- Opowiadanie: Dzikowy - Hajer

Hajer

Szorcik machnąłem na konkurs. Nie wysłałem, bo zapomniałem o terminie i w ogóle byłem mocno zajęty.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Hajer

Są różne rodzaje ciemności. Jest ciemność przynosząca ulgę, kiedy wchodzi się z rozpalonego słońcem dworu do familioka wypełnionego radosnym krzykiem dzieci i słodkim zapachem ciapkapusty. Ciemność rozpraszana światłem sączącym się przez małe łokna, obiecująca kąpiel, wypoczynek, sen po wyczerpującej szychcie. Ciemność wlewająca w serca uczucie miłości Hajnela do Nyśki i do dziecków – Antka, Trudy i Mici, rozgrzewające uczucie przyjaźni całej rodziny do mnie.

Jest też ciemność wiosennego chłodnego świtu. Szara i wilgotna, wypełniona chrapaniem, kaszlem, szelestem pościeli. Zwiastująca pobudkę i długi, pracowity dzień.

W końcu jest też mrok przodka. Lepki, smolisty, wypełniony wirującymi płatkami węglowego pyłu, pochłaniający wątłe światło taszlampy. Ta z kolei ciemność pachnie potem i naftą w czasie pracy, tejem i klapsznitą z fetem w przerwie. Rozbrzmiewa stukotem narzędzi, piskiem pordzewiałych kół rolwagi.

Właśnie się przekonałem, że jest jeszcze jeden rodzaj ciemności.

 

Nie było żadnego ostrzeżenia, żadnego sygnału. W jednej sekundzie Hajnel wiertał w miejscu wyznaczonym przez hajera, w następnej rzucił się na kolana i przykrył mnie ciałem. Lampa upadła. Toczyła się uderzana bryłami wyngla, w końcu zgasła. Ja też zgasłem i Hajnel zgasł.

Ocucił mnie ból w barku. Nie mogłem się poruszyć, dlatego tyłem głowy pomacałem, co mnie przygniata. Był to kawałek drewna grubości mojego tułowia. Kilka razy zamrugałem, starając się pozbyć drażniącego pyłu z oka, i rozejrzałem się, na ile mogłem. Wtedy właśnie przekonałem się, że może istnieć jeszcze gorsza ciemność.

Przyjaciel się nie poruszał. Krzyczałem do niego, na ile pozwalały przygniecione płuca, ale nie odpowiadał. Wytężałem słuch, ale nie słyszałem oddechu, tylko stukanie opadających pojedynczych kamieni i szelest osypującego się miału i kurzu. Poza tym nic. Tylko ciepło, wilgoć i ból promieniujący od przygniecionego stawu. Szok powoli mijał. Zastąpił go strach. Co ze mną będzie, zastanawiałem się, a narastająca rozpacz tłoczyła łzy do oczu.

Czułem, że tu umrę. Może nie od razu, ale w ciągu najbliższych kilku dni z pewnością. Pewnie nawet wcześniej. Najpierw będzie odwodnienie. A nie, jednak nie odwodnienie. Mogłem dosięgnąć powierzchni kałuży gromadzącej się pode mną. Czyli głód. Unieruchomiony nie mogłem nawet skrócić męki. Uderzyć głową o ścianę, z rozpędu uderzyć o stos węgla i wywołać kolejną lawinę, wsadzić głowę między kawałki drewna i skręcić sobie kark. Może poziom wody podniesie się na tyle, że utonę? Zawsze to minuta męczarni zamiast tygodnia.

 

Do tej pory miałem udane życie. Nie idealne, ale przecież ideały nie istnieją. Może w legendach i bajkach, które Hajnel opowiadał dzieciom zawsze po powrocie z mszy, gdy Nyśka szykowała obiad. Słuchałem ich w milczeniu. Głos przyjaciela był wtedy taki spokojny i pogodny. Próbowałem nawet dodawać swoje trzy grosze, przerywałem, wtrącałem uwagi. Czasami dzieci odwracały się wówczas w moją stronę. A może jednak idealne życie istnieje? Przynajmniej idealne dzieciństwo. W granicach rozsądku, oczywiście. Wystarczyło mieć ojca, który jest dobrym człowiekiem, matkę, która mądrze kocha, i rodzeństwo, z którym można spędzać czas na zabawach i gonitwach. Wtedy pieniądze nie są potrzebne. Ja miałem gorzej. Pamiętam nawet chwilę swoich urodzin. Z wysiłkiem przedarłem się na świat tylko po to, żeby znaleźć się w niewoli. Właściciel od pierwszego dnia przyzwyczajał mnie do roli, którą miałem pełnić. Jedno zadanie, jeden cel – ostrzegać. Nie głodził nas, tyle dobrego, ale pasożytów nie usuwał, nie czyścił, miejsca dawał tylko tyle, że mogliśmy zrobić dwa kroki. Nie miałem chwili prywatności, dopóki nie trafiłem do rodziny Hajnela.

Ańcla, którą mi urządził, była większa od jakiegokolwiek pomieszczenia, w jakim kiedykolwiek się znalazłem. Nie mógł oddzielić mnie ścianą, ale na noc za każdym razem dekował ją płachtami materiału, żebym miał trochę spokoju i prywatności. To więcej niż mógł zapewnić dzieckom – cała rodzina spała w jednej izbie na wygniecionych starych nynokach.

Pracowaliśmy razem od kilku miesięcy. Na początku męczył mnie hałas, dusił pył, ale się przyzwyczaiłem. Przyzwyczaiłem się do dziecków, nawet do Trudy, która koniecznie chciała się ze mną bawić, szczególnie gdy starałem się zdrzemnąć po szychcie. Po jakimś czasie poprzołem tej ciekawskiej dziołszce, teraz zapewne półsierocie.

W oddali coś mignęło. Jakieś światło, ale chłodne, jak bliza za łoknem. Przez chwilę przyglądałem się, pewien, że to ułuda. Ale nie! Błękitny ognik rósł z każdą chwilą. Po kilku sekundach dostrzegłem cienie biegające po ścianach, a także znikającą i pojawiającą się regularnie białą szatę mężczyzny trzymającego tę niezwykłą karbidkę. Bujał się na jedną stronę, gdy robił krok. Podchodził. Był coraz bliżej, ale nadal nie wydawał żadnego dźwięku. Obute w sandały stopy pewnie opierał na rumowisku. Teraz widziałem już całą jego sylwetkę. Starcza twarz, ale pogodna, z oczami żywymi i wypełnionymi niezwykłym blaskiem, ogromny nos, a poniżej broda spływająca do pasa, jeszcze bielsza od szaty z szorstkiego płótna, przepasanej sznurem konopnym. Z pleców zwisała mu wytarta i zniszczona wandertasza. Był chudy. Garbił się, jakby od wielu lat przemierzał niskie chodniki i przodki. Latarnię trzymał na kiju, przez co bujała się razem z nim, rzucając na ściany i strop migotliwe błyski, odbijające się od czarnych kryształów, tonące w bocznych korytarzach. Mężczyzna uśmiechał się, ale jakoś dziwnie. Nie odzywałem się, dopóki nie podszedł i nie klęknął. Sięgnął dłonią po przygniatający mnie kawałek drewna, ale po chwili cofnął ją, jakby zaskoczony własną reakcją.

Patrzył na mnie, a potem odwrócił wzrok, wzdychając bezgłośnie.

– Co tu robisz, ptoku? – spytał. – Twoje miejsce jest na niebie, nie pod ziemią. Furgać tobie z cilipami, nie wyngiel fedrować.

– Pomożesz? – poprosiłem. Promyk nadziei, wątły jak płomień w karbidce, znów się pojawił.

Starzec westchnął bezgłośnie, ale się nie odezwał.

– Kim jesteś? – spytałem, nie doczekawszy się odpowiedzi.

– Ja? Kim ja? Ja jestem… tutejszy – odpowiedział po chwili zastanowienia. – Ale co tu robisz, ptoku?

– Hajnel zabierał mnie na szychtę. Codziennie powtarzał, krusząc brot i ćwibaki, że kiedyś uratuję mu życie. Ale nie uratowałem, prawda?

Brodacz pokręcił głową.

– Ja też mu nie uratowałem. Tak był styrany, że mnie nie łoboczył.

– Mogłeś krzyknąć, zawołać. Ja też cię nie widziałem.

– Nie słyszą mnie. Czasem widzą, gdy bardzo tego potrzebują, ale nigdy nie słyszą – wytłumaczył.

– A ja? Czemu ja ciebie słyszę? – spytałem.

– Bo ty już prawie też tutejszy. Zostanę z tobą, a ty potem zostaniesz ze mną. – Nie było to pytanie, raczej stwierdzenie. – Klotka zgnieciona, skrzydło złamane. Nie ujdziesz stąd, ptoku.

Czyli nie było nadziei, ale przynajmniej nie byłem sam. Mężczyzna wetknął kij w rumowisko i usiadł tuż obok mnie. Broda bujała się tuż przed moim dziobem. Zaczął śpiewać.

A ty ptaszku, kręgulaszku,

po tej dąbrowie,

rozpuściłeś złote piórka

po swojej głowie.

Warszawa, lipiec 2014 r.

 

Koniec

Komentarze

Oj, jakie to smutne :-( i ładne… Taki trochę “Łysek z pokładu Idy.”  Wzruszył mnie bardzo ten tekst, bo krzywda zwierząt działa na mnie bardziej niż ludzka.  Ogólnie unikam smutnych historii, bo ich bardzo nie lubię, ale to opowiadanie ma sporo wdzięku i ciepła, dlatego mi się podoba. Przeczytałam już kilka Twoich tekstów, masz wyobraźnię,  wrażliwość i poczucie humoru, które do mnie trafiają.

Dobre, dopiero po przeczytaniu zorientowałem się, że opowiadanie jest pisane z perspektywy ptaka. Nie pasuje mi jednak stylizacja. W niektórych miejsca jest natłok regionalizmów, w innych nie ma ich prawie wcale i przez to trudno było mi “poczuć” tekst. Poza tym jest OK.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Ach, ach, panie Dziku, prawie Nowy.

:)

Nie no, nie powiem, całkiem, całkiem.

A niezmiernie rzadko kalam się komentarzami.

Tak chyba najlepiej z mojej strony.

 

Teraz odniosę się do stylu, nie treści

 

Stylizacja, po chybciku, niestety momentami razi. Nawet, zapewne, laików.

Mamy więc płatki węglowego pyłu, pochłaniający wątłe światło taszlampy.

I zaraz potem: wyngiel.

Trza wybrać: wyglowego lub węgiel.

 

Górnośląska stylizacja, trochę przypomina platynowłose dziewczę, z nagim, wielkim biustem, w tradycyjnej śląskiej spódnicy i fartuszkiem w kwiatuszki ;)

Jeśli wiesz o co mi chodzi…

 

 

 

Pan Wysokiego Domu

Hej,

dzięki za komentarze. To była pierwsza ever próba stylizacji na cokolwiek. Sam jestem niezadowolony, szczególnie że nie chciałem rezygnować ze swoich manieryzmów. Cieszę się, że opinie są zbieżne z moją. Trzeba wrócić do opowiadania historii po prostu i odpuścić sobie udawanie.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Ciekawie się czytało, mimo że niektórych słów nie rozumiałam. Ciągle kombinowałam, kim też może być narrator. Spodobało mi się, jak ciągle podsuwasz nowe tropy. :-) Jak się okazało – ciekawa perspektywa.

Babska logika rządzi!

W połowie narrator był dla mnie jasny – choć przyznam szczerze, myślałem, że brał go na grubę na gaz, żeby śpiewał. I z początku podejrzewałem narratora o gołębiowatość, ale te złote pióra sugerują jednak kanarka…

 

Stylizacja – dobry, bardzo dobry pomysł, ale niekonsekwentna. Kanarka, który szprecha po ślunsku i po szychcie by kimnoł, jeszcze żech nie widzioł. I ujrzał to Psycho i powiada ci, że to jest dobre. :-)

 

Ja bym sugerował wyrównać niekonsekwencje stylizacyjne (Pan podał ci przykład węgla/wyngla), a ochotnym podrzucić linka do słownika gwary. Wiesz, żeby dziewczyny wiedziały, co znaczy “szpetna jak przodek po wystrzale” ;-) Nie zaorać po całości, tylko to co wprowadziłeś gwarą – wszędzie gwarą, a resztę narracji zostaw.

 

Aschenbechera podaj, skiepuję. ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ładna i smutna opowiastka.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Powalcz ze stylizacją, warto spróbować, bo sam pomysł, żeby kanarek mówił w ten sposób – świetny, szkoda byłoby to stracić. Podoba mi się – jak zwykle :)

Pomysł wielce mi się podoba, czytało się bardzo miło. Trochę się gubiłem w tej gwarze, ale taki urok stylizacji, nikt mi nie broni zajrzeć do jakiegoś słownika. ;) Nie wiem czemu, ale doszukiwałem się w obecności ptaka w kopalni funkcji alarmującej. Koniec rzeczywiście smutny, ale pociesza mnie to, że ptaszyna wiodła dobry żywot. :) Idę szukać innych Twoich opowiadań!

Bardzo fajna stylizacja. Ciekawa i nie uniemożliwiająca zrozumienia tekstu. Nie do końca co prawda pojmuję, dlaczego ptak mówił po śląsku, ale może te ptaki na południu kraju po prostu tak mają. Bardzo udany tekst.

Powtórzę już powiedziane, bo nie znajduję lepszych słów – ładne, smutne.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, ja też: ładne i smutne.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka