- Opowiadanie: Dzikowy - Jazgot

Jazgot

Opko powstało po wysłuchaniu samozwańczych umilaczy niedzielnego popołudnia i oglądnięciu nędznego serialu kryminalnego prod. PL.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Jazgot

Jazgot. Trudno byłoby nazwać to inaczej. Tadeusz nie znajdował innego określenia. Nie uważał się za melomana, czasem włączył sobie Zetkę lub Złote Przeboje. Potrafił rozpoznać Szopena, jeżeli ktoś grał na fortepianie. Gdy grała orkiestra ze skrzypcami i dyrygentem, to najprawdopodobniej był to Mozart. Na patrolu nie bardzo miał czas na słuchanie muzyki, dlatego nie uważał się za eksperta.

Stojący na estakadzie nad Wisłostradą grali zupełnie inną muzykę. Tuby, w które dęli trzej tędzy mężczyźni o ciemnej karnacji, wydawały rytmiczne pum pum pum. Stojący obok wysoki chudzielec wygrywał na trąbce głośne tremola, nie trzymając się rytmu dyktowanego przez basowe instrumenty. Kakofonii dopełniały saksofony i puzony. Jedynie waltornia brzmiała aksamitnymi nutami, gryząc się z barwą pozostałych instrumentów, raczej podkreślając niż uzupełniając ich ostre brzmienie.

Tadeusz wiedział, jak skończy się ten koncert. Widział to nie po raz pierwszy. Tak po prawdzie, stał w tym miejscu już czwarty raz. Cztery lata. Nawet pięć, jeżeli liczyć ten pierwszy przypadek, kiedy wezwano go przez radio do samobójcy potrąconego przez samochód. Koncert to i owszem, pierwszy raz, ale piąte samobójstwo, drugie zbiorowe. Zawsze w tym samym miejscu, zawsze dwudziestego czwartego kwietnia. Dokładnie co rok.

– Pięć lat – mruknął pod nosem.

– Co pan powiedział? – spytał jeden z gapiów, których z każdą chwilą przybywało. Wysiadali z zaparkowanych nieprawidłowo samochodów i z autobusów miejskich zatrzymujących się na nieodległym przystanku. Poza tym przystawali i zadzierali głowy biegacze, rowerzyści oraz spacerowicze, bo pogoda była piękna. Zupełnie inna niż przed rokiem.

– Nic – odpowiedział. – To już pięć lat od pierwszego samobójstwa. Zbierają się tu co rok. Dokładnie co rok. Zawsze dwudziestego czwartego kwietnia i zawsze skaczą pod koła samochodów.

Czuł, że musi się wyżalić, zwierzyć. Miał słuchaczy – anonimowych w rosnącym tłumie, przypadkowych ludzi, których pewnie nigdy więcej już nie spotka. Czekał na negocjatora wysłanego z Komendy Wojewódzkiej, więc miał trochę czasu.

– Pięć lat temu zabił się tu młody facet. Skoczył z estakady.

– Trochę nisko – zauważył zarośnięty hipster, wskazując żałosną, jak na taką próbę, wysokość konstrukcji.

– Tak – Tadeusz przytaknął – ale skoczył wprost pod koła samochodu. Miałem prowadzić śledztwo. Ustaliłem, że ten mężczyzna rok wcześniej, dokładnie rok, przeżył wypadek, w którym zginęła jego żona. Uderzył samochodem… o, w tę tam podporę. Pewnie nie mógł sobie tego wybaczyć i postanowił ze sobą skończyć. Rok później, dokładnie rok, z estakady rzucił się kolejny samobójca.

– Też zginął? – spytała z powątpiewaniem niska dziewczyna w koszulce ze spranym portretem Cobaina.

– Zginął. Uderzył w niego przejeżdżający samochód, jak rok wcześniej. Ten, co zginął, to był kierowca, który zabił pierwszego samobójcę. Też pewnie nie mógł sobie wybaczyć.

– Mogliście zamknąć ruch – zaproponował hipster.

Co on? – pomyślał Tadeusz – Ma mnie za głupka?

– Zamknęliśmy, ale nie pomogło. Po tamtym drugim skoczku byliśmy przygotowani. Bramki stanęły po obu stronach, zablokowaliśmy nawet zjazdy, żeby całkiem zatrzymać ruch. Radiowozy patrolowały okolicę, śmigłowiec szukał dziwnie zachowujących się ludzi. Nie pomogło – podsumował po chwili budującego napięcie milczenia, rujnowanego przez ciągle hałasującą orkiestrę. – Nagle tam, przy barierce, pojawił się facet. Pamiętam go jak dziś. Kierowca, od którego spisywałem zeznania rok wcześniej. Dokładnie rok. Oczy miał… wilcze. Pełne dziwnego blasku i napięcia. Patrzył przez chwilę prosto na mnie i skoczył.

– Zginął?

– Nie od razu. Skoczył, krzyknął w chwili uderzenia o asfalt, dreptał dziwnie, jakby tango tańczył, a potem padł na plecy, trzymając się za nogę w kostce. Chyba ją skręcił. Podbiegliśmy do niego, ale nie zdążyliśmy. Zupełnie bezgłośnie nadjechał…

– Kolejny samochód! – przerwała dziewczyna z Cobainem.

– Nie. Wiking na rowerze. W hełmie z rogami i w futrzanym kubraku. Miał brodę i warkoczyki… No, wszystko miał jak wiking. Dotarł do skoczka pierwszy. Rzucił rower i podbiegł do leżącego. Chyba chciał mu pomóc. Facet, gdy go zobaczył, dostał zawału. Nie udało się go uratować.

– Może to miejsce jest przeklęte? – zaproponowała dziewczyna z dredami, w które wplotła różnokolorowe wstążki.

– Też tak myślę – przyznał policjant. – Ale góra uznała inaczej. Stwierdzili, że nie ma żadnej serii. Że tylko mało prawdopodobny, ale zbieg okoliczności. Dwóch samobójców, lecz trzeci to przecież zupełnie inna kwalifikacja. W końcu gdyby nie ten wiking, to skoczek by przeżył. Prokuratura umorzyła śledztwo. Za to ja przyjechałem tu rok później. Dokładnie rok. Na estakadzie stał wiking. Bardziej zarośnięty i rozebrany do pasa, niemniej z pewnością ten sam. Do dziś mam przed oczami jego twarz i dziwne, taneczne gesty. Pobiegłem od razu w jego stronę, ale nie zdążyłem. Skoczył i po sekundzie zniknął mi z oczu. Straszny widok. Mały busik rozciągnął go po asfalcie. Róg odpadł od hełmu, warkocze się rozplątały, a topór połamał na kawałki. Zrobiony był z jakiejś pianki, nie stalowy. Wtedy zyskałem pewność, że to klątwa.

– I co dalej, panie władzo? – spytał ubrany w poplamioną marynarkę bej z wielokrotnie połamanym nosem. Tadeusz musiał się hamować, żeby go nie spisać. Skrzywienie zawodowe.

– Później mnie zdegradowali. Niby redukcja etatów, ale ja i tak wiem, że chodziło o tego wikinga. Klątwa zabiła tańczącego wikinga-cyklistę, który pomógł facetowi ze skręconą kostką przenieść się na tamten świat. Nikt mi nie uwierzył. Chodziłem do kolejnych przełożonych, coraz wyżej, coraz dalej, aż do ministerstwa. Nikt nie chciał się ze mną zgodzić, że śmierć wikinga na Wisłostradzie była skutkiem klątwy, że to samo powtórzy się za rok. Dokładnie rok. Zamiast tego posłali mnie z powrotem na ulicę, pensję obcięli.

– A co z busikiem? – Starsza kobieta w ortalionowym dresie z kijkami do nordic walking przysłuchiwała się z zainteresowaniem.

– W busiku byli kierowca i troje pasażerów. Zginęli rok temu. Dokładnie rok. Cała czwórka stanęła przy barierce, chwycili się za ręce i skoczyli wprost pod koła autobusu, którym podróżowała bałkańska orkiestra dęta. O, ta tam. – Tadeusz wskazał hałasujących grajków. – Ten niby dyrygent to kierowca autobusu. Biedny facet. Próbowałem go namówić, żeby zaszył się gdzieś, zniknął przynajmniej na rok i dzień, dokładnie rok i dzień, aż minie dwudziesty czwarty kwietnia, ale był tak wstrząśnięty, że nic do niego nie docierało. Znowu spróbowałem zainteresować górę, też bezskutecznie. Dopiero teraz, gdy już jest za późno, zareagowali. Mają przysłać negocjatora. – Wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu.

Zakończył swoją opowieść i spojrzał w stronę muzyków. Wykonywana przez nich melodia straciła tempo, stała się minorowa. Grajkowie coraz częściej gubili rytm, wskakiwali niespodziewanie z opóźnieniem i niewprawnie starali się dogonić pozostałych. Bezskutecznie. Słychać było, że cały utwór zwalnia. Grając, mężczyźni powoli przemieszczali się w stronę krawędzi ulicy i niskiej barierki. Tadeusz czekał na ich skok ze spokojem. Jak weteran, który niejedno już widział. Nagle za plecami usłyszał pojedynczy zaśpiew policyjnej syreny i pisk opon. Pustą ulicą nadjechał radiowóz, z którego wysiadł mężczyzna z modnie ostrzyżoną brodą i w równie modnych okularach przeciwsłonecznych.

– Tadeusz Muszyński – Policjant przedstawił się pierwszy i podał dłoń do powitania.

– Dziękuję za informację. Zaraz zajmę się skoczkami. Krzysiek jestem – odpowiedział negocjator i szybkim krokiem poszedł w stronę orkiestry. – Panowie! – krzyknął, starając się przebić głosem przez kakofonię instrumentów. – Panowie! Chcę porozmawiać!

Pełniący funkcję dyrygenta kierowca autobusu ścisnął palce wskazujące i kciuki, wykonując jednocześnie dłońmi pętle – nakazując ciszę. Instrumenty zamilkły.

Tadeusz i gapie stali w bezpiecznej odległości. Widzieli jak elegancik w okularach mówił coś, gestykulując, do kierowcy. Ten tłumaczył reszcie zespołu, a potem odpowiadał negocjatorowi. Rozmowy nie słyszeli – słuch nadal mieli otępiały. Po kilku minutach zespół z kierowcą odeszli od krawędzi i ruszyli wolnym marszem w stronę mostu, grając jednocześnie któryś z hitów Bregovića. Negocjator wrócił do policjanta.

– No, to czarna fala skończona. Zgodzili się skoczyć do rzeki. Tam nie będzie żadnego samochodu, prawda?

– Prawda – przytaknął Tadeusz z uczuciem ulgi, ale też z pewnym żalem. Wiedział, że i tak pojawi się tu za rok, dokładnie rok, żeby sprawdzić, czy klątwę udało się przełamać. Negocjator zaproponował, żeby wszyscy przeszli w stronę rzeki.

– Tu niedaleko jest ładna plaża. Będzie z niej dobry widok – zaproponowała staruszka w ortalionie. Tłum ruszył w stronę chaszczy.

Rozjechaną kołami quadów piaszczystą plażą, częściowo zarośniętą kępami rachitycznej trawy i pokrzywionymi drzewami, dotarli do brzegu. Patrzyli jak orkiestra dochodzi na środek mostu. Docierające do gapiów dźwięki były coraz cichsze. Zlewały się teraz z szumem jadących górą samochodów. Pierwsi samobójcy przechodzili już przez barierkę i pojedynczo wskakiwali do mętnej wody. Silny prąd porywał ich od razu. Niektórych jeszcze przez moment dało się dostrzec nad powierzchnią, ale po chwili znikali i tylko instrumenty lśniły złotym blaskiem na spienionej wodzie. Coś jeszcze grało, ale może to był omam?

***

Constatnin Lazăr ostatkiem sił trzymał się wiernego towarzysza tylu lat ćwiczeń, koncertów, tego sprawcy bólu pleców, drętwienia policzków i warg. Tuba unosiła się na powierzchni. Muzyk chwycił się jej jak tratwy. Po skoku zachłysnął się i to porządnie. Teraz kaszlał, z wysiłkiem próbował zaczerpnąć powietrza. Rozejrzał się. Nadal sunął środkiem nurtu. Słabnął od zimna i wysiłku. Miał tu zginąć? No cóż, może to nie Dunaj, ale przecież też rzeka. Obrócił instrument tak, żeby ustnik znalazł się przy jego wargach. Przyłożył zimny metal do ust i spróbował dmuchnąć. Wydobyć dźwięk i umrzeć. Nie dał rady. Poczuł uderzenie w kark.

Wioślarz też poczuł wstrząs. Odwrócił się i spojrzał za siebie. Obok kajaka na powierzchni wody unosił się lśniący w promieniach słońca instrument.

Koniec

Komentarze

Nieźle się czytało, ale jakoś nie porwało. Nie potrafię określić, czego mi brakło. Może zaskakującej puenty?

Babska logika rządzi!

A mi niczego nie brakowało. Fajny tekst. Nie wiem, czy zostanie w glowie na dłużej, ale czytało się przyjemnie.

https://www.martakrajewska.eu

Dobre opowiadanie. Co prawda, kiedy wskoczyli do rzeki, obstawiałem barkę albo jakiś stateczek turystyczny (wtedy to byłoby trupów, że hej!), ale wioślarz też jest ok. Dziękuję, Autorze, za miło spędzony czas przy Twoim opowiadaniu.

Pozdrawiam

 

Mastiff

Czytało się nieźle, do końcówki. Policyjny negocjator widząc samobójców, zamiast działać, każe im przejść i skoczyć do rzeki? Za bardzo odjechane jak na starającą się trzymać rzeczywistości wcześniejszą historię i, jak dla mnie, popsuło efekt.

Zakończenie przewidywalne, ale tekst ogólnie bardzo ciekawy. Przerysowany, nieco groteskowy (ach ten czarny humor! sposób na przełamanie klątwy i tekst staruszki zabiły mnie szczególnie).

Tak jak Bellatrix, uderzyło mnie działanie negocjatora.

Ale punkcik i tak się należy ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

A mnie akurat najbardziej spodobało się właśnie zachowanie negocjatora i nagły skręt tekstu w stronę groteski. Lubię takie klimaty. :)

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

A mnie akurat najbardziej spodobało się właśnie zachowanie negocjatora i nagły skręt tekstu w stronę groteski. Lubię takie klimaty. :)

Mi też się podobał, ale mimo wszystko średnio pasował do reszty.

Chociaż z drugiej strony – zaskok był :P

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Przeczytałem, nie nudziłem się podczas lektury, ale zakończenie mi nie pasowało.

Hej ho!

Sorry, taki mamy klimat.

Fajnie napisane, ale nie zachwyciło mnie. Podobnie jak większość spodziewałam się trochę innego finału. Pzdr:)

Każdy koniec daje szansę na nowy początek...

Zgrabnie napisane, wciągające i na swój sposób zabawne. Ciekawy jestem, co potem wykombinują by zwalczyć plagę skaczących z mostu. :D

Ha! A mnie pointa się podobała :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Makabreska, negocjator pierwsza klasa – no i ten wioślarz, biedaczek-kajaczek ;-) Zabawne. Ale może ja mam skrzywiony gust, kto wie?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Plus:

 

Styl – dobrze się to czyta.

 

Minusy:

 

„Jazgot. Trudno byłoby nazwać to inaczej. Tadeusz nie znajdował innego określenia.” – Trzecie zdanie wydaje się zbędne.

 

„Potrafił rozpoznać Szopena, jeżeli ktoś grał na fortepianie. Gdy grała orkiestra ze skrzypcami i dyrygentem, to najprawdopodobniej był to Mozart.” – „grał” i „grała” blisko siebie.

 

„– No, to czarna fala skończona. Zgodzili się skoczyć do rzeki. Tam nie będzie żadnego samochodu, prawda?” – Czyli po prostu mają zmienić miejsce śmierci?

Przeczytałam bez najmniejszej przykrości, a nawet z pewnym zadowoleniem, bo lubię takie absurdalne opowiastki, jednakowoż czuję pewien niedosyt, jakby czegoś brakło, może fantastyki…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Misia rozśmieszył lekko ten odjechany absurd. Może o to chodziło?

Nowa Fantastyka