
Kropla, jak stary ślimak, powoli ślizgała się po rowie zmarszczki ogorzałej twarzy. Ostatnia z wyciśniętego organizmu, z żalem zawisła na zakurzonej brodzie i szybko wyparowała, nie zdążywszy oddać skoku życia w przepaść pustyni. Słońce, jak bezlitosny zabójca, zabiło jej wilgoć.
Język podróżnika wysunął się z opuchłej jaskini ust i pozostał tak, spękany ze zgrozy nadchodzącego końca, przypominając wyschniętą, tłustą rosówkę, pozostawioną na asfalcie przez sadystyczne dziecko. Wirował nad nim oddech, zachrypły, czasem kaszlący i coraz słabszy. Częste chrząknięcia wybuchały nad jego wydmową powierzchnią, jak grzmoty odległych błyskawic, rozrywających galaretę powietrza mokrej dżungli.
Wdech i wydech. Powolne uwalnianie resztek płynów z ciała, którego nieuchronność zaciskała na gardle kolczaste łańcuchy coraz śmielszej i szczęśliwszej paniki.
Mężczyzna zapadał się w piach. Pokonał szmat drogi, przez ten cholerny skrót, który polecił mu zatęchły pijak z ostatniej osady. Piach, z coraz większą odwagą atakował wędrowca, zdzierał z niego całą nadzieję, przypominając o miejscu w kręgu życia.
Niezliczone macki pustyni wżerały się w każdy por ciała mężczyzny, jak wściekłe mrówki rwące mięso na kawałki.
Podróżnik opadł na czworaka i z ciężarem dosiadającej go śmierci, pokonał kilka metrów. Potem, z sapiącym wyciem rozpaczy zatrzymał się i drżącymi kończynami zacisnął garście wrogich ziaren pustyni. Już czarna świeca początku wieczności została mu opuszczona przez ubawioną w siodle śmierć, już ciemny ogień zapłonął na knocie wytopionego z bólu życia tłuszczu. Kosa, rozkraczonej na jego plecach posłanki drugiej strony życia, kusiła go spokojem braku cierpienia następnych chwil. Wisiało przed nim niczym butelka schłodzonego piwa. Śmierć, bezlitosną ręką, wzruszała wizją spokoju duszę podróżnika, który zaciśniętymi dłońmi zabijał garstkę drobin piachu. Widząc jego wolę życia, śmierć zakręciła niecierpliwym tyłkiem na niewygodnym siodle i zeskoczyła na piach z zamiarem przywołania pomocników w sztuce zabijania.
Ten błąd kosztował ją życie.
Podróżnik poczuł, jak z pleców zdjęto mu garb wielbłąda i rozcapierzył skrzypiące paluchy popękanych dłoni. Kucnął i podniósł ręce do twarzy. Dotknął brody, obszukał pola minowe zniszczonych policzków i poprawił szmatę na głowie.
Śmierć znalazła skorpiona i rzuciła go pod kolana podróżnika. Jednak mężczyzna drżąc cały, wsparł się dłońmi o uda i wstał. Zachwiał się i nie wiedząc o zgniecionym skorpionie, ruszył pod suchy wiatr, w którym wywąchał smugę świeżego dymu.
Śmierć zaklęła pod nosem, bardziej zła na swój brak cierpliwości niż na podróżnika, i ruszyła za nim, gotowa wskoczyć w siodło przy najbliższej okazji.
Szeleszczące ziarna pustyni pochłonęły truchło skorpiona.
Podróżnik powlókł się ścieżką dymu, w niewidocznym kierunku, w nieznaną przestrzeń i czas. Zacisnął usta, a zasłonięte oczy zalało światło nadziei na przetrwanie. Zmęczone stopy oznajmiły podróżnikowi o pierwszych drobnych kamykach, wysyłając fale bólu przez grube podeszwy butów do skroni opuchniętej głowy.
Mężczyzna zatrzymał się. Zagubiony w ciemnościach, podniósł głowę i wsysał gorącą pustynię w wyschnięte nozdrza. Ślad zapachu dymu odnalazł go z lekkim powiewem rozleniwionego wiatru.
Śmierć z ciekawością przysiadła na pobliskim kamieniu i zaczęła dłubać w szczerbatych zębach połamanym patykiem dawno zmarłego krzewu.
Podróżnik zrobił kilka niepewnych kroków i ponownie zastygł wąchając świat. Odwrócił się w stronę przesmyku pomiędzy wydmami piachu, który przypominał tętnicę olbrzyma, wypełnioną duszą spalonego ognia. Ruszył, już pewniej stawiając obute stopy na drażniących kamieniach. Dym, wydający ostatnie tchnienia, kierował nim, jak głodnym lwem, który wyczuł odór truchła swojej kolacji.
Jego przeznaczenie odrzuciło zmiętoloną gałązkę i z cichym chrzęstem starych kości ruszyło za nim, wynosząc cierpliwość ponad chęć przemiany.
Tak oboje weszli w tętnicę wąwozu, gdzie nikłe zapachy krwi ognia wskazywały kierunek wędrowcowi.
Nasilający się smród spalenizny wzmógł czujność ślepego podróżnika. Minęło zbyt dużo suchych chwil w potykających się nogach wewnątrz wąwozu. Podróżnik musiał odpocząć i napełnić się rosą życia, aby nie poczuć na barkach znajomych objęć nieukochanej posłanki zmian.
Wędrowiec, mimo naglącej potrzeby dotarcia do celu, postanowił wyjść na zachodzący słońcem grzbiet wydmy. Miał małe szanse na odgrzebanie lub upolowanie wynurzających się o tej porze ze swych siedlisk stworzeń pustyni. Stworzeń pełnych soków życia, które dadzą mu następne godziny kontemplacji życia po tej stronie.
Śmierć westchnęła i machnąwszy ręką, jak cień, ruszyła nieunikniona i pewna zwycięstwa, za powolną postacią.
Podróżnik wspiął się na szczyt góry piachu i zastygł, czekając na zniknięcie słońca, którego ostatnie muskania wyczuwał na zniszczonej twarzy. Słońce powoli oddawało swe łoże nadchodzącej nocy.
Zaczął nasłuchiwać. Cisza, przerywana toczącymi się szmerami samobójczych ziaren piasku, była głęboka i ciemna. Ślepy podróżnik stał, jak pomnik, dumny i nieruchomy, cały skupiony na dźwiękach i zapachach życia nocy. Wiedział, że nie jest sam. Wiedział, że wokół jest mnóstwo istot, dla których był pokarmem, tak jak i one dla niego. Stał tak zadziwiony spokojem przyrody, wciąż cierpliwszy niż siedząca obok śmierć.
Poruszony kamyk wzmógł jego czujność i spiął w nim wszystkie mięśnie. Lekko, prawie niewidocznym ruchem, przechylił głowę, a potem odchylił z powrotem. Namierzał ofiarę jak sparaliżowany na wózku nietoperz. Powtórny zgrzyt turlającego się kamyka i długi chrzęst ciała, ocierającego się o szorstki piach, wywołał na zapuchniętej i spękanej słońcem twarzy grymas zadowolenia. Mężczyzna nie śmiał drgnąć, wiedział że sam jest przynętą dla swojego posiłku.
Szmer ustał i cisza znów trwała w swej chwale, a gwiazdy rozpoczęły swój popis wieczności sprzed miliardów lat, jak trupy, które nie wiedzą, że już nie żyją.
Zmęczone dłonie wędrowca mocniej zacisnęły się na drzewcu laski. Szmer powoli ruszył w jego stronę i gdy zastygł, wysuwając macki termicznych czujek, podróżnik cicho syknął. Szorstkie ciało węża podniosło się gwałtownie w jednej trzeciej długości i uderzyło w nogę człowieka, opadając tuż przed nią ze złamanym i przygwożdżonym do piachu karkiem. Laska lekko drżała od siły wbicia, a jej rezonans był ostatnią przyjemną rzeczą w długim życiu gada.
Śmierć podekscytowana krążyła wokół walczącej pary, wiedząc że jej łowy są pewne.
Wąż owijał się wokół drąga, już nie wydając ohydnych, gadzich dźwięków. Atakował kij, mimo jego zimna i martwoty, całym swoim ciałem. Podróżnik, jak zastygły wulkan, stał w bezruchu, po błyskawicznym uderzeniu, które ratowało jego nadzieję na dalszą wędrówkę. Musiał tak stać jeszcze długą chwilę, by nie paść ofiarą martwych już, ale wciąż śmiertelnych uderzeń kłów gada.
Gdy wąż odpłynął swoją Rzeką Końca Udręki, śmierć pochwyciła jego duszę i włożyła do plecaka, śpiewając pieśń natury, której była częścią.
Mężczyzna, nie puszczając zatopionej w karku węża laski, sięgnął wolną ręką po przytępiony nóż i przytknął go, tuż za laską, ostrożnie omijając bezduszny już, ale wciąż niebezpieczny łeb. Potem nagłym ruchem odciął głowę węża i złapał wijące się truchło, które natychmiast owinęło się wokół jego ramienia. Musiał się spieszyć, bo życiodajna krew z ciała gada szybko wypływała w złaknioną wilgoci pustynię. Piach chłonął radośnie jej smaki.
Wędrowiec szybko przystawił sobie do ust cieknący kran krwi i spijał jego soki, jak najlepsze piwo. Wąż wił się, drgał i nieświadomy swego końca wciąż walczył z nieuniknionym.
Śmierć, która odprawiała niedaleko swoje rytuały, zerknęła na podróżnika i z niesmakiem zapięła pasek swojego pojemnika dusz. Potem, z chytrym uśmieszkiem, podniosła głowę węża i bezczelnym rzutem zadała podróżnikowi cios poniżej pasa. Ten zajęty chłeptaniem nektaru życia, nawet nie zauważył, gdy martwa gadzia głowa odbiła się od jego kolan i stoczyła się w ciemność pleców wydmy.
Wędrowiec wypił w końcu całą krew z tętnic węża. Sapnął z zadowoleniem, usiadł i zaczął oblizywać krople czerwieni ze swej brody i dłoni. Jego szramy i blizny spływały posoką. Sięgnął po porzucony nóż i wypatroszył, a potem oskórował wciąż wijące się cielsko. Wyciął kawałek żółtego mięsa, które od razu zaczął przeżuwać. Lekko skrzywił się, powracając do rzeczywistości nocy.
Posilony i prawie szczęśliwy oddalił się myślami w przestrzeń życia, zaspokajał zmysły pięknem nocy, szemraniem ziaren pustyni, która była w tej chwili jego poddanką. Dłońmi zaczerpnął piasku i przyglądał się przesiewanym komórkom sahary. Bawiła go niestałość jej podstawy, która mimo to potrafiła pochłaniać planety.
Drżący grymas uśmiechu rozjaśnił na moment zmęczone lica podróżnika, a błysk oczu wystraszył przyglądającą mu się śmierć. Jego wnętrze, pełne atomowych diamentów, drążyło ścieżki pełne radości pośród pustki nieszczęścia walczącego po stronie nicości.
Śmierć zadumała się w grozie i zamknąwszy oczy, podziękowała za życie, bez którego nie istniała.
Ślepy podróżnik spokojnie odłożył troski i zasnął na wyniosłej skale, którą przywołał mocą wyobraźni. Krążące nad nim gwiazdy i świetliste dusze ich pochowanych rodzin, z obojętnością mijały leżące na oceanie pyłu ciało podróżnika. Śmierć zdrzemnęła się także, w oczekiwaniu na następny dzień i następnych gości na przyjęciu przemian.
Chłód nocy pozwolił wyjść ze schronów wszystkim drżącym przed żarem słońca. Uczta życia trwała w najlepsze.
*
Przyziemny podmuch rozchylił nozdrza wędrowca. Muskający gilgot śladu zapachu dymu zapalił w jego mózgu pierwszy promień przebudzenia, a nadchodzący brzask podniósł mu powieki. Błysk czarnej dziury źrenicy ogłosił światu jego przebudzenie. Sam pozostał jednak nieruchomy, chłonąc wilgoć osiadłej na nim rosy i czekał aż pory jego ciała i całe ubranie nasycą się jej siłą.
Śmierć przeciągnęła się i szerokim ziewnięciem oznaczyła swój teren. Wszystkie stworzenia zadrżały, drżenie to przypisując porannemu chłodowi.
Ślepy podróżnik otworzył oczy i nasunął na nie zatęchłą opaskę ciemności. Jego siła tkwiła w rozpoznaniu miłości odruchami duszy i zmysłów niepojętych ludzkości.
Wędrowiec zebrał swój dobytek i podpierając się drzewcem wznowił podróż w stronę przywołującego go zapachu. Trup węża, przerzucony przez jego ramię, wędził się w mackach świetlistej wschodzącej gwiazdy.
Za nimi podążyła śmierć.
Skrzypienie piachu zagłuszały grube podeszwy, a toczące się wokół życie z ciekawością zamarzało na chwilę, oceniając szanse i nadzieje na pożarcie energii przechodzącej obok nich postaci. Mężczyzna schylił się i machinalnie zgarnął nieduży kamyk, którym rzucił w zbyt nieokreślonym kierunku, dla zabawy wtrącając swoją jaźń w cud przypadkowości.
Śmierć pokiwała z politowaniem głową, z rezygnacją krążąc wokół wędrowca, którego była jedynym wiernym i wiecznym towarzyszem. Znała jego drwiny na wylot, ale mimo wszystko wciąż nie umiała ich zrozumieć. Często płakała nad losem tych, którzy dążąc w jej objęcia byli zatrzymywani w strasznych chwilach przez oprawców lub zdarzenia, przez własny upór lub dla cudzej rozkoszy.
Zapach ognia nasilał się i nadymał, nawisem lawiny otaczał wędrujące postaci i zapraszał do zabawy w chowanego.
Popękane, stare dłonie podróżnika z mocą zaciskały się na kiju, a jego dziarski krok przyspieszał chwilę spotkania z Niewidocznym. Mijane piachy, skały i krzaki milczeniem potwierdzały regułę niestałości życia. Gdyby wędrowiec przyspieszył, w mgnieniu zdychającej komety rozpadłyby się w pył i odrodziły w nieskończonych odmianach nieskończoną ilość razy. Jednak on szedł ich rytmem, skazując ich czas na zrozumienie w tej przestrzeni. Innym wymiarom rzucał pod nogi błędne równania. Krążący mu na spierzchniętych ustach uśmiech tworzenia zanikał w częstych ekstazach grymasów niszczenia, które były chwilami płodności nieodstępującej go kulawej postaci.
Tsunami dymu uderzyło w idących z siłą szarżującego byka. Fala smrodu i pięknych woni jednocześnie zmieszała się w ich nosach. Zza załomu wydmy, wśród cieni skał, ciemna postać grzebała rozżarzonym patykiem w ogniu palonego łajna hien. Od czasu do czasu wrzucała tam kwiaty pustynnej róży z obrzydzeniem cofając swą czerń.
Ślepy podróżnik zatrzymał się.
Śmierć zamarła.
*
Zmarszczki głębokiej wiedzy wyrzeźbiły na czole wędrowca mapę mądrości. Zacisnął kłykcie na starym drzewcu, a jego lewa, obuta w but zawodowca stopa podniosła się i po chwili opadła krok dalej. Za nią ruszyła druga.
Śmierć z fascynacją zamarłego postumentu, obserwowała głębią swych oczodołów powolny ruch podróżnika, który wzbijał mocnymi stąpnięciami miriady ziaren piachu, ginące pod ich uderzeniami. Zmiany rzeczywistości, wirami umierających wszechświatów, oddzielały życie od opok nienaruszalnych dotąd zasad.
Wędrowiec zbliżał się do ciemnicy wśród odwiecznych skał, której cień zamiatał światło rozpalonych cząstek ognia. Zapachy i smród wymieszały się w różano – gnilny odór wojny.
Ciemność podniosła wzrok i swym wychwytującym każdą cząstkę światła okiem, zmierzyła zbliżającą się postać, jak kobra przyszłą ofiarę. Ślepy podróżnik nie zwolnił. Trzymał tempo rozbijanych w puch atomów, zdawał się płynąć w stronę ogniska. Odległość w powolnej agonii kurczyła się, jak wysychająca glizda na rozgrzanym asfalcie.
Gdy stanął przy ogniu, naprzeciw niego ziała pustka, wsysająca iskry jasności z sykiem zastygającej lawy.
Skamieniała śmierć zderzyła się ze świadomością unicestwienia lub istnienia.
Wędrowiec trwał nad ogniem. Toczył niepojęty dialog z przeciwnym mu tworem. Drgania mięśni twarzy, falowanie fałdów skóry i zbielałe palce, zaciśnięte na miażdżonym kiju, świadczyły o potędze rozmowy. Ciemność pulsowała jeszcze większą głębią. Falami rozpaczy odbijała komunikaty, rozbijała i budowała argumenty niepojętej metafizyki i negocjowała zyski z ustalanych warunków przejścia.
Trwali tak cały dzień. Piachy i wiatry wokół nich, tworzyły miraże i piękne ulotne rzeźby. Śmierć nieruchoma czekała na swój los, a w ogniu wciąż kotłował się mętlik zmieszanych uczuć.
Gdy zaszła gwiazda, a na niebie rodziły się jej siostry, wędrowiec powolnym ruchem ściągnął opaskę z oczu i wrzucił w ogień. Chwilę później, popiół ze spalonej szmaty, zawirował w powietrzu i Ciemność wessała go w siebie otwierając Bramę Prawdy.
Podróżnik wstąpił w ognisko, przekroczył je w chwale i wszedł w tunel ciemności. Śmierć, uwolniona z okowów paraliżu, ruszyła za nim w pośpiechu i w ostatnim błysku światła, upolowała spadającą w piach łzę z odkrytych oczu wędrowca. W końcu zrozumiała bezkres otchłani życia i swą z nim wieczną udrękę.
Tuż przed nią, lekko przygarbiony kark podróżnika znikał w przejściu do światów mniejszych, które sam stworzył, a dając im wolną wolę, nie wnikał w ich istnienie.
Do dzisiaj.
*
Wszechświaty rozpaliły ogień pustyni. Jej ziarna topiły się w żarze rozpoczętej tragedii. Życie wszystkich poziomów, na wszystkich pionach i skrętach Ogromu, mogło zabić wędrowca.
Śmierć zanikała za malejącą postacią, która wkraczała w Bramę Prawdy.
*
Echo wyczynowych butów pulsowało na ścianach otwierającej się jaskini. Pierwotny błysk światła wszechświata pierwszego ziarna pustyni, uderzył w oczy wędrowca.
Zobaczył.
Jak na mój gust – zdecydowanie za dużo poezji w tej prozie.
Powolne uwalnianie resztek płynów z ciała, którego nieuchronność zaciskała na gardle kolczaste łańcuchy coraz śmielszej i szczęśliwszej paniki. – Nad wieloma zdaniami trzeba się długo zastanawiać, żeby zrozumieć, o co w nich chodzi, ale z tego nie zrozumiałam nic.
Język podróżnika wysunął się z opuchłej jaskini ust i pozostał tak, spękany ze zgrozy nadchodzącego końca,
Śmierć z ciekawością przysiadła na pobliskim kamieniu i zaczęła dłubać w szczerbatych zębach połamanym patykiem dawno zmarłego krzewu.
Trzymał tempo rozbijanych w puch atomów, zdawał się płynąć w stronę ogniska.
I tak dalej. Część z tych zdań jest bardziej zgrabna, część mniej, część w ogóle. Ale niektórym nie sposób odmówić pewnej urody. I gdybyś wyłuskał kilka tych ładniejszych, ozdobił nimi tekst – mogłoby być całkiem ciekawie. Ale jeżeli cały tekst jest stworzony z tego typu przekombinowanych zdań… Dla mnie to okazało się bardzo męczące. Rozumiem, że chciałeś malować słowami. Jednak ja nie widzę obrazów, jeżeli muszę się skupić na analizie zdań.
Wzniosłość i głębokość przekazu poraziła moje szare komórki, więc jestem zmuszony zapytać: o co w tym chodzi?
Zgadzam się z przedpiścami. Co Poeta chciał przez to powiedzieć?
Babska logika rządzi!
Już ten tekst kiedyś czytałem. To “proza”, udająca “poezję”, albo poezja udająca prozę. A wszystko razem udaje literaturę w towarzystwie dziwacznych metafor. Według mnie to rzadki przypadek wyrafinowanej grafomanii. Pozdrawiam uprzejmie.
No to jest zdecydowanie ten typ literatury, po której Feliks W. Kresio by sobie radośnie pojeździł. ;)
And one day, the dream shall lead the way
Dziękuję wszystkim za słuszne uwagi. Tekst ten nie był nigdzie wcześniej publikowany. Daliście mi dużo do myślenia i nauki. Pozdrawiam Wszystkich.
Ten, albo bardzo podobny tekst zatytułowany był – “Bezimienny”. Podobna wędrówka na pustyni i upolowanie węża, oraz ślepota wędrowca.
Ja się przyłączam do powyższych komentarzy. Na start lepiej próbować pisać opowiadanie za pomocą prostszych i bardziej rzeczowych zdań. Nie mówię, że należy odciąć się od używania bardziej złożonych środków stylistycznych – ale raczej stosować je z umiarem, tj. żeby czytelnik poczuł raczej trafność, dajmy na to, metafory, aniżeli został zalany ich ilością ; )
I po co to było?