, zionął ogniem w trójkę wojowników. Wtedy Harald krzyknął coś niezrozumiałego i otoczył ich magiczną barierą. Wściekły Panthar zamachnął się łapą. Młodzieńcy uskoczyli na bok i ledwo co uniknęli tego potężnego ciosu. Mimo, że tunel był bardzo potężny, miał tutaj ograniczone ruchy. Nie miał możliwości trafienia nastolatków. Wpadł wtedy na pewien pomysł. Błyskawicznie stworzył za ich plecami portal. Zdezorientowani młodzieńcy obrócili się, a tym czasem smok grzmotnął ich łapą, przez co wpadli do magicznego tunelu.

Roeght leżał na zimnej glebie cały posiniaczony. Nie lepiej miewał się Ma’id. Tylko Harald trzymał się na nogach. Utarczyk z trudem dźwignął się z ziemi i zapytał:

-Gdzie my jesteśmy?

-W Dolinie Mogił – odrzekł zaniepokojony Harald.

Gdy Ma’id również wstał, zaczęli rozglądać się za Pantharem. Wtem, usłyszeli jego głos, który dobywał się z nieba:

-Daję wam szansę na szybką śmierć. Wbijcie miecz w glebę i uklęknijcie.

Nawet gdyby zdecydowali się poddać, nie mieliby możliwości wbicia mieczy w ziemię: była tak wychłodzona, że miecz nie byłby w stanie jej przebić. Głos rozbrzmiał ponownie:

-Wybraliście swój los. Gińcie w męczarniach.

To mówiąc, nagle pojawił się jakieś sto metrów przed nimi i zionął ogniem. Tym razem jednak płomienie zatrzymały się na lodowym murze, który niespodziewanie pojawił się przed nimi. Roeght spojrzał w stronę portalu i ujrzał Feriusa opuszczającego ręce. Zastanawiało go, jakim cudem Ann tak szybko dotarła do reszty Kompanii. Brakowało jednak czasu na głębsze przemyślenia, smok bowiem ryknął wyzywająco i zaczął lecieć bardzo szybko, tuż przy ziemi, aby trafić wszystkich skrzydłami. Po raz drugi uratował ich Ferius, tym razem z pomocą Ann. Teleportowali oni towarzyszy i siebie za plecy smoka i uderzyli w gada potężną kulą ognia. Smok wrzasnął z bólu i zaczął wykrzykiwać:

-Feen! Ra annas ur Trael!

Wtedy wybuchł na osiem drobnych kawałków. Fragmenty jego ciała, opadłszy na ziemię, zaczęły się świecić. Zamieniły się w dokładną kopię członków Kompanii Róży, z tą różnicą, że mieli oni czerwone oczy. Każdy z nich zaczął śmiać się głosem Panthara i pobiegli do boju.

Była to naprawdę przeraźliwie trudna walka. Ponieważ klony atakowały tylko osoby, które naśladowały, nie sposób było ich pokonać. Wtedy Sean krzyknął:

-Nie atakujcie swoich kopii tylko klony innych!

W tej konfiguracji, Sean zaczął walczyć z przyzwanym Roeghtem, a prawdziwy on próbował zabić podrabianego Haralda. Ostatecznie, plan doszedł do skutku. Sobowtóry powoli zaczęły ginąć. Gdy padł ostatni klon, Ma’id, usiedli na ziemię i zaczęli się śmiać. Wśród Kompanii Róży nie było żadnych ofiar. To był koniec smoka. A przynajmniej tak im się wydawało. Tymczasem nadeszły chmury burzowe. Zaniepokojona Kompania Róży zaczęła spoglądać w niebo. Nagle, Ferius coś usłyszał. Obrócił się i ujrzał smoka, który pochwycił go w łapy. Mag zaczął krzyczeć. Smok zaczął lecieć z nim w niebo, aby dokonać na nim pełnej triumfu konsumpcji.

Ferius mrugnął powoli. Zobaczył, że smok otwiera paszczę. Wiedział, że to już koniec. Za niedługą chwilę miał odejść najlepszy mag Kompanii Róży. Pomyślał, że musi coś zrobić, aby jego śmierć nie poszła na marne. Przed oczami przemknęło mu wspomnienie zaklęcia smoka, które podzieliło go na wojowników. Ferius wpadł na desperacki plan. Był pewien, co należy zrobić. Zamknął oczy, a gdy poczuł, że smok za sekundę przegryzie go na pół, rzucił czar i wybuchł w jego gębie.

Drużyna usłyszała głośny wybuch, a następnie paniczne krzyki smoka, który przestał lecieć prosto. Wybuch uszkodził mu gardło i część lewego skrzydła. Był tak skupiony na bólu, że nie zauważył potężnego lodowego kolca, który mknął w jego stronę. Trafił go prosto w środek klatki piersiowej; dokładnie tam, gdzie Anton. Spadł na ziemię, z impetem w nią uderzając. Był przytomny. Jeszcze. Xander posłał w jego oko strzałę, tymczasem reszta drużyny Harald rzucili się na niedawnego prześladowcę i dobili gada. Ryknął jeszcze ostatni raz i skonał.

Gdy emocje opadły, Kompania zaczęła opłakiwać Feriusa, jednocześnie doceniając jego ofiarność. Harald patrzył na nich ze współczuciem. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku portalu. Zatrzymał go Sean:

-Dokąd się wybierasz?

-Do Calderry, do domu.

-Mam inny pomysł. Wykazałeś się olbrzymim zaangażowaniem w naszą sprawę. Poza tym, masz niebywałe zdolności szermiercze i magiczne. Proponuję ci, abyś dołączył do nas.

Harald stał przez chwilę osłupiały. Moment później odzyskał głos i rzekł:

-Będę zaszczycony.

 

Po tym feralnym zdarzeniu, wszystkie biblioteki poszerzyły się o dzieło Ma’ida Adavi. Było ono zatytułowane: „Prawdziwe losy Kompanii Róży”. Sama zaś drużyna obrosła do miana żywych legend. Nawet wiele lat po ich śmierci legenda o nich była wciąż bardzo popularna, a wszystko dzięki młodzikom, którzy przyczynili się do renesansu Kompanii Róży.

Wierząc dawnym podaniom, około tysiąca lat temu, w portowym mieście Calderra, leżącym na wschodzie Lairi, na świat przyszedł Harald, syn kowala Antona i alchemiczki Agnate. W dziewiąte urodziny chłopca miasto zostało najechane przez żołnierzy zza Morza Wschodniego. Z masakry ocalał tylko młody Harald. Schował się w beczce po winie sąsiada. Widział, jak jego rodzice giną. Wściekły Harald popłynął łodzią w kierunku, w którym oddalili się wojacy. W końcu, znalazł go jeden z rybaków z wschodniego miasta Yutou. Młodzieniec został przygarnięty przez tutejszego fechmistrza, Onara. Harald, zafascynowany tym, co robi jego opiekun, również zapragnął zostać mistrzem miecza. Zakończył podstawowe szkolenie po zaledwie dwóch latach nauki. Już wtedy był lepszy od przeciętnego żołnierza. Po kolejnych dwóch latach osiągnął perfekcję: był tak uzdolniony, że pokonał swojego ojczyma, który uchodził za jednego z najwspanialszych szermierzy Wschodu. Wtedy opuścił Yutou i ruszył w kierunku Doliny Mogił, gdzie, według legendy, zamieszkiwał potężny smok, skłonny spełnić jedno życzenie w zamian za zaprzedanie duszy. Harald odnalazł tę dolinę oraz pieczarę, w której ukrywał się jaszczur. Chłopiec, mający wtedy dopiero 13 lat obiecał, że zaprzeda swą duszę w zamian za zemstę na całej armii, która wymordowała jego miasto. Uradowany smok wziął młodzieńca na swój grzbiet i zniszczył wszystkie miasta na Wschodzie, z których pochodzili legioniści. Później, wróciwszy do jaskini, wchłonął duszę chłopca i umieścił ją w zbroi. W tajemniczy amulet zaklął połowę swej siły, szybkości i wiedzy. Młodzieniec dokonywał okropnych rzeczy, nie będąc świadomym swych czynów. Smok, znudziwszy się tym regionem, zabrał swego wychowanka na niezamieszkane tereny Zachodu. Ostrzegł jednak ludzi, że jeśli wprawią go w złość, pożałują

Od czasu odnalezienia tej legendy minęło 500 lat. Tym czasem, Calderra stała się stolicą nowego państwa, Loarii. Rządził nim król Sean IV, doświadczony, wyrozumiały i sprawiedliwy monarcha. Niegdyś podróżował w słynnej na cały Ląd Kompanii Róży. Podejmowali się różnych zadań, lecz zasłynęli jako pogromcy potworów najróżniejszej maści: goblinów, demonów, czy gryfów. Dopiero później wmieszali się w politykę i osadzili na tronie Seana. Państwo powoli się rozwijało, słynęło między innymi z eksportu ryb i słynnej Szkoły Najemników. Loaria była pierwszym państwem, które oficjalnie uznało najemnictwo jako zawód. Łaknący przygód młodzieńcy z całego Lądu gwarnie przybywali do Calderry, aby spełnić swe marzenie o zostaniu szermierzem, magiem bądź łucznikiem. Miasto na oczach mieszkańców stawało się metropolią całego Lądu.

Sama szkoła zaś była wyjątkowo wymagająca.

-Machnij tym mieczem!

-Zasłona, ofermo!

-Nie stój jak kołek! Ruszaj się!

Anton wściekle siekł Roeghta, który pod naporem każdego ciosu cofał się coraz bardziej. Biedak czuł się bardzo niepewnie. Walka z Antonem miała być karą za obrazę nauczyciela od języka runicznego. Jak było widać, nad wyraz skuteczną. Roeght, choć na razie blokował ciosy rywala, był pewien, że wkrótce Anton przełamie jego nieudolną defensywę. Chciał zaatakować rywala, aby pokazać swoje umiejętności, lecz nie mógł się zdobyć na opuszczenie obrony. Pot lał się z niego hektolitrami. Zaczął się zastanawiać, dlaczego naśmiewał się z nauczyciela na jego własnej lekcji. Niepotrzebnie, bo chwila nieuwagi wystarczyła, aby Anton wytrącił mu miecz. Dodatkową karą za wypieranie się winy był fakt, iż walka była widowiskiem dla całej szkoły. Wszyscy wybuchli śmiechem, choć w przypadku opiekunów był to śmiech pełen radości z pokazu umiejętności Antona, to rówieśnicy Roeghta nabijali się z wyraźną pogardą w głosie. Zbliżał się egzamin, a on nie wykazywał żadnych umiejętności: był za mało pilny na maga, za mało wytrwały na łucznika i za słabo walczący na wojownika. Jego ojciec, Ragnar, słynny wojownik Utarii, wysłał go do tej szkoły, aby uczyniono z niego wojownika. Mimo największych starań nauczycieli, Roeght nie przejawiał najmniejszych kwalifikacji na najemnika. Choć w Szkole było naprawdę ciężko, bardzo rzadko ktoś oblewał rok. Wszystko wskazywało na to, że Utarczyk dokona tego jakże trudnego wyczynu. Roeght, nie zważając na obelgi ze strony uczniów, uciekł z areny do swojego pokoju, gdzie zamknął się i zaczął płakać. Nigdy nie zniósł takiego upokorzenia. Począł zrzucać winę na nadgorliwego ojca, później na rzekomo niewykwalifikowanych nauczycieli, kończąc na uczniach zachowujących się jak trzoda chlewna. Wiedział, że tu nie pasuje. Nawet innorasowy czuli się tu lepiej. On zaś pragnął walczyć piórem, nie orężem. Jego marzeniem było zostać skrybą, lecz ojciec ostrzegł, że go wydziedziczy. Podobny los czeka go, gdy obleje szkołę. No cóż, taki mój los, pomyślał i zaczął się zastanawiać, jak uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z kimkolwiek w szkole.

Pech chciał, że pierwszą lekcją był język runiczny, a Roeght został posadzony w pierwszej ławce, tuż przy nauczycielu. Jakby wczoraj nie poniósł wystarczającej porażki. Lekcja jednak zleciała szybko. Później niestety, było tylko gorzej. Roeght zdążył otrzymać serię rzutów jajkami, opluwanie go, pobicie i, po ostatniej lekcji, kąpiel w kloace. Wściekły wrócił do mieszkalnej części budynku, umył się i wyszedł do portu, aby obejrzeć zachód słońca. Tylko ten widok trzymał go przy pełni władz umysłowych. Roeght zaczął planować ucieczkę ze szkoły na Południe, do Szkoły Skrybów. Tam z pewnością zostałby ciepło przyjęty. Nigdy nie wróciłby na Północ.

Spojrzał na Słońce i dostrzegł na jego tle dziwną plamę. To był chyba aerlus, gatunek orła. Lecz coś się nie zgadzało. Aerlus unosił się na powietrzu, bardzo rzadko machając skrzydłami. Ten osobnik jednak machał nimi dość szybko. Poza tym, miał rogi. I łuski.

-SMOK!- ryknął Roeght.

Nikt się tym nie przejął. Wszyscy znali skłonności Utarczyka do głupich żartów. Po chwili jednak usłyszeli głośny ryk i ujrzeli dwudziestometrowego skrzydlatego jaszczura. Ludzie wspólnie rzucili się do ucieczki. Gwardziści zaczęli rzucać włóczniami w gada. Żadna jednak nie przebiła jego łusek. Kusznicy na „trzy” wystrzelili pociski w kierunku głowy smoka, w nadziei, że któryś bełt trafi go w oko. Gadzina zionęła ogniem w kierunku strzelców, spopielając bełty zanim ją dosięgły. Przerażeni uciekli do zbrojowni, gdzie chwycili za miecze. Cała armia stacjonująca w Calderrze stawiła się na placu, aby godnie przywitać nieznajomego przybysza, choć w tym przypadku dyplomacja zeszła na drugi plan. Każdy z ośmiu tysięcy wojaków pragnął tylko jednego: zabiciu nieproszonego gościa. Tkwili tak w bezruchu, oczekując na ruch smoka. Chwilę później dołączyli do nich kadeci i nauczyciele ze Szkoły Najemników. Na widok smoka wstrzymali oddech, jednak szybko się opanowali. Teoretycznie, nawet jedna osoba była w stanie pokonać tą bestię, lecz należało mieć skończone zaawansowane szkolenie maga i wojownika oraz niezbędny ekwipunek. Wtem, ze strony zamku rozległ się dźwięk trąby. To król galopował na plac główny razem z przybocznym magiem, Galhardem. Sean dzierżył słynny Miecz Róży: długie, cienkie ostrze z wygrawerowaną różą na rękojeści. Na głowie miał złotą koronę, bez żadnych zdobień. Jego zbroja była srebrna, gdzieniegdzie połyskiwała platyna. Natomiast jego towarzysz nosił długą czerwoną szatę i dzierżył kostur ze żłobionymi ornamentami. Smok, zauważywszy ich, ryknął wyzywająco i rzucił się na żołnierzy. Ćwierć z nich nie przeżyło pierwszego starcia. A jaszczur zawracał. Tym razem zionął ogniem w uczniów Szkoły Najemników. Na szczęście Eraqh, nauczyciel magii bezpośredniej, osłonił wszystkich polem siłowym. Smok z furią w oczach zaczął pikować na uczniów.

Roeght obserwował całe zajście, kryjąc się za straganem rybnym. Było mu wstyd, że nie jest tam z rówieśnikami. Po odparciu ataku Szkoła zapewne podejmie odpowiednie kroki i wyrzuci go. Wtedy zrozumiał, że razem z wolnością czeka go upokorzenie gorsze od tego, gdy pływał w kloace. Musiał coś zrobić. Ruszył biegiem w stronę towarzyszy, podnosząc po drodze z ziemi miecz zabitego gwardzisty. Nagle, jaszczur zaczął pikować na jego, bądź co bądź, przyjaciół. Nie mógł do tego dopuścić. Wiedział, co czeka Szkołę, jeśli czegoś nie wymyśli. Wpadł na pomysł. Krzyknął:

-Odwrót! Do zamku!

Wszyscy, nie zastanawiając się, pobiegli tam. Smok za nimi. Gdy plac opustoszał, a armia zajęła pozycję w twierdzy, zaatakował ponownie. Tym razem nie miał zamiaru bawić się z nimi. Zionął tak mocno, że stopił mury. Przerażeni uczniowie rozpierzchli się po przedzamczu. Roeght i Ma’id, elf z Południowej Puszczy schronili się w zbrojowni, jednak w momencie, gdy gad odwrócił się do nich plecami, wybiegli przez wciąż otwartą bramę i uciekli do Szkoły Najemników. Reszta nie miała tak lekko. Gad powtórnie zionął z całej siły w podstawę wieży, a następnie uderzył ją ogonem. Zawaliła się ona na całą armię, grzebiąc dużą ilość wojaków. Niedobitki wycofały się do sali tronowej, aby uciec tajnym przejściem. To samo uczynił król i Galhard. Smok ryknął triumfująco i odleciał na północ.

Roeght i Ma’id oglądali całe zdarzenie ze łzami w oczach. Byli ostatnimi kadetami Szkoły Najemników. Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Młody był tu pierwszy rok. Miał dopiero 13 lat. Czuł się potwornie. Roeght, chcąc nie chcąc, dominował w tej grupie wiedzą, wiekiem, determinacją i nastawieniem psychicznym. Na samym początku musiał jakoś podnieść na duchu towarzysza. Sam jednak czuł się podle; to przez jego pomysł armia znalazła się w pułapce, z której nie dała rady uciec. Nie miał zamiaru pocieszać Ma’ida, ponieważ prawdopodobnie on sam rozpłakałby się. Zaczął rozmowę:

-Ma’idzie, uspokój się. Tylko my ocaleliśmy. Musimy zachować zimną krew.

-Oni… wszyscy… Ten smok… -jąkał się Ma’id.

-Uspokój się –powtórzył Roeght. –Rozpaczą nic nie zdziałamy.

Spokojny ton głosu Utarczyka przedarł się przez szarą mgłę smutku elfa. Wziął głęboki oddech.

-Masz rację. Sa’il maerthas, Roeght. Dziękuję.

Niedługo później ruszyli w stronę zamku, w celu poszukiwania niedobitków. Roeght podchodził do każdego, próbując zmierzyć tętno. Niestety, wszyscy nie żyli. Nagle, Ma’id zauważył Antona. Gdy do niego podeszli, zamarli ze zgrozy: to nie smok go zabił. W jego klatce piersiowej była dziura, zbyt szeroka jak na zwykły miecz. Zastanawiali się, kto mógł zabić wschodzącą gwiazdę międzynarodowej szermierki. Ich zdaniem, nikt w mieście, oprócz króla, nie mógł się z nim równać. Roeght wbił miecz w ziemię, klęknął przed niedoszłym przeciwnikiem i zaczął się modlić za wszystkich poległych. Ma’id był ateistą, nie dołączył się więc do modlitwy, lecz w duchu szanował podejście Roeghta do śmierci.

Wtem, z sali tronowej, usłyszeli kobiecy krzyk:

-Czy ktoś tam jest? Pomocy!

Wejście do głównej komnaty w zamku było zawalone kamieniami. Roeght i Ma’id zaczęli odgradzać wejście. Kamienie budujące wieżę były bardzo ciężkie, lecz chłopcy byli zdeterminowani. Po pewnym czasie udało im się dostać do dziewczyny. Była to Ann, czarodziejka z klasy Roeghta. Wysoka, szczupła, zawsze roześmiana i pewna siebie. Miała niebieskie oczy i długie, rude włosy. Była wysoko usytuowana w hierarchii uczniowskiej: jej chłopakiem był nie kto inny, jak Anton. Dziewczyna, zauważywszy Roeghta, powiedziała:

-Z całym szacunkiem, ale myślałam, że z twoimi umiejętnościami, zmarłeś na zawał, zobaczywszy smoka.

-A tu taka niespodzianka– burknął urażony Roeght.

-Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Cieszę się, że ktoś jeszcze oprócz mnie przeżył. A ten młodzik to kto?

-Jestem Ma’id Adavi. Pierwszoroczniak– dodał, jakby uprzedzając, że nie mają co na niego liczyć.

-Dobrze, mniejsza o to. Gdzie jest Anton?

Zapadła cisza. Żaden z chłopców nie wiedział, co powiedzieć. Ann powoli zaczęła się domyślać, co się z nim stało, ale zapytała się ponownie:

-Gdzie on jest?

Smutek ścisnął im gardło. Roeght niezdarnie machnął głową w stronę mogiły Antona. Ann spojrzała w tamtym kierunku i ujrzała ukochanego. Podbiegła do niego ze łzami w oczach. Ujrzawszy ranę kłutą na jego piersi, obróciła się w stronę Roeghta i krzyknęła:

-Zabiłeś go! Nie daruję ci tego!

Cisnęła w jego kierunku kulę ognia. Zaskoczony Roeght odskoczył na bok. Lecz nadal miał duży kłopot. Ann uniosła magią trzy miecze poległych i rzuciła nimi w Utarczyka. Ominął je i skoczył na Ann, powalając ją. Zatkał jej usta i wycedził:

-Wiem, uważasz, że jestem tchórzem. Ale tak nie jest. To nie ja zabiłem Antona. Teraz widzę, jakie wszyscy mieliście o mnie mniemanie. Może byłoby lepiej, gdybym nie wyciągnął cię z sali tronowej.

Ann zaniemówiła. Chwilę później zaczęła głośno płakać. Roeght wypuścił ją. Ta pobiegła do martwego Antona, zaczęła go przytulać i rzucać czary, próbując go wskrzesić. Bardzo szybko jednak straciła energię i zemdlała. Było im niezmiernie przykro z powodu śmierci chłopaka, lecz nie mogli w żaden sposób pomóc Ann. Ma’id złapał towarzysza za ramię i powiedział:

-Chyba wiem, co tu się stało.

Zaskoczony Roeght spojrzał na niego. Skąd elf mógł wiedzieć, dlaczego smok zaatakował Calderrę? Zaciekawił go ten fakt. Zachęcił młodzika do rozmowy.

-Pamiętasz lekturę o Haraldzie?

-Przestań fantazjować.

-Masz inne logiczne wyjaśnienie tego zdarzenia? Zdenerwowaliśmy smoka, dlatego powrócił, aby dać nam nauczkę. A Antona zabił nie kto inny, jak Harald. Przecież według legendy był najzręczniejszym młodym wojownikiem nawet poza Lądem. Tylko on mógł go pokonać.

-A nie pomyślałeś, że pchnięcie zadano od tyłu? Przecież to mógł być każdy.

-Dostał w bezpośredniej walce. Ostrze zatrzymało się na tylnej części kolczugi.

Roeght musiał się zgodzić z Ma’idem. Kontemplację przerwała mu Ann, która doszła już do siebie. Otarła łzy z policzków, podeszła do ocalałych i zapytała:

 -Co teraz? Co możemy zrobić?

Roeght wpadł na pomysł.

-Wśród trupów nie ma króla i jego żołnierzy z Przybocznej Gwardii. Nie ma ich też w zamku. Gdzieś tam musi być tajne przejście.

-Możliwe. Gdy się ocknęłam, nikogo tam nie było. A co potem?

 -W miarę możliwości dokopiemy temu smokowi do tyłka – warknął Ma’id.

Zaczęli przeszukiwać salę tronową. Próbowali wcisnąć każdy luźny kamień. Nic to nie dało. Następnie ciągnęli za pochodnie, przez co Ma’id się poparzył. Bazując na legendach, ciągnęli za sztandary, popychali rycerskie zbroje, ostukiwali podłogę. W końcu dali za wygraną. Ann, zmęczona poszukiwaniami, usiadła na tronie i oparła ręce na rzeźbionych ze srebra różach. Nagle, schowały się one, a podłoga osunęla się, tworząc schody. Bez zastanowienia ruszyli w dół. Gdy dotarli do ich końca, usłyszeli głosy:

-To nie był smok. To jakiś szatan.

-Dwudziestometrowa jaszczurka ziejąca ogniem, mająca łuski twarde niczym arlezit i ogon pokryty kolcami o długości przeciętnej balisty. Znak od Nemezisa.

-Tego stworzenia żaden bóg by nie opanował. Da się to w ogóle zabić?

-A ty mnie się pytasz? Pono się da.

-Jak nawet król zarządził odwrót. Niemożliwe. Pomrzemy tu albo smok nas zeżre.

-Racja. On sam wyrżnął osiem tysięcy tylko wojaków.

-I jeszcze te młodziki ze Szkoły Najemników…

-Mniejsza o to. Za gówniarzami nikt nie będzie płakał.

Roeght, słysząc to, postanowił ujawnić się. Podszedł do żołnierzy i zapytał?

-Gwardia Królewska?

-Młodziki! Na szczęście ktoś przeżył. Ilu was?

-Trzech…

-Tylko? Nieważne, chodźcie do króla. Pewno was należycie ugości.

-Tak, godnie. W ściekach– burknął Ma’id.

Towarzysze ruszyli za gwardzistą. Korytarze wiły się coraz bardziej, aż w końcu nastolatkowie stracili orientację w terenie. Po dwudziestu minutach marszu strażnik się zatrzymał i rzekł:

-Tu was opuszczę. Idźcie prosto, aż natraficie na drzwi.

Bez trudu znaleźli drzwi. Ann ostrożnie zapukała, ale nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Powoli otworzyła drzwi i trójka uczniów zobaczyła króla Seana IV w pełnej okazałości. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po czterdziestce. Kruczoczarne ongiś włosy przyprószyła siwizna. Lice jego było pokryte licznymi zmarszczkami. Był również właścicielem pięknej brody. Stał lekko przygarbiony. Znany był jako niezrównany wojownik i jeśli zarządził odwrót, zrobił to w słusznym celu. Zobaczywszy uczniów, zapytał:

-Jak widzę, ktoś z powierzchni przeżył napaść smoka. Witajcie młodzianie. Zapewne mnie znacie, lecz ja nie znam was. Przedstawcie mi się, proszę. Tylko – ostrzegł – bez żadnych ceregieli. Nie czuję się królem po opuszczeniu swych poddanych.

-Ann Hail.

-Roeght Voimakas.

-Ma’id Adavi.

Król zaczął gładzić się po brodzie, usłyszawszy Roeghta. Znał tego młodzieńca. Walczył ramię w ramię z jego ojcem przeciwko drowom z Puszczy Cieni. Ragnar był świetnym, zabójczo groźnym barbarzyńcą. Szkoda, że syn nie wdał się w ojca i nadawał się jedynie do roli komika. Ma’id, choć pierwszoroczniak, znany był już jako doskonały łucznik. Natomiast Ann podejmowała kiedyś termin u Galharda, lecz ten poradził jej wybrać Szkołę Najemników. Ponoć była naprawdę niezła. Po krótkiej chwili, podjął rozmowę:

-Znam was. Każdy z was jest sławny… na swój sposób– dodał, spoglądają na Roeghta. -Galhard poinformował już Kompanię Róży o smoku. Ponieważ jesteście uczniami, muszę zadbać o waszą edukację. Wyszkolą was najlepsi z najlepszych. Członkowie Kompanii Róży z całą pewnością uczynią z was bohaterów. Tak, Roeghcie, nawet z ciebie– wtrącił król, wychwyciwszy zdziwione spojrzenie Utarczyka, uśmiechając się serdecznie.

Wszyscy zaczęli się śmiać. Jednocześnie wspominali poległych towarzyszy i zastanawiali się, co będzie dalej. Wtem, do „komnaty” niespodziewanie wpadł Galhard. Zasapany, zaczął:

-Witaj, panie. Dostałem komunikat od Kompanii. Zaatakował ich smok. Nikt nie zginął, lecz Torri jest ranny.

-Gdzie oni są? – zapytał zaniepokojony król.

-Pod Sunfield. Mają jeszcze około cztery godziny marszu.

-Poślij pięciu gwardzistów. Dla nich mogę uszczuplić wojska o połowę… Albo mam lepszy pomysł. Niech młodzież się wykaże – zaproponował król.

-Ale my… – zaczął Ma’id, lecz Roeght wszedł mu w słowo:

-Zgoda.

Król spojrzał na niego wyraźnie zaskoczony. Spodziewał się, że to on będzie sprawiał najwięcej problemów. Pobłogosławił ich wyprawę i odprowadził do wyjścia. Wręczył Ann mały klejnot i szepnął jej do ucha:

-Wiesz, co z tym zrobić.

Ann kiwnęła głową i ruszyła w ślad za towarzyszami.

Wyszli drzwiami ukrytymi w skale za pomocą iluzji. Ponieważ nie dostali żadnych koni, musieli wybrać się tam na pieszo. Roeght żartował z młodszym Ma’idem. Próbował co prawda podjąć rozmowę z Ann, lecz ona wyraźnie nie była w nastroju do rozmów. Myślała o Antonie. Starała się nie okazywać uczuć, lecz łzy same płynęły jej z oczu. Cofnęła się, aby nikt jej nie widział. Po jakimś czasie dołączyła do nich i sama podjęła jakąś banalną rozmowę, aby tylko nie być sama. Ma’id opowiedział jej o swoich podejrzeniach co do smoka. Ann zbyła ten wariant śmiechem, lecz chwilę później namyśliła się i przyznała elfowi rację. To było na chwilę obecną jedyne logiczne wytłumaczenie.

Po mniej więcej półtorej godziny usłyszeli głosy. Ann uradowała się:

-To na pewno Kompania Róży!

Nieznajomi usłyszeli głos młodej czarodziejki i wyszli nastolatkom na spotkanie. Nie byli to jednak członkowie kompanii. To byli orkowi bandyci. Otoczyli ich w kręgu. Najwyższy z nich wystąpił naprzód. Warknął:

-Świeże mięsko, chłopaki. W dodatku młodziutkie, zgrabniutkie… Aż bym was schrupał – powiedział, ukazując swą szczękę z uwydatnionymi kłami. –Oddajcie nam proszę pieniądze i idźcie w cholerę, to was nie zjemy.

-Po pierwsze – powiedziała Ann – orkowie nie jedzą stworzeń humanoidalnych. Po drugie, jedyne co możesz dostać, to dwanaście lat w lochach za rozbój. A po trzecie… – Ann przerwała wypowiedź i uśmiechnęła się szeroko – damy wam jedną szansę, abyście się wycofali. Tak więc, wybór należy do was.

Hughash, bo tak się nazywał przywódca bandy, roześmiał się głośno i krzyknął:

-Taaak?! To ja wybieram celę. Jeśli nas pokonacie. Ale pewnie wam to się uda. Nas jest „tylko” trzydziestu!

-To zaczynamy – krzyknęła Ann i rzuciła w jego stronę lodowy pocisk, który przebił mu głowę.

Orkowie ruszyli do ataku. Wtedy z krzaków wystrzelił piorun kulisty, który powalił pół tuzina „zielonych”. Roeght tym czasem pchnął jednego z reszty, gdy nieborak wpatrzył się w krzew. Ma’id także nie próżnował. Walczył z elfickim wdziękiem. Sparował cios orka, obrócił się na lewej pięcie i pchnął zza pleców bandytę. Ork padł martwy na miejscu. Wtem, zza drzew wyskoczył szczupły elf w skórzanej zbroi z dwoma sztyletami. Wskoczył w największą grupę orków i w kilka sekund zmniejszył liczebność wroga o kolejnych pięciu. Jakby wszystkiego było mało, mag z krzaków połączył siły z młodą wiedźmą, a z daleka zaczęły nadlatywać strzały. Nikt z orków nie przeżył tej masakry. Roeght domyślił się, że Ann dostrzegła członków Kompanii. Jej gra na zwłokę była niezwykle udana. Po walce, elf podszedł do nich i zagadnął:

-Lepiej nie kręćcie się na trakcie. Jest tu bardzo niebezpiecznie.

-Ale my z pomocą – powiedział Ma’id. – Wysłał nas król Sean.

-Takich młodzików. Skoro was posłał, to naprawdę nastały mroczne czasy – zażartował łucznik.

-Oj tam, już mroczne. Po prostu nieprzewidywalne – wtrącił czarodziej.

-Ale gdzie nasze maniery – ukrócił rozmowę elf. – Jestem Felith Bail. Ten z łukiem to Xander Certus, a to coś w sukni balowej to nasz czarodziej, Ferius Lee. A wy to…

-Roeght Voimakas, Ma’id Adavi i Ann Hail – powiedział Utarczyk. –Rozumiem, że należycie do Kompanii Róży.

-Oczywiście. Ale omińmy te konwenanse. Chodźcie do Torriego.

Torri Iqaao, jedyny uzdrowiciel w Kompanii, leżał nieprzytomny. Lewą łydkę miał obwiązaną zakrwawionym bandażem. Dostał on pazurem od smoka, tak więc tylko dzięki szybkiej reakcji przyjaciół nie zmarł przez zatrucie. Ann szybko rozerwała opatrunek. Z rany wypłynęła krew. Na szczęście pazur nie uszkodził tętnicy. Młoda czarodziejka zamknęła oczy i przyłożyła rękę do rany. Obóz na krótką chwilę rozbłysnął bladoniebieskim światłem. Rana była zasklepiona, lecz na łydce widniała ohydna blizna.

-To tyle. Dajcie mu chwilę, powinien zaraz wstać.

Jak na zawołanie, usłyszeli niski, barytonowy głos:

-Co na obiad?

Członkowie Kompanii Róży i Szkoły Najemników zaczęli śmiać się tak głośno, że leśne ptaki omijały ten trakt przez następne dwa tygodnie. Po krótkich uprzejmościach ruszyli w drogę. Uczniowie powiedzieli im, jak, zdaniem króla, potoczy się ich nauka. O dziwo, wojownicy zareagowali wyjątkowo optymistycznie zapewniając, że zrobią z nich najgroźniejszych najemników, oczywiście tuż po nich.

Po dotarciu do kanałów, król powitał swych przyjaciół. Docinali sobie, wspominali stare czasy i rozmawiali o obecnej sytuacji politycznej. W końcu król doszedł do najważniejszej sprawy.

-Jak zapewne wiecie, Calderra została zaatakowana przez potężnego smoka. Zresztą, sami go widzieliście. Uszczuplił liczebność mojej armii o około ośmiu tysięcy żołnierzy. Tylko cud uratował tu obecnych młodzian. Chciałbym powierzyć ich wam w opieką. Ufam, że wyszkolicie ich na wojowników, którzy będą w stanie zastąpić mi choć połowę armii. Czy mogę liczyć na waszą pomoc?

-Cóż za elokwencja z twojej strony, Seanie. Jasne, wyszkolimy ich. Zobaczysz, może będą lepsi nawet od nas. Zapału im nie brakuje, to trzeba przyznać. Wiedzą naprawdę bardzo mało, ale każdy z nas zaczynał od zera. Jestem pewien, że zapiszą się grubymi złotymi literami na kartach historii.

-Wieść ta raduje me serce i duszę. Czujcie się jak u siebie w domu.

-U mnie w domu tak nie trąci kloaką – zaoponował Xander.

-Zanim rozpoczniemy trening, chciałbym coś zrobić – powiedział niespodziewanie Roeght.

-Groźnie zabrzmiało – zauważył Felith, znany z ciętego języka. – O co chodzi?

-Chciałbym pochować zmarłych – oświadczył.

-Bardzo szlachetnie z twojej strony. Żołnierze kilka dni temu zajęli się zwłokami. Wszyscy zostali już pochowani.

Najbliższy rok upłynął ostańcom Szkoły Najemników na bezustannych treningach. Wykazywali oni olbrzymie zaangażowanie, co było niespotykane wśród ich świętej pamięci rówieśników.

-Pchnięcie, z lewej, z lewej zza głowy, krok w prawo, młyniec w prawy bok, krok w tył, natarcie!

Król wykrzykiwał komendy, które wykonywał Roeght i Ma’id. Ann przyglądała się z uśmiechem na wysiłki chłopców. Ma’id zapowiadał się na świetnego szermierza, a co było najbardziej zaskakujące, Roeght był od niego lepszy. Jeszcze rok temu podśmiewała się z niezdarnego Utarczyka, a dziś widziała w nim perfekcyjnego fechmistrza, którego miejsce jest w pierwszym rzędzie w armii. Zaczął przypominać jej Antona. Okazało się, że ma niewiarygodny talent szermierczy. Sean uznał, że odziedziczył to po ojcu. Dzięki swojej przemianie Roeght i Ann bardzo zbliżyli się do siebie. Spędzali razem niedzielne wieczory, ale nie zapomnieli o Ma’idzie. Wręcz przeciwnie: często razem wybierali się na polowania i wyprawy. Elf zaś cieszył się, że jego przyjaciele są szczęśliwi.

Dwa tygodnie po rocznicy najazdu na Calderrę, Sean skrzyknął o południu Kompanię Róży i uczniów. Gdy zgromadzili się w sali tronowej, podjął temat:

-Jak wiecie, dwa tygodnie temu obchodziliśmy pierwszą rocznicę Zmierzchu Calderry. Modliliśmy się wtedy za zmarłych w wyniku napaści smoka. Nadszedł czas, abyśmy inaczej uczcili pamięć poległych. Panowie i Ann, nasi zwiadowcy donieśli, że widzieli smoka niedaleko granicy Loarii z Utarią. Dziś, Roeghcie, Ma’idzie i Ann, kończycie szkolenie. Udało wam się przekroczyć nasze wymagania, z czego jesteśmy niezmiernie dumni. Wczoraj dyskutowałem żarliwie na pewien temat z moimi przyjaciółmi i podjęliśmy decyzję. Chciałbym was oficjalnie powitać w Kompanii Róży. Od dziś jesteście jej członkami.

Trójka przyjaciół osłupiałą, lecz sekundę później wrzasnęli triumfalnie. Król uśmiechnął się do nich i kontynuował przemowę.

-Widzę, że nasza decyzja przypadła wam do gustu. Postanowiłem, że wyruszę z wami. Królestwo oddam w opiekę Garhardowi. Od dawna nie byłem na żadnej wyprawie. Czas najwyższy to zmienić. Jutro wyruszamy. Spakujcie to, co uważacie za konieczne, do plecaków. Zbiórka jutro przed wschodem słońca w sali.

Nowa Kompania Róży dumnie kroczyła do swoich pokojów. Ta wyprawa dla weteranów była ciekawym wypadem, a dla młodzików szansą na pokazanie swoich niedawno nabytych umiejętności. Świeżo upieczeni najemnicy udali się do swojego pokoju, gdzie żarliwie dyskutowali o swojej przyszłości, o Haraldzie i smoku, oraz głownie o swoim członkostwie w Kompanii. Zastanawiali się, czy ich dołączenie było początkiem renesansu słynnej grupy najemników. Przez ich głowy przebiegały różne pomysły. Rozmawiali tak do wieczora i dłużej, ponieważ podekscytowanie nie pozwalało im zasnąć. Lecz sen zmorzył ich krótko przed północą.

Rankiem odnowiona Kompania Róży wyruszyła na północ. Gdy mijali wioski, przyciągali tłumy gapiów. Historie o ich przygodach w kilka lat obrosły legendami. Niektórzy przecierali oczy ze zdumienia, widząc swego ukochanego monarchę jadącego rumakiem na czele orszaku dumnych wojowników. Choć przyjmowali wszystkie zaproszenia do tawern, starali się unikać alkoholu. Zależało im również na czasie, dlatego zatrzymywali się na nocleg w gospodach tylko wtedy, gdy niespodziewanie zastała ich noc. W rezultacie trasę, którą powinni pokonać w dwa tygodnie, przeszli w dziewięć dni.

Gdy dotarli do granicy, zastali śnieg, który nigdy nie opuszczał tych regionów. Zaniepokoiła ich jednak nadmierna obecność przelatujących kruków. Nie był to dobry znak. Gdy tylko je zauważyli, pogalopowali w stronę posterunku granicznego. Zastał ich tam straszny widok. Na ziemi leżał tuzin ciał, a na każdym krzątało się kilkanaście ptaków. Zniesmaczony Xander klasnął w dłonie, płosząc je. Ma’id, który w tropieniu radził sobie lepiej nawet od Felitha, uklęknął przed wąsatym krasnoludem. Niespokojnie pokręcił głową i sprawdził pozostałe zwłoki. Następnie wydał diagnozę:

-Zginęli od miecza, z czego większość od pchnięć. Co ciekawa, ma on podobną szerokość jak ten, od którego ciosu poległ Anton.

-Jakim cudem zapamiętałeś taki niuans jak szerokość ostrza? – wykrzyknął zaskoczony Ferius.

-Było niespotykanie szerokie; aż dziesięć centymetrów szerokości. Ciężko zapomnieć o czymś takim.

-Czyli jesteśmy na dobrym tropie – stwierdziła Ann podenerwowana faktem, że gdzieś w Utarii jest zabójca jej pierwszej miłości.

-Te trupy leżą to co najmniej od tygodnia. Są trochę daleko, ale nie powinni się spieszyć. Przecież są w stanie zniszczyć każdego. A przynajmniej tak myślą – dodał Felith z szelmowskim uśmieszkiem.

-Jeśli to prawdziwy smok, zapewne pragnąłby ulokować tyłek na górze złota – powiedział Xander.

-Ciekawe, gdzie tu znajdą złoto – burknął Torri.

-Torri, mój drogi przyjacielu, z całym szacunkiem dla twojej matki, ale chyba kiedyś zahaczył o nią jakiś miejscowy pijaczek. Niemożliwością jest, abyś miał tak inteligentnych rodziców, a sam… nie dostrzegał pewnych oczywistych faktów – powiedział Felith z politowaniem.

-Kierują się do Burghash – Sean wyręczył elfa w tłumaczeniu.

-A czy to nie jest przypadkiem legenda? – zauważył Xander.

-Inna legenda zabiła siedmiu tysięcy żołnierzy i wszystkich uczniów najlepszej szkoły dla wojowników na całym Lądzie – zauważył dotychczas milczący Roeght. – Myślę, że warto zaryzykować.

Wszystkich zaskoczył jego zdecydowany ton głosu. Mówił tonem przywódcy. Zauważywszy zdziwione spojrzenia towarzyszy pozwolił sobie na uśmiech, pytając:

-To co, mogę już wami dowodzić?

Towarzysze parsknęli śmiechem. Nawet weterani Kompanii Róży docenili żart Utarczyka. Nie odczuwali różnicy wieku pomiędzy nimi a młodzikami. Zaakceptowali ich jako pełnowartościowych wojowników. Po krótkiej naradzie skierowali się w okolice Burghash, starej, krasnoludzkiej twierdzy. Ciekawie się złożyło, że podróżowali głównym traktem. Niedaleko niego znajdował się dom Roeghta: osada klanu Topora, jedynego klanu składającego się z ludzi. W większości zimne tereny wolały krasnoludy. W domu Roeght miał nadzieję spotkać ojca, który zapewne z radością przyjąłby syna, który perfekcyjnie posługuje się orężem, jak przystało na prawdziwego Utarczyka. Porozmawiał o tym fakcie z towarzyszami. Opinie były prawie jednogłośne:

-Popieram – powiedział Sean. – Sam chętnie zobaczyłbym się z Ragnarem.

-Ja również jestem za – dołączyła się Ann. – Chyba chciałbyś pochwalić się dziewczyną, czyż nie?

Każdy się zgodził, oprócz Feriusa.

-Nie podoba mi się ten pomysł. Nie lubię… takich miejsc.

Starzy członkowie Kompanii spojrzeli na niego ze zrozumieniem, młodsi zaś ze zdziwieniem. Roeght wziął przyjaciół i Seana na stronę i zapytał:

-Co go ugryzło?

-Ach… Ferius jest absolwentem Szkoły Najemników. Jego pierwszą misją było oczyszczenie szlaków północnych z małych grupek bandyckich. Wyruszył tam ze swoją ukochaną, Carsill. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie była ona drowką. Ostatecznie, więcej kłopotów przysporzyły im krasnoludy z klanu Młota. Są niewyobrażalnymi rasistami. Pewnej nocy, gdy Ferius wyruszył zapolować na bandytów, oni… zgwałcili ją, a później zamordowali. Gdy Ferius wrócił zrzucono winę na jakiegoś młodziaka, który miał kocią wargę. Ostatecznie, Ferius przeklął całe następne pokolenie klanu. Wszystkie córki pierworodne, jakie się później urodziły… jakby to powiedzieć… nie były dziewicami i umierały, gdy miały tyle samo dni życia za sobą, co Carsill w chwili śmierci. Nie pytajcie się mnie, jak to zrobił. Mnie samego ten fakt zastanawia. Jakiś czas później z tego powodu próbowano go zabić, ale wtedy był już z nami. Udało nam się zabić łowców głów, ale od tego czasu Ferius nie zapuszczał się za górną granicę. Musicie go zrozumieć.

Roeght, Ma’id i Ann byli zszokowani. Nie potrafili sobie wyobrazić Feriusa w roli ponurego mściciela i przestępcy. Zaczęli się zastanawiać, co zrobić. Wpadli na pewien pomysł, ale na jego realizację musieli poczekać aż do wieczora.

Rozbili obóz na niewielkiej polanie. Postanowili, że to Ann porozmawia z Feriusem i spróbuje go uspokoić. Okazja do rozmowy nadarzyła się wieczorem, kiedy mag objął pierwszą wartę. Ann podeszła i nieśmiało powiedziała:

-Hej.

-Hej.

-Wszystko w porządku?

-Ach… Nie będę cię okłamywał. Nie jest w porządku.

-Sean opowiadał mi o twoich… przeżyciach z Utarii. To o to chodzi?

-Tak.

-Słuchaj, w klanie Topora są ludzie. Na pewno będziesz tam czuł się raźniej.

-Wiem, ale… nie mogę się przekonać. Dla mnie nieważne: człowiek czy elf, każdy Utarczyk to barbarzyńca.

-A Roeght?

-On należy do Kompanii Róży. Tu nikt nie jest normalny – powiedział Ferius z uśmiechem.

-Ale nie jest on krwiożerczym rasistą. Wybierz się tam z nami, proszę.

Rozmowa z Ann była tym, co mogło go uspokoić. Zastanowił się chwilę i odpowiedział:

-Masz rację. Chyba jestem zbyt sentymentalny… Udam się z wami do obozu klanu Topora.

-Dziękuję.

Ann wróciła zadowolona do śpiwora, gdzie bez przeszkód spędziła całą noc. Dziś młodziki nie pełniły warty, tak więc mogła spać spokojnie.

Nazajutrz rankiem wyruszyli w dalszą drogę. Wszyscy zauważyli, że Ferius przestał już kwękać na Utarię, lecz tylko najmłodsza część Kompanii wiedziała, dlaczego.

Po południu, usłyszeli głos Roeghta:

-Stać! Jesteśmy już niedaleko. Wypatrujcie ścieżkę po prawej.

Znalezienie jej stanowiło duży kłopot; była ona bowiem bardzo zarośnięta. Po chwili poszukiwań skręcili i ruszyli w stronę domu ich przyjaciela. W pewnym momencie Roeght stracił orientację:

-Czekajcie… to chyba nie tu… chyba, że… nie, tu nie było tego spalonego drzewa. Chyba pomyliliśmy ścieżki, ale z drugiej strony była tu tylko jedna dróżka.

-Tędy mógł lecieć smok – powiedział Torri.

Roeght stracił panowanie nad sobą, gdy to usłyszał. Pognał galopem przed siebie. Musiał sprawdzić, czy to prawda. Cała reszta ruszyła za nim.

-Musiałeś mu to mówić? – przyczepił się Ma’id.

-Ale to jest możliwe – odpowiedział Torri.

Biegli tak długo, aż las się skończył. Roeght zamarł w bezruchu. Znajdował się na wzgórzu. Widać z niego było całą okolicę. Normalnie przystanąłby, aby podziwiać piękne widoki, lecz on gorączkowo starał się wypatrzeć osadę. Towarzysze go dogonili, lecz on wtedy krzyknął ile sił w płucach i pognał dalej; zobaczył bowiem gęsty dym unoszący się nad osadą.

Gdy Kompania Róży tam dotarła, odetchnęła z ulgą. Co prawda wybuchł pożar, ale na placu nie było trupów co oznaczało, że chyba nikomu nie stało się nic poważnego. Mieszkańcy nie zdążyliby pochować zwłok, ponieważ gdy tam dotarli, kończyli dopiero gasić pożar. Nagle, jedna z kobiet, krzyknęła:

-Ragnarze! Nasz syn powrócił!

Roeght ujrzał swoją matkę, Selenę. Zmieniła się od czasu, gdy opuścił klan. Na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, a włosy zaczęły siwieć. Człowiek z biegiem czasu nie stanie się młodszy i Roeght doskonale o tym wiedział. Zeskoczył z tumaka i pobiegł ją uściskać. Nie widzieli się od pięciu lat. Selena zmierzyła chłopaka wzrokiem. On również się zmienił. Wyraźnie urósł, poza tym miał masywniejszą klatkę piersiową i ramiona. Gdy odchodził, był niewielkim, wątłym chłopcem. Teraz stał przed nią prawdziwy atleta. Nie zdołała wyksztusić ani słowa, ponieważ kątem oka dostrzegła swojego męża, Ragnara, który biegł, aby ujrzeć swojego syna. Zobaczywszy go, krzyknął zaskoczony i pochwycił go w objęcia. „Nie do wiary, co ta Szkoła Najemników zrobiła z moim synem”, myślał. Pamiętał go jako słabowitego chłopca, który często przyjmował na siebie szykany. Teraz nie dałby sobie w kaszę napluć. Zapewne nauczył się walczyć bronią. Z uśmiechem na ustach uderzył go z pięści w prawy biceps. Po raz kolejny tego dnia krzyknął z zaskoczenia. Mięśnie jego syna przypominały skałę. Z dumą pochwycił go ponownie w ramiona i powiedział:

-Witaj w domu, synu.

Mieszkańcy zaczęli wiwatować. Dopiero później ktokolwiek zwrócił uwagę na tajemniczych zakapturzonych jeźdźców w płaszczach. Jeden z nich wyjechał na czele i zwrócił się do Ragnara znajomym głosem:

-Bądź pozdrowiony, stary druhu.

Ragnar podniósł na niego wzrok. Rozpoznał w nim swojego przyjaciela:

-Sean! Co ty tu…

Przypomniał sobie, że Sean został królem Loarii, lecz przed tym był założycielem Kompanii Róży. Spojrzał niespokojnie na przybyszy, następnie na niegdysiejszego towarzysza. Zaniemówił. Sean postanowił zabrać głos:

-A oto słynna, mam nadzieję, że również w tych stronach, Kompania Róży.

Mieszkańcy zrozumieli, że wychowanek ich wodza należał do grupy najsłynniejszych wojowników w historii. Przyniósł on dumę całemu klanowi. Mieszkańcy zaczęli wiwatować na cześć Roeghta i jego towarzyszy. Chwilę potem młody Utarczyk zapoznał wszystkich członków Kompanii z rodzicami. Najlepsze zostawił na koniec. Podszedł do jedynej kobiety z drużyny i przedstawił ją:

-Ojcze, matko, oto Ann Hail, czarodziejka specjalizująca się w magii zniszczenia. Oraz moja dziewczyna. Ann, to jest Ragnar Voimakas, wódz klanu Topora, najgroźniejszy wojownik Północy i mój ojciec, a to jest moja matka, Selena Voimakas, zastępczyni wodza, najlepsza medyczka w osadzie i moja matka.

Selena zasłoniła usta z zaskoczenia. Jej syn miał dziewczynę. Ojciec obdarzył Ann szerokim uśmiechem i zaprosił wszystkich do sali balowej, gdzie urządzono huczną biesiadę na cześć przybyszy. Nie brakowało mięsiwa ani piwa. Jednak przybysze stronili od alkoholu, oczywiście oprócz Torriego, którego udział w przyjęciu trwał zaledwie godzinę, gdy zmorzył go sen po „skosztowaniu” tutejszych trunków. Ragnar  wyjątkowo również nie wypił ani kufelka. O północy zabrał syna przed ich dom. Zapalił lampę i powiedział:

-Chciałbym sprawdzić twoje umiejętności w boju. Wyciągnij miecz.

Zaskoczony Roeght wykonał polecenie. Chwilę później Ragnar również obnażył ostrze swojego miecza i rzucił się na syna z głośnym krzykiem. Zależało mu na jak najszybszym rozbrojeniu syna. Jednak on z łatwością odsunął się na bok i popchnął go delikatnie w plecy. Ojciec spojrzał na niego z uśmiechem i machnął mieczem w stronę jego prawego boku. Tym razem Roeght wykonał piruet, odbijając miecz i ciął w kierunku piersi Ragnara. Stary Utarczyk odskoczył na bok i pchnął z szybkością węża. Jego syn obrócił się na prawej pięcie i uniknął ciosu. Rzucił się na ojca. Skrzyżowali miecze i zaczęli się siłować na ostrza. Roeght był słabszy od ojca, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Odchylił miecz tak, aby klinga jego ojca zsunęła się po nim. Gdy jego plan się powiódł, odepchnął Ragnara, postąpił krok do przodu i przyłożył mu miecz do gardła.

Ragnar stał jak wryty. Najpotężniejszy wojownik Północy został pokonany przez swojego własnego syna. Spojrzał na niego z podziwem i powiedział:

-Jesteś godzien, aby być członkiem Kompanii Róży. Czuję, że będziesz sławniejszy od starego ojca. Pamiętam czasy, gdy uciekałeś przed rówieśnikami, aby ci nie wykręcili ci jakiegoś psikusa. Zmieniłeś się.

-Zmusiły mnie do tego okoliczności.

-W takim razie opowiedz mi, jak ci się wiodło w Szkole Najemników.

Roeght zaczął opowiadać o swoich przeżyciach z czasu nauki. Nie pominął niczego, również faktu, że był pod każdym względem najsłabszym uczniem w klasie. Ojciec, jakby nieco przygasł, gdy jego syn opowiadał o tym, jak sobie radził. W końcu, doszedł do momentu, gdy Calderrę zaatakował smok. Opisał całą bitwę i to, co się działo tuż po niej. Miło wspominał pierwsze spotkanie z Kompanią Róży. Opisał swój trening, znajomość z Ma’idem i początek miłości do Ann. Ragnar, lekko przytłoczony tymi informacjami, spytał syna:

-Podsumowując, przez prawie cztery i pół roku byłeś pośmiewiskiem dla całej szkoły, a w ciągu sześciu miesięcy stałeś się takim zdolnym szermierzem.

-No cóż… tak jak mówiłem: zmusiły mnie do tego okoliczności.

-Powiedz, czy nadal myślisz o Szkole Skrybów?

-Nie. Teraz mogę stać się legendą miecza, a nie pióra.

-Co zamierzacie? To znaczy wy, Kompania?

-Planujemy wyruszyć do Burghash. Wydaje nam się, że tam zastaniemy smoka.

-Nie będę was zatrzymywał. Chciałbym życzyć ci szczęścia. Widziałem tego gada, więc wiem, że ci się przyda.

-Dziękuję.

Rankiem, Kompania Róży opuściła osadę. Z błogosławieństwem Ragnara skierowali się do Burghash. Cel podróży był bardzo odległy: musieli dostać się aż do północnej granicy, która była odległa o kilkaset mil. Podróżowali bez większych przeszkód: czasem atakowały ich dzikie zwierzęta takie jak dziki, lwy śnieżne czy ogry. Gdy zaczęli zbliżać się do celu, coraz częściej napotykali drzewa bez gałęzi. Był to niepokojący widok, lecz niedługo potem przestali się nimi przejmować. Dzień później, w południe, ujrzeli majestatyczne, wysokie się na kilkanaście metrów, posągi krasnoludów, oddalone o pół dnia jazdy. Ten po lewej dzierżył wielki młot, natomiast jego sąsiad trzymał w dłoniach olbrzymi obosieczny topór. Ferius odruchowo wzdrygnął się, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zaczęli wyobrażać sobie, jakie skarby mogą się skrywać w Burghash. Na miejscu ujrzeli rzeźby w pełnej okazałości. Pomiędzy nimi znajdował się wydrążony tunel o wysokości trzydziestu metrów, a kilka metrów w głąb schody prowadzące na dół. Roeghta zastanowił fakt, iż wejście nie było zabezpieczone żadną bramą, lecz krasnoludy najwyraźniej uznały, że nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo, skoro znajdują się tak daleko od obszarów zamieszkanych.

Wędrówka po schodach była bardzo męcząca. Kompania musiała pokonać dziesięć tysięcy stopni. Jednak możliwość zgładzenia smoka i obejrzenia wnętrza góry rekompensowała im wysiłek. W wydrążonej na co najmniej dwadzieścia metrów wysokości jaskini wszędzie były schody. Same ściany budowli zostały wyłożone złotem, stopnie zaś wykonano ze srebra. Na samym dnie widać było tak potężny korytarz, że smok z łatwością mógłby z niego korzystać. Krasnoludy nie gromadziły swych skarbów na dnie jaskini, lecz w tunelach wydrążonych w ścianach na różnej wysokości. Sean, zaskoczony ogromem kompleksu, zarządził:

-Podzielimy się na dwuosobowe grupy. Młodziki pójdą w trzech, ja natomiast solo. Ktoś będzie musiał zbadać dno.

-My się tym zajmiemy, powiedział Roeght wskazując na Ann i Ma’ida.

-Dobrze. Reszta na razie za mną.

Dotarłszy na dno, Roeght, Ma’id i Ann weszli do korytarza. Był naprawdę potężny. Czuli się w nim jak robaki. Obawiali się, że zastaną tam smoka. Korytarz wił się na kilometr długości, lecz zapewne reszta nie była nawet w połowie postępów eksploracji. Na samym jego końcu ujrzeli ławkę, na której siedziało niskie stworzenie w zbroi, strugające patyk. U pasa przypięty miał długi srebrny miecz, szeroki na około dziesięć centymetrów. Czarna zbroja zaś była pokryta kolcami, a hełm przypominał wydrążoną głowę wilka. Początkowo Roeght myślał, że to jakiś krasnolud, lecz miał zbyt wątłe ramiona. Tak więc chyba było to jakieś dziecko. Ann zamarła. Podejrzewała, że to ten dzieciak zabił Antona. Zaniepokojony Roeght podszedł do młodzieńca i zapytał się:

-Czy nazywasz się Harald?

-Tak – odpowiedział chłopiec cały czas skupiony na patyku.

-Gdzie jest smok? – zapytała Ann.

-Nie ma go. Jest w Dolinie Mogił – powiedział Harald.

-Jak to? Przecież widziano go, jak leciał w kierunku Burghash – obruszył się Ma’id.

-Uciekajcie, póki możecie. To pułapka. On… mnie kontroluje, jednak teraz śpi. Zostawił mnie tu, abym was zabił. Jeśli odejdziecie, nie powiem mu o was. Ale gdy wstanie, będę zmuszony was zabić.

Ann podeszła do Haralda i spojrzała mu głęboko w oczy. Chłodnym głosem zapytała:

-Czy to ty zabiłeś Antona?

-Kto to Anton? – zapytał chłopiec.

-Wysoki, przystojny brunet, którego pchnąłeś w pierś, podczas gdy smok atakował Calderrę.

-Aaa… On. Tak. Zabiłem go.

Ann, usłyszawszy te słowa, zaczęła płakać. Nie mogła zemścić się na młodzieńcu, ponieważ on nie był niczemu winien. Natomiast prawdziwy morderca, smok, był nie wiadomo jak daleko stąd.

Nagle, Harald spojrzał przerażony w stronę Ann, lecz chłopcy zorientowali się, że nie spogląda on na nią. Obrócili się i ujrzeli smoka, który zniszczył Calderrę. Przemówił donośnym głosem:

-Haraldzie, jakże mnie zaskoczyłeś. Postanowiłeś przyłączyć się do wroga, zatem uwolnię cię od mojego wpływu. Wiec jednak, że nie dożyjesz jutra, podobnie jak ta żałosna banda zwana Kompanią Róży. A teraz pozwól, że zwrócę się do naszego gościa – powiedział, obracając się do Roeghta. – Witaj, Utarczyku. Nazywam się Panthar. Jak zapewne się domyślasz, to ja obróciłem armię Calderry w drobny mak. Myślałem, że każdy uczeń poległ, jednak ostała się trójka odszczepieńców. Dziś mam zamiar naprawić swój błąd i uśmiercić was.

Ma’id powiedział wyzywająco:

-Chyba nie wiesz, co potrafi Kompania Róży, skoro tak mówisz.

-Wiem, do czego są oni zdolni, dlatego sprawiłem, że tylko my słyszymy, co tu się dzieje – powiedział Panthar. – Znam bardzo ciekawe zaklęcia…

-Ann, musisz przedostać się do reszty i powiedzieć im, co tu się dzieje – szepnął jej do ucha Roeght

 -Ale…

-Wiem, że pragniesz, zemsty, ale nie chcę cię narażać. Proszę – dodał.

-No, dobrze – ustąpiła.

-Pędź, niewiasto, ponieważ kiedy z nimi skończę, zabiorę się za ciebie – warknął groźnie smok, który słyszał całą rozmowę.

-Nie przeciągajmy tego – krzyknął wyzywająco Harald.

-Zaczynajmy – wycedzili chłodno Ma’id i Roeght jednocześnie.

Smok, jak można się było spodziewać, zionął ogniem w trójkę wojowników. Wtedy Harald krzyknął coś niezrozumiałego i otoczył ich magiczną barierą. Wściekły Panthar zamachnął się łapą. Młodzieńcy uskoczyli na bok i ledwo co uniknęli tego potężnego ciosu. Mimo, że tunel był bardzo potężny, miał tutaj ograniczone ruchy. Nie miał możliwości trafienia nastolatków. Wpadł wtedy na pewien pomysł. Błyskawicznie stworzył za ich plecami portal. Zdezorientowani młodzieńcy obrócili się, a tym czasem smok grzmotnął ich łapą, przez co wpadli do magicznego tunelu.

Roeght leżał na zimnej glebie cały posiniaczony. Nie lepiej miewał się Ma’id. Tylko Harald trzymał się na nogach. Utarczyk z trudem dźwignął się z ziemi i zapytał:

-Gdzie my jesteśmy?

-W Dolinie Mogił – odrzekł zaniepokojony Harald.

Gdy Ma’id również wstał, zaczęli rozglądać się za Pantharem. Wtem, usłyszeli jego głos, który dobywał się z nieba:

-Daję wam szansę na szybką śmierć. Wbijcie miecz w glebę i uklęknijcie.

Nawet gdyby zdecydowali się poddać, nie mieliby możliwości wbicia mieczy w ziemię: była tak wychłodzona, że miecz nie byłby w stanie jej przebić. Głos rozbrzmiał ponownie:

-Wybraliście swój los. Gińcie w męczarniach.

To mówiąc, nagle pojawił się jakieś sto metrów przed nimi i zionął ogniem. Tym razem jednak płomienie zatrzymały się na lodowym murze, który niespodziewanie pojawił się przed nimi. Roeght spojrzał w stronę portalu i ujrzał Feriusa opuszczającego ręce. Zastanawiało go, jakim cudem Ann tak szybko dotarła do reszty Kompanii. Brakowało jednak czasu na głębsze przemyślenia, smok bowiem ryknął wyzywająco i zaczął lecieć bardzo szybko, tuż przy ziemi, aby trafić wszystkich skrzydłami. Po raz drugi uratował ich Ferius, tym razem z pomocą Ann. Teleportowali oni towarzyszy i siebie za plecy smoka i uderzyli w gada potężną kulą ognia. Smok wrzasnął z bólu i zaczął wykrzykiwać:

-Feen! Ra annas ur Trael!

Wtedy wybuchł na osiem drobnych kawałków. Fragmenty jego ciała, opadłszy na ziemię, zaczęły się świecić. Zamieniły się w dokładną kopię członków Kompanii Róży, z tą różnicą, że mieli oni czerwone oczy. Każdy z nich zaczął śmiać się głosem Panthara i pobiegli do boju.

Była to naprawdę przeraźliwie trudna walka. Ponieważ klony atakowały tylko osoby, które naśladowały, nie sposób było ich pokonać. Wtedy Sean krzyknął:

-Nie atakujcie swoich kopii tylko klony innych!

W tej konfiguracji, Sean zaczął walczyć z przyzwanym Roeghtem, a prawdziwy on próbował zabić podrabianego Haralda. Ostatecznie, plan doszedł do skutku. Sobowtóry powoli zaczęły ginąć. Gdy padł ostatni klon, Ma’id, usiedli na ziemię i zaczęli się śmiać. Wśród Kompanii Róży nie było żadnych ofiar. To był koniec smoka. A przynajmniej tak im się wydawało. Tymczasem nadeszły chmury burzowe. Zaniepokojona Kompania Róży zaczęła spoglądać w niebo. Nagle, Ferius coś usłyszał. Obrócił się i ujrzał smoka, który pochwycił go w łapy. Mag zaczął krzyczeć. Smok zaczął lecieć z nim w niebo, aby dokonać na nim pełnej triumfu konsumpcji.

Ferius mrugnął powoli. Zobaczył, że smok otwiera paszczę. Wiedział, że to już koniec. Za niedługą chwilę miał odejść najlepszy mag Kompanii Róży. Pomyślał, że musi coś zrobić, aby jego śmierć nie poszła na marne. Przed oczami przemknęło mu wspomnienie zaklęcia smoka, które podzieliło go na wojowników. Ferius wpadł na desperacki plan. Był pewien, co należy zrobić. Zamknął oczy, a gdy poczuł, że smok za sekundę przegryzie go na pół, rzucił czar i wybuchł w jego gębie.

Drużyna usłyszała głośny wybuch, a następnie paniczne krzyki smoka, który przestał lecieć prosto. Wybuch uszkodził mu gardło i część lewego skrzydła. Był tak skupiony na bólu, że nie zauważył potężnego lodowego kolca, który mknął w jego stronę. Trafił go prosto w środek klatki piersiowej; dokładnie tam, gdzie Anton. Spadł na ziemię, z impetem w nią uderzając. Był przytomny. Jeszcze. Xander posłał w jego oko strzałę, tymczasem reszta drużyny Harald rzucili się na niedawnego prześladowcę i dobili gada. Ryknął jeszcze ostatni raz i skonał.

Gdy emocje opadły, Kompania zaczęła opłakiwać Feriusa, jednocześnie doceniając jego ofiarność. Harald patrzył na nich ze współczuciem. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku portalu. Zatrzymał go Sean:

-Dokąd się wybierasz?

-Do Calderry, do domu.

-Mam inny pomysł. Wykazałeś się olbrzymim zaangażowaniem w naszą sprawę. Poza tym, masz niebywałe zdolności szermiercze i magiczne. Proponuję ci, abyś dołączył do nas.

Harald stał przez chwilę osłupiały. Moment później odzyskał głos i rzekł:

-Będę zaszczycony.

 

Po tym feralnym zdarzeniu, wszystkie biblioteki poszerzyły się o dzieło Ma’ida Adavi. Było ono zatytułowane: „Prawdziwe losy Kompanii Róży”. Sama zaś drużyna obrosła do miana żywych legend. Nawet wiele lat po ich śmierci legenda o nich była wciąż bardzo popularna, a wszystko dzięki młodzikom, którzy przyczynili się do renesansu Kompanii Róży.

 

Koniec

Komentarze

Fragment regulaminu Dragonezy 2014:

 

Limit znaków: 10 – 50 tysięcy, według licznika na stronie.

Dolny limit jest nieprzekraczalny, górny możecie symbolicznie przekroczyć. Opowiadania niespełniające tego kryterium nie będą brane pod uwagę w konkursie.

 

Przykro mi, Twoje opowiadanie żadną miarą nie mieści się w wymaganym limicie znaków. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ponieważ “opowiadanie” (czy raczej minipowieść) trzykrotnie przekracza limit – usunąłem je z konkursu, żeby nie wprowadzać użytkowników oraz jurorów w błąd.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka