- Opowiadanie: Apopis - Sklep z cynamonu

Sklep z cynamonu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sklep z cynamonu

Angelika nadęła policzki, zmarszczyła brwi i z sykiem kobry wypuściła powietrze.

– Sam jesteś głupi – krzyknęła.

– Nie, ty jesteś głupia – Dacjan zripostował, nie mając zamiaru ustępować siostrze.

 

Pluszowe misie, o guzikowych oczach, koloru połyskującego węgla, siedziały ustawione na półkach i patrzyły tępym wzrokiem na awanturę. Jeden z pluszaków – ten z urwanym uchem – dziękował opatrzności, która kiedyś podkusiła Dacjana, aby w barbarzyński sposób zdewastował ulubioną zabawkę siostry. Wprawdzie był kaleki, ale za to, podczas awantur musiał wysłuchiwać połowę mniej dziecięcych krzyków.

– Jesteś głupi jak wiejska świnia. – Angelika machnęła warkoczami i pokazała bratu czerwony język. Jednak ku jej zdziwieniu Dacjana nie spowiła drażniąca chmura konsternacji.

– A ty jesteś głupsza od najgłupszego człowieka na świecie.

 

Dziewczynka przygryzła wargi, zacisnęła piąstki. Jakiś czas przebiegała myślami tam i z powrotem, lecz nie potrafiła skonstruować skutecznej kontry. Czyżby została pokonana? Ależ skąd. Przyszła pora wytoczyć najcięższe działa. Ustawiła kolubryny na wzgórzu. Niczym wódz, rozkazała kanonierom nabić spiżowe armaty prochem i ciężkimi kulami; poleciła wycelować, przyłożyć ogień do lontu… Dała znak.

– Ty jesteś najgłupszy. Jesteś tak głupi, że nazywasz tatą, kogoś kto nim nie jest.

 

Salwa okazała się więcej niż celna. Kartacze zmasakrowały szarżującą konnicę, piechota padła niczym kłosy zbóż pod ostrzem kosy, kule poczyniły wyrwy w ziemi. Nieprzyjaciel zarządził odwrót. Dragoni zawrócili wierzchowce, muszkieterzy, widząc jak komilitoni zamienili się we fruwające ochłapy mięsa, rzucili broń i zaczęli uciekać. Dowódcy zdzierali gardła, ale nie potrafili zaradzić ogólnej panice. Pośród wrzasków, tumultów oraz zawisłego w powietrzu przerażenia, ich nawoływania, mające podnieść morale walczących, ginęły pochłonięte przez huk kanonady.

 

Dacjan zrobił głupią minę. Ślina spomiędzy warg kapała mu na podbródek.

– Kłamiesz.

 

Przeczące kręcenie głową.

– Kłamiesz. To nie jest prawda. – Wsadził palce prawej dłoni do ust. Zawsze tak robił kiedy czuł przypływ zdenerwowania.

 

Ponownie odpowiedziało mu przeczące kręcenie głową. Chłopcu zdało się, że mury pokoju zadrżały, że meble ustawione przy ścianach zaczynają się na niego przewracać; odniósł wrażenie, że czerwony dywan, przypominający prostokątne jezioro lawy, rzeczywiście zapłonął żywym ogniem. Misie drgnęły przestraszone usłyszanymi wiadomościami. Opatrzności niech będą dzięki, że mam tylko jedno ucho, pomyślał szarawy pluszak – ten z jednym uszkiem.

 

Do kącików oczu napłynęły łzy. Gorzkie łzy.

 

Angelika stała dumna z odniesionego zwycięstwa.

– Twój prawdziwy tata i prawdziwa mama nie kochali cię. Nie kochali, bo cię zostawili samego i poszli do Pana Boga. – Zadarła głowę do góry, ręce zaplotła na piersiach.

 

Wkrótce w drzwiach do pokoju stanęli rodzice. Augustyn oparł się o framugę, jego żona położyła mu dłoń na ramieniu. Wszyscy trwali objęci woalką smutnego milczenia. Dacjan przenosił spojrzenie z siostry na rodziców, to zaś z rodziców na siostrę. Angelika spokorniała. Zrozumiała. Policzki oblały jej rumieńce wstydu.

 

Prawda przyszła za wcześnie…

 

* * *

 

"Sklep cynamonu", jak głosił szyld zawieszony nad drzwiami, był zwyczajną cukiernią. Dacjan nie miał bladego pojęcia ile przyrządzanych tam ciast wypiekano z dodaniem cynamonu, ale wiedział że nigdzie w całym mieście, nie znalazłby pyszniejszych ciastek, pierników, rurek z waniliowym kremem, nigdzie indziej nie dostałby smakowitszego kubka gorącej czekolady. Jednak jego ulubioną słodkość stanowiły cukierki polane ciemnym kakaem, kształtem przypominające skarabeusze. Czytał raz o tych stworzonkach. Żyły dawno temu, daleko na południu, w Egipcie. Pełniły służbę u antycznych bogów pustyni. Miały ciężką pracę. Każdego dnia rano musiały wytaczać na widnokrąg rozpalone do czerwoności słońce. Ależ musiał doskwierać im upał, myślał i zastanawiał się ile takie słońce mogło ważyć.

 

Zimny, jesienny wiatr strącał porywistymi podmuchami złote liście z drzew. Dacjan włożył ręce do kieszeni kurtki, naciągnął czapkę na uszy. Patrzył przez szybę na piramidy babeczek ze śmietanką i galaretką, na kremówki, na biszkopty z ptasim mleczkiem. Żona cukiernika, pakująca do papierowej torebki jeden z zamówionych przez klienta specjałów, zauważyła chłopca; uśmiechnęła się i pomachała ręką. Dacjan odwzajemnił gest, a następnie wszedł do środka lokalu.

– Witaj młody człowieku – przywitała go kobieta. – Masz dzisiaj na coś ochotę? Na pączka? Niedawno usmażone, jeszcze nawet ciepłe. – Wskazała na tacę zapełnioną rumianymi kulkami, posypanymi cukrem pudrem, czym kojarzyły się z ośnieżonymi pagórkami.

– Nie dziękuję. Nie lubię jeść, kiedy nie mam dobrego humoru.

– Och! – westchnęła. – Myślę, iż istnieje sposób na rozjaśnienie twojej twarzyczki. Edwardzie! – zawołała męża.

 

Drzwi, wiodące na zaplecze, skrzypnęły.

– Tak?…

– Pozwól tutaj Edwardzie – przynagliła cukiernika.

