- Opowiadanie: zygfryd89 - Odcienie bieli, część 9 z 9

Odcienie bieli, część 9 z 9

Ostatnia część. Jestem szczęśliwy, że udało mi się opublikować całość. Grubo ponad milion znaków :) Paru osobom coś obiecałem, a więc dedykuję ten ostatni fragment wszystkim, którzy poświęcili mój czas na zapoznanie się z powieścią.

 

Moim znajomym ze studiów:

- Grzesiowi – który czytał rozdział po rozdziale w miarę powstawania w wersji tak niedopracowanej, że do dziś się zastanawiam, jak nie przypłacił tego stałym uszczerbkiem na zdrowiu

- Oli – która czytała w tym czasie “Carrie” Kinga i stwierdziła, że moja podoba jej się bardziej

- Tomkowi – który też jest tu na portalu i który dał pierwszy komentarz pod pierwszą częścią

 

Mojej siostrze Żanecie i jej koleżankom Edycie i Monice – za najbardziej pozytywne recenzje.

 

Piotrowi, który zostawił sobie wydruk wersji beta na wypadek, jakbym został sławnym pisarzem, a mimo to nie chce czytać moich kolejnych opowiadań :]

 

I oczywiście specjalna dedykacja dla Ochy, Tenszy i Morgiany89 za poprawki, sugestie, szczere opinie. Obiecałem sobie, że jeśli będę miał na tym portalu choć jednego stałego czytelnika, to opublikuję do końca. Miałem trzy Czytelniczki :)

 

I oczywiście dla przyszłych czytelników, jeśli ktoś jeszcze zechce zmierzyć się z tą historią.

 

WERSJA MOBI

WERSJA PDF

 

Dla rozpoczynających lekturę – PIERWSZY FRAGMENT

Oceny

Odcienie bieli, część 9 z 9

Rozdział 45

Nadzieja malowana światłem

 

– Marc, zmiłuj się nade mną – wydukała Lydia, stojąc nad brzegiem zamarzniętej rzeki. – To się pod nami załamie, ja… nie chcę utonąć po raz kolejny.

– Będziemy się czołgać, to zmniejszy nacisk – odrzekł chłopiec.

 W miejscu, z którego odgarnęli śnieg, by sprawdzić grubość pokrywy lodowej, ujrzała rybę płynącą z nurtem rzeki. Lydia uderzyła nogą, by sprawdzić wytrzymałość lodu. Zaskrzypiał przeraźliwie, pokrył się pajęczyną pęknięć, nie złamał się.

– Jeśli się utopię, nakopię ci do dupy, panie Wolron. Obiecuję.

Położyła się na brzuchu i przeżegnała. Nigdy nie zastanawiała się, jak szerokie jest to koryto. W tej chwili, czołgając się przez pokrywający lód śnieg, mogłaby przysiąc, że w kwalifikacji największych rzek Grenie znajduje się gdzieś pomiędzy Amazonką a Missisipi.

– Nie było tak źle – stwierdził Marc, gdy byli już po drugiej stronie. – Lód musiał być gruby.

Nie było źle? O mało nie zemdlałam ze strachu. Nigdy więcej tego typu atrakcji. Nigdy więcej.

– Mieliśmy szczęście – stwierdziła z ulgą. – Rost Aliton umarłby ze śmiechu, gdyby dowiedział się, że dwuosobowy oddział szturmujący wioskę utopił się w rzece, bo chwilę wcześniej jeden z członków tego oddziału spalił jedyny okoliczny most.

– Aliton nie jest już problemem – powiedział głos z ciemnego lasu. Lydia nie wierzyła własnym oczom. Kai Slant stał przed nimi, trzymając na rękach swoją siostrę. Podeszli do niego, nie wierząc w tak niespodziewany uśmiech losu.

– Jak się tu znalazłeś? – zapytała Lydia i dotknęła go, by sprawdzić, czy jest rzeczywisty. – Uciekłeś? Jak nas odszukałeś?

– Widziałem, jak szliście przez las.

– Co tam się stało? – spytał Marc apatycznym, wypranym z emocji głosem. Od czasu powrotu z wioski uleciało z niego całe życie.

– Grenie upadło – zakomunikował Kai. – Oni nie żyją.

Przez chwilę patrzyli na niego w milczeniu.

– Wszyscy? Byłeś u wszystkich? – dopytywała zszokowana.

– Nie musiałem. Zobaczyłem ich śmierć w… inny sposób. Trzeci zwierz Władcy Zamku to niby zwykły ptak. Niby. On… dostał się… do każdego domu.

Kai opowiedział im wszystko. Słuchali w skupieniu, kierując się na północ. W kierunku jeziora. W stronę wieży Tego Który Rozdziela.

– Zostaliśmy tylko my – stwierdziła przerażona Lydia.

– Nie – odparł Kai. – Wilczy chłopiec, wnuk Oxa, umknął do lasu. Nie wiem, co z Suzan Orchid. Nie potrafię na nią spojrzeć.

– A… co z Elią? – zapytał Marc. – Czy ona żyje?

Kai spojrzał na siostrę. Opatulona w kilka warstw ubrań dziewczynka wydawała się dwukrotnie większa, niż była w rzeczywistości.

– Mam taką nadzieję.

Po lewej stronie w oddali ujrzeli światła ulicznych latarni – kuszącą oazę jasności wśród wszechobecnego mroku. To tylko złudzenie, miejsce jest martwe. Pozostali tylko oni –  skazana na zagładę resztka Grenie – cztery ciemne sylwetki sunące przez biel pod rozgwieżdżonym niebem, oświetlane czerwonym blaskiem księżyca.

Ich piesza przeprawa była tak koszmarnym doświadczeniem, że Lydia poczuła się jak w kolejnej kreacji czerwonej książki. Jedenasta śmierć. Wędrówka przez śnieg w arktycznej temperaturze, by na końcu utonąć w lodowatym jeziorze. Otrząsnęła się z tej myśli. Spojrzała na Kaia, który, mimo że dźwigał siostrę, szedł żwawo. W połowie drogi do jeziora Marc podszedł do niego i zaproponował, że poniesie dziewczynkę, lecz on się nie zgodził.

Wieki później dotarli nad skutą lodem taflę. Pokrywa wydawała się cieńsza niż na rzece, prawie nie było na niej śniegu.

Lydia spojrzała na Kaia. Chłopiec sprawiał wrażenie, jakby chciał wkroczyć na lód i skróć drogę, prowadząc ich środkiem jeziora. Nawet o tym nie myśl, chłopcze. Idziemy naokoło. To zbyt ryzykowne.

– To zbyt niebezpieczne. Idziemy naokoło – powiedział. Lydia odetchnęła z ulgą.

Wędrowali przez śnieg, który miejscami sięgał im do pasa, a co gorsza, zerwał się lodowaty wiatr, wiejący od jeziora. Zaczęła zazdrościć Elii. Podobnie jak dziewczynka, Lydia straciła czucie w nogach, lecz nie zwalniało jej to z obowiązku marszu.

– Ptak! Uważajcie! – krzyknął Marc, niemal przyprawiając ją o palpitację serca.

Coś przeleciało nad nimi i pomknęło w stronę czerwonego księżyca.

– To nie była sroka – uspokoił ich Kai.

Resztę wędrówki odbyli w milczeniu. Cisza była przerażająca. Las również milczał, jakby zima unicestwiła w nim całe życie. Więzione przez lód jezioro nie falowało, nie biło o brzeg, nawet wiatr, choć mroził ich ciała, nie wdawał żadnego odgłosu.

Ciszę zakłóciła tylko chwila, podczas której zorientowali się, że jedna z gwiazd widocznych na niebie powiększa się z każdym ich krokiem.

– Światło ze szczytu wieży – stwierdził Kai. – Wciąż rozdziela. Musimy się kierować w tamtą stronę.

Świetlisty punkt rósł nieprzerwanie, aż przemienił się w płomień jaśniejący na tle czarnego, rozgwieżdżonego nieba. Dotarli do wieży. Kamienna budowla wznosiła się na tle zaśnieżonego lasu, mieniąc się delikatną czerwienią. Jej szczyt płonął, rozświetlany czarami.

– Przynajmniej wiemy, że tam jest – stwierdziła Lydia.

Krisof wyszedł im na spotkanie. Ubrany był w wielką puchową kurtkę, nie miał żadnej broni. Kai spojrzał na niego z nienawiścią, której powodów Lydia nie znała.

– Jesteście wszyscy? – spytał kusznik niczym nauczyciel sprawdzający obecność na szkolnej wycieczce. – Jeśli tak, to zapraszam do środka. Ten Który Rozdziela czeka na was.

We wnętrzu wieży było ciepło. Lydia zaczerpnęła powietrza, by ogrzać płuca.

– Udało się nam – powiedziała do swych towarzyszy.

– Nikt nam nie przeszkadzał – zauważył Kai. Jest podejrzliwy. I ma rację. Dlaczego Władca Zamku nas nie zabił, gdy szliśmy nad jezioro? Czy ten czarodziej nas ochraniał? Jeśli tak, dlaczego nie obronił reszty mieszkańców?

Stąpali po drewnianych, spiralnych schodach, które okalały wewnętrzną ścianę wieży. Nad nimi wisiało kilka płonących latarni. Dotarli do okrągłej komnaty, gdzie pod sufitem wesoło trzaskał dziwny ogień. Przy ścianie stało kilka regałów uginających się od książek, mnóstwa słoi, naczyń i preparatów o nieznanym przeznaczeniu. Środek pomieszczenia zajmowały dwa łóżka i stół.

Starzec stał pod oknem, patrzył na rozciągający się kilometrami las. Kai położył siostrę na jednym z łoży.

– Niech ją pan ratuje! – zawołał do czarodzieja. Ten podszedł do dziewczynki powoli, zdjął z niej wszystkie dodatkowe ubrania i przyjrzał się jej ranom. Zaczął opatrywać Elię, podczas gdy Kai chodził niespokojnie, co rusz zaglądając mu przez ramię. Lydia i Marc usiedli przy stole i czekali. Krisof gdzieś przepadł.

– Co z nią? – zapytał w końcu chłopiec. – Będzie żyła?

– Myślę, że tak – odparł czarodziej. – Zrobiłem, co mogłem. Niech odpoczywa, a my porozmawiamy.

Zjawił się Krisof, niosąc jedzenie.

– Pieczeń z jelenia – oznajmił z uśmiechem. – Smakowicie przyrządzona.

– Pewnie jesteście głodni? – spytał starzec. – Odbyliście tak trudną podróż. Jesteście bardzo dzielni, że tu dotarliście. Jesteście wyjątkowi. Przeżyliście, podczas gdy inni zginęli.

– Jesteśmy. Co teraz? – spytał Kai. – Co mamy zrobić? Będziesz nas tu ukrywał przed nim do końca świata? Chcesz pokazać, że ocaliłeś kilkoro z nas? Może mamy się rozmnożyć, by założyć Nowe Grenie?

– Kai… – ostrzegła go Lydia.

– Teraz zjecie kolację, a potem zajmiemy się ważnymi sprawami.

Zajęli się posiłkiem, podczas gdy starzec ponownie stanął przy oknie. Krisof jadł wraz z nimi z wielki apetytem.

– Jeśli zaszły pomiędzy nami jakieś nieporozumienia – powiedział, przegryzając kawał mięsa – liczę, że nie macie do mnie pretensji.

– Obyś się nie przeliczył – mruknął Kai. – Powiedz nam, bohaterze, w jaki sposób żyjesz, skoro zamieniłeś się w chodzącą pochodnię?

Mężczyzna wydał się mocno zdziwiony.

– Nic takiego nie pamiętam. Na pewno chodziło o mnie?

– Nazywasz się Krisof – Kai naciskał na każde słowo. – Żyłeś tu przed wieloma laty. Sprowadziłeś tego czarodzieja do naszego lasu. Umarłeś.

– Musieliście mnie z kimś pomylić. Jestem efektem kreacji. Istotą stworzoną z niczego – oznajmił jakby z dumą, pokazując oblepione mięsem zęby.

Lydia zjadła pierwsza. Poderwała się z krzesła i podeszła do czarodzieja. Musiała o coś zapytać.

– Pan wie wszystko o Grenie, prawda? Widzi pan z daleka?

– Tak.

– Chciałabym poznać prawdę o śmierci mojego ojca.

– Czy domyślasz się kto go zabił? – zapytał czarodziej.

– Smok.

– Smok, czyli kto?

– Wydaje mi się, że to Tysien Slant, dziadek Kaia – zniżyła głos, by chłopiec nie usłyszał jej słów. – Nie wiem tylko, dlaczego to zrobił. Może inaczej. Domyślam się, że ojciec coś odkrył, lecz nie wiem co.

– Powiedz mi, Lydio, co robi smok? Taki prawdziwy smok z legend i opowieści.

– Zieje ogniem.

– Co jeszcze?

– Mieszka w jamach. Lata.

– I?

– Kradnie i gromadzi skarby.

– Doskonale. Sama sobie odpowiedziałaś. Tysien Slant i jego przyjaciel Frast Aliton, ówczesny wójt, który przeprowadzał przebudowę Grenie, dorobili się olbrzymiego nielegalnego majątku, który ukryli w podziemiach. Aliton jednak umarł, a Slant nie miał sposobności wydać większości swego skarbu. Czasami zaszalał i trwonił majątek na głupoty. Potrafił zaspokoić próżność, zamawiając struganego smoka z oczami wysadzanymi rubinami. Slant jednak starzał się, a większość majątku wciąż spoczywała pod ziemią. Konkretniej w szafie stojącej w ich sekretnym schronieniu. Gdy śmierć zajrzała mu w oczy, może z powodu wyrzutów sumienia, postanowił, że majątek musi wrócić do mieszkańców Grenie. Aliton jednak zawalił sprawę. Tak więc, bogactwo wciąż tam jest, pod waszymi stopami. Tyle że Grenie już nie ma.

– Dlaczego Slant nie wyjechał? – zapytała po chwili namysłu.

– Był zbyt związany z tym miejscem.

– Ojciec dowiedział się o skarbie, prawda?

– Tak, lecz nie zdążył nikomu powiedzieć, jedynie zapisać w dzienniku. Odkrył też inną, wstydliwą rzecz. Pewien bezdomny szwendający się po okolicy wyjawił mu pewną tajemnicę rodzinną. Dla Tysiena Slanta to było zbyt wiele.

– Jaką tajemnicę? – spytała, lecz czarodziej ją zignorował.

– Musimy się naradzić – powiedział, krocząc w kierunku stołu. Usiadł wraz z Lydią, podczas gdy Krisof znów gdzieś przepadł. Czarodziej podniósł książkę, którą Kai wcześniej położył na stole. – Oto me magnum opus. Klucz do uratowanie Grenie. Długo pracowałem nad tym dziełem, a gdy je ukończyłem, udało mi się przemycić je do twej biblioteki, Lydio. Wiedziałem, że je znajdziesz.

– Dlaczego nie dałeś książki od razu mi albo Elii? – spytał Kai.

– Musiałem zahartować naszą drogą Lydię – odparł.

– Że co? – spytała oburzona, lecz ponownie ją zignorował. Może ma rację. Te dziesięć śmierci bardzo mnie zmieniło. Czy bez nich dotarłabym aż tutaj?

– Grenie wciąż można ocalić – stwierdził starzec. – Wiem, że to zabrzmi nieprawdopodobnie, ale da się to zrobić przy użyciu tego właśnie przedmiotu. Najpierw musicie wybrać się do zamku. Proponuję użyć podziemnej ścieżki stworzonej przeze mnie przed wiekami. Prowadzi ona z wyspy na jeziorze do zamkowych lochów. Gdy opuścicie podziemia i znajdziecie się na powierzchni, jedno z was otworzy książkę i zacznie czytać. – Zrobił efektowną pauzę.

– Co się wtedy stanie? – spytała.

– Musicie wiedzieć, że w miejscu, gdzie teraz wznosi się zamek, stała niegdyś chatka, w której dorastał Władca Zamku i jego siostra. Dorastał – powtórzył. – Był czas, że oboje byli młodzi i nie dysponowali silną mocą. Książka zabierze was do tamtego okresu. Wtedy ich zabijecie, czym zmienicie bieg historii. Wszystkie złe wydarzenia, które miały miejsce w Grenie, nigdy nie nastąpią.

Spojrzeli na niego oszołomieni taką wizją. Czy to naprawdę możliwe?

– Jeśli zmienimy przeszłość, jaka jest pewność, że będziemy mogli wrócić do wioski? – zapytał Kai. – W tej nowej historii możemy się nigdy nie narodzić.

– Nie bój się, chłopcze. Nic takiego się nie stanie – uspokoił czarodziej.

– Jak mamy ich zabić? – zadał kolejne pytanie. – Zastrzelić?

– Dobry pomysł. Możecie użyć broni palnej. Gdy wyciągniesz pistolet, nawet się nie przestraszą, gdyż nie będą wiedzieli, co to jest.

– Ten Władca – zaczął Marc – jest potężny. Czy po prostu nas nie zabije, gdy pojawimy się w jego zamku?

– Będą was ochraniał. Ja i Kai, gdyż on również posiada spore umiejętności.

Zapadło krótkie milczenie. Każdy analizował jego propozycję.

– Gdy oni umrą, książka z powrotem przeniesie nas do Grenie? – upewniał się Marc. – Tak po prostu? – Czarodziej pokiwał energicznie głową.

– Jeszcze jedna sprawa. Jak mamy się dostać na tę wsypę? – odezwała się Lydia, choć przeczuwała, jaką usłyszy odpowiedź.

– Jezioro jest zamarznięte. Przejdziecie po lodzie – rzucił bez namysłu, jakby była to najprostsza rzecz na świecie,

Mój Boże, znów woda. Dlaczego to zawsze musi być woda?

– Jeśli już poruszyliśmy temat wysp – przemówił Kai – chciałbym dowiedzieć się, dlaczego ja i Letycia zostaliśmy porwani z naszego nowego domu.

Lydia spoglądała zaciekawiona, jak chłopiec świdruje starca spojrzeniem. Jaki nowy dom? O czym on mówi?

 – Wizyta w zamku da ci odpowiedź – odparł zagadkowo. – Idźcie już. Zaopiekuję się twoją siostrą – uśmiechnął się do Kaia. – Będziemy tu czekać na twój powrót. Krisof was poprowadzi. Krisof! – zawołał, przywołując kusznika, który wyrósł nie wiadomo skąd. – Poprowadź państwa na wyspę.

Po chwili szli już przez las. Lydia była spanikowana. Przez chwilę myślała, czy nie uciec, pobiec do zamku lądem i wdrapać się na mury, lecz było to zbyt absurdalne.

Dotarli nad linię brzegową. Czerwony księżyc sprawiał, że tafla lodu mieniła się bardzo ciemnią czerwienią. Wyspa znajdowała się w odległości około czterystu metrów od nich. Czterysta metrów cienkiego lodu. W krwawym blasku było widać drzewa, które porastały każdy fragment niewielkiego wybrzeża, jakby chciały ukryć jakąś wielką tajemnicę.

– Musimy się czołgać – powiedziała Kaiowi. – Robiliśmy to już na rzece – dodała, starając zatuszować swój strach.

– Jeśli taka twoja wola – wtrącił Krisof. – Zapewniam jednak, że lód jest bezpieczny. W niejedną zimę po nim stąpałem i wciąż żyję.

Nie jestem tego taka pewna.

Lydia po raz ostatni spojrzała na wieżę. Jej blask przygasł. Czarodziej nie wrócił do rozdzielania, co napełniło ją dziwnym lękiem. Uda się. Musi się udać.

Krisof położył się na tafli i parł przed siebie niczym żółw morski po wyjściu na plażę. Kai poszedł w jego ślady. W ręce wciąż trzymał książkę. Jako trzeci na lód wszedł Marc.

Lydia się zawahała. Przypomniała sobie ojca, który w dzieciństwie nigdy nie pozwolił jej chodzić nad jezioro, twierdząc, że czają się tam różne niebezpieczeństwa. To twoja wina, że boję się wody, tato. Twoja i tego starego cudaka, który zabił mnie dziesięć razy. Jeśli jednak nas ocali, wybaczę mu. W tym nowym życiu może nawet nauczę się pływać.

Położyła się na tafli i podążyła za towarzyszami.

– Trzymajmy się w większych odstępach – krzyknął Marc. – W przeciwnym wypadku, gdy lód się załamie, wszyscy wpadniemy do wody.

Te słowa sprawiły, ze o mało nie zemdlała ze strachu. Każdy ruch przychodził jej z trudem, czuła, jakby jej ciało ważyło tonę. I jeszcze przeszywające zimno. I lód, który trzeszczał, skrzypiał, piszczał. Powinniśmy powiązać się linami – zdała sobie sprawę poniewczasie. Osobę, która wpadłaby pod lód, można by wtedy wyciągnąć. Chyba że pociągnęłaby za sobą resztę.

Krisof, któremu wędrówka szła najsprawniej, oddalił się od reszty na dziesięć metrów. Marc pełznął z jej prawej strony, a Kai z lewej.

– Nie patrzcie! – krzyknął Kai. – Tego tam nie ma! To sztuczka, iluzja!

O czym on mówi? – pomyślała, przerażona. Nie odważyła się spojrzeć w dół, lecz to, co czaiło się pod lodem, przepłynęło do przodu, ukazując w całej okazałości swoją ciemną sylwetkę.

Stwór z jeziora. Czai się tuż pod nami. Wystarczy, że uderzy w taflę, a wszyscy zginiemy.

– On nie jest prawdziwy! – zawołał Kai. – Martiv Sqon go zabił! To tylko iluzja.

Wyimaginowany czy nie, był naprawdę przerażający. Płynął tuż pod nią. Lydia czuła pulsowanie lodu. Mój Boże, zapadam się.

Krisof zatrzymał się nagle i spojrzał w prawo. Kai i Marc zrobili to samo. Ostatnia głowę odwróciła Lydia. Patrzyła przez chwilę, nie wierząc własnym oczom. To również iluzja – pomyślała. To po prostu niemożliwe.

Po skutym lodem jeziorze płynął statek. Jego ciemna sylwetka powoli wyłaniała się zza zachodniego wybrzeża wyspy i kierował się w ich stronę. Był to stary parowiec, jakie pływały po wodach i jeziorach w dziewiętnastym wieku. Lydia zdołała nawet odczytać jego nazwę umieszczoną na osłonie koła łopatkowego. Westchnęła przerażona. Zorza polarna.

Nagle, nie wiadomo skąd, na jeziorze pojawiło się dwóch rosłych mężczyzn. Biegli po lodzie w ich kierunku. Pochwycili Marca Wolrona, który był zbyt zdziwiony, by stawiać jakikolwiek opór. Dopiero gdy skrępowali mu ręce i zaczęli ciągnąc w stronę statku, zaczął krzyczeć.

Lydia zrobiła to samo. Całe przerażenie i bezsilność eksplodowały w niej tak nagle, że aż sama się przeraziła. Nie mogli pobiec za nimi, uratować go. Mogli tylko czołgać się przed siebie. Jesteśmy bezradni.

Kai był innego zdania. Wyciągnął pistolet i wymierzył w porywaczy. Huk wystrzału był tak głośny, że kobiecie wydawało się, iż skruszy cały otaczający ich lód. Pocisk trafił w ramię niższego z mężczyzn, lecz na nic to się zdało. Cała trójka oddaliła się na taką odległość, że kolejny strzał był bezcelowy.

– Idziemy dalej – zawołał Krisof.

Lydia odnalazła wzrokiem kusznika.

– Dlaczego na to pozwoliłeś! Gdzie podziałeś swoją kuszę, gdy jej potrzebowaliśmy, sukinsynu! – zawołała z taką złością, że aż lód się zatrząsł. Spojrzała w dół i w tym momencie czarny kształt prześliznął się pod nią w odległości wyciągniętej ręki. Odskoczyła przerażona. Na chwilę zapomniała o tej potworze. Usłyszała trzask, a ułamek sekundy później całym jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Otoczyła ją ciemność i chłód atakujący każdy fragment jej ciała. Tonęła.

Jeśli zanurzysz głowę w jeziorze, ujrzysz skrywaną tajemnicę – usłyszała kiedyś w pięknym ogrodzie.

W ciemnych głębinach zobaczyła słabe, oświetlane czerwoną poświatą sylwetki statków. Za nimi dostrzegła budynki mieszkalne, świątynie, drogi, wieże. Setki lat dorobku cywilizacji zniszczonych przez Władcę Zamku. Zapomniane, ukryte, zebrane niczym na jakiejś makabrycznym, podwodnej wystawie. Od jak dawna on zabija? Czy wybrał już fragment dna, na którym umieści nasze Grenie?

Jej jedenasta śmierć, a zarazem pierwsza prawdziwa, wcale nie była bolesna. Jestem zbyt doświadczona – pomyślała. Zdołała się nawet uśmiechnąć, po czym wróciła do obserwowania niezwykłego cmentarzyska.

Szkoda, że mój tata nie mógł tego zobaczyć – pomyślała. 

 

 

Rozdział 46

Kwiat orchidei

 

Uciekała przez las, ścigana przez czerwony księżyc. Sukinsyn podążał za nią, raźnie przemieszczając się po czarnym niebie. Nie, to tylko złudzenie – starała się uspokoić. Wisi wciąż w tym samym miejscu. Nic mi nie zrobi.

Co innego Rost Aliton. Oszalały wójt mógł urządzić na nią polowanie, gdy tylko Kai Slant polegnie na arenie. Nie poddam się tak szybko, Wasz Miłość – postanowiła. Biegła przed siebie, jak najdalej od Grenie, jak najdalej od Imperatora.

Gdy opuściła wioskę, postanowiła udać się do osady Trosena Alwena. Była gotowa błagać go na kolanach, byle tylko wpuścił ją do środka. Problem w tym, że nie pamiętała, jak tam trafić. Jedynym charakterystycznym punktem, jaki zapamiętała z wędrówki do Pierwszej Osady, był most, lecz gdy stanęła nad brzegiem rzeki, nie potrafiła go odnaleźć. W końcu przeszła po tafli lodu. I co dalej? Nie miała pojęcia. Zamknęła oczy i starała sobie przypomnieć swoją przeprawę z Oxem. Nic z tego.

– Gdzie ich ukrywasz, bydlaku! – zawołała do otaczających ją upiornych sylwetek drzew. Dziwne, że kiedyś nazywała to miejscem lasem. Las był pełen życia, przyjazny, uspokajający. Stała teraz po środku czegoś zupełnie innego, w jakimś biało-czerwono-czarnym koszmarze, jakimś potworny antylesie. – Odezwij się, sukinsynu!

Cisza. 

Wiedziała, że nawet jeśli odnajdzie polanę, może nie trafić do ich kryjówki. Prawdopodobne było też, iż zatrzasną drzwi przed jej nosem. Znajdę to miejsce. W końcu je znajdę.

Próbowała biec w przeciwnym kierunku do księżyca, lecz nim się zorientowała, ten wznosił się tuż nad nią. Na czerwonym śniegu wylegiwały się ciemne cienie drzew, które zdawały się poruszać w rytm jej marszu. Nie czuła własnego ciała, traciła przytomność. Rost tu nie przyjdzie. Nie musi. Wysłał mnie na pewną śmierć. Cała nadzieja i wola walki opuściły ją w kilka chwil.

Upadła, tonąc w śniegu. Poczekam – postanowiła. Zamknę oczy i poczekam.

I wtedy coś ujrzała. Pod ogromnym świerkiem utworzyła się głęboka biała jama, gdyż gałęzie pochwyciły większość padającego śniegu. Tuż obok pnia rósł kwiat orchidei. Niemożliwe. Chwyciła go w zmarzniętą dłoń, otrzepała i obejrzała dokładnie, nie wierząc w jego autentyczność.

Chcą bym umarła. Oni wszyscy tego pragną. Nie dam im tej satysfakcji. Przetrwam. Zawsze dawałam sobie radę. Dam i teraz. Las mi pomoże. Dał mi ten kwiat. Wspiera mnie – pomyślała z dumą.

Powstała i ruszyła przez swój nowy dom.

 

 

Rozdział 47

Zorza polarna

 

– Może rybkę? – zapytał wyższy z porywaczy, barczysty i zarośnięty mężczyzna o brzydkiej twarzy. Kojarzył się Marcowi z jakimś dziwacznym przedstawicielem naczelnych, daleko spokrewnionym z człowiekiem. – Pichcił je nasz kucharz. Wiele można draniowi powiedzieć, ale gotować to akurat potrafi.

– Nie. Przed chwilą jadłem – odparł chłopiec, zaskoczony nagłym przejawem gościnności.

Po wejściu na pokład zaprowadzili go do wielkiej sali, która rozciągała się przez długość całego pokładu. Przepych, z jakim ją urządzono, zaprał mu dech w piersiach. Podwieszone lampy oświetlały wesoło wnętrze, a ich blask odbijały niezliczone lustra, wiszące na ścianach na przemian z obrazami. Podłogę wyłożono drogimi dywanami, a meble wyglądały, jakby pochodziły z pałacu prezydenckiego. Dotknął ręką obicie krzesła. Takich rzeczy na pewno nie robi się w wiejskich zakładach tapicerskich.

Niższy z porywaczy, nieduży, o bardzo pospolitej twarzy, usiadł naprzeciwko, wciąż trzymając się za ramię. Nagle wyciągnął z kieszeni nóż. Chłopiec zamarł w bezruchu, lecz mężczyzna przyłożył ostrze do przestrzelonego ramienia i zaczął dłubać w ranie. Marc odwrócił wzrok.

– Czyżeś ze szczętem zdurniał? – krzyknął na niego wyższy z porywaczy. – Idź stąd, głupcze! Do kajuty! Jak Ronal zobaczy, żeś ujebał krwią jego dywan, to wsadzi ci kij w zad tak głęboko, że ci gębą wyjdzie.

– Już ją prawie mam – zaprotestował ranny, po czym wstał i odszedł od stołu. Zniknął za drzwiami, których cały rząd rozciągał się wzdłuż sali. Mimo nocy na statku panował spory ruch. Bardzo żwawi jak na ludzi, którzy zginęli sto pięćdziesiąt lat temu. Załoga kręciła się w tę i nazad, jakby każdy na własne oczy chciał zobaczyć niezwykłość pod postacią Marca Wolrona. Czuł na sobie tak wiele ciekawskich spojrzeń, lecz się nie bał. Mogliby go usmażyć na jutrzejszy obiad, a on życzyłby im smacznego. Liczą się tylko Kai, Lydia i ich misja.

– Po co mnie zabraliście? – zapytał, przerywając chwilę milczenia.

– A bo ja wiem. Kazali, to poszlim. Musiałbyś Randyla pytać, on wie, bo z czarodziejem gada.

– Czarodziejem z wieży czy zamku?

Nie wiedział. Marc spoglądał na porywacza i odniósł dziwne wrażenie, że gdzieś już widział jego twarz.

– Jak ci na imię? – zapytał.

– Asteo – odpowiedział. – A ten drugi, z rozharataną łapą, to Robert.

 – Byliście drwalami – stwierdził nagle, przypominając sobie starą fotografię, którą kiedyś trzymał w dłoniach. – Pracowaliście z Hartem Mestenem.

– Ano. Dureń puścił nas raz nad jezioro. A my, jeszcze durniejsi, poszlim, i nas wzięli. Dawno to było, co? Ile lat?

– Ze sto.

– Nie może być! – zawołał nagle. – Tyle my to już pływamy? Nie do wiary. Ale to i lepiej niż się w drzewo zamienić. A tak skończyli inni. Ścieli ich chociaż?

– Nie mam pojęcia.

– Panie, świeć nad ich duszami, jeśli ścieli.

Wciąż wydaje mi się, że w moim życiu dziwniej być już nie może. A jednak.

– Dlaczego tu pływacie? Skoro was porwali, czemu nie uciekniecie? 

– Nie da rady zejść – wyjawił. – Nikt z naszych nie może. Po wieczność będziem tu pływać. Taki los. Pojmujesz? Teraz i twój los. Już nie zejdziesz na ląd. Jak Ronal kogo zabiera, tedy ten już na zawżdy zostaje z nami.

Marca przeszedł dreszcz. Nie bał się śmierci. Wiedział, że ona połączy go z bliskimi. Tymczasem to… nieśmiertelność… po wieczność… sam.

– Chcę… chcę porozmawiać z kimś, kto tu dowodzi – wydukał.

– Gdzieś tu się szwenda Hortes, nasz pilot. Pilot – powtórzył i parsknął śmiechem. – Po cóż nam pilot? Po tylu latach pływania pilotować może byle kocmołuch z dołu. My nie są na zdradliwej rzece, tylko na spokojnym jeziorze. A co do dowodzenia, to dowodzi nasz kapitan, Randyl. Właściciel statku.

– Zaprowadź mnie do niego – rozkazał.

– Chłopaku, jest noc. On śpi. Znając Randyla, to będzie gnił do południa. Musisz zaczekać. Prześpij się może, co? Chodź zoczyć kajutę. A rano dowiesz się reszty.

Położona przy rufie kajuta była niewielka, lecz elegancko przyrządzona. Okna zasłaniały ciemnofioletowe zasłony, podobnego koloru była pościel. Zauważył dwa przepiękne kredensy i dwa lustra… oraz współlokatora, który chrapał pod przeciwległą ścianą.

– To do jutra – wyszeptał Asteo i zamknął drzwi, pogrążając go w ciemności.

Mógł się położyć i zaczekać do rana. Przez ten czas Kaiowi i Lydii powinno udać się zmienić bieg historii. Bezczynność wydała mu się jednak zbyt przerażająca.

Co zrobię, jeśli im się nie powiedzie?

Co będzie, jeśli im się powiedzie, a ja utknę na tym parowcu na wieki?

Wyobraził sobie osadę Grenie taką, jaką widział podczas pewnego pięknego snu. Marzył, że tak się odrodzi, gdy uda się zabić Władcę Zamku. W wyobrażeniu tym ujrzał wszystkich mieszkańców, lecz nie siebie. Ja w tym czasie będę pływał na tym statku. Być może pomacham z oddali Esteli, gdy wybierze się samotnie na jezioro.

Muszę stąd uciec.

Podszedł do okna i odciągnął zasłonę. Leżący na łóżku mężczyzna poruszył się niespokojnie. Marc zamarł. Czekał w bezruchu, aż usłyszał głośne chrapanie. Czerwony księżyc wciąż świecił, sprawiając, że statek mienił się kolorem krwi. Jak to w ogóle możliwe, że tu jestem? Przecież „Zorza polarna” zatonęła, spoczęła na dnie. Jak oni wszyscy mogą żyć? A może nie żyją? Może ja również nie żyję?

Otworzył okno, wpuszczając do wnętrza lodowate powietrze. Wyszedł z kajuty. Długi, wąski górny pokład wydawał się wymarły, lecz powyżej niczym więzienna wieża wznosiła się pilotówka, w środku której stała ludzka sylwetka. Na szczęście sternik spoglądał w kierunku dziobu, a Marc przekradał się w okolicach rufy. Przechylił się przez pięknie zdobioną balustradę i spojrzał na taflę jeziora. Statek płynął po lodzie, nie krusząc go. Muszę dostać się na niższy pokład. Przeszedł przez barierkę, zawiesił się na rękach, zamachnął i skoczył. Upadł na drewno z takim łoskotem, że pewnie zbudził całą śpiącą załogę. Zamarł w bezruchu, nasłuchując. Nikt się nie zjawił. Jeszcze raz spojrzał na jezioro. Ujrzał brzeg. Białe wybrzeże kontrastujące z ciemną taflą jeziora, surowe i niegościnne, lecz o niczym innym w tej chwili nie marzył. Muszę skoczyć na lód. Nawet jeśli nie wytrzyma i utonę, będzie to lepsze niż wieczność na tej pływającej trumnie.

Zamknął oczy i skoczył.

Pamiętał trzask i ból, którym eksplodowało jego upadające na lód ciało. Pokrywa jakimś cudem wytrzymała uderzenie. Po chwili doszedł do siebie. Postanowił nie bawić się w czołganie. Stanął dumnie na lodzie i skierował spojrzenie w stronę brzegu. Pięćset metrów. Może trochę więcej.

Ruszył przed siebie, a serce podchodziło mu do gardła przy każdym stawianym kroku. Uciekał. Znów był wolny.

Jak zwrotny może być ten parowiec? – zastanawiał się w chwilę po porwaniu. Teraz już wiedział. Tak zwrotny, że łamał wszelkie prawa fizyki i mechaniki.

Choć statek zwrócony był do niego rufą, natychmiast obrał nowy kurs i ruszył w jego kierunku. Koła łopatkowe biły o lód, nie naruszając jego struktury. Kłęby pary buchały z pasiastego komina, tak wysokiego, że zdawał się dotykać gwiazd. Na pokładzie stały ciemne sylwetki, wołające coś w jego kierunku. Brzeg się zbliżał. Marc biegł coraz szybciej. Oddałby wszystko, by móc się tam znaleźć.

Był już prawie na miejscu. Miał wrażenie, że gdyby wyciągnął rękę, dotknąłby zasp śniegowych zalegających na skraju lasu. Wtedy go złapali. Chwycili brutalnie, rzucili na lód, a później w jakiś magiczny sposób znalazł się w swojej kajucie.

Jego współlokator wciąż chrapał w najlepsze.

Chłopiec znów został sam w ciemnościach. Za oknem słyszał kroki świadczące, iż członkowie załogi wystawili straże. Wstał, podszedł do kurtki leżącej obok łóżka i wymacał broń. Rewolwer ojca. Odetchnął z ulgą. Bał się, że go zabrali. Nie potrafię z niego strzelać, lecz oni o tym nie wiedzą. Schował broń, wrócił do łóżka i przycisnął twarz do poduszki. Sam nie wiedział, czy chce zasnąć, czy się udusić.

Śniło mu się wielkie morze, po którym płynął uczepiony trumny. Fale rzucały nią z wściekłą zawziętością, a Marc kurczowo trzymał się wieka. Spoglądał na horyzont, lecz nigdzie nie widział lądu. Gdzieś w oddali tonął statek.

Usłyszał pukanie. Ktoś pukał z trumny. Wiedział, że musi otworzyć i spojrzeć w oczy osobie, która spoczywała w środku.

Otworzył wieko i krzyknął przerażony.

– No proszę, nie sądziłem, że ktoś na tym statku może spać równie długo jak ja. Wstań, nastał nowy dzień.

Marc powoli budził się z koszmaru, którego miejsce zajęła dezorientacja. Drugi mieszkaniec kajuty stał nad jego łóżkiem, uśmiechając się sympatycznie. Był to mały staruszek o pomarszczonej twarzy, która przywodziła na myśl niespokojną taflę jeziora. Malutką głowę zdobiło jedynie kilka siwych włosów.

– Przynieśliśmy ci nowe ciuchy – wskazał laską, na której się podpierał. – Przebierz się, a potem porozmawiamy.

Marc wykonał zadanie błyskawicznie, po czym ruszył za staruszkiem. Współlokator oświetlał drogę sporej wielkości lampą. Weszli na górny pokład, na którym grupa marynarzy trudziła się zgarnianiem świeżego śniegu. Z nieba prószyła właśnie nowa porcja, co kwitowali wulgarnymi słowami. Na widok starca nagle zamilkli i pochylili głowy.

Mężczyzna poprowadził go w kierunku dziobu. Jezioro wciąż było zamarznięte. Gdzieś daleko przez padający śnieg Marc zauważył fragment wybrzeża. Starzec zgasił lampę, pogrążając ich w półmroku.

– Wiesz, kim jestem? – zapytał, spoglądając na jezioro rozmarzonymi oczyma.

– Domyślam się – odparł Marc. – Randyl Estrov. W młodości czytałem pana dzieła.

– Tak. Zdarzyło mi się popełnić kilka. Nie jestem z nich zadowolony. Nie potrafiły oddać piękna tej przyrody.

– Moja nauczycielka języka była innego zdania.

– Ach, nie sądziłem, że tak to będzie. Zmuszanie do lektury nigdy nie jest dobre. Człowiek powinien sam wybrać, jakie dzieła czytać. Wiesz, że sam nigdy nie przeczytałem swoich pamiętników, gdy te zostały już opublikowane?

– To ciekawe.

– Nie, to nie jest ciekawe. Powiedzieć ci prawdziwą ciekawostkę? Wiesz, jak miała na imię ma żona?

– Nie.

– Zgaduj. Zapewniam, że zdrobnienie tego imienia jest ci znane.

– Nie mam pojęcia.

– Ugrendiana. – Zaśmiał się. – Przedziwne imię, prawda? Wszyscy mówili na nią Grenie. Podczas mej pierwszej wyprawy w te okolice, wszystko, co domagało się nazwy, nazywałem jej imieniem. Po kilku latach dowiedziałem się, że Grenie podczas wszystkich mych nieobecności zdradzała mnie ze znajomym plantatorem. Cóż miałem począć? Nie mogłem zmienić nazw, mapy już poszły do druku, książki trafiły w ręce czytelników. Musiałem pogodzić się z losem. Grenie – wysmakował to słowo. – Piękne miejsce. Musiałem tu wrócić. W tajemnicy przed całym światem zabrałem tę tu – zakreślił półkole laską – załogę i wypłynąłem.

– Co się stało potem?

– Zostaliśmy tu na zawsze. Nikt z nas nie chciał opuścić tego wspaniałego miejsca.

Nieprawda. Statek zatonął.

– To niezwykła historia, lecz ja nie muszę tu zostawać. Ja tu mieszkam. W tej okolicy. Chciałbym… – zaczął nieśmiało – wrócić na ląd.

– Chcesz wrócić… a do czego? – zapytał starzec, marszcząc czoło. – Wiem o tobie bardzo dużo, Marcu Wolronie. Straciłeś wszystkich bliskich. Nikt tam na ciebie nie czeka. Twe miejsce jest tu z nami – zapewnił troskliwym głosem.

– Jest jeszcze Lydia. Jest Kai…

– Ach, ten furiat, który strzelał do mych ludzi. Niech go piekło pochłonie. Nie myśl o nim. Myśl o nas. Będziemy twą nową rodziną.

– Rozumiem, że nie puścicie mnie na ląd? Mogę spytać, jak przebiegało to wcześniej? Każdy porwany godził się z losem? Nikt nigdy nie chciał udać się do domu?

– Tylko jeden jedyny raz wypuściliśmy człowieka. Całkiem niedawno. Cóż… on miał do kogo wracać, w przeciwieństwie do ciebie. Pokochasz to miejsce, zobaczysz. Przygotowałem dla ciebie idealne zajęcie. Chcesz zostać cieślą okrętowym? Asteo cię poduczy.

Cieśla. To jakieś horror. Porwali tak wiele osób i nikt się nie burzył? Gdyby Kai tu trafił, nadziałby starca na własną laskę, przejąłby pilotówkę, popłynął do domu, a na końcu posłałby tę łajbę do piekła.

– Cieśla – powtórzył. – Niech będzie.

Estrov klepnął go w ramię.

– I to rozumiem. Chcesz coś zjeść?

Marc uśmiechnął się, lecz w jego umyśle wrzało niczym w kotle parowca. Wydostanę się stąd, wy dranie. Mam dość bycia pomiatanym. Całe życie siedziałem cicho, lecz ten czas się skończył. Nie spędzę tu wieczności, wy sukinsyny. Jeszcze dziś spotkam się z moją rodziną. Uściskam Asper, pocałuję Estelę, podam rękę tacie i rzucę się w ramiona bratu.

– Panie Estrov, słyszałem, że utrzymuje pan kontakt z czarodziejem – wydusił z siebie, chcąc zatrzymać odchodzącego staruszka.

– Kto ci o tym powiedział? – zapytał oburzony. – To nieprawda! Nie znam żadnego z tych szarlatanów!

– W takim razie przepraszam. Musiałem coś źle zrozumieć.

– Kto ci o tym powiedział, chłopcze?!

– Ten – wskazał palcem część pokładu za plecami starca. – Ten, który tam idzie.

Estrov odwrócił się i to był jego błąd. Marc naparł na starca całym ciałem, rzucił go na balustradę, przychylił za burtę i wyrzucił z pokładu. Estrov spadł z wysokości kilku metrów na lód, który zatrzeszczał przeraźliwie, lecz wytrzymał uderzenie. Naokoło leżącego podróżnika lśniła pajęczyna pęknięć.

Marc wyciągnął broń i ruszył w stronę pilotówki.

– Hortes – zwrócił się do pilota, celując w jego głowę. Jakimś cudem zapamiętał jego imię. – Zmiana kapitana. Płyniemy na brzeg.

Chudy pilot, młody mężczyzna o długiej, rudej brodzie, spojrzał na niego jak na idiotę.

– Jak sobie to wyobrażasz, chłopcze? – spytał, jakby dobicie statkiem do lądu było najdziwniejszą rzeczą, o jakiej słyszał w swym życiu.

– Zabierz nas na ląd albo cię zastrzelę. Ląd – gestykulował. – Takie miejsce, gdzie nie ma wody.

– No dobrze. – Pilot wzruszył ramionami i rozpoczął nawrót.

Naokoło pilotówki zgromadziła się chyba cała załoga. Wypełźli niczym karaluch spod pokładu. Spoglądali na Marca z nienawiścią i pogardą. Jest ich tak wielu. Wszyscy starsi ode mnie. Wszyscy silniejsi ode mnie. Ale to ja mam broń.

– Jeśli ktoś zrobi jeszcze krok, zabiję waszego pilota! – wywrzeszczał do nich. – Ciekawe, jak wówczas będziecie się snuli po tym jeziorze, sukinsyny.

Odpowiedzieli mu śmiechem.

– Średni ten twój szantaż, chłopcze – odparł Hortes.

Rzeczywiście – przyznał, gdy przypomniał sobie słowa Asteo.

Brzeg wyłonił się z ciemności, kilometr od dziobu statku. Biel była tak blisko… Członkowie załogi zamilkli i spojrzeli w kierunku lądu. Czekają na to, co się wydarzy. Tak naprawdę chcą, by się udało. Mijały kolejne sekundy, nikt nie wykonał żadnego ruchu. Brzeg rósł przed ich oczami. Jeszcze chwila. Jeszcze tylko kilka metrów.

– Ty przeklęty durniu! – rozgrzmiał się głos za plecami załogi. Estrov powrócił. Szedł w kierunku pilotówki, podpierając się na swojej lasce. – Hortes! Zatrzymaj “Zorzę”.

– On mnie zastrzeli – zaprotestował pilot.

– Jak nie zatrzymasz tej łajby, to ja zrobię z tobą o wiele gorsze rzeczy! – starzec wpadł w prawdziwą furię. Wydawało się, że urósł trzykrotnie, a jego spojrzenie mogłoby zabić. Załoga rozstąpiła się przed nim z przerażonymi minami. Hortes się zawahał. Ułamek sekundy później rzucił się na Marca. Uderzył go w rękę, wybijając broń.

Potem chłopiec otrzymał serię uderzeń. Wszystkie wyprowadzone laską, tak silne, że nie oczekiwał, iż ujdzie z życiem. Wcale tego nie chciał.

– A my nazwaliśmy twoim imieniem ulicę, draniu – wykrztusił z siebie, po czym stracił przytomność.

Otoczyła go ciemność. Czy nie żyję? Po chwili pojawił się ból, okropny, przyszywający całe ciało. Potem z ciemności wyłoniło się światło, słabe i płochliwe. Na końcu uderzyło w niego gorąco. Jestem w piekle. Estrov mnie zabił – pomyślał w pierwszej chwili. Co za drań. Dobrze, że nie mieszkałem na jego ulicy. Na szczęście Pierwsi Osadnicy byli porządni, no może poza kilkoma wyjątkami.

– Gdzie ja jestem? – spytał czarnego diabła, który pochylił się nad nim. Stwór wyszczerzył białe zęby, która zalśniły w ciemności, i przemówił.

– W kotłowni. Powiedz mi, ty jesteś Wolron?

– Jestem trupem, któremu kazano żyć. Kiedyś nazywałem się Wolron.

– To cudownie się składa – zachwycił się jego rozmówca. – Widzisz, ja nazywam się Florian Efetn. Zabrali mnie z brzegu w czterdziestym czwartym. Znałeś może moją córkę? Glorię?

Marc spojrzał na niego i usiadł na podłodze. Cała świadomość wróciła. Znów nabrał chęci do walki.

– Znałem Glorię Efetn. Pana żonę również. Tyana, prawda? Obie dożyły później starości. Dorwał je seryjny morderca.

– To cudnie – ucieszył się, machając łopatą. – Estrov cię tu zesłał. Powiedział, że skoro nie chcesz mieszkać w jego kajucie, będziesz spał na węglu. Później dodał, że skoro nie chcesz porządnej pracy, będziesz się tu męczył jako palacz. Moim zdaniem, to nie do końca prawda. Kotłownia nie jest złym miejscem. Polubisz je. Nawet w najmroźniejsze zimy jest tu ciepło.

– Niech pan mi powie, panie Efetn – wykrztusił Marc – jak możecie palić w tych kotłach od sto pięćdziesiąt lat bez wychodzenia na brzeg? Czym wy palicie? Powietrzem?

– Węgla i drewna nie brakuje – stwierdził palacz. – Sam zresztą zobaczysz, gdy wydobrzejesz.

Ciekawość aż mnie zżera – pomyślał, przewracając oczami. Wolał dowiedzieć się czegoś innego.

– Dlaczego pan nie walczył? – zapytał wprost. – Grenie stało przez tyle lat, mieszkali tam pana bliscy, a pan dał się tu uwięzić. 

– To przez Estrova. Nie wiesz, do czego jest zdolny.

– Jest was tak wielu, a to tylko jeden starzec.

– Jeden starzec, ale stają za nim inni. Ta kobieta, która przychodzi na statek. Spodoba ci się, bardzo piękna. I ten drugi, rządzący zamkiem. To typy, z którymi lepiej nie zadzierać. Gdy burzyłem się, tak jak ty, kobieta powiedziała, że zabije moją żonę i córkę. Innym razem zagroziła, że zrówna z ziemią całą wioskę.

– Wioski już nie ma, proszę pana. Grenie upadło, a pana rodzina nie żyje – skłamał. Lydia wciąż jeszcze mogła żyć. – Czym pan ryzykuje?

– Swoim życiem? Wiesz, kto by nie marzył o nieśmiertelności? Lubię chłopaków, ty też ich polubisz. A latem… latem jest tu naprawdę pięknie – rozmarzył się.

– Wiem, że jest tu pięknie! Urodziłem się tu, do cholery!

– Spokojnie, chłopcze. Chcesz się rozładować? Zaraz dam ci łopatę. Nie ma to jak dołożyć do pieca.

Zza jego plecami zgodził się z tym jakiś głos, należący do człowieka, którego Marc nie widział.

– Chodź – palacz wyciągnął rękę. – Pokażę ci co i jak, a ty w międzyczasie opowiesz mi o mojej córce.

Marc poszedł za mężczyzną. Kotłownia była ciasnym, pogrążonym w mroku pomieszczeniem, zupełnym przeciwieństwem tego, co zobaczył na górnym pokładzie. Wszystko cuchnęło, w powietrzu nieustannie tańczyły drobinki pyłu, każdy oddech przychodził człowiekowi z trudem. Wędrując po tym miejscu, nagle przed oczami ujrzał obraz przyjaciół siedzących na polanie Pierwszej Osady. Stała się tragedia – usłyszał głos Kaia. Pochodził z pewnego pięknego, letniego dnia, w którym przekazywali sobie opowieści z dawnych dni. Statek zatonął, być może doznał jakiegoś uszkodzenia, przyczyną mogła być także eksplozja kotła.

Eksplozja kotła – powtórzyłmyślach. Estrov musi być idiotą, skoro zesłał mnie do tej pracy. Dołożę do pieca, o tak. Będę dokładać tak długo, aż odpadną mi ręce, ale ta cholerna łajba wyleci w powietrze.

Marc szybko zorientował się, że palacze tworzyli na okręcie osobną kastę. Poznał człowieka, który pochwalił się, że od lat nie opuszczał pomieszczenia kotłowni. Pozostali nie byli aż takimi dziwakami, lecz różnili się od reszty załogi. Byli jak cienie snujące się w mrokach panujących pod pokładem. Chudzi, silni, o przedziwnym poczuciu humoru. Marc stał się jednym z nich.

Pracował tak wytrwale, że pozostali szybko go polubili. Raz nawet sam Estrov zszedł pod pokład, by pochwalić go za zapał do pracy.

– Widzisz, chłopcze, mówiłem, że odnajdziesz się wśród naszej załogi. Tu jest twe miejsce. Tam nic na ciebie nie czekało – wyznał i poklepał go po ramieniu, po czym natychmiast wytarł dłoń w jedwabną chusteczkę.

– Miał pan słuszność – wyznał z pokorą.

– Kto wie, może pewnego dnia wrócisz do mej kajuty?

Marc uśmiechnął się w duchu.

Dokładał do pieca, gdy tylko mógł. Niewiele spał, zaczął przypominać ludzki szkielet. Jego skórę pokrywał pył, czuł go w każdej szczelinie ciała, drażnił oczy, podczas posiłków trzeszczał pomiędzy zębami.

Pewnego dnia, gdy wracał z jednej z nielicznych kąpieli, spojrzał w lustro i zląkł się chudego chłopca, o siwych włosach. Osiwiałem. Nie powinno mnie to dziwić, prawda? Kiedy to się stało? W osadzie pana Alwena? Pod wieżą? Czy tutaj? Ciekawe, co powiedziałaby na to Estela.

Jej imię wypowiadał w myślach najczęściej, gdy wrzucał niekończący się węgiel do kotła. Równie często byli to Asper, Artur i tata. Czasami wspominał innych mieszkańców Grenie. Dokładał, wrzucał, palił z taką energią, że kocioł trzeszczał i piszczał.

– Spokojnie, chłopcze, nie chcesz chyba wysłać nas na dno? – spytał Efetn, po czym odwrócił wzrok, a chłopiec wsypał do kotła kolejną porcję opału. To już dziś. Nasypałem tam chyba z milion ton. Nie wytrzyma. Proszę, niech wybuchnie! Nie miał już na nic siły. Położył się na składzie i czekał.

Usłyszał kroki i stukanie laski. O jasna cholera. Estrov. Wie. Domyślił się albo ktoś mu powiedział. Przeniesie mnie na górny pokład albo do maszynowni.

– Chłopcze – zawołał ze schodów. Gdy nie musiał, nie wchodził w głąb kotłowni, by nie ubrudzić drogich ciuchów. – Do mnie!

Stary podróżnik zaprowadził go na dziób. Czerwony księżyc świecił nad ich głowami. Towarzyszył załodze noc w noc, zupełnie jakby i on był więźniem Estrova. Przez chwilę starzec spoglądał na jezioro, po czym wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia i przemówił:

– Mówię to z ciężkim sercem. Puszczamy cię. Złaź na lód i idź do brzegu.

Marc nie wierzył w to, co słyszał. Czy to jakaś nowa gra? Spojrzał w zimne oczy starca, z których nic nie potrafił wyczytać. Widzi, że ledwo żyję. Chcą znów na mnie zapolować.

– Dlaczego? – wydukał. Nawet mówienie przychodziło mu z trudem. Oparł się o barierkę i zwymiotował samym pyłem.

– Ludzie się burzą. Pani Nadi nie chce tu przychodzić. Podobno przez ciebie. Załoga chce ją z powrotem. Dlatego ty musisz się wynieść.

Gdyby miał siłę, roześmiałby się tak głośno, że usłyszeliby go w zamku na wzgórzu. No proszę, cóż za honorowa istotka. Tak się przejęła moim życzeniem. Co za ironia! Idealne trzecie życzenie. Przykro mi Nadi, wiem, że bardzo byś chciała, bym był jak rybak z mojej opowieści, lecz ja uczę się na własnych błędach.

– Czy mogę prosić o pistolet? – zapytał na pożegnanie. – Należał do mojego ojca.

Otrzymał go, a po chwili szedł już po jeziorze. Tak schudł, że nie musiał się kłaść. Nawet najcieńszy lód nie załamałby się pod nim. Po prostu stawiał kolejne kroki, szczęśliwy. Od czasu do czasu spoglądał przez ramię, jakby bał się, że został okłamany, a „Zorza Polarna” ruszyła za nim w kolejny pościg. W połowie drogi padł ze zmęczenia. Mógł się tylko czołgać.

Dotarł na brzeg, lecz nie miał siły wstać. Obrócił się w stronę jeziora. Jest naprawdę piękne – pomyślał w chwili, gdy eksplodujący statek rozświetlił taflę, odganiając mroki nocy. Takie piękne…

Zamknął oczy i wyruszył szukać bliskich.

 

 

Rozdział 48

Cmentarzysko dobrych chęci

 

Oszukałem go. Oszukałem wszystkich. Myślą, że nie żyję, ale to nieprawda. Jestem nie tylko sprawiedliwy, dobry i potężny, lecz również bardzo sprytny.

Zsunął się z tronu i bezwładnie opadł na śnieg. Kolejne latarnie dogasły, pogrążając Grenie w coraz większym mroku. Jedynym pewnym źródłem światła wydawał się księżyc, wciąż uparcie mieniący się czerwienią.

Podszedł do areny, gdzie biały stwór dogorywał w kałuży własnej krwi. Z nieba zaczął prószyć delikatny śnieżek. Rost Aliton stał przez chwilę przy kręgu, obserwując pogrążoną w ciszy osadę. W oknach nie dostrzegł żadnego ruchu. Ulice wydawały się wymarłe.

I ta cisza. Nigdy nie było tu tak cicho.

Minął martwego Jeremiasza Hodsa i powoli ruszył w kierunku swojego domu. Mieszkańcy muszą widzieć, że stwór umarł, lecz nie odważyli się przyjść i odebrać mi władzy. Uważają, że tylko ja poprowadzę Grenie ku światłości.

Świadomość wróciła mu nagle i zawróciła w głowie. Poczuł się jak więzień, z którego zdjęto kajdany. Niemal czuł, jak coś, co siedziało głęboko w jego osobie, umyka, kryjąc się przed blaskiem czerwonego księżyca.

Mój Boże, co ja najlepszego uczyniłem? – upadł na kolana i zapłakał. Co się ze mną działo?

Wstał i z wielkim trudem pomaszerował ulicą Pierwszych Osadników. Lydia. Marc Wolron. Kai Slant. Ox. Suzan. Alwen. Bernart. Jego litania wydawała się nie mieć końca. Skrzywdziłem tak wiele osób. Niektórzy z nich jeszcze żyją. Odnajdę ich i będę błagał o wybaczenie.

Stanął przed domem Oxów i otworzył drzwi. Wilczy chłopiec przebiegł przez nie i zniknął w mroku. Rost chciał za nim pobiec, złapać go, lecz nie miała na to siły. Wciąż tylko pogarszam sytuację.

Donata Ox, którą pragnął przeprosić za śmierć męża, nie żyła. Jej ciało było jedną wielką raną, nie miała oczu. Przerażony Rost uciekł z jej domu i pobiegł do następnego.

Odwiedził wszystkie domostwa w Grenie. Ich mieszkańcy nie żyli. Ludzie, którzy mu zaufali, których obiecał chronić, o których miał zadbać. Martwi. Z jego winy.

Wójt wrócił na skrzyżowania oszołomiony. Mogę jeszcze odnaleźć Suznan Orchid. I chłopca Oxa. Sprowadzę ich z powrotem.

Podszedł pod bramę areny. Mój największy wkład w historię Grenie – pomyślał ze wstydem.

Coś nie pasowało mu w tym obrazie. Długo spoglądała na swą konstrukcję, nim dotarło do niego, że biały stwór zniknął. Pozostała za nim jedynie kałuża krwi. Przeniósł się do innego świata – pomyślał w pierwszej chwili, lecz zauważył krwawą ścieżkę, prowadzącą z areny. Wyjął łuk i podążył jej tropem. Dobiję sukinsyna.

Ślad urywał się tuż przed odrestaurowanym domem Martiva Sqona. Rost się zatrzymał. Nie miał siły nawet się rozejrzeć. Jego ciało przypominało sopel lodu. Czuł na przemian potworne zimno i przeszywające gorąco.

Za plecami usłyszał ciche warczenie. Nie obejrzał się za siebie. Resztkami sił, o których istnieniu nie miał pojęcia, zerwał się do ucieczki. Gdzieś po drodze zgubił łuk.

Biegł przez ulicę, aż wrócił na skrzyżowanie. Postanowił dobyć włóczni. Wskoczył do środka areny i zaczął szukać broni. Leżała gdzieś w śniegu, przykryta świeżą warstwą.

Proszę, pomóżcie mi – zwrócił się do lasu, do swych przodków.

Biały stwór kroczył powoli, kulejąc. Wszedł otwartą furtką. Poruszał się cicho, brudząc śnieg krwią.

Rost nie potrafił znaleźć włóczni. Mógłby przysiąc, że Kai Slant gdzieś tu ją upuścił. Wójt przeorał rękoma cały śnieg, broni nie było.

Bestia wgryzła mu się w rękę z taką gracją, że przypominała poddanego, który przyszedł ucałować swego władcę. Na swój przerażający sposób było to urzekające. Później nastąpiły trzy kolejne ugryzienia. W nich nie było już nic pięknego.

Wójt upadł na śnieg, a potwór legł tuż obok. Leżeli tak razem we wnętrzu areny, aż przyszła po nich śmierć.

 

 

Rozdział 49

Cienki lód

 

To oni. Bracia. Przyszli po mnie – pomyślał, gdy dwie rosłe sylwetki pojawiły się na lodzie. Chwyciły Marca i zaczęły ciągnąć w stronę upiornej sylwetki statku. Chłopiec krzyczał. Ale to przecież niemożliwe. Kai, którego myśli na chwile powędrowały do południowego lasu, zaczerpnął tchu. Jego płuca wypełniło lodowate powietrze. Sięgnął po broń i wymierzył. To nie oni – zorientował się. Wyglądają na starszych i silniejszych.

Strzelił. Odgłos wystrzału poniósł się echem po lodzie. Pocisk trafił w ramię jednego z porywaczy. Nim wymierzył ponownie, napastnicy oddali się na taką odległość, że bał się pociągnąć za spust. Mógł trafić przyjaciela.

– Dlaczego na to pozwoliłeś! Gdzie podziałeś swoją kuszę, gdy jej potrzebowaliśmy, sukinsynu! – Lydia zawołała z furią w głosie w kierunku Krisofa. Mężczyzna spojrzał na nią z kamiennym wyrazem twarzy.

Ułamek sekundy później Lydia była już pod lodem.

Skoczył w tamtym kierunku, napierając na zamarzniętą taflę z taką siłą, że nie załamała się chyba w wyniku boskiej interwencji.

– Nie! – zawołał Krisof. – Zostaw ją. Nie możesz już jej pomóc.

Kai leżał tuż przy przeręblu, włożył ręce do wody, gotowy był skoczyć. Krisof chwycił go za kaptur kurtki i odciągnął od szczeliny.

– Chcesz zginąć?! – zawołał. – Ciekawe, co zrobi twoja siostra, gdy tak się stanie. Lydia jest już martwa. Nawet jeśli wyciągniesz ją z wody, nie przeżyje.

Chłopiec spojrzał na niego i poczuł narastający gniew.

– Twój brodaty cudak miał nas ochraniać! – rzucił.

– I chroni. Wciąż żyjesz – zauważył Krisof. – Jeden wystarczy do wypełnienia misji – zapewnił i ruszył przez lód.

Nie mogę myśleć o tym, co się stało. Muszę przeć do przodu. Oni by tego chcieli.

Wyspa rosła przed ich oczyma, aż zasłoniła cały horyzont. Tajemnicze, legendarne miejsce, o którym krążyło mnóstwo historii. Miejsce, którego nikt nie odwiedzał. Mało kto o nim w ogóle wspominał. Kai przypomniał sobie mroźną zimę sprzed wielu lat, zanim jeszcze pojechał do stolicy. Leżał wtedy w swym łóżku, a babcia opowiedziała mu historię o człowieku, który popłynął na wyspę Grenie w małej łódce. Po raz ostatni widziano go, gdy niknął za horyzontem w słabym srebrzystym blasku księżyca. Nie powrócił. Wiele lat później, gdy wszyscy zapomnieli o tym zdarzeniu, przypadkowo odnaleziono jego łódź. W jej środku była ludzka głowa, ubrana w oryginalną wojskową pilotkę i gogle lotnicze. Z całą pewnością nie należała do śmiałka.

Kai stanął nad brzegiem i odetchnął. Wyspa, choć surowa, na swój sposób była piękna. Dwa hektary lądu porastały na przemian sosny i astrie. Śnieg tworzył niezliczone kopce, toteż wydawało się, że wędrują po przykrytym przez śnieg, zapomnianym cmentarzysku. Krisof szedł dziarsko pomiędzy drzewami, prowadząc chłopca tylko sobie znaną ścieżką.

– Tam po prawej – wskazał fragment wybrzeża – była kiedyś przystań. Przed pierwszym czerwonym księżycem mieszkający tu ludzie czcili to miejsce. Zbudowali tu swą najświętszą świątynię, w której rezydowali kapłani gwiazd.

Budynek świątyni, jakby wywołany jego słowami, wyłonił się z ciemności.

– Imponująca budowla, nieprawdaż? – powiedział z zachwytem kusznik.

Kai musiał przyznać mu rację. Obiekt wzniesiono z wapieni, z których uformowano kształt głowy olbrzymiego zwierzęcia. Skrzyżowanie węża i wilka – pomyślał, patrząc na olbrzymią paszczę. Czas nie oszczędził budowli. Wiatr i śnieg wytarły skałę, a okoliczne drzewa rosły tak blisko, że wbijały gałęzie w ściany.

– Muszę zrobić coś jeszcze – stwierdził Kai i podszedł do jednego z trujących drzew. Przeciął pień, uwalniając żywicę. Wyjął magazynek i rozpoczął swój rytuał. Gdyż zwierzęta lubią się przemieszczać. Krisof krążył wokół niego, zniecierpliwiony.

Gdy Kai skończył, ruszyli w stronę kamiennej paszczy. Razem przesunęli kamienne drzwi i wkroczyli do środka. Uderzył ich podmuch wilgoci i silny zapach zgnilizny. Mężczyzna zapalił pochodnię i machnięciem ręki ponaglił chłopca.

Krótki korytarz kończył się schodami. Zeszli na niższy poziom, gdzie droga rozdzielała się na trzy ścieżki; Krisof wybrał skręt w prawo. Ściany świątyni pokrywały dziesiątki wyblakłych malowideł. Chłopiec przyjrzał się jednemu z nich – olbrzymi fresk przedstawiał grupkę ludzi spoglądających na rozgwieżdżone niebo. W przeciwieństwie do nich, Kai i Krisof musieli patrzeć pod nogi. Wszędzie dokoła w dziesiątkach różnych póz leżały ludzkie szczątki. Jego towarzysz wdepnął na kość, która pękła z głośnym trzaskiem. Mój Boże. To nie świątynia, to nekropolia.

– Ofiary pierwszego księżyca – Krisof wyszeptał cicho, jakby nie chciał, by zmarli poznali okoliczności swej śmierci.

Dotarli do dużej komnaty zastawionej rzędami sosnowych ław. Ściany i sufit pokrywały tu motywy z mitologii starożytnych Astarów. Na podłodze leżał olbrzymi posąg jakiegoś zapomnianego boga, któremu brakowało ręki. Krisof podszedł do jednej za ścian i pociągnął za kamień, odblokowując wejście do wąskiego tunelu. Podał mu pochodnię.

– To tutaj. Dalej idziesz sam. Nie zabłądzisz. Cały czas prosto – po tych słowach pożegnał się skinieniem głowy i odszedł. Zniknął w ciemności, a jego kroki wciąż niosły się głośnym echem po opuszczonej świątyni.

Wędrówka była monotonna, a on czuł się zmęczony, dlatego co pewien czas wpadł w dziwny półsen. Tunel był długi, ze stropu spytała się ziemia, a po ociosach spływała woda. W jaki sposób jezioro nie zalało tego miejsca? – zastanawiał się. Od czasu do czasu na głowę skapywało mu kilka kropel, przywracając zanikającą świadomość.

Zatracił poczucie czasu. Mógłby przysiąc, że spędził w tych podziemiach połowę swego życia. Tunel ciągnął, jakby nie miał końca. Dziwny odgłos wyrwał go z kolejnej półdrzemki. Nadepnął na ludzką czaszkę. Przed sobą zauważył kolejne szczątki. Szturmowcy zamku. Jestem już blisko. Deptał po nich, nie mając innej możliwości podążenia naprzód.

Tunel zaprowadził go wprost do lochów. Nie było tu wrót, obie konstrukcje łączyły się niemal niezauważalnie. Lochy zamku okazały się kamiennym labiryntem niskich, wąskich korytarzy pełnych drewnianych drzwiczek komnat, do których ani myślał zaglądać. To tu więziono Krisofa. Jak mam stąd wyjść? Szedł przed siebie zupełnie zagubiony, czuł się jak laboratoryjny szczur z bardzo kiepską pamięcią.

Gdy z ciemności wyłoniły się schody, otworzył czerwoną książkę i ruszył na górę. Stopnie prowadziły do długiego korytarza, który oświetlany był blaskiem wpadającym przez rząd półkolistych okien. Kai spojrzał na pusty dziedziniec zamku. Niebo zaczęło rozjaśniać się blaskiem schowanego za horyzontem słońca, sprawiając, że szare zamczysko zaczęło przybierać coraz jaśniejszą barwę. Nastał nowy dzień.

– Kai – usłyszał kobiecy głos. Nadi stała za jego plecami. Przypominała przepiękną zjawę. Płakała. Chłopiec podniósł książkę, gotów w każdej chwili zagłębić się w lekturze. To ci dopiero broń. Wolał nie myśleć, jak głupio w tej chwili wygląda. – Mój brat na ciebie czeka. Chce porozmawiać. Nie zrobi ci krzywdy. Druga komnata w prawo.

Dobrze. Porozmawiajmy.

Komnata okazała się biblioteką, którą znał z opowieści Jeremiasza. Tysiące woluminów pokrywały każdą ze ścian. Pochodnie wisiały w różnych częściach pomieszczenia, rzucając chaotyczne cienie. Władca zamku siedział przy stole, ubrany na biało. Czytał. Na widok Kaia odłożył lekturę i przystawił mu krzesło, drewniane i piękne.

– Rozumiem, że mi się nie pokłonisz – wyznał z udawanym rozczarowaniem.

– Kim jesteś, panie, że muszę ci się kłaniać? – spytał. Władca, słysząc te słowa, roześmiał się. Był to dziwny dźwięk, nieomal serdeczny.

Kai nie skorzystał z krzesła. Stał, spoglądając na tego przedziwnego lorda, który, choć przeżył setki lat, wyglądał jak trzydziestokilkuletni mężczyzna. Kruczoczarne włosy kontrastowały z bladymi oczami, jakby startymi od czytania tysięcy opowieści. Kai nie bał się go. Miał przy sobie książkę. W każdej chwili mógł od niego uciec i wypełnić wolę Tego Który Rozdziela.

– Lubisz opowieści, Kai? – zapytał przyjaźnie. – Ja uwielbiam.

– Moja babcia je lubiła – odpowiedział ostrożnie. – Ja również. Te dobre.

– Dobre – powtórzył z uznaniem, jakby Kai wypowiedział jakąś niesłychaną mądrość. – Co znaczy dobra opowieść? Czy to taka, w której, dajmy na to, bohaterowie siedzą nad jeziorem, kąpią się, posilają słodkościami, są szczęśliwi? Czy polubiłbyś taką opowieść?

– Brzmi nudnie – przyznał.

– Właśnie. Dobre opowieści to te, które angażują nas emocjonalnie. Przeżywamy losy bohaterów. Obserwujemy, jak zmagają się z przeciwnościami. Jak walczą z losem, który zrzuca na nich kolejne nieszczęścia. Obserwujemy, jak umierają. Takie właśnie opowieści podobają się ludziom. Od zawsze.

– Wydaje mi się, że nie rozumiem, do czego pan zmierza.

– A co z zakończeniami historii? Człowiek, który tak ochoczo uczestniczył w cierpieniu bohaterów, z czasem zauważa, że bardzo się do nich przywiązał. Chce dla nich szczęśliwego końca, obleczonego obowiązkowym morałem.

– Wciąż nie rozumiem.

– Byliście mą opowieścią, Kai. Reżyserowałem wasze losy, obserwowałem wasze cierpienia, przeżywałem je, i teraz czas na zakończenie. – Zrobił pauzę, podczas której uśmiechnął się do niego. – Szczęśliwe, Kai. Z morałem.

Okłamuje mnie. Manipuluje mną.

– Trochę jaśniej – poprosił Kai.

– Gdzie twoim zdaniem jest teraz Jeremiasz? – zapytał.

– W jakimś piekle dla ludomańskich szlachciców?

– Nie. Wrócił do domu. Mieszkańcy Pierwszej Osady wydali na jego cześć przyjęcie. Dziękują mu za to, co dla nich zrobił. Jego ciężarna żona płacze z radości. To takie piękne. Przewiduję dla nich długie i wspaniałe życie.

Kłamie. Na pewno kłamie… a może mówi prawdę?

– Życzę mu szczęścia – odrzekł beznamiętnie i mocniej ścisnął książkę.

– Co sądzisz o ludziach? – zapytał, znów przeskakując na inny temat. – Czy wśród ludzi dominuje dobro czy zło? Biel czy czerń?

W co on ze mną gra? Muszę być ostrożny.

– Myślę, że większość mieni się odcieniami szarości.

– Właśnie – przyznał lord. – Co jeśli ludzie mogliby się nauczyć dobra, wyzbywając zła? Wówczas wszyscy mieniliby się odcieniami bieli. Żyliby w spokoju, dostatku i miłości. To właśnie jest mój cel. Jesteście cudownymi postaciami mej opowieści, chcę więc dla was wspaniałego końca. Grenie wróci, a wraz z nim wszyscy jego prawowici mieszkańcy. To będzie dla ciebie nagroda. Za lata wiernej służby.

– Przepraszam, za co? – oburzył się.

– Chcę, byś został mym nowym sługą. Jeremiasz znakomicie wypełniał swą służbę, lecz nadszedł czas, by wrócił do swego miejsca. Wybrałem go, gdyż jest szlachetną, dobrą osobą. Przyzwałem z południa i wziąłem pod swe skrzydła. Jeremiasz wierzył we mnie i czekał. Pamiętam okazję, która nadarzyła się wiele lat temu. Mój sługa chciał, by to Hart Mesten zastąpił go w tej roli. To jednak było z góry skazane na niepowodzenie. „Przyjdzie taki dzień, że zrodzi się ten, kto cię zastąpi” – powiedziałem mu wtedy. „Może nawet potomek Mestena. Jego syn, wnuk czy praprawnuk.” Urodziłeś się ty, lecz uciekłeś na południe. Musiałem okaleczyć twą siostrę, byś wrócił tu, gdzie twoje miejsce. Nawiasem mówiąc, zauważyłeś jak wiele rzeczy upodobniało cię do Jeremiasza?

Zbyt wiele… jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć?

– Dlaczego ja? – spytał, patrząc mu głęboko w oczy.

– Jesteś silny. Zdolny do wszystkiego. Znasz reguły gry.

– Mylisz się – uciął Kai. – Nie będę dla ciebie mordował. Nie jestem taki jak ty.

– Czyżby? – mężczyzna zdziwił się teatralnie i podłożył rękę pod brodę. – Opowiedz mi, proszę, co zdarzyło się pewnej nocy pod koniec twego pobytu w stolicy. Zacznij od chwili, gdy stanąłeś pod drzewem.

Choć nie zajrzał do książki, poczuł, jakby ktoś przeniósł go w czasie. Ujrzał znajomą ścieżkę, dobrze znany las. Wejrzał w oczy dziewczyny leżącej po drzewem, a ona odwzajemniła się spojrzeniem, które o mało nie wypaliło mu duszy.

– Spójrz, co mi zrobili – rzuciła z wyrzutem, zanosząc się płaczem. Kai podszedł do niej, chciał ją przytulić, pocieszyć, lecz go odepchnęła. – Nienawidzę cię – powiedziała. W tym momencie coś dostrzegła i wskazała miejsce w ciemnościach. – Tam są – wyszeptała.

Bracia zatrzymali się niedaleko, śmiejąc się i machając radośnie. 

– Takie przedstawienie! – zawołał jeden z nich. – Szkoda, że nie wziąłem popcornu.

– Główni aktorzy się nie starają. To jakieś smuty – oburzył się drugi.

– Chodźmy na kolację – zdecydował jego brat. – Zgłodniałem od tego wysiłku. – Zrobił kilka obscenicznych gestów, by zademonstrować, jaki rodzaj wysiłku ma na myśli.

Pamiętał, że wziął ją na ręce i zaniósł do jej domu, który znajdował się niedaleko. Przez cały ten czas nie odezwała się ani słowem. Położył ją na łóżku i spojrzał jej w oczy, z których wyczytał, że powinien się wynieść jak najszybciej.

– Dobrze – powiedział wtedy. – Do zobaczenia. Mam coś do zrobienia.

Pamiętał światła, które tańczyły na ciemnych ścianach, gdy szedł korytarzem internatu. Cienie drzew – pomyślał wtedy. Było cicho, jakby cały świat wstrzymał oddech. Minął jednego z nauczycieli, który stał pod jedyną zapaloną lampą i rozdzielał jakieś papierzyska. Żaden z nich nie zwrócił na drugiego uwagi.

Pamiętał, że wszedł do swojego pokoju, sięgnął pod poduszkę i zabrał to, co pod nią leżało.

Pamiętał, że nie zapukał. Po prostu wszedł do środka i przez ułamek sekundy delektował się ich zaskoczonymi minami. Jeden z braci stał blisko drzwi. Był tak zdziwiony, że nie ruszył się aż do samego końca, do chwili gdy szybujący nóż przeciął mu szyję na długość dłoni. Drugi z braci siedział przy stoliku i jadł kolację. Talerz wypadł mu z rąk, roztrzaskując się na tysiąc kawałków. Rzucił się w stronę balkonu, chciał skoczyć, uciec, lecz nie zdążył.

Pamiętał wizytę w lesie i dwa doły, które wykopał tak sprawnie, jakby robił to całe życie. Dar. Dar dla lasu.

– Już wtedy dysponowałeś znacznymi umiejętnościami – zauważył Władca Zamku. – Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że wyniosłeś ich trupy z centrum największego miasta Astarii? Jak to się stało, że nikt nigdy nie dowiódł ci tego uczynku? Rozdzieliłeś światy, prawda? Dlatego udało ci się to wszystko. Ależ ci chłopcy mieli pecha, że zadarli akurat z tobą. – Zaśmiał się.

– Wybacz, ale nie chcę o tym rozmawiać.

– Dobrze, Kai, zostawmy przeszłość i porozmawiajmy o przyszłości. Czy zgadzasz się być mym sługą?

– Co się stanie, jeśli odmówię? – zapytał z rosnącym gniewem. – Zabijesz mnie? Zamkniesz w lochu jak Krisofa?

– Krisof to materiał na oddzielną dyskusję. Myślał, że nie będzie mi służył. Cóż za głupiec. – Roześmiał się ponownie. – Nikt nie jest na tyle silny, by mnie pokonać. Nikt nie jest nawet na tyle silny, by mi się przeciwstawić.

– Mylisz się. Pokonałem twoje zwierzęta – zauważył z dumą Kai. – Wiesz, co myślę? Że się mnie boisz. Dlatego chcesz mnie stłamsić, jak to zrobiłeś ze swoją siostrą.

– Zwierzęta pokonałeś, ponieważ ci na to pozwoliłem. Nad jeziorem byłem po prostu ciekaw, czy dasz radę. Dlatego dałem ci wolną rękę. Pod drzewem byłeś bezsilny, ponieważ cię powstrzymałem. Mogłeś jedynie patrzeć. A na arenie… no cóż. Moje lwiątko było już bardzo stare. To był sposób na dobrą śmierć. Nie smuć się jednak, wychowam nowych towarzyszy. Silniejszych. To będzie wspaniała historia. Stań się jej współtwórcą. Nie kłamię, chłopcze. Grenie może powrócić, piękniejsze i wspanialsze niż w jakimkolwiek dniu swej historii.

– Nie wierzę ci, wystrojony błaźnie! – rzucił, uwalniając cały gniew. – A wiesz dlaczego? Widziałem, co zaszło w Grenie. Nikt o dobrych intencjach nie zgotowałby drugiemu człowiekowi takiego koszmaru. A co do twojej propozycji, to wsadź ją sobie głęboko w dupę.

Otworzył książkę i zaczął czytać: „Była to niewielka drewniana chata, kilka zbitych naprędce desek. Nie chroniła przed mrozem zimowej nocy” – brzmiały pierwsze słowa, które natychmiast przeniosły go w pożądane miejsce.

Uboga chatka stała pośród śniegów, w miejscu, w którym obecnie wznosił się zamek. Tu dorastali? – Kai przez chwilę niemal zdobył się na współczucie rodzeństwu. Ruszył w kierunku rudery, wyjmując broń. Śnieg trzeszczał pod jego stopami, a z nieba prószyła kolejna porcja zimnej bieli. Dlaczego to musi być zima? Czy nie mógł mnie przenieść w lato?

Otworzył drzwi i powoli wszedł do środka. Wnętrze było zatrważająco ubogie. Zauważył jedno łoże, szafę na ubrania i stolik, na którym płonęła świeca. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający morskiego rozbitka, który kroczy plażą na tle tonącego okrętu. Żadnego pieca czy paleniska, dlatego wnętrze było potwornie wyziębione. Nie ma tu nikogo. Cudnie. Co teraz? Nagle fragment podłogi uniósł się i z piwnicy spojrzała na niego mała dziewczynka, młodsza od jego siostry.

– Ty jesteś tym panem? – zapytała piszczącym głosem.

– Panem?

– Gdy jestem niegrzeczna, brat mówi mi, że przyjdzie pan i mnie zabierze.

Kai spojrzał jej w oczy. Takie same należały do kobiety, którą spotkał na zamkowym korytarzu.

– I co ty na to? – zapytał łagodnie.

– Czekam. Chcę, by ktoś mnie zabrał. Brat jest dla mnie niedobry. Zabierzesz mnie? – zapytała z nadzieją.

Kai zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu. Ona zabije w przyszłości tak wiele osób.

– Co ty robisz tam na dole? – zapytał, by odwlec to, co musiało nastąpić. Kazał mi zabić ich oboje.

– Tam jest ciepło. Hoduję kwiatki. Pelargonie. Ogrzewam je czarami. – Zaśmiała się przesłodko. – Brat się złości, gdy to robię.

– Gdzie teraz jest twój brat?

– Nad jeziorem. Przy wypływie rzeki.

Kai podniósł broń i zawahał się. Jest taka podobna do Elii.

– Co pan trzyma w ręku? – zapytała.

Pomyślał o wszystkich cierpieniach, które Nadi sprowadziła na wioskę. Pomyślał o rodzinie Wolronów i wycelował w dziewczynkę.

Nagle przypomniał sobie słowa, które jego siostra zapisała na kartce. Jest ode mnie młodsza i miałem szansę od dziecka nad nią pracować – chwalił się kiedyś Władca Zamku. Spojrzał w jej ciekawskie i śmiejąc się oczy.

– Poczekasz tu na mnie? – spytał, opuszczając broń. – Przyjdę i cię zabiorę. Wychowasz się w lepszym miejscu. Tam są dziewczynki w twoim wieku, będziesz mieć koleżanki. Najpierw jednak muszę porozmawiać z twoim bratem.

Dziewczynka zapiszczała z zachwytu i skryła się w podziemiach.

Jej brat siedział w śniegu, obserwując zamarznięte jezioro. Kai odnalazł go bez trudu. Chłopiec był w jego wieku, choć spojrzenie, jakim go obdarzył, z pewnością mogło należeć do starca. Na rękach trzymał malutkiego kotka, którego ogrzewał własnym ciałem. W pierwszej chwili Kai pomyślał, że zwierzę pokryte jest śniegiem, lecz to nie była prawda. Biała bestia. Nie mógł uwierzyć, że to słodkie maleństwo sterroryzuje okolicę na kolejne wieki.

Przyszły Władca Zamku spojrzał na niego, mocniej tuląc zwierzę.

– W oczach kryje się prawda – powiedział. – Klucz do zrozumienia. Spójrz w oczy starca, a odkryjesz wszystko.

Huk wystrzału był tak potężny, że odbijał się echem przez długą chwilę. Kotek wypadł z martwych dłoni chłopca i utonął w śniegu. Kai wymierzył i oddał drugi strzał.

– Gdybym mógł, zabiłbym cię tysiąc razy, potworze – powiedział i zastanowił się, do którego z nich bardziej kierował te słowa.

Pozostało mu wrócić po dziewczynkę. Miał nadzieję, że pomimo zmiany planu Ten Który Rozdziela przywróci go do obecnych czasów. Nie miał przy sobie książki, mógł jedynie czekać. Zastanawiał się, co dzieje się teraz w Grenie. Czy już wrócili? Czy czekają tam na mnie? Czy szykują powitalne przyjęcie?

Spójrz w oczy starca, a odkryjesz wszystko – usłyszał głos w swojej głowie.

A może to cień jest władcą płomienia? – zapytał mały chłopiec zwany Płomykiem.

Myślał, że nie będzie mi służył, cóż za głupiec – zaśmiał się Władca Zamku.

Coś spadło z wieży z wielkim hukiem – zapisała w notatkach jego siostra.

Będziemy tu czekać na twój powrót – powiedział mu Ten Który Rozdziela. Twój, choć wyruszyli w trójkę.

Gdzieś, kiedyś, w czyimś śnie.

Nagle połączył wszystkie elementy układanki i stanął jak wryty.

Ten Który Rozdziela nigdy nie uwięził Władcy Zamku. Został pokonany przed setkami lat, w noc pierwszego czerwonego księżyca. Stał się pierwszym sługą, gdy Krisof zginął męczeńską śmiercią. Władca odrodził go nawet w nowym ciele. Był chłopcem o imieniu Płomyk. To on sączył truciznę do uszu mieszkańcom Pierwszej Osady.

Ten Który Rozdziela nie żył od bardzo dawna. Zginął w dniu drugiego czerwonego księżyca razem z Pierwszą Osadą. Gdy Jeremiasz Hods został drugim sługą, Władca zrzucił czarodzieja z wieży, kończąc jego tysiącletni żywot.

Kai zaczął się zastanawiać, co to wszystko oznacza, i omal się nie rozpłakał.

To Władca Zamku cały ten czas podawał się za Tego Który Rozdziela. To on mieszka teraz w wieży. To on wykreował Kriosofa, by mu służył. Pewnie uznał, że to bardzo zabawne. To on napisał czerwoną książkę. To on mnie wysłał do samego siebie.

Ma moją siostrę – zdał sobie sprawę i omal nie zaczął krzyczeć.

Pytanie po co? Dlaczego zaplanował tak złożoną intrygę?

Kai spojrzał na otaczający go zimowy las, na taflę jeziora, na świecące na niebie gwiazdy. Nie cofnąłem się w czasie. Jestem w kreacji. To nieprawdziwe miejsce. Po co to wszystko?

By zrobić mnie swym sługą – odpowiedział sam sobie. – By ukazać swoją potęgę.

Astarzy zwykli rzec, iż życie jest pasmem wyborów, lecz Kai doszedł do wniosku, że to nieprawda. Byliśmy jak marionetki na sznurkach. Jak zwierzęta idące na rzeź, które mogą jedynie wybrać, którą drogą tam podążyć.

Stał przez chwilę na brzegu, podziwiając dzieło Władcy Zamku. Jak mogłem liczyć, że pokonam kogoś tak potężnego? Przecież to bardzo prosta gra, w której wygrywa silniejszy.

Musiał czymś zapełnić pustkę, która rozrastała się w jego sercu. Pozostaje mi wiara.

Najpierw musiał wydostać się z tej kreacji. Domyślał się, że nikt go nie wyciągnie. Podniósł pistolet, lecz rzucił go w śnieg. Inaczej.

Wszedł na taflę jeziora i kroczył powoli po bardzo cienkim lodzie, rozkoszując się zimowym krajobrazem.

 

 

Epilog

 

Rok 2013

 

Przez okno swego apartamentu obserwowała powoli opadające ku horyzontowi słońce. Nadawało niebu kolor ognia. Rozmyślała o swej pracy. Spoglądając na północ, nie sposób było o niej nie myśleć. Planowała jutrzejszy dzień z zapałem i radością, o jakich wielu mogłoby tylko pomarzyć. Nie ulegało wątpliwości, że Julia kochała swoją pracę.

Dorastała w centrum stolicy, gdzie świeżo wyremontowanymi ulicami przelewały się wiecznie zabiegane masy ludzi, a niedawno wzniesione, wysokie budynki jeszcze nie zdążyły zapisać swych kart historii. Było to nudne i bezduszne miejsce, lecz nawet tam Julii udało się odkryć coś niezwykłego. Była to opuszczona fabryka, od lat będąca przedmiotem sporów sądowych, dzięki czemu bez przeszkód mogła szpecić miasto. Tak przynajmniej sądzili mieszkańcy, lecz nie ona. Dla małej Julii fabryka ta była najwspanialszym miejscem na świecie.

Odnalazła ją podczas jednego ze spontanicznych wypadów w głąb miasta, jakie odbywała z Arcusem, przyjacielem z dzieciństwa. Zza betonowego ogrodzenia, jak się szybko okazało nie dość wysokiego, nawet dla dwójki dzieci, straszył szary gmach. Julia starała się odszukać choć jedną niewybitą szybę. Nie udało się jej. Weszli przez otwarte na oścież drzwi i wówczas zaniemówiła z wrażenia. Fabryka zdawała się kryć w sobie setki zapomnianych historii, pięknych, przerażających, zabawnych, bolesnych.

– Chodźmy stąd. Tu jest strasznie – przeraził się Arcus. Był od niej o rok starszy, lecz nagle wydał się małym dzieckiem.

– Fascynujące miejsce. Muszę tam wrócić i lepiej je poznać – wyznała, gdy wracali do domu.

Jak postanowiła, tak uczyniła. Dowiedziała się, że zakład produkował kable i zamknięto go przed czternastoma laty w wyniku cięć budżetowych. Jak się okazało, dwa lata później otworzono niedaleko nową fabrykę, należącą do prywatnego przedsiębiorcy. Do dziś przynosiła olbrzymie zyski.

– Stara fabryka cały czas była dochodowa, Julio – powiedział jej ojciec, gdy usłyszał o prowadzonym przez dziewczynkę dochodzeniu. – Któż nie potrzebuje kabli? Przyczyn likwidacji szukaj na zagranicznych kontach naszych polityków.

W czasie gdy zakład zamknięto, wszyscy pracownicy, oczywiście wyłączając dyrekcję, zostali zwolnieni. Julia zastanawiała się, ilu z nich znalazło zatrudnienie w nowej fabryce.

Często przychodziła do opuszczonego budynku, wyobrażając sobie, że przenosi się w czasie i obserwuje pracujących tu ludzi. Raz odważyła się przyjść po zmroku. Wtedy właśnie dotarło do niej, jaką pracę chce wykonywać w dorosłym życiu.

Po ukończeniu studiów zaciągnęła kredyt i otworzyła niewielkie biuro podróży. Przez lata działalność rozwijało się znakomicie. Gdy zebrała wystarczające środki, zaczęła spełniać swe największe marzenie z dzieciństwa.

Kontemplowała tę majową noc z okna swojego apartamentu, mieszczącego się na ostatnim piętrze jej hotelu. To nie jest prawdziwa noc, jest zbyt jasno. Ta nadchodzi zimą. Wiedziała jednak, że nie będzie miała okazji jej podziwiać. Należący do niej ośrodek turystyczny Grenie czynny był tylko cztery miesiące w roku. Spojrzała na lasy ciągnące się po horyzont i jeszcze dalej, a także na rzekę, przepływającą spokojnie między drzewami. Kochała to miejsce równie mocno jak mieszkający tu niegdyś ludzie. A przynajmniej tak jej się wydawało.

Przed snem czekało na nią jeszcze kilka obowiązków. Wykonała parę telefonów, przeczytała e-maile na tablecie, w końcu rzuciła się na ukochane łóżko. Do snu koił ją program przyrodniczy, wyświetlany na pięćdziesięciocalowym telewizorze plazmowym.

Czasami przyłapywała się na tym, że nie wierzyła w to, gdzie się znajduje i czego dokonała. Wówczas spoglądała na las. Takie miejsce jest tylko jedno. Naprawdę to zrobiłam. Jestem tu.

Pierwszy raz ujrzała Grenie na mapie, która wisiała na szkolnym korytarzu. Nieco później na lekcji geografii usłyszała, że to najdalej położona na północ jednostka administracyjna Astarii. Na lekcji historii dowiedziała się, że pierwsi ludzie pojawili się tam dopiero kilka wieków temu. Niedługo potem natknęła się na historię opuszczonej siedemnastowiecznej osady, położonej w sąsiedztwie obecnej wioski. Fascynacja tym miejscem rozpaliła w jej umyśle prawdziwy pożar. Grenie stało się jej obsesją i marzeniem. Wiedziała, że musi je odwiedzić. Zastanawiała się, czy krążą tam historie z czasów dawnej osady. Była pewna, że tak. Pragnęła poznać je wszystkie. Jesienią roku 1992, będąc jeszcze na studiach, zaplanowała swój wyjazd. I wówczas wszystkie telewizje rozhuczały się o popełnionym w Grenie morderstwie. Bezdomny udusił mała dziewczynkę i próbował zabić jej brata, lecz ten zdołał ujść z życiem. Niedługo po tym usłyszała o kolejnej zbrodni – staruszka otruła nastoletnią dziewczynę i została rozszarpana przez dzikie zwierzę. Czy tym zwierzęciem nie była czasem miejscowa ludność? – zastanawiała się Julia. Kilka dni później grupa rybaków utopiła się w jeziorze.

Po tych wszystkich przerażających wieściach była tak rozochocona, że najchętniej wybrałaby się do Grenie nazajutrz, nawet gdyby miała iść pieszo. Problem w tym, że na początku grudnia wszyscy mieszkańcy… zniknęli. Tak po prostu, niemal setka ludzi przepadła jak kamień w wodę. Grenie nie schodziło z czołówek wiadomości przez wiele tygodni. Dziesiątki ekspertów próbowało ustalić, co tak naprawdę się stało. Przeczesano jezioro, rzekę i okoliczne lasy w promieniu wielu kilometrów. Nic nie znaleziono.

Ludzie zaczęli snuć niesamowite teorie. Wszystkie domy wyglądały, jakby mieszkańcy opuścili je nagle, co dało niesamowite pole do popisywania się wyobraźnią. Popularna była teoria o porwaniu przez kosmitów, inni twierdzili, że to zbiorowa zbrodnia, za którą stoją tajemnicze organizacje, niektórzy potrafili nawet wymienić je z nazwy. Jeszcze inni wymyślali rzeczy, w które nawet Julia, choć obdarzona niezwykła wyobraźnią, powątpiewała.

Na grenijskim cmentarzu urządzono zbiorowy pogrzeb z setką symbolicznych grobów. Górował nad nimi drogi pomnik.

Mijały lata, a pożar w jej umyśle wciąż przybierał na sile. Pamiętała swoją pierwszą wizytę w Grenie, na którą zaciągnęła Arcusa i dwójkę innych przyjaciół. Nocowali w obozowisku umiejscowionym nad brzegiem jeziora. Białymi nocami opowiadali sobie straszne historie dotyczące osady. Julia znała ich najwięcej.

Odwiedzała Grenie niemal co roku, a gdy była już w pełni sił finansowych, postanowiła udostępnić to niezwykłe miejsce całemu światu.

Droga łącząca Grenie i Astarnort zachowała się w dobrym stanie, co uznała za niezwykły dar od losu. Wystarczyło wybudować hotel, pięciopiętrowy kolos, kilkaset merów na południe od wioski. Nie chciała naruszać tego niesamowitego skansenu. Reszta przyszła sama.

Na początku uruchomiono ścieżkę śladem zaginionych mieszkańców, która okazała się dziełem jej życia. W każdym sezonie odwiedzały ją setki ciekawskich turystów. Miejsce szybko przerodziło się w kompleks turystyczno-rozrywkowy z prawdziwego zdarzenia. Pojawiły się sklepy z pamiątkami, w których można było nabyć mapy wioski, figurki domów czy wymyślne historie spisane przez różnych fantastów. Na rzece organizowano spływy kajakowe, a na jezioro wypływał statek wycieczkowy. Jego właściciel, kudłaty mężczyzna imieniem Hunt, nazwał jednostkę „Har Aliton”, na cześć założyciela Drugiej Osady. Wybudowano restaurację, która konkurowała z kuchnią oferowaną przez hotel Julii, oferując niezwykłe dania – „Dorsz Martiva Sqona”, „Kluski Alitona” czy „Zupa Jeremiasza”. Kobieta nie była tym zachwycona. Szybko zorientowała się, że jej hotel i ciągnące do niego wycieczki ingerują w atmosferę tego miejsca, a co dopiero cała ta tandetna otoczka. Było to jak gwałt dokonany na okolicy. Zatęskniła za dawnymi latami i ich niewielkim obozem. Zatęskniła za dziewiczym Grenie.

Wstała z łóżka i po raz kolejny spojrzała na wioskę, przykrytą delikatnym mrokiem.

Co się z wami stało? – zapytała, chyba po raz setny. Nigdy nie usłyszała odpowiedzi. Choć spędziła tu już tyle czasu, nie zbliżyła się do niej nawet na krok.

Oczywiście przestudiowała życie wszystkich mieszkańców. Pewnego dnia uświadomiła sobie, że zna ich tak dobrze, jakby sama