
Mój warsztat, z tego co mówią koledzy z Loży, leży. Kiedyś pisałem inaczej, to próbka tego co tworzyłem jakiś czas temu. Nie jest to wybitne dzieło ale myślę, że(kiedy nie zważa się na wspomniany warsztat) może się podobać.
Mój warsztat, z tego co mówią koledzy z Loży, leży. Kiedyś pisałem inaczej, to próbka tego co tworzyłem jakiś czas temu. Nie jest to wybitne dzieło ale myślę, że(kiedy nie zważa się na wspomniany warsztat) może się podobać.
Szedł jak zwykle na piechotę, nie lubił koni ani wszelkiej maści powozów czy wozów. Miał na sobie czarny płaszcz z kapturem przysłaniającym mu całą twarz. Na plecach miał swój ulubiony miecz a u pasa, sztylet. Podróżował do tego samego miejsca co zwykle o tej porze miesiąca; do zajazdu na obrzeżach Welaton – stolicy Sewgardu. Była tam wcale dobra karczma, w której zwykł bywać i gdzie wiele osób go znało. Nie mógł cierpieć na brak roboty w tym miejscu.
Wędrował wschodnim traktem z dala od wiosek i domów. Z daleka widać było mury wielkiego miasta Welaton, wzdłuż którego płynęła wartko rzeka Leisa. Las na zachodzie wyglądał złowrogo, a na horyzoncie zachodziło słońce.
Zbliżał się już do karczmy „ Pod Rozwydrzonym Bachorem” i w duchu cieszył się z tego faktu.
Zajazd był ogrodzony ostrokołem wysokim na osiem łokci. Wewnątrz znajdowały się cztery domy i karczma, oraz kowal. Miejsce nie miało dobrej sławy, głównie ze względu na typów, którzy się tam kręcili.
Strażnik na platformie zauważył przybysza i zawołał.
– Hej! Ktoś ty? Zdejmuj kaptur przybłędo!
Podróżnik zdjął kaptur. Był łysy, mimo iż starość jeszcze go nie dogoniła, miał twarz naznaczoną bliznami i zarost.
– Mówże kimże jesteś!- krzyknął strażnik.
– Tylko przechodziłem. Napić się przyszedłem i odpocząć.
– Aha, dobrze – powiedział nie spuszczając z mężczyzny oczu – Ty Kopajnoga! – zwrócił się do siedzącego pod bramą chłopaka. – Otwórz no bramę! – krzyknął.
Bezzębny chłopak o imieniu Kopajnoga otworzył niezdarnie bramę i szybko oddalił się od przybysza. Ten nie zwracając na to większej uwagi wszedł na obszar zajazdu. Spojrzał na tablicę ogłoszeń i zauważywszy ciekawe zlecenie zerwał je i wszedł do środka.
Siedział w najbardziej oddalonym stoliku. Czytał. Po przeczytaniu podszedł do karczmarza, bez słowa położył ogłoszenie na blacie.
– Karczmarzu, gdzie znajdę zleceniodawcę? – zapytał bez wyjaśnienia.
– Ciszej Petrrie– syknął w odpowiedzi karczmarz. Spojrzał na kartkę – Siedzi tam przy pierwszym stoliku od okna.
– Kto to?
– Leon Kedrik, wdowiec.
Jean skinął lekko głową, położył kilka fedrików w zamian za piwo oraz informacje i odszedł. Dosiadł się do Leona i pokazał mu ogłoszenie, po czym przeczytał po cichu lecz na tyle głośno żeby zleceniodawca mógł usłyszeć.
– Jest napisane „ Pewien człowiek poszukuje wprawionego w boju i fachu, łowcy nagród, płaci od ręki okrągłym tysiącem fedrików.” Prawda co napisane?
– Tak. Widzę, że sam Jean Petrrie zaszczycił mnie obecnością. – odpowiedział krótko, acz przygnębiająco Leon.
– Na kogo to zlecenie?
– Na Alberta Vanhelsh, strażnika przy bramie do Welaton.
– Zabić?
– Nie.
Petrrie spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Chodzi o to, że ma go pan zastraszyć Petrrie. Zlać go i kazać mu uregulować zaległe płatności.
– Nie jestem komornikiem Kedrik.
– Ale jesteś łowcą nagród, a za tę robotę jest wyznaczona nagroda – mówiąc to Leon popukał palcem o stół.
– Aha – Petrrie zastanawiał się chwilę – więc powiem krótko: tysiąc to za mało.
Kedrik spojrzał na niego z wyrzutem.
– Jak to za mało? Okrągły tysiąc, z pewnej ręki.
– Ale to atak na służbę miejską, za takie coś kaucja kosztuje około tysiąca pięciuset fedrików a do lochu idzie się w najlepszym wypadku na pięć lat.
– Mogę zaoferować jedynie tysiąc czterysta fedrików, więcej nie mam.
– Za mało, nie będę narażał się za tak małą kwotę. Co najmniej tysiąc osiemset.
– Nie mam tyle.
Łowca nagród wstał i nachylił się do Leona.
– Nie sądzę aby ktoś inny zrobił to za mniejszą kwotę niż ja panu proponuje panie Kedrik. Bywajcie w zdrowiu proszę pana – powiedział szeptem.
– Czekaj! – krzyknął Leon. – Mogę zamiast brakujących pieniędzy zaoferować jeszcze konia. Zdrowego – dodał ciszej.
Petrrie zastanawiał się przez krótką chwilę. Nie uśmiechało mu się zbytnio brać konia, na którym i tak nie będzie jeździł.
– Niech będzie. – Usiadł.
– Kiedy możesz zacząć?
– Choćby zaraz.
– Mam nadzieję, że nie oczekujesz zapłaty z góry?
– Skądże znowu. Macie mnie za szubrawca panie Kedrik?
– Skądże.
– A więc żegnam i do zobaczenia, jutro w tym miejscu. – Jean wyszedł.
Stał z daleka od bramy do miasta ale wszystko widział. Strażnik siedział na krześle opierając się o miecz. Most zwodzony był opuszczony. Mężczyzna miał na sobie zbroję. „ Osłona pod pachami i w okolicach szyi jest dosyć słaba. Domyślam się też, że mistrzem miecza nie jest.” Pomyślał Petrrie. Ruszył w stronę bramy. Miecz ukrył pod płaszczem, nie myślał z niego korzystać ale kto wie jaki obrót przybiorą sprawy, naciągnął kaptur. Doszedł do strażnika, ten momentalnie wstał wyciągając ku niemu miecz.
– Ktoś ty i czego chcesz? – zapytał.
– Cóż, coś mi się obiło o uszy, że nie płacisz zaległych kwot – mówił Jean – a ja jako dobry człowiek muszę dla pewnego pana sprawdzić, jakie nasz poczciwy strażnik miał problemy, że nie zapłacił należnej kwoty.
– Nie drwij łotrze! – strażnik starał się aby zabrzmiało to groźnie ale głos mu się załamał.
– Więc możemy załatwić to na dwa sposoby – zignorował go Petrrie – ja odejdę a ty spokojnie zapłacisz i nigdy więcej mnie nie zobaczysz albo… albo teraz dam ci powody abyś szybko zapłacił i kto wie czy w przyszłości się jeszcze nie zobaczymy. Wybór należy do ciebie.
– Chyba nie myślisz, że się ciebie boję?! Szkolono mnie do walki z takimi jak ty…
– Daj spokój Vanhelsh, dobrze wiem, że nikt cię nie szkolił. Nie jesteś rycerzem ani żołnierzem tylko tępym strażnikiem.
– Ty chłystku! Odpowiesz za to przed sądem! Walcz łotrze! – i mówiąc to rzucił się w stronę Jeana z mieczem. Tak jak szczeniak rzuca się na ciebie z obnażonymi zębami ale ty dobrze wiesz, że nie da rady nic ci zrobić. Tak mniej więcej czuł się teraz Petrrie.
Zrobił szybki unik w bok gdy strażnik machnął mieczem i uderzył go kolanem w udo. Ten zwił się pod naporem bólu i szybko oddalił, kulejąc, od przeciwnika. Gdy po sekundzie doszedł do siebie, postanowił zaatakować z boku ale łowca był szybszy. Zrobił przewrót do tyłu i skoczył w stronę napastnika. Albert, poczciwy znany przez wszystkich strażnik w mgnieniu oka leżał już na ziemi ze śladem uderzenia na policzku. Szybko doszedł do siebie i wstał rozmasowując miejsce bólu. Złapał miecz oburącz i ponowił atak. Tym razem miecz świsnął łowcy, po efektownym uchyleniu się, nad głową, a potem koło ucha. Jean był już znużony tą zabawą i postanowił wreszcie wykonać zadanie. Gdy Vanhelsh zaatakował mieczem ponownie, Petrrie złapał jego obie ręce pod pachę i wykorzystując jego zdziwienie rąbnął go głową prosto w twarz. Strażnik z bólu upuścił miecz. Wykorzystując to łowca wykręcił mu ręce. Coś gruchnęło. Strażnik leżał na ziemi z obiema rękoma połamanymi i skowyczał.
Jean nachylił się nad strażnikiem i powiedział:
– Pan Kedrik czeka na uregulowanie spłat.
Łowca odszedł.
Czekał na Leona w karczmie „ Pod Rozwydrzonym Bachorem” i patrzał przez okno. Ktoś szybko poruszał się na koniu. Jeździec zsiadł ze zwierzęcia. Do karczmy wszedł w płaszczu Leon Kedrik. Usiadł przy stole i położył dużych rozmiarów sakiewkę na stole przed łowcą.
– Tysiąc czterysta fedrików i koń. Tak jak się umawialiśmy.
– Dobrze. – Jean wziął sakiewkę i zważył ją w ręce. Schował. Wstał i podał rękę Leonowi. – Interesy z panem to czysta przyjemność panie Kedrik.
Okrył się płaszczem i wyszedł z karczmy.
Złapał konia za uzdę i ruszył w stronę bramy. Myślał nad tym co zrobi strażnik, ale po chwili przestał się tym interesować, miał bowiem inne rzeczy na głowie. Musiał sprzedać konia.
Wychodząc z zajazdu postanowił sprzedać konia w Welaton, głównie ze względu na to, że inną alternatywą było Tortrim leżące kilkaset mil od tego miejsca, albo wędrowni kupcy ale oni to sami zdziercy.
Nie poszedł do głównej bramy z dwóch powodów. Po pierwsze, niedawno zlał tam strażnika, po drugie, bez odpowiednich papierów nie wpuszczą go z koniem do miasta. Wybrał ukrytą drogę pod murami. Droga znajdowała się w jaskini, w której podobno straszyło, ale Jean wiedział, że to miejscowe bajki.
Zbliżał się już do celu kiedy nagle zatrzymał go pewien człowiek. Miał na sobie zbroję a u pasa nosił miecz. Niewątpliwie był wojownikiem.
– Jean Petrrie? – zapytał szorstko.
– Zależy kto pyta – odpowiedział łowca – a ty to kto?
– Zależy kto pyta. – odpowiedział ironicznie nieznajomy.
Zapadło krótkie milczenie, które po chwili przerwał Petrrie.
– Tak, ja jestem Jean Petrrie.
– Cóż to nie pana szczęśliwy dzień, panie Petrrie – powiedziawszy to zaczął powoli zbliżać rękę do miecza.
– A czemużby nie? – zapytał Jean starając się aby nieznajomy nie zauważył iż spostrzegł wolne ruchy ręki obcego.
– Bowiem ja jestem tu w celach zawodowych a przykro mi pana oznajmić, że wykonujemy ten sam zawód. – teraz już złapał za rękojeść.
– Nie chcesz tego człowieku.
– Oj mylicie się panie Petrrie, chcę i to bardzo. Nagroda za pana to aż tysiąc dwieście sewgardzkich fedrików.
– Jako łowca nagród powinieneś wiedzieć, że taka kwota za kolegę po fachu jest zbyt mała by narażać na nią życie.
– Ja jednak uważam, że to aż nadto. Słyszałem o was panie Petrrie i nie obiło mi się o uszy aby kiedykolwiek walczył pan z równym przeciwnikiem. Najwyżej ze strażnikiem czy chłopem.
– Sprawdź mnie. – po tych słowach Petrrie sięgnął po miecz.
– Momencik. Mój zleceniodawca pragnie byś skonał z jego imieniem w uszach.
– Przedstaw więc swego pana.
– Nazywa się Albert Vanhelsh. A teraz walczmy. – wyciągnął miecz.
Przez ułamek sekundy, żaden się nie poruszył. Wreszcie pierwszy zaatakował najemny zabójca. Wykręcił młynka w powietrzu i rąbnął od góry. Petrrie spokojnie sparował cios i zrobił piruet w tył, wodząc mieczem odwrotnie do rytmu kroków. Następny atak znów był wymierzony w Jeana, tym razem od dołu. Łowca podskoczył i uderzył napastnika w twarz. Spadł na klingę wroga po czym wykopał ją z rąk przeciwnikowi. Podszedł i klęczącego napastnika kopnął z całej siły w bok. Ten zgiął się i zwinięty leżał na ziemi. Petrrie przygwoździł go kolanem i nachylił się.
– Jak cię zwą? – zapytał.
– Edward Sectrem bydlaku. – odpowiedział plując.
Łowca zaczął grzebać mu w kieszeniach i wyjął pieczęć. Taką samą posiadał i on i każdy inny łowca nagród. Były trochę jak nieśmiertelniki ale oprócz imienia było na niej wygrawerowane także imię łowcy, który wyszkolił danego wojownika.
Jean schował ją do kieszeni i odebrał, tak jak mieli w zwyczaju łowcy, także miecz pokonanego wroga. Zostawił go jednak przy życiu.
– Nie zabijesz mnie? – zapytał zdziwiony Edward.
– Nie. Jest nas w tej robocie coraz mniej, a poza tym – odwrócił się do rozmówcy – Jesteśmy kolegami po fachu.
Jean wziął konia za uzdę i odszedł w stronę jaskini.
Szedł jak zwykle na piechotę, nie lubił koni ani wszelkiej maści powozów czy wozów.
Pisząc prozą staraj się unikać takich rymów.
Miał na sobie czarny płaszcz z kapturem przysłaniającym mu całą twarz. Na plecach miał swój ulubiony miecz a u pasa, sztylet.
“miał” – powtórzenie. Poza tym zrezygnowałbym ze słowa “swój”. Skoro to jego ulubiony miecz, to dziwne, by był czyjś;)
– Mówże kimże jesteś!- krzyknął strażnik.
Myślniki oddzielamy spacją obustronnie.
Siedział w najbardziej oddalonym stoliku. Czytał. Po przeczytaniu podszedł do karczmarza, bez słowa położył ogłoszenie na blacie.
Może lepiej, zamiast – “po przeczytaniu” dać: Gdy skończył podszedł…
– Karczmarzu, gdzie znajdę zleceniodawcę? – zapytał bez wyjaśnienia.
Po co ktoś umieszcza ogłoszenie, a nie informuje zainteresowanych, do kogo mają się zgłosić?
Szybko doszedł do siebie i wstał rozmasowując miejsce bólu.
Wyszło trochę zabawnie. Lepiej: bolące miejsce.
Złapał miecz oburącz i ponowił atak. Tym razem miecz świsnął łowcy, po efektownym uchyleniu się, nad głową, a potem koło ucha.
Powtórzenie: miecz.
Musiał sprzedać konia.
Wychodząc z zajazdu postanowił sprzedać konia w Welaton, głównie ze względu na to, że inną alternatywą było Tortrim leżące kilkaset mil od tego miejsca, albo wędrowni kupcy ale oni to sami zdziercy.
Powtórzenie. I to bzdurne.
Były trochę jak nieśmiertelniki ale oprócz imienia było na niej wygrawerowane także imię łowcy, który wyszkolił danego wojownika.
Trochę te nieśmiertelniki mi zgrzytnęły w quasi średniowiecznym świecie.
Masz straszny misz-masz w dialogach. Raz piszesz poprawnie, raz nie.
Co do fabuły, to historyjka jakich wiele. Pozbawiona niestety polotu. Finał też mnie nie zaskoczył.
Pozdrawiam!
"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49
To może wstawisz jakiś aktualny tekst, żeby koledzy z Loży mogli się poczepiać błędów, które robisz teraz?
Siedział w stoliku? Interesujące…
Wołacze, Bologisie, oddzielamy przecinkami od reszty zdania.
A gdzie tu fantastyka?
Babska logika rządzi!
Autorze, czy zapoznałeś się z poradnikiem, do którego link wstawiłem w komentarzu pod pewnym – usuniętym już niestety – opowiadaniem?
EDIT: Karczma “Pod Rozwydrzonym Bachorem” –
Sorry, taki mamy klimat.
Tak zapoznałem się, kilka moich niedopatrzeń, poprzednie opowiadanie usunąłem, bo tylko się nim pogrążałem. Dziękuję jeszcze raz za porady!
Szort mało zajmujący.
No cóż, koledzy z ówczesnej Loży, wytknęli to i owo, a po latach to, co zostało wytknięte, nadal straszy, nietknięte. :(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
No, nie za dobrze się czyta :(
Przynoszę radość :)