 

Przed Dacjanem stanął mężczyzna, chudy niczym cmentarny ghul, nogi trzymał w szerokim rozkroku, jakby niespełna chwilę wcześniej zsiadł z konia. Na flanelową koszulę, ubraną miał czarną kamizelkę, w kieszonce której trzymał uczepiony dewizki zegarek.

 

Spojrzał na Dacjana spod okrągłych okularów, pogładził palcami kozią bródkę.

– Nasz gość jest dzisiaj wyjątkowo smutny – powiedziała. – Sądzę, że jeden z twoich specjalnych wypieków pozytywnie wpłynie na samopoczucie, tego oto uroczego młodzieńca iskutecznie wymaże zły nastrój. Mam rację?

 

Dacjan energicznie pokiwał głową. Doskonale wiedział co oznacza hasło: "specjalne wypieki". Wspomniał cudownie działający na podniebienie smak polanego kakaem skarabeusza, a przecież cukiernik dysponował znacznie bogatszym repertuarem łakoci.

 

Edward, pod zielonym spojrzeniem oczu swojej żony, chrząknął, jakby usiłując odkrztusić zalegającą w gardle flegmę, przekręcił głowę, aż kości karku zawtórowały serią rytmicznych chrzęstnięć, po czym postawił na ladzie metalową brytfannę, zawierającą cukierki i ciastka owymyślnych formach.

 

Rycerz z uniesionym do ciosu mieczem ścigał paskudnego, buchającego ognistymi kłębami smoka. Za wojownikiem podążał orszak krasnoludów, elfów, goblinów i orków. Nad wszystkimi tymi postaciami czuwał straszny człowiek o głowie psa. Pod spodem kłębiły się amorficzne potwory, toczące między sobą zażartą walkę o prymat i panowanie nad każdym skrawkiem brytfanny. Lecz uwagę Dacjana przykuł skarabeusz.

– Mogę tego? – spytał, pokazując palcem wybrany obiekt.

– Ależ oczywiście.

 

Słodycz nie smakował tak jak zwykle. Chłopiec odniósł wrażenie, że przegryza autentycznego robaka. Język zalewały fale gorzkiego oraz nieprzyjemnie kwaśnego smaku. Krzywił się, ale przełknął skarabeusza, nie chcąc urazić cukierniczego małżeństwa – wyplucie efektu ich pracy mogli wziąć za obraźliwy afront.

 

Pan Edward patrzył na Dacjana, niczym profesor na nieprzygotowanego do egzaminu beana.

– Dobre?

 

Dacjana stać było wyłącznie na nieśmiałe skinienie głową.

– Skoro już się zaprzyjaźniliśmy, to możesz mi opowiedzieć wydarzenie, które wprawiło cię wtaki zły nastrój.

 

* * *

 

– Mówiłeś, że kłamstwo jest niedobre. – Chłopiec patrzył rozwodnionymi źrenicami na tatę…, na wujka…, właściwie na kogo?… – …że nie wolno kłamać, bo to tak postępują tylko niegrzeczni ludzie.

 

Augustyn posadził siostrzeńca na kolanach. Przytulił.

– Racja, mówiłem. Zrozum! Czasami trzeba jednak skłamać, w imię czegoś lepszego. Prawda nie zawsze przychodzi łatwo…

– Po czym poznam właściwy moment?

– Poznasz.

– Kłamiesz. Kiedy zbiłem na osiedlu okno i usiłowałem zwalić winę na Bartka, ukarałeś mnie. Mówiłeś, że każde kłamstwo trzeba ukarać. Mówisz mi jak należy postępować, a sam robisz inaczej. To było jedno kłamstwo. Ty opowiadałeś nieprawdę przez całe moje życie. Słyszysz? C-A-Ł-E

– Kocham…

 

Dacjan wyrwał się z objęć taty…, wujka…, zeskoczył na podłogę.

– Teraz też kłamiesz.

 

* * *

 

– Jak kara byłaby najbardziej odpowiednia? – Kobieta błysnęła oczami. Świeciły się złośliwie, niczym u podstarzałej wiedźmy, umiejącej tylko rzucać czar powodujący kiśnięcie krowiego mleka.

 

Kiedy żona cukiernika patrzyła na Dacjana, rysy jej orlego nosa jeszcze dobitniej zarysowały się na tle licznych zmarszczek, pokrywających czoło i policzki. Paznokcie urosły do wielkości metalowych szponów, a czarne włosy drgały podobnie do spadających z sufitu setek węży. Dopiero teraz zobaczył kabalistyczne symbole wytatuowane na szyi kobiety, zagadkowe kolczyki zwisające z uszu oraz dziwne grawerunki na złotym pierścieniu. Powietrze nasycała przyjemna woń wypieków, ale nagle pojawił się nowy zapach – zapach fiołkowych perfum.

 

Dacjan zamrugał powiekami, usiłując strzepnąć otępienie sprzed oczu. Kątem oka złowił, chowającego się na zapleczu, pana Edwarda. Zdało się, że cukiernik transformował w garbatego gnoma o ramionach chudych jak uschłe patyki, o nogach wiotkich jak trzcina i wyłupiastych ślepiach, spoglądających zza przybrudzonych szkiełek drucianych okularów.

 

Chłopcu ostatni kawałek ciastka z trudnością przeszedł przez gardło.

– Mam pomysł – powiedziała wiedźma konspiracyjnym szeptem. – Zamieńmy go w żabę. Nie to zbyt sztampowe… W muchę… W psa albo… Twoja ulubiona bajka?

– Kot w butach – wyszeptał.

 

Wybiegł na ulicę.

 

* * *

 

Na widok myszy Angelika dostała ataku histerycznego krzyku, natomiast ciotka wpadła w bojowy nastrój, ujęła miotłę z zamiarem zderatyzowania obrzydliwego szkodnika. Obydwie wyraziły kategoryczny sprzeciw, gdy Dacjan poddał propozycję, aby zatrzymać myszkę i umieścić ją w klatce. Siostra ostentacyjnie zaczęła stukać dłonią o czoło, dosadnie wyrażając własną opinię. Ciotka pokręciła głową, wzywając imiona wszystkich świętych.

 

Gryzoń stał spokojnie na środku pokoju, kompletnie nie pojmując zaistniałej sytuacji. Machał ogonkiem, unosił pyszczek, z zainteresowaniem badał otoczenie. Podreptał pod ławę, stanął na tylnych łapkach. Chwilę potem wbiegł pod biurko. Zapiszczał. Dacjan wziął zwierzątko na dłonie, uniósł na wysokość oczu.

 

Zrozumiał, że mysz jest nie akceptowana. Nie mógł jednak zostawić jej na pastwę kaprysu losu, nie mógł pozwolić aby skończyła w pułapce albo aby zdechła od trutki, którą dozorca rozsypywał w kotłowni. Musiał znaleźć dla myszy bezpieczne schronienie. Zszafy, z dolnej półki wyciągnął stare pudełko po butach, wykonane z twardego kartonu. Wieczko podziurawił scyzorykiem. Do środka wsadził gryzonia. Zwierzątko piszczało, protestując przed uwięzieniem.

– To dla twojego dobra…, tato… – znowu się przejęzyczył. – Znaczy… wujku…

 

Kiedy niósł pudełko pod pachą, czuł delikatne skrobanie małych łapek, napierających na ścianki tekturowego więzienia.

 

Myśli skurczyły się i przycupnęły w kącie umysłu. Wyobraźnią powracał do Sklepu z cynamonu, do ciastek, skarabeusza oraz żony cukiernika. Wędrując wzdłuż krainy nieodległych wspomnień, przywołał przed oblicze imaginacji obrazy. Ponownie zobaczył nadziewane kremem rurki, ciemne piernikowe ciasto przełożone smakowitą masą i ciastka o fantastycznych formach, wyglądające raczej na postaci wyjęte z rycerskiego poematu niż z rozgrzanego pieca. I nagle na realną wizję cukierni nałożyła się wizja alternatywna. Cukiernia nie była już niepozornym budynkiem na rogu, ale była chatką czarownicy, mieszającej magiczne wywary. Upowały wisiały ususzone szczątki żab, jaszczurek, nietoperzy, jadowitych pająków. Na stole stał wypchany kot, sierści koloru smoły. Wiedźma ubijała w moździerzu ingrediencje, zgniatała je na sypki proszek, który wsypywała do probówek. Dolewała wyciągu z soku bielunia dziędzierzawy. Amalgamat bulgotał, zmieniał kolor i buchał kłębami granatowego dymu. Kobieta rozwarła grubą księgę zapisaną taumaturgicznymi znakami. Pergamin szeleścił. Chude knykcia przebiegały z gracją kulawych szczurów po wersach almanachu. Powietrze przeszywały stłumione głosy szeptanych inkantacji. Pomieszczenie, oświetlone woskowymi świecami, roiło się makabrycznym teatrem cieni. Czarownica wezwała służącego. Gnom podszedł ku swojej pani, lustrując ją bacznie spod wciśniętych na nos okularów.

 

Zbudź się. Laboratorium zniknęło, na jego miejsce pojawiła się klatka schodowa. Dacjan odruchowo chciał przymknąć powieki, ale przestraszył się, że majaki wykorzystają zaproszenie i ponownie wtargną do jego czaszki.

 

Przeszedł znanymi ulicami, minął starą szopę, opierającą się o kontenery ze śmieciami, minął kiosk, w którym często kupował gumę do żucia, za przejściem dla pieszych skręcił w prawo.

 

Na drzwiach wywieszono tabliczkę: ZAMKNIĘTE. Dacjan nacisnął klamkę. Zawiasy skrzypnęły. Zadzwonił dzwonek. Z zaplecza wychynęła głowa pana Edwarda.

– Nie umiesz czytać chłopcze? – zapytał z wyraźną irytacją. – Dzisiaj nieczynne.

– Dopiero się uczę. Na razie kiepsko mi idzie, ale robię postępy.

– A cóż to dziecko trzymasz pod pachą? – Do środka weszła żona cukiernika. – Mogę zobaczyć?

– Doskonale pani wie. W końcu jest pani czarownicą.

– Czarownicą? – prychnęła. Odgarnęła z policzka opadające kosmyki włosów. – Żartujesz, młody człowieku.

– Babą Jagą. – Dacjan zdawał sobie sprawę z marności swojego wzrostu, lecz gdy kobieta stanęła blisko niego, wspierając dłonie na biodrach, chłopiec odniósł wrażenie jakby jeszcze bardziej zmalał. – Zamieniła pani tatę… wujka… w mysz – rzekł, próbując powstrzymać naciskające fale strachu.

 

Wiedźma wzięła pudełko. Zajrzała do wnętrza. Zwierzątko pokiwało na nią łepkiem.

– Faktycznie. Masz rację. Te oczy, to futro, ta postura, a te wąsy; po prostu wypisz wymaluj twój tatuś – kobieta kpiła, bezczelnie świdrowała Dacjana czarnymi, niczym burzowe niebo, źrenicami.

– Dokładnie wujek.

– Czyż nie tego przypadkiem pragnąłeś? Kary? Sprawiedliwości, za życie pędzone w grze iniekończącym się oszustwie?

– Odczaruj go!

 

Usłyszeli eksplozję. Chwilę potem zobaczyli pana Edwarda, obejmującego twarz rękami. Zewnętrzne części dłoni, czoło oraz policzki pokrywały miriady bąbli, które z sykiem pękały. Mężczyzna ryczał, zupełnie jakby wrzaski łagodziły ból powstały skutkiem oparzeń.

 

* * *

 

Angelika okręciła się na obrotowym fotelu, pozwoliła, aby świat rozmył się wśród podłużnych linii barw. Wypłowiały pomarańcz ścian wdzierał się powodzią pod powieki. Rozłożyła ręce, jak albatros usiłujący złapać skrzydłami prądy powietrza. Wirowała. Odchyliła głowę do tyłu. Przed oczami migotały plamki czerni. Krzesło zwolniło. Wreszcie zatrzymało się.

 

Jeszcze przez moment świat kręcił się i kołysał, niczym statek podczas sztormu. Przysunęła fotel bliżej biurka. Otworzyła dolną szufladę zawaloną stertami zapisanych kartek. Na samym dnie, pod nawałą papieru, spoczywał notes o brązowej okładce. Kobieta wyjęła go i zaczęła przeglądać. Lubiła to. Notes nie zawierał nic konkretnego. Same bzdury, spisane za pomocą mieszaniny dziwnych alfabetów oraz archaicznych języków. Dwa słowa pisane arabskimi szlaczkami, następnie szereg zdań wyrażonych w języku, którego nawet nie potrafiła rozpoznać, trochę greki, jeszcze więcej łaciny, a przy odrobinie szczęścia można było okazjonalnie napotkać jakieś polskie słówko. Wertowała kajecik od przodu i od tyłu. Spomiędzy kartek wypadła niewielkich rozmiarów fiszka. Zawisła wpowietrzu, okręciła się parę razy i upadła na podłogę. Angelika podniosła karteluszek.

– No tak, pismo klinowe – powiedziała, skrobiąc paznokciem brwi. – Na co ty Dacjan trawiłeś czas? Potrafisz mi wyjaśnić?

 

Z gardła Dacjana doleciało charczenie.

– Przypatrz się sobie. Masz czterdzieści siedem lat, a wyglądasz gorzej niż nadgniły trup.

 

Brat nie skomentował uwagi. Jego skóra wisiała jak rozwieszone na płocie szmaty, spływała po ciele, wydymała się na kształt bufiastych firanek. Ciało pokrywały brązowe plamy i ropne pęcherze.

– Srasz pod siebie… stękasz od pękających wrzodów…

 

Codziennie musiała dźwigać, codziennie musiała zmieniać pampersa. Miała dość smrodu, widoku prześcieradła ubabranego krwią i wydzielinami z nigdy nie gojących się ran. Przeklinała brata. Nienawidziła jego kalectwa, jego choroby. Rozmawiała z lekarzami, ale żaden nie potrafił precyzyjnie stwierdzić co dolega Dacjanowi. Zalecali maści, stosowali wielorakie medykamenty, lecz wszystkie wysiłki pozostawały daremne. Stan Dacjana pogarszał się. Jej brat zkażdym kolejnym dniem umierał.

 

Co skrywasz, bracie? pytała się własnego umysłu. Liczyła że same rozmyślania przyniosą odpowiedzi. Jaka prawda leży schowana za twoim cierpieniem? Co wyraża twoja choroba, czego metaforę stanowią rany? Tkwisz niemy, podobny do nieodgadnionego symbolu, który przetrwał mroki mijających wieków, by stracić znaczenie i stać się jedynie sprawnie wymyśloną układanką bez rozwiązania. Wymagasz stałej opieki, jesteś rośliną w doniczce – wystarczy nie podlewać, a łodyga straci witalność, a liście i płatki zwiędną, rozsypią się w pył.

 

I te ugryzienia, okalane fioletowymi sińcami, zdobiące opuszki palców.

– Mógłbyś umrzeć! – krzyknęła. – Przyniósłbyś ulgę sobie i mnie.

 

* * *

 

Dacjan zmienił slajd. Pokręcił pryzmatem rzutnika, poprawił ostrość. Na ścianie ukazał się kolorowy obraz. Scena pokazywała zgiełk bitewny. Żołnierze napierali na siebie. Masy ludzkie parły do przodu, chłopi nadziewali Moskali na postawione na sztorc kosy, żołnierze rosyjscy tłukli kolbami nacierających przeciwników. Kotłowanina. Chaos. Wrzaski. Z niemego obrazu, siłą wyobraźni słyszało się przekleństwa, słyszało się rozdzierające słuch krzyki agonii. Obrazowi daleko było do werystycznej dokładności; mimo to Dacjan potrafił sobie wyobrazić ludzi usiłujących pozbierać wyciekające z rozprutego brzucha wnętrzności, nieomal widział ucięte kończyny, fontanny wsiąkającej w ziemię krwi, trupy zdeptane przez opanowane bitewnym podnieceniem oddziały.

 

Następny slajd. Grupa jeźdźców uderzyła na lewą flankę kawalerii nieprzyjaciela. Konie toczyły piany z pysków, kręciły nozdrzami, czuły zapach śmierci, pędziły galopem. Impet spotęgował siłę zderzenia obu formacji. Zakotłowało się. Jeźdźcy wypadali z siodeł, kto nie zginął nadziany na pikę albo zasiekany ostrzami szabli, konał przygnieciony ciężarem dosiadanego rumaka.

 

Zmiana slajdu. Nad polem bitewnym wisiały kłęby dymu. Armia rosyjska dokonywała przegrupowania i wyprowadzała kontratak. Odgłosy salw wystrzałów odbijały się echem i ulatywały ku niebu. Wprawna ręka żołnierza mechanicznie wykonywała wyuczone ruchy. Proch. Wycior. Kula. Wycior. Proch. Wycior. Strzelał pierwszy szereg, następnie drugi, potem trzeci zluzowywał poprzedni. Z wysokości lotu ptaka, przesuwające się kolumny strzelców przypominały olbrzymiego pełznącego perystaltycznie robaka.

 

Dacjan nigdy nie widział Panoramy Racławickiej – znał ją fragmentarycznie ze slajdów, które oglądał w dzieciństwie. Tata… wujek… mógł mu opowiadać oMacieju Bartoszu, który zgasił czapką lont rosyjskiej armaty, mógł mówić o Kościuszce, oinsurekcji; lecz dla chłopca, barwne obrazki, wykwitające na ścianie, stanowiły spektakl, wielką fantastyczną bitwę wyjętą prosto ze stronic baśniowego opowiadania. Piechurzy moskali, ubrani w granatowe uniformy, kojarzyli się z goblinami, plującymi ogniem z diabelskich wynalazków; regimenty kosynierów wyglądały jak wataha orków, jeźdźcy przypominali tyralierę Nazguli.

 

Za oknem padał śnieg. Zimowe noce ciągnęły się długo. Zgasili światło. Cień ręki taty grał, biegał po wyświetlanych obrazkach, sam brał udział w walce. Slajdy pokryły się wraz z upływem lat, czarnymi zmarszczkami, przyniszczyły się i powlekły zadrapaniami oraz warstewkami kurzu. Twarze postaci były teraz niewyraźne, poszczególne przedstawienia upodobniły się do miniatury, narysowanej na paginie wypłowiałego kodeksu. Ale duch, wspomnienie… Siedzieli z Angeliką na taboretach. Tata… wujek… przerzucał migawki…

 

Angelika spała w sąsiednim pokoju. Od tamtego czasu, tamtego dnia, tamtej złości…

 

Mojej złości, pomyślał Dacjan.

 

…jej dusza pozostawała niedostępna, zamknięta dla ludzi z zewnątrz. Oczy nabrały tekstury skutego lodem kamienia. Demony mrozu szarpały umysł soplowymi szponami. Wystarczyło podejść do niej, zbliżyć się, aby poczuć eteryczny, ponad materialny – charakterystyczny dla kogoś, komu wydarto z życia istotny dla niego element – podmuch chłodu.

 

Dacjan czuł, że ona wie, że podejrzewa. A może pod wpływem spojrzeń siostry, imaginował sobie fałszywą percepcję rzeczywistości? Nieważne. Czas nie jest zegarem, którego wskazówki można cofnąć.

 

* * *

 

…Problem z tatą był jeden. Bardzo poważny. Pod postacią myszy nie mógł żyć tyle lat ile mógłby osiągnąć będąc w człowieczym kształcie. Należało coś wymyślić. Żadna dieta bogata w witaminy, węglowodany, składniki odżywcze, nie była w stanie zapewnić dłuższego życia. A jak zachoruje? Problematyczne myśli biegały mi po głowie. Nie potrafiłem ich chwycić za cugle i okiełznać. Gdzie szukać rady? Nie widziałem żadnej alternatywy. Musiałem ponownie złożyć wizytę wiedźmie ze "Sklepu z cynamonu". Tylko u niej mogłem szukać pomocy…

 

* * *

 

Mysz przebiegła z kąta klatki do przeciwległego narożnika. Wspięła się przednimi łapkami na pręty ścianki klatki, zadarła wysoko nosek i zaczęła węszyć. Przeczuwała, że zbliża się pora karmienia.

 

Dacjan otworzył drzwiczki i wstawił do środka spodeczek z karmą. Gryzoń podbiegł, przystanął, popatrzył czerwonymi ślepiami na swego żywiciela i polizał szorstkim języczkiem jego dłoń.

– Wiem tato…, wujku… wiem – rzekł. – Zaraz dostaniesz mleczka.

 

W kuchni otworzył lodówkę i wyciągnął karton mleka. Odkręcił nakrętkę i nalał białego płynu do plastikowej miseczki. Odstawił karton. Oparł się o blat stołu. Nastał najtrudniejszy moment. Czynił to tyle lat, codziennie, dzień w dzień, zawsze wieczorem, lecz miesiące przyzwyczajenia nie zmieniły niczego.

 

Podniósł na wysokość wzroku rozpostartą dłoń. Uważnie zlustrował koniuszki palców, z niekłamanym oporem przyglądał się strupom krwi.

 

Który dzisiaj. Może kciuk? Nie. Palec serdeczny? Przekrzywił głowę, jak pies obserwujący odpoczywającą na kamieniu jaszczurkę. Wyliczanka. Idiotyzm. Byle szybko, byle ból był mniejszy. Wsunął palec serdeczny między zęby, przymknął powieki, zachłannie wciągnął powietrze. Przygryzł. Zapiekło. Poczuł gorzkawy smak osocza. Przeniósł zraniony palec nad miseczkę. Ścisnął opuszek palca doprawiając mleko paroma kroplami życiodajnej krwi – dla taty…, wujka… bezcennej krwi. Krew daje życie, krew determinuje esencję witalności, cyrkuluje wewnątrz organizmu, krew niesie wolę życia, niesie istotę bytu wszechświata, krew płynie w jądrze uniwersum, to ona stanowi próg między egzystencją aśmiercią…

 

Dacjan obserwował mleko, zabarwiające się odcieniem czerwieni. Patrzył na łapczywie pijącego tatę. Zwierzątko łypało na opiekuna drapieżnym błyskiem, wołało: Więcej, oddaj mi całego siebie. Poił tatę osoczem, utrzymywał w nim życie. Kiedyś znajdzie sposób przywrócenia mu ludzkiej postaci.

 

* * *

 

Angelika nabrała na łyżeczkę kęs wuzetki, bez problemu przebiła się przez cienką błonę czekolady, bez oporu zagłębiła się w pokłady ciemnego ciasta oraz gęstej masy.

– Dobre – pochwaliła, starannie oblizując łyżeczkę. – Gryza? Nie? Cóż, twój wybór. Skoro kroplówka z większą maestrią łechcze twoje podniebienie… Zresztą, więcej zostanie dla mnie. – Oblizała kąciki ust, językiem wydłubując okruszki. – Czasami pytam siebie. Dlaczego, do cholery, zamiast spędzać czas zmężem, bawić wnuki, plotkować z koleżankami, dlaczego zawsze wybieram katorgę wycierania twej obesranej rzyci?

 

Dacjan charknął, wypluł kulę śliny, obryzgując glutami pół twarzy.

– Potrafisz człowiekowi obrzydzić przyjemność jedzenia.

 

Sięgała po paczkę chusteczek higienicznych, by doprowadzić brata do jakiego takiego wyglądu. Jej uwagę przykuła szafa, nieznacznie wysunięta poza linię szeregu pozostałych mebli. Dziwne, pomyślała. Przeszło trzy i pół roku, mniej lub bardziej regularnie, przebywam w tym miejscu, a nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi. Szafa na przeszło pół metra odstawała od ściany. Angelika wspomniała różne bambetle, jakie znalazła do tego momentu. Precjoza, schowane między stronicami opasłych książek, które stały na półkach, niczym armia sformowana w falangę. Luźne kartki, podejrzanie wyglądające wisiorki, łańcuszki, zasuszone liście, owady, fragmenty skóry (ludzkiej?) pokryte tatuażami.

 

Poskrobała brew pomalowanym na czarno paznokciem.

 

Przesunęła fotele oraz ławę, podwinęła dywan. Pozostało najtrudniejsze. Zajrzała do wąskiej szczeliny między bokiem szafy a ścianą, lecz niczego nie dostrzegła. Chwyciła skraj mebla, zaparła się. Popchnęła. Stary mebel stęknął razem z Angeliką. Ponownie zmusiła się do wysiłku.

 

Pukanie do drzwi. Postanowiła je zignorować. Dźwięk pięści, walącej o drewno trwał nadal.

– Co to za hałasy?

– Przemeblowanie – odparła, wpuszczając sąsiada do środka. – Pomoże mi pan?

 

Viribus unitis ruszyli pojękującą szafę. Ich oczom ukazało się królestwo pajęczyn. W samym rogu, na pajęczynie-tronie, spoczywał pająk-monarcha. Hipnotycznie poruszał kończynami, potrząsał owłosionym odwłokiem, zupełnie nie zdając sobie sprawy z własnego paskudnego wyglądu. Pozostałe pajęczaki rozbiegały się w popłochu.

– Pani brat pędził księżycówkę. – Mężczyzna wskazał na zakurzoną, szklaną aparaturę, stojącą na ustawionych obok siebie nakaslikach. – W paru słoikach pozostało nawet trochę zacieru. Nie radzę jednak…

– Wyglądam na menela sączącego denaturat?

– Pani brat… Trudno było przypuszczać. Choć z drugiej strony, nie on jeden nocami parał się antyprohibicyjną alchemią.

– Rozumiem. Dziękuję za pomoc. – Podziękowała sąsiadowi uśmiechem. Chociaż młodość dawno miała za sobą, chociaż zmarszczki coraz obficiej orały cerę, to mimo upływu lat ciągle potrafiła jednym drgnięciem warg rozpalić ogień męskiego serca.

– Proszę.

 

Mury i beluardy władztwa pajęczyn padły pod ciosami miotły. Wiele pajęczych istnień skonało pod miażdżącymi uderzeniami pantofla. Po kwadransie walki i starań, wreszcie zapanował względny porządek.

 

Dookoła aparatury piętrzyły się rurki, tygle, wypełnione substancjami słoiczki, fiolki, zakorkowane butelki, probówki, w dwóch moździerzach tkwiły sproszkowane odczynniki. Angelika uważniej oglądnęła skomplikowany układ rurek, tulejek i kolb. Większość elementów zbudowano ze szkła, część przewodów wykonano z gumy, a jedną komorę uczyniono z kryształu. Ustrojstwo było zbyt skomplikowane, żeby nadawało się wyłącznie do wyrobu bimbru. Chyba, że brat opracował formułę super alkoholu.

 

Wzięła stojącą na podłodze butelkę. Przez ciemne szkło nie potrafiła dojrzeć zawartości. Wstrząsnęła. Wewnątrz tkwił sypki proszek o konsystencji piasku. Wyciągnęła korek, przystawiła gwint do nosa. Powąchała. W nozdrza uderzyła gryząca woń. Nie potrafiła określić kategorii zapachu, z głowy ulatywały wszystkie konkretne porównania. Odstawiła butelkę. Poczuła jak coś wypływało jej z nosa. Krew? Kolejną butelkę wypełniała oleista ciecz. Z dalszego badania Angelika zrezygnowała, gdy po usunięciu korka w powietrze buchnęły kłęby brązowej pary. Odkręciła pokrywkę małego słoiczka. Naczynko chowało papkowatą maź, przypominającą czarny krem posypany brokatem, skutkiem czego substancja wyglądała jak astralne niebo podczas bezchmurnej nocy. Nabrała uncję specyfiku na place. W dotyku maź przyprawiała o mdłości, wywołując skojarzenia ze zwierzęcym tłuszczem. Wytarła rękę o podomkę.

 

Kucnęła. Otwarła szufladę nakaslika. W środku znalazła pudełka po zapałkach, po kremie do rąk, po czekoladkach. Usłyszała przeciągłe stęknięcie, a zaraz potem odgłos pierdzenia i wydalanego kału.

– Akurat teraz! – Pokręciła głową. – Myślisz, że zajmowanie się tobą stanowi wielką przyjemność?

 

Po trzonku miotły wspinał się malutki, przestraszony całą sytuacją, pajączek. Angelika złapała go między palce. Ze złośliwością spojrzała w kierunku Dacjana. Tak jak niedawno uśmiechała się do uprzejmego sąsiada, tak teraz z kompletnie odmiennym wyrazem posyłała w stronę brata perfidne uśmieszki.

 

Rzuciła pajączka na kołdrę.

 

Pajączek stanął oszołomiony, pomacał przednimi odnóżami przestrzeń przed sobą. Zaczął powoli pełznąć do przodu. Dacjan wywrócił epileptycznie gałkami ocznymi, kiedy pająk usiadł mu na piersi. Żyjątko spoczęło ledwo na moment i wnet ponownie podjęło wspinaczkę. Przemaszerowało w poprzek szyi, wspięło się na policzek. Dotyk paskudnych, owłosionych kończyn wywoływał u Dacjana salwy oszalałych charknięć oraz trwożliwych stęknięć. Nieartykułowanymi bulgotami błagał siostrę, aby dała spokój, aby zabrała monstrum.

 

Angelika podziwiała wymyślność tortury. Kretyn! Uciekał na widok pajączka mniejszego od paznokcia. Jego arachnofobia przybierała kształty bliskie grotesce. Pamiętała. Wybiegł nago złazienki, bo do wanny z wodą wpadł zagubiony pająk. Ileż było krzyku, ile szumu, aż sąsiedzi przybiegli, myśląc że wybuchł pożar. Jakże się zdziwili, gdy zamiast szalejących płomieni zastali mokrego Dacjana, małym ręcznikiem okrywającego przyrodzenie.

 

Rak zżerał kości. Gorset ortopedyczny nie pomógł; kości kręgosłupa nie wytrzymały ipękły uszkadzając rdzeń kręgowy. Początkowo paraliż dotknął tylko dolną partię ciała, lecz postępująca choroba odebrała Dacjanowi całkowitą zdolność ruchu. Chemoterapia powstrzymała ekspansywne zapędy nowotworu, ale pomoc przyszła za późno. Jedyne co pozostało Dacjanowi do wykonania, to umrzeć.

 

Dacjan coraz gwałtowniej charkał i wyrzucał na wargi potoki śliny. Pająk zdawał się czuć niczym mieszkaniec nowego domu: zaglądał w kąt każdego pokoju, podchodził ku wargom, zwielką nieufnością traktując krople śliny spływające na podbródek, badał obrzeża nosa, jakby obydwie dziurki były dogodną do zamieszkania jaskinią, zbliżał się do oczu, nie potrafiąc zrozumieć dlaczego natura wyposażyła tego ogromnego, dwunogiego dziwoląga w parę dużych ślepi, zamiast dać wiele małych wszystkowidzących oczek. Wreszcie, nieco znudzony zwiedzaniem, sprintem pobiegł za ucho i po poduszce czmychnął za tapczan.

 

* * *

 

Nienawidził gotyckich kościołów. Czuł się w nich winny. Całe niebiosa spoglądały na jego potępieńczą duszę. Odgłos kroków rozchodził się po kościelnych kaplicach, drażnił uszy, niczym pouczenie udzielane przez transcendentalnego spowiednika. Szpaler kolumn chylił się ku niemu, jak kohorta gapiów przebiegłych popatrzyć na wypadek. Defilował przez klatkę piersiową prehistorycznego boga-potwora, umarłego przed tysiącami eonów. Siedzące w ławkach osoby zyskiwały oczy z tyłu głowy. Ślepia koloru czerwieni, w której zawarła się szkarłatna furia kosmosu, łypały na Dacjana przeszywającym sumienie spojrzeniem. Kulił się na klęczkach w tyle, chował za zasłoną ostatniej ławki. Oczy, tysiące oczów Saurona lustrowało go, wyrzucając nieustannie winę, dobywając sekrety sumienia.

 

Matka Boska, na ołtarzowym obrazie, płonęła mandorlą ognia. Mały Chrystus o wydatnych policzkach, o bystrym wejrzeniu (oglądającym przedwieczny akt boskiej kreacji) siedział na kolanach madonny, prawą rączką czynił gest błogosławieństwa. U dołu Mojżesz zasłaniał przedramieniem oczy od bijącego zpłomienia blasku.

 

Dacjan dotknął policzka. Pod warstwą opatrunku namacał poparzoną skórę. Żar buchnął z kotła, nie dając szansy zrobienia uniku. Rana goiła się trudno, od dwóch tygodni ociekała cienkimi strużkami krwi oraz wydzielinami z pękających bąbli. Mogło być inaczej? Magiczne rany potrzebują dłuższego czasu na zabliźnienie.

– Tak wygląda piekło. – Podniósł głowę. Jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Maryi.

 

Akurat tutaj, pomyślał. Przeszłość nie chciała rozstać się z tym miastem. Zupełnie jakby dawni alchemicy i hermetyści zaprzysięgli, że nigdy nie opuszczą Aix-en-Provance i że po wieczne czasy, dopóki Bóg, albo sam diabeł, nie przybędą spalić miasta ogniem, przechowają dziedzictwo starożytnych arkanów nauki tajemnej. Dacjan wędrował bocznymi uliczkami, powietrze nadal przesycały kolory magii, dźwięki szeptanych zaklęć, nuty inwokacji, woń gotowanych ziół… Legenda eliksiru, mit kamienia filozoficznego oraz baśń panaceum. Po alejkach, zzadartą ku niebu głową, ze wzrokiem utkwionym wysoko pośród srebrnych źrenic gwiazd, spacerował duch Jeana de Saint-Rémy. Zjawa u odległych bytów astralnych, w innym wymiarze, do którego wznieść mogła się wyłącznie złota czystość duszy ludzkiej, poszukiwała sekretów, zazdrośnie strzeżonych przez pradawnego Demiurga.

 

Mignął cień. Czarna postać dotknęła ramiona Dacjana. Ksiądz zagadał coś po francusku, jednak widząc braki lingwistyczne Dacjana, poprawił koloratkę, wcisnął brewiarz pod pachę iopuścił świątynię.

 

Dacjan pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki. Chciał jeszcze raz upewnić się, czy aby na pewno skarb nie zginął. Pragnął wyciągnąć, rozłożyć kawałek papirusu, poczuć zapach wieków. Ale atmosfera świętości katedry była deprymująca. Bał się, że Bóg zobaczywszy magiczne wersety ciśnie z nieba piorunem, obróci Dacjana w garść popiołu. Chociaż dotknąć, poczuć… wybawienie, nowy promyk nadziei, rozświetlający dotychczasowy mrok życia.

– …zrobić fotokopię i wysłać. Byłoby prościej.

 

Przyprowadzili go do skromnego pomieszczenia, mieszczącego się w suterenie, w jednej zobrzeżnych dzielnic miasta. Starzec siedział na wózku inwalidzkim. Gdy ujrzał Dacjana dał znak, aby wszyscy postronni wyszli. Zostali sami.

– Młody człowieku – ton, jakim przemówił starzec przypomniał Dacjanowi scenę sprzed wielu lat, jaka rozegrała się w Sklepie cynamonowym – musisz docenić dar. Mam świadomość, że podarunek jest może zbyt cenny, lecz wierzę, iż przysłuży się słusznej sprawie i pozwoli ci odkupić część grzechów.

 

Garb starca falował, jakby w środku złośliwy chochlik fikał kozły.

– Od setek lat chronimy arkana wiedzy przed rozproszeniem oraz zapomnieniem. A uwierz, że coraz trudniej zadbać o dziedzictwo poprzedników. Dawni mistrzowie i mentorowie odeszli; każda śmierć to nie tylko żałoba nad materią, to również płacz nad zgonem wiedzy, którą zabrali do grobu nasi antenaci. Latarnia ich mądrości rozświetlała kręte labirynty wędrówki poprzez wiedzę. Ostatnimi czasy płomień ów gaśnie. Coraz zimniej i coraz ciemniej. Nadchodzi nieuchronne. Pierwsze oznaki agonii uwidoczniły się wraz z nastaniem czasu pary i maszyny. Zamiast dawnych, nieosiągalnych bogów oglądamy dzisiaj bogów ze stali, napędzanych prądem. Miast przenosić duszę ponad gwiazdy, wynosimy rakiety w przestworza… Świat zmienił się. Zawsze się zmieniał…

 

Starzec sięgnął ręką do skórzanej torby, przymocowanej z boku wózka, grzebał w niej, aż wydobył plik kartek. Reumatycznymi palcami przewertował stosik papieru. Spomiędzy dwóch pożółkłych stronic wyciągnął arkusz o rozmiarze trochę większym niż format zeszytowy.

– Weź. I nie miej wyrzutów. Nawet jeśli nie zniszczyłby tego ogień materialny, to na pewno zostałoby strawione przez czarne płomienie niepamięci. Trzymaj… – wcisnął podarunek wdłoń Dacjana. – Magia zaklęta w atramencie i odręcznym piśmie jest silniejsza, niż słowa wklepane przy użyciu klawiatury komputera…

 

* * *

 

Tylko ostrożnie, myślał Dacjan. Z pietyzmem odmierzał krople mikstury, które podawał myszy.

 

Tylko ostrożnie. Nie przesadzić.

 

Zbyt dobrze pamiętał poprzednie próby. Próby nieudane. Pierwszy specyfik miał kolor uschłej trawy, schlapanej błękitną farbą. Kiedy spojrzało się nań pod słońce, złociste promienie załamywały się wewnątrz cieczy, rzucając na ściany laboratorium pastelowe snopy cieni. Chociaż wszystko wyglądało pięknie i cudnie, zaaplikowanie specyfiku tacie…, wujkowi… nie było szczęśliwszym posunięciem. Na zastrzyk tata zareagował żądzą. Wierzgał, kwiczał, naprężał grzbiet, buńczucznie wywijał ogonem, z przekrwionych oczu patrzyło mu obezwładniającą grozą. Dacjan nie miał wyjścia – musiał ulec i zamiast paru skromnych kropel krwi podawanych raz dziennie, musiał przez dwa tygodnie, kilka razy w ciągu doby, przegryzać palce.

 

Pozostałe doświadczenia nie dały lepszego efektu.. Tata przeszedł tyle ile nigdy wcześniej, nawet podczas najdokuczliwszych chorób. Dostawał skurczu żołądka, zaparć, biegunek, wymiotów, napadów szału, bólów mięśni, świerzbu dziąseł, tracił apetyt i nie jadł tak długo, iż momentami Dacjan obawiał się, że zaklęty w mysz tata…, wujek… umrze z głodu. Ale jakimś dziwacznym zrządzeniem poplątanej nici losu, każda przypadłość mijała bez śladu. Dacjan zaprzestałby dalszych badań, ale nadzieja przywrócenia tacie…, wujkowi… normalnej, ludzkiej fizjonomii, pchała alchemika-maga do przodu, nie pozwalała stanąć, zatrzymać się.

 

Dacjan podszedł do aparatury. Przekręcił zawory, zastukał palcem o ściankę kolby, spojrzał na płynące przez rurki składniki, które bulgotały, buchały bąbelkami i oparami gazów. Dacjan wziął mały notatnik; ołówkiem poczynił parę uwag i spostrzeżeń. Gdy skończył, ponownie pomajstrował przy kurkach.

– No, na dzisiaj starczy – powiedział, podświadomie zwracając głowę ku tacie.

 

Oparł się o bok szafy. Naparł na nią i przesunął, tak aby dokładnie zasłoniła destylator.

 

* * *

 

Zmarł. Nareszcie zmarł. Nareszcie go nie było. Coś się zmieniło? Robi teraz to samo co robił do tej pory – leży. Dwa metry pod ziemią, na cmentarzu inikomu nie utrudnia życia ustawicznym pluciem flegmą, nieustannym sraniem, monotonnym charkaniem i rzężeniem. Spoczywa spokojnie, owinięty całunem zimnej gleby, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma między, które dyskretnie wciśnięto książeczkę modlitewną i różaniec. Nigdy nie widziała go klęczącego, modlącego się, z koronką? palcami przerzucającego ziarniste paciorki? Kpina. Ostatecznie znajomi, rodzina, ksiądz – ogromne, wszystkowidzące ślepia tradycji i utajonego przymusu.

 

Zdechłeś niczym twoja pieprzona mysz. Co ty właściwie miałeś z tymi myszami? Jakaś cholerna monomania musiała przewiercić ci mózg na wylot, myśli stepowały w czaszce Angeliki. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam w odwiedziny, i kiedy pytałam czy twoja mysz jest zdrowa, zawsze odpowiadałeś, że poprzednia zdechła, ale zdążyłeś już kupić nową, nawet podobnego koloru. I nie ważny był interwał moich odwiedzin, mógł minąć tydzień, dwa tygodnie, miesiąc, parę dni, a mimo wszystko zawsze od progu, jeszcze nawet nie zdążyłam dobrze ściągnąć płaszcza, krzyczałeś iż właśnie nabyłeś nowego gryzonia. Do czego je wykorzystywałeś? Męczyłeś? Katowałeś? Eksperymenty? Kłamałeś? Za maską dziwactwa kryłeś tajemnicę? Gdy przyglądałam się uważniej myszom, nie potrafiłam dostrzec między nimi żadnej różnicy. Prawda, nie pociągały mnie twe mysie ekscesy, ale w układance brakowało drobnego elementu. Odtrącałam wątpliwości, zwalałam odpowiedzialność na moją ignorancję.

 

Najpierw zdechła mysz, potem przyszła kolej na ciebie. Zdechliście tego samego dnia, prawie o tej samej godzinie, ale jednak ona wygrała wyścig do nieba, ubiegła cię. Wyglądało to tak jakby spajała was niewidoczna więź, jakbyście zawarli przedziwny pakt krwi.

 

Pamiętam. Wyszłam spod prysznica, owinęłam się szlafrokiem, przeszłam do pokoju, jedną ręką trzymałam ręcznik i wycierałam mokre włosy, wolną dłonią szukałam pilota od telewizora. I wtedy właśnie nozdrza uderzył odór zgnilizny. Wzrok skierowałam na klatkę: mysz leżała zagrzebana trocinami, ciało miała sztywne, łapki wyciągała przed siebie, jakby spadała zdużej wysokości prosto do ognia piekielnego, ogon sterczał wyprostowany, niczym postawiona na sztorc pika, język wystawał z rozdziawionego pyszczka podobnie do wbitego w ziemie kołka. Mysz gniła. Skóra i futerko przypominały potargane szmaty, para ślepi zapadła się do oczodołów, robaki zjadały zwłoki, wiły sobie legowiska we wnętrzu trupa.

 

Z otępienia wyrwały mnie twoje pojękiwania. Nie wierzyłam. To było niemożliwe: leżałeś na brzuchu, plecami do góry i dusiłeś się, tonąłeś w miękkiej tafli poduszkowego pierza. Przedramiona trzymałeś dziwnie wykręcone, musiałeś chyba samemu szatanowi podać dłoń na pożegnanie. Gwałtownie łapałeś powietrze. Nie raz podnosiłam cię, aby założyć nowe prześcieradła, świeże pościele, nie ważyłeś nic – sama skóra obwisła na rusztowaniach kości; ale wtedy stałeś się zbyt ciężki dla moich ramion. Nie poradziłam nic…

 

Nad czym głupia deliberujesz. Zamknij się głupia dziwko.

 

Siedziała nad metalowym wiadrem. Na stole stała płonąca świeca. Angelika wyrwała kartkę zpamiętnika Dacjana, przystawiła do płomienia, poczekała, aż zapłonie i cisnęła trawiony przez ogień papier do wiadra.

 

Na dnie zebrała się garść popiołów wspomnień.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

"owymyślnych" - brak przecinka

"Upowały" - nie rozumiem tego słowa

Doszedłem do połowy (do odczarowania taty/wujka), reszte doczytam jutro. Tekst świetny, poprawnie napisany i co najwazniejsze kolejne zdania zachęcają do czytania, aż chce się więcej. Za to co przeczytałem, dałbym między 4/5.
Jedyne co mi się nie podobało to przeskoki między scenami, brak mi pełnej ciągłości w tekście.

"owymyślnych" - brak spacji, nie wiem skąd mi się tam wział przecinek :D

Bardzo przyzwoity tekst.

Tylko zapis miejscami dziwaczny. (Dopisuję, bo się poprzednie za szybko wysłało). 

Nowa Fantastyka