
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wizyty u matek dalekie bywają od wyidealizowanych obrazów z oper mydlanych. W moim przypadku, niemal zawsze skutkowały niebezpiecznie podwyższonym ciśnieniem i powolnym, uspokajającym spacerem do domu.
Po ponad trzydziestu latach, powinienem się już chyba przyzwyczaić, że słowa, którymi częstuje mnie na powitanie, to podstępna przystawka przed daniem głównym: narzekaniem na zdrowie, nieżyjącego już męża i przede wszystkim na mnie, który wszak tak długo zwleka z podarowaniem jej wnuka. Tym razem moja cierpliwość skończyła się wyjątkowo wcześnie – po niecałej godzinie wędrowałem już brudnymi ulicami miasta, które powoli przykrywał wieczór.
Lubiłem spacerować i, jeśli cokolwiek miałbym nazwać swoim hobby, to właśnie owe niespiesznie chodzenie – bez celu, kierunku i przejmowania się upływającym czasem. Cieszyło mnie odkrywanie ulic, o których wcześniej nie miałem pojęcia; z pięknymi starymi kamienicami, skwerami, na których zatrzymał się czas, czy domami jednorodzinnymi z ciężkimi, oryginalnie zdobionymi bramami kryjącymi rodzinne tajemnice.
Nie dalej, jak dwa tygodnie temu byłem tak zamyślony, że błądząc, nie zauważyłem nawet, jak wszedłem na niesamowite, niemal mistyczne podwórko. Inaczej niż zazwyczaj, zamiast okrągłego placu, ten rozpisany był na planie sześciokąta. Ściany, aż po ostatnie piętro pokryte malunkami dziwnych zwierząt, sprawiały przytłaczające wrażenie. Dostrzegałem między nimi skrzydlatego lwa, coś przypominającego bezoką owcę, stworzenia o ludzkich ciałach i głowach płazów… Ogony niektórych ginęły w futrynach okien – te zaś, wszystkie, co do jednego, chronione były kratami, jakby mieszkańcy bali się, że potwory ożyją i wtargną do środka, siejąc strach i śmierć.
Obiecałem sobie, że wrócę tam jeszcze z aparatem, lecz mimo najszczerszych wysiłków nie zdołałem odnaleźć drogi. Wyparowała z mojej pamięci, jak szczątki snów zaraz po przebudzeniu. Pocieszałem się tym, że miasto musi kryć jeszcze wiele takich miejsc. Przypuszczałem, że niektóre z nich można było odnaleźć tylko przypadkiem – nigdy, jeśli szukało się ich celowo. Było w tym coś nadnaturalnego i każdy spacer zmieniało w moją osobistą wyprawę do Nowego Świata.
Oczywiście, nigdy nie przyznałem się do tego mojej dziewczynie. Mogłem sobie tylko wyobrażać jej reakcję. Histeryczne krzyki o marnowaniu czasu byłyby zapewne najmniejszym możliwym wymiarem kary.
Wchodząc do mieszkania, zostawiałem za sobą moje sekrety i w duszy przygotowywałem się już na kolejną, zupełnie niepotrzebną potyczkę. Niekiedy doznawałem wrażenia, że dwie kobiety mojego życia zawiązały spisek, który miał na celu przyprawienie mnie o wczesny zawał. Jedynym słabym punktem teorii był stan mojego konta – równie pustego, co spojrzenia dworcowych narkomanów. Dobiegł mnie cichy szum prysznica i odetchnąłem z ulgą. Najciszej, jak mogłem, docisnąłem drzwi wejściowe i mijając łazienkę, przemknąłem do biblioteki.
Zagłębiłem się w lekturze mając nadzieję, że spokój i cisza potrwają jeszcze, co najmniej pół godziny. Złośliwy los zakpił sobie okrutnie i zaledwie parę minut później dobiegł mnie dźwięk otwierania kabiny prysznicowej i uruchamiania suszarki.
– Kochanie, zaparzysz mi kawy? – Dobiegło z łazienki. Zamiast popędzić do kuchni, poczułem tylko dziwne rozdrażnienie. Złość, którą miałem nadzieję „wychodzić" po mieście, wciąż we mnie tkwiła, jak irytująca drzazga w opuszku palca.
– Muszę wyjść. Dzwonili z pracy. – Mruknąłem i nim zdążyła zapytać się, o co chodziło i czego mogą chcieć wieczorem od księgowego – już byłem za drzwiami.
Poczułem na twarzy chłód nocy i blask lamp. Ależ byłem szczęśliwy bez zbędnego zrzędzenia, próśb i nieuzasadnionych pretensji. Dziś miałem zamiar włóczyć się tak długo, jak tylko będzie mi się podobało. O tej porze na ulicach było już mało ludzi, a z tymi, z którymi się mijałem wymienialiśmy czujne spojrzenia, jakby sądząc, że jedno z nas gotowe jest rzucić się temu drugiemu do gardła.
Zatrzymałem się na skrzyżowaniu. Z prawej strony dobiegał hałas pędzących obwodnicą aut i z czystym sumieniem mogłem sobie odpuścić wędrówkę w tamtym kierunku – podejrzewałem, choć nie byłem tego do końca pewien, że wdychanie spalin może być dla zdrowia jeszcze bardziej szkodliwe niż wizyty u matki.
Naprzeciwko mnie, nieco po skosie, latarnia zamrugała i zgasła. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, uznając to za całkiem obiecujący drogowskaz. Zagłębiłem się w mroczną uliczkę w poszukiwaniu spokoju i przy odrobinie szczęścia czegoś, co mogłoby wywrzeć na mnie równie porażające wrażenie, co tamto podwórko.
Nawet nie zauważyłem, kiedy stare budynki, porysowane węglem i wyblakłymi markerami, zastąpiły odremontowane bloki. Jeśli na ich ścianach było jakiekolwiek graffiti godne uwagi, to znikło dawno temu, razem z popękanym tynkiem odsłaniającym wnętrzności z cegieł.
Gdzieś za mną trzasnęła brama. Odwróciłem się i zdumiony ujrzałem dziecko na czarnym rowerku o doczepianych kółeczkach. Pędziło przed siebie z prędkością, o którą nigdy bym nie podejrzewał takiego pojazdu. Kiedy mnie mijał, małe koła zaklekotały o krawężnik, by po chwili zniknąć w granatowym mroku bocznej ulicy. Uśmiechnąłem się pod nosem, bardziej dla dodania sobie odwagi, niż dlatego, że dziecko naprawdę mnie rozśmieszyło. Prawdę mówiąc, widok, który przed chwilą zobaczyłem przyprawił mnie o zimne ciarki, które niczym kolonia mrówek, przewędrowały wzdłuż mojego kręgosłupa. Zastanowiłem się, gdzie o tej porze są rodzice takiego malca i dlaczego, do licha, pozwalają mu samemu szwendać się po dość podle wyglądającej dzielnicy. Stałem koło bramy, jakbym czekał, że odpowiedź wyjedzie na kolejnych czterech kółkach.
Wzruszyłem ramionami, postawiłem kołnierz kurtki – zrobiło się nieprzyjemnie zimno – i podjąłem dalszą wędrówkę. Szedłem po niewygodnych kocich łbach i momentami gotów byłem przysiąc, że w jakiś diabelski sposób przeniosłem się w czasie. Nigdzie nie widziałem żadnych samochodów, czy motocykli. Z domów, które wydawały się spoglądać na mnie ciemnymi oknami, dobiegały przytłumione odgłosy rozmów, ale nie zdołałem wychwycić znajomych mi dźwięków telewizji, czy radiowych reklam. Jedyną oznaką nowoczesności były elektryczne latarnie, choć niesamowitość okolicy sprawiała, że nie zdziwiłbym się, gdyby ich źródłem światła były po prostu wyjątkowo jasne świece.
Później okazało się, że chłopak na rowerku był pierwszą, a zarazem jedyną istotą ludzką, którą tam spotkałem. Pomiędzy przewróconymi koszami na śmieci buszowały koty, gdzieś upiornym echem odbijało się szczekanie psa, ale poza mną na brukowanych ulicach nie było ani jednego człowieka.
Skłamałbym mówiąc, że to mi nie odpowiadało. Zadowolony i spokojny obserwowałem różnokolorowe drzwi, oryginalne linie okiennic, pourywane rynny, których metalowe, połamane szkielety tworzyły przerażające cienie. Niekiedy przystawałem i przyglądałem się chodnikowym kostkom, na których były wyryte napisy w jakimś dziwnym, nieznanym mi języku. Ciężko było określić, czy są pozostałością ściany, z której wycięto płyty, czy może lokalne urwisy użyły wyjątkowo mocnej kredy.
Nie miałem zegarka, ale wydawało mi się, że może być koło trzeciej, czwartej w nocy, gdy doszedłem do potężnego muru, wznoszącego się na wysokość, co najmniej dwóch pięter. Zbudowany był z niezliczonej ilości kamieni, jednak wszystkie były dopasowane tak idealnie, że w szczelinach pomiędzy nimi nie zmieściłby się nawet palec niemowlaka. Przyłożyłem ucho do jednego z głazów i poczułem dziwne mrowienie – zdawał się wibrować, jak membrana głośnika. Zaintrygowany, przyspieszyłem kroku, chcąc odnaleźć wejście, jakiekolwiek drzwi, które mogłyby uchylić tajemnicy.
Minęło, co najmniej dziesięć minut, nim dotarłem do rogu, przy którym mur skręcał w prawo, kolejnych piętnaście zajęło mi dojście do kolejnego. Zacząłem zastanawiać się, jak to możliwe, że w środku miasta istnieje tak ogromny plac, nie zajęty przez szereg wieżowców ani nieprzerobiony na osiedle domków jednorodzinnych.
Szedłem wzdłuż kamiennej ściany już prawie godzinę, gdy w końcu dotarłem do ostatniego, czwartego rogu i w ten sposób… Znalazłem się w miejscu, w którym zacząłem moje śledztwo.
Nigdzie nie było drzwi.
Dla pewności pobiegłem w stronę, z której przed chwilą przyszedłem. Zimne powietrze boleśnie haratało mi gardło, a płuca wypełniały się nieznośnym gorącem. Nim zdążyłbym doliczyć do pięćdziesięciu – znalazłem się w tym samym miejscu. Przykucnąłem, oddychając ciężko. Czy to możliwe, że poprzednim razem szedłem aż tak wolno?
Wróciłem do domu nad ranem. Mojej narzeczonej nie było w domu. Nie miałem pojęcia, czy wyszła gdzieś w nocy, czy może zdenerwowana opuściła mieszkanie na chwile przed tym, zanim wróciłem. Prawdę mówiąc, nie interesowało mnie to. Postanowiłem poczekać do ósmej rano, aż otworzą bibliotekę i poszukać informacji o wibrującym murze – wiedziałem, że nie spocznę, dopóki nie dowiem się, jaką kryje tajemnicę. Zadzwoniłem do pracy i skłamałem, że jestem chory. O dziwo, kłamstwo przeszło mi przez usta wyjątkowo łatwo – zazwyczaj miałem z tym spore problemy. Zaczynałem chrząkać, plątać się w tym, co chciałem powiedzieć i kończyło się na tym, że czerwony, jak burak, wpadałem po uszy w kłopoty.
Parę minut po ósmej siedziałem już między regałami książek. Kartka za kartką, informacja za informacją przelatywały przed moimi oczami, ale nie zbliżałem się ani o krok do rozwiązania zagadki. Przestudiowałem uważnie plany miasta niemal dwieście lat wstecz, ale nigdzie nie znalazłem informacji o placu. Wyglądało to tak, jakby umknął uwadze wszystkich. A przecież widziałem go, każdy oszlifowany kamień koloru deszczowej chmury. Niechętnie, ale zasiadłem przed ekranem komputera i uruchomiłem Internet. Nigdy nie byłem zwolennikiem nowoczesnej technologii, a liczba głupców wadzących się na różnych portalach i stronach, skutecznie odstraszała od korzystania z sieci. Wbijałem w wyszukiwarkę najróżniejsze kombinacje słów, mając nadzieję, że któraś z nich w końcu naprowadzi mnie na jakikolwiek ślad. Spędziłem tak ponad siedem godzin, aż poczułem, że plecy boleśnie protestują przeciwko nienaturalnie pochylonej sylwetce.
Dowiedziałem się mnóstwa rzeczy o murach, szlifierce i innych sprawach, która tak naprawdę nie miały i nigdy nie będą mieć dla mnie znaczenia. Starą prawdą było stwierdzenie, że jeśli chce się coś zrobić dobrze – trzeba to zrobić samemu.
Postanowiłem, że jeszcze tego wieczora, powrócę do tamtej dzielnicy i – choć nie wiedziałem jeszcze jak – postawię stopy na placu, nim noc ustąpi szarówce poranka.
Czułem, jak burczy mi w brzuchu, gdy wracałem do domu. Nie zdziwiłem się, że nie czekał na mnie obiad. Zaskoczył mnie fakt, że zamiast kłótni, którą przyjąłem za pewnik, powitało mnie jedynie smutne spojrzenie mojej ukochanej. Podszedłem do niej, chcąc ją objąć, ale odtrąciła moje wyciągnięte ręce. Anemicznym ruchem pokręciła tylko głową i poszła do sypialni, zostawiając jednak uchylone drzwi. Jakaś część mnie czuła, że powinienem za nią pójść i przeprosić, ale gorączka nocnej wyprawy była zbyt silna i po chwili wahania zamiast za nią – poszedłem do kuchni. Przygotowałem sobie kilka kanapek, które wrzuciłem do plecaka. Zamiast krępujących ruchy jeansów, wyciągnąłem dres i ciepłą bluzę, która – miałem nadzieję – udanie zastąpi płaszcz i sweter. Wychodząc, zastanowiłem się jeszcze, czy aby nie pójść i nie pogodzić się z narzeczoną, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu.
W końcu, co mogło mi się stać?
Szybkim krokiem przeszedłem skrzyżowanie, minąłem bramę, z której wyjechał ów nawiedzony dzieciak z piekła rodem i zwolniłem dopiero na paręset metrów przed miejscem, gdzie powinien znajdować się mur. Żołądek pulsował mi nieprzyjemnym bólem – podświadomie obawiałem się, że miejsce, do którego szedłem mogło już zniknąć, a ja nigdy go nie znajdę, podobnie jak placu o ścianach pokrytych zwierzęcymi malunkami. Gdy wyszedłem zza rogu i zobaczyłem, że moje obawy były nieuzasadnione, aż zakręciło mi się w głowie z emocji.
Podszedłem do muru i jeszcze raz uważanie zbadałem go palcami. Postanowiłem nie tracić czasu na chodzenie w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym się wspiąć. Kamienie, choć tak różnych rozmiarów były dopasowane z prawdziwie nadludzką precyzją. Rozejrzałem się dookoła. Z placem sąsiadowały zniszczone domy, które mogły pamiętać jeszcze czasy przedwojenne. Jeden z nich wyglądał na całkiem opustoszały, a przekrzywione drzwi wejściowe opierały się o futrynę niczym smutny alkoholik. Energicznym krokiem ruszyłem w ich stronę.
W środku było ciemno, śmierdziało moczem i czymś, co chyba musiało być rozkładającymi się szczurzymi zwłokami. Bez większych nadziei sprawdziłem, czy działa kontakt – nie działał. Po krótkiej chwili wahania – iść przy poręczy, czy przy ścianie – wybrałem brud betonu zamiast spróchniałego drewna. Parę razy wdepnąłem w miękkie rzeczy, które przy zetknięciu z moim butem wydawały paskudny, mlaszczący odgłos. Poza tym bez większych przeszkód dotarłem na ostatnie piętro. Były na nim drzwi do dwóch mieszkań. Wybrałem te po prawej i niezbyt silnym uderzeniem barkiem wdarłem się do środka. Światło księżyca wpadało przez potrzaskane okna, oświetlając nieprzyjemne wnętrze. Sterty gazet, plakaty niechlujnie poprzyklejane do ścian i zniszczone meble ze sprężynami sterczącymi niczym kości w otwartych złamaniach, tworzyły przygnębiający obraz opuszczonego domu. Poczułem się nieswojo i zapragnąłem, jak najszybciej opuścić to dziwne miejsce.
Ostrożnie ominąłem kawałki szkła i wyjrzałem przez okno. Zakląłem. Przecież to niemożliwe! Nie do wytłumaczenia.
Plac, który miałem nadzieję zobaczyć z siódmego piętra pustego domu, był ukryty pod pledem chmur. Chmur, które wirowały, zataczając koła, niczym drapieżnik wyczuwający ofiarę. Odwróciłem się na pięcie, gotów do wyjścia i… Zobaczyłem wpatrujące się we mnie dzikie, błyszczące oczy. Serce zabiło mi gwałtownie, gotowe wyrwać się z piersi. Wpatrywał się we mnie mężczyzna w podartych ubraniach, cuchnący potem i starością. Powinienem był przewidzieć, że będą tu jacyś bezdomni. Miałem tylko nadzieję, że ten nie jest jakimś wariatem. Spokojnie, aby go nie rozdrażnić, cofnąłem się w stronę drzwi. Kiedy dystans wydawał się już bezpieczny, puściłem się biegiem po schodach, pamiętając przy tym, żeby nie zbliżać się do poręczy.
Zatrzymałem się dopiero na gładkim murze naprzeciwko domu. Oparłem się o niego dysząc ciężko, bardziej jednak ze strachu niż ze zmęczenia. Gdy oddech nieco mi się uspokoił, zacząłem zastanawiać się, jak dostać się na drugą stronę. Nagle, jeden z kamieni zawibrował i niemal niewyczuwalnie przesunął się. Przykucnąłem przy nim i spróbowałem pchnąć obiema rękami. Nic. Jeszcze raz i… Tym razem wyraźnie poczułem, jak rusza się o centymetr, może dwa. Podniecony, naparłem na niego całym ciężarem, warcząc przy tym z wysiłku. Prawie całkiem opadłem z siły, nim przepchnąłem głaz na drugą stroną, tworząc w ten sposób małe okno. Zajrzałem przez nie do środka. Stąd chmury wydawały się być bardziej przejrzyste – pomiędzy nimi wyraźnie dostrzegałem dwa kształty, majaczące się gdzieś daleko ode mnie. Cofnąłem się nieco i na oko spróbowałem ocenić szerokość otworu. Byłem dość szczupły i istniała spora szansa, że próba przeciśnięcia się nie okaże się całkowitą klapą. Szybko wprowadziłem swój plan w życie i nie minęła chwila, nim sapiąc i stękając, szorowałem żebrami po poszczerbionej szczelinie, by dostać się do upragnionego celu mojej nocnej podróży. Już prawie mi się udało, kiedy poczułem, jak coś zaczyna wściekle szarpać moje stopy. Zaskoczony, krzyknąłem i zacząłem nimi wierzgać na prawo i lewo, w złudnej nadziei trafienia niewidocznego przeciwnika. Strach dodał mi sił i rozdzierając sobie nogawkę spodni, gwałtownym ruchem udało mi się w końcu przecisnąć. Bez butów. Przez otwór dojrzałem bezdomnego, który chwiejnym, ale zaskakująco szybkim krokiem oddalał się z moim obuwiem. Nie pobiegłem za nim.
Czując, jak podniecenie pulsuje mi w żyłach, rozglądałem się dookoła. Chmury znikły, nie pozostawiając po sobie ani śladu. Plac był zupełnie pusty, nie licząc dwóch powykrzywianych drzew, rosnących parędziesiąt metrów ode mnie. Gdy ruszyłem w ich kierunku, wyraźnie usłyszałem cichy śmiech, którego źródła nie potrafiłem zlokalizować. Stopy, teraz chronione tylko skarpetkami, miękko zapadały się w ciepłe, soczyście zielone podłoże. Im bliżej znajdowałem się drzew, tym wyższa była temperatura, a odgłosy, które słyszałem już wcześniej, zdawały jeszcze się wzmagać. Do chichotów dołączały teraz dziwne, jakby urywane zdania, których nie mogłem zrozumieć. Kakofonia dźwięków ucichła, kiedy stanąłem przed drzewami. Zastąpił ją zapach, za który każdy producent perfum nie tylko dałby sobie uciąć rękę, ale jeszcze dobrowolnie maczałby ją w occie i soli.
Dla tej woni i widoku, który stał się moim udziałem, warto było przeżyć kilka chwil grozy. Kora, zupełnie inna niż te, jakie widziałem do tej pory, wyglądała niczym zaczerwieniona twarz starego człowieka i pulsowała, jakby gdzieś w środku biło serce. Powyginane gałęzie, mimo że zupełnie pozbawione liści, uginały się pod ciężarem osobliwych owoców. Podniosłem rękę, by zerwać jeden z nich. Były zbyt wysoko. Wziąłem krótki rozbieg i podskoczyłem. Wydawało mi się, że usłyszałem pisk, kiedy wylądowałem na ziemi z owocem w dłoni. Nie tracąc czasu na otrzepywanie się z brudu, zacząłem przyglądać mu się uważnie. Wielkością przypominał niewielką brzoskwinię. Był różowy, a gładką, miękką skórkę znaczyły gdzieniegdzie małe, szare wypustki. Wszystkie poruszały się rytmicznie w jedną stronę, niczym wskazówki zegara. W miejscu, w którym oderwałem go od gałęzi sączył się gęsty, czerwony płyn nieprzyjemnie przypominający krew. Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się go ugryźć. Może powodowała mną ta sama niezdrowa ciekawość, która zapędziła mnie tutaj, a może podpowiedziały mi to głosy, które rozlegały się wszędzie dookoła. Gdy potem się nad tym zastanawiałem – myślę, że chodziło o zapach, niemal zbyt doskonały, by istnieć naprawdę.
Nigdy w życiu nie jadłem nic równie pysznego. Nie potrafię nawet opisać tego smaku, ale po zaledwie jednym kęsie zrozumiałem, że nigdy nie chcę jeść już nic innego. Gdybym powiedział, że miąższ był mięsisty – skłamałbym. Owoc – jeśli to w ogóle właściwa nazwa – był zrobiony z mięsa. Mimo, że surowe to zdawało się być przyprawione najdelikatniejszymi przyprawami, jakie istnieją.
Czułem, jak delikatne żyłki pękają pod moimi zębami, a krew cieknie mi po brodzie. Zjadłem mniej więcej połowę, zanim przyjrzałem się jego – to chyba odpowiednie wyrażenie – wnętrznościom. Nie dojrzałem niczego, podobnego do serca, płuc, czy innego z narządów. Zamiast tego ujrzałem fioletowe, podłużne flaki. Pulsowały nieregularnie, niczym w śmiertelnych drgawkach. Choć widok był fascynujący, to nie robił takiego wrażenia jak ten boski smak i zapach.
Ogołociłem z owoców niemal całe drzewo. Drugie, choć niechętnie, zostawiłem nietknięte – w końcu musiałem zostawić sobie coś na potem.
Leżałem jeszcze długo na trawie, delektując się aromatem, który pozostawił ślad w moich ustach. Chyba po raz pierwszy w życiu czułem, że absolutnie niczego mi nie brakuje.
Opuszczając plac zastanawiałem się, czym zakryć otwór, przez który wszedłem, ale… Kiedy tylko wydostałem się na ulicę – kamień ponownie znalazł się na swoim miejscu, chroniąc owoce z mięsa tylko dla mnie. Uspokojony, lekkim krokiem poszedłem do domu.
Padłem ze zmęczenia. O dwunastej obudził mnie… Nie, nie budzik. Ostry ból brzucha, jakby coś pożerało mnie od środka. Przygryzłem z bólu pościel i poczułem, jak zaczynam się intensywnie pocić. Nie czułem się chory. Byłem wręcz przerażająco głodny, jakbym nie jadł od paru miesięcy. Z trudem doczołgałem się do lodówki. Wbijałem zęby we wszystko, co nadawało się do jedzenia, nie tracąc czasu na zdejmowanie opakowań, czy folii. Kiedy zjadłem sześć surowych jajek, łącznie ze skorupkami – zwymiotowałem.
Ból nieco ustąpił.
Takiego – zarzyganego, w podartym dresie i błyskiem szaleństwa w oku – znalazła mnie narzeczona. Chyba była na zakupach, bo foliowe, wypełnione po brzegi torby wypadły jej z rąk, a ich zawartość rozsypała się po podłodze. Przykucnęła przy mnie i co najdziwniejsze – przytuliła z czułością, jakiej już od dawna sobie nie okazywaliśmy. Obmyła mi twarz i przebrała w czyste ubranie. Pomogła w dojściu do sypialni, a sama znikła w kuchni. Udało mi się zasnąć, choć uczucie palących wnętrzności wciąż dokuczało. Zwlokłem się z łóżka dopiero około dwudziestej, może nawet dwudziestej pierwszej. Tego dnia zaskoczeniom nie było końca. W salonie czekała na mnie kolacja. Stół udekorowany był naszą najlepszą zastawą i świecami, o których już zdążyłem zapomnieć. Uśmiechnąłem się nieśmiało i usiadłem na przygotowanym dla mnie krześle.
Na talerzu leżała ryba o apetycznie wyglądającej panierce. Kiedy wziąłem pierwszy kęs… Od razu musiałem wziąć jeszcze jeden. I jeszcze. Nie wydawało mi się. Wszystko smakowało, jak tektura posypana styropianem. Mimo to uśmiechałem się szeroko, komplementowałem jej kuchnię i pozwoliłem nawet snuć wizje wspólnej przyszłości, domu i oczywiście dzieciach. Nie umiałbym powtórzyć tego, o czym mówiła.. Myślałem tylko o placu, obłędnym zapachu i delikatnym mięsie różowych owoców.
Nazajutrz znów nie poszedłem do pracy. Tym razem nie kłopotałem się już telefonem. Do koszuli i bokserek, w których spałem, dorzuciłem spodnie i tenisówki – tak ubrany poszedłem na plac.
Szybko przyspieszyłem do truchtu, w końcu zacząłem biec. Rękę trzymałem na brzuchu w nikłej nadziei, że dotyk ukoi bolesne ssanie w żołądku. Pędząc, potrąciłem kilka osób, w tym staruszkę, która zaczęła rzucać w moim kierunku przekleństwami, jakich dawno nie słyszałem.
Jeszcze pięćdziesiąt metrów, jeszcze dwadzieścia, dziesięć, już.
Ale muru nie było. Nie mogłem pobłądzić. Trasę znałem na pamięć, rozpoznawałem kamienicę, w której zaskoczył mnie bezdomny. A jednak, w miejscu, gdzie powinny rosnąć owoce – stały szare bloki, jakich są tysiące. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wtargnąłem do klatki schodowej jednego z nich i rozpaczliwie drapiąc ściany, próbowałem odkopać ogród, który przecież musiał tam być! Jeden z lokatorów, zwabiony hałasem, wyszedł z mieszkania i zaczął donośnie wrzeszczeć, że wezwie policję. Uciekłem. Gdyby mnie zamknęli, nie miałbym już szans odnaleźć owoców. A przecież musiały gdzieś być! Musiały!
Przez następne tygodnie schudłem ponad dwadzieścia kilogramów. Zamiast pasków, zacząłem używać sznurka, by nie spadały mi spodnie. Narzeczonej kazałem kategorycznie ignorować telefony od matki, a jej samej wmówiłem, że utrata wagi jest spowodowana stresem. Albo robiłem się coraz lepszy w kłamstwach albo ona robiła się coraz bardziej zdesperowana, by zatrzymać mnie przy sobie. W ciągu dnia snułem się po ulicach w nadziei odnalezienia placu, nocami wypijałem litry wody – jedzenie zaczęło smakować zbyt obrzydliwie bym mógł je przełknąć.
Przestała obchodzić mnie architektura, czy tajemnicze miejsca, których odkrywanie sprawiało mi kiedyś tyle przyjemności. Idąc przed siebie tępo wpatrywałem się w płyty chodnika, czasem jedynie podnosząc głowę, gdy wydawało mi się, że czuję ich zapach.
Kiedy w końcu naprawdę go poczułem, byłem gotów uznać to za wybryk wyobraźni. Trwożliwie oglądając się za siebie, jakbym obawiał się, że ktoś może mnie śledzić, pognałem w jego kierunku. Były momenty, że nos mnie zawodził i już, już wydawało mi się, że stracę trop, ale wtedy woń stawała się jeszcze bardziej intensywna i wracałem na właściwą drogę. Miejsce, z którego dochodził zapach było schowane między topolami i ogrodzone od ulicy niską kratą, którą z łatwością zdołałem przeskoczyć. Zaczaiłem się wśród krzaków i wpatrywałem uważnie w wejście do budynku. Tak! To było to! Wtedy zobaczyłem napis i dotarło do mnie, gdzie się znalazłem. Zrobiło mi się ciepło i poczułem jak krwawy rumieniec wykwita na mojej twarzy. Żeby zaspokoić głód musiałem pokonać kolejny mur – tym razem miał to być mur mojego sumienia.
Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem się syty. Przyjemny ciężar, który czułem w brzuchu przypominał o najwspanialszej uczcie od czasu ogołocenia drzewa z różowych owoców. Humor powrócił mi błyskawicznie i wstąpiłem nawet do kwiaciarni po największy bukiet tulipanów, jaki tylko mogłem kupić. Dołączyłem do niego butelkę białego wina, co zaowocowało wyjątkowo namiętnym wieczorem. Przynajmniej dla niej. Gdy znaleźliśmy się na łóżku, obróciłem ją na brzuch, żeby nie widziała, jak kochając się z nią, przykładam do nozdrzy pamiątkę z dzisiejszej uczty.
Nigdy już nie odnalazłem moich drzew. Rzadko też wychodziłem na spacery, opuszczałem dom jedynie w konkretnym celu – znalezienia pożywienia. Niekiedy wydawało mi się, że może wszystko to wymyśliłem i szukałem po prostu pretekstu, żeby usprawiedliwić swoją prawdziwą naturę. Z czasem zdobywanie jedzenia stawało się coraz trudniejsze, ale i ja szkoliłem się w polowaniu na nie. Wróciłem do pracy i szybko awansowałem. Matki mogłem słuchać godzinami, a z narzeczoną układało mi się, jak nigdy dotąd. Wyznaczyliśmy datę ślubu na lipiec.
Pewnego wieczoru, który spędzaliśmy siedząc na dywanie i przeglądając katalogi z sukniami ślubnymi, zorientowałem się, że jest dziwnie nieswoja. Ująłem jej twarz w dłonie, pocałowałem delikatnie i spytałem, o co chodzi. Opuściła głowę.
– Nie wiem… Nie wiem, jak ci o tym powiedzieć.
– Kochanie, coś się stało? Masz kłopoty?
– Nie, nie o to chodzi. Ale wszystko jest teraz tak cudownie i ja… I ja… Tak bardzo nie chciałabym tego zepsuć.
Zmarszczyłem brwi. Dowiedziała się? Ale skąd? Nieświadomie zacisnąłem dłonie nieco mocniej, aż lekko skrzywiła się z bólu.
– Przepraszam. Powiedz mi, moja miła. Na pewno wszystko będzie dobrze.
Wzięła głęboki oddech.
– Widzisz… O Jezu, nie wierzę, że to mówię. Jestem w ciąży.
Poczułem niesamowitą ulgę. Potrząsnąłem głową, jakby chcąc pozbyć się resztki stresu i uśmiechnąłem się szeroko.
– Kochanie, to cudownie! Tak bardzo się cieszę!
– Na… Naprawdę?
– No pewnie! Musimy to uczcić. Naleję nam wina.
Wstałem i podszedłem do barku.
– Boże, tak się cieszę. Nie byłam pewna, jak zareagujesz. W końcu nie staraliśmy się o dziecko, nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy…
– I co z tego? – Odparłem. – To wspaniała wiadomość! Już wiesz, jaka płeć? Czy to jedynak, czy może bliźniaki?
– Jeszcze nie wiem. Ale… zawsze możemy zrobić braciszka albo siostrzyczkę, prawda?
Zadrżała mi ręka i prawie wypuściłem butelkę.
– Oczywiście, moja droga. Będziemy mieć ich tyle, na ile tylko będę… Będziemy mieli ochotę.
Cieszyłem się, że jestem odwrócony do niej plecami. Nie widziała, jak krople śliny wpadają mi do kieliszka i mieszają się z winem koloru tętniczej krwi.
Wznieśliśmy toast i przypieczętowaliśmy go namiętnym pocałunkiem.
Córeczka urodziła nam się dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Namówiłem moją żonę – dotąd nie mogę nadziwić się, jak poważnie to brzmi – żeby rodziła w wannie, w domu. Zgodziła się i po paru godzinach krzyków i bólu, mogliśmy już dumnie nazywać się młodymi rodzicami. Ostrożnie wziąłem dziecko na ręce i zachwycony słuchałem jej płaczu. Żona spoglądała na nas rozmarzonym spojrzeniem.
– Jest piękna, prawda?
– Oj, tak. – Odpowiedziałem. – Aż chciałoby się ją całą schrupać.
Naprawdę początek wydawał mi się świetny - ta atmosfera tajemniczości i grozy, bohater tułał się po mieście niczym flaneur. Myślałem o piątce, ale zakończenie mnie rozczarowało. Na uwagę zasługuję, jak mi się wydaje, duży wkład autora w opowiadanie - staranny język, wyszukane metafory. Zabrakło mi trochę fabuły. No i trochę interpukcji.
I trochę trzeba wyciąć - pustosłowia.
Bardzo klasyczne opowiadanie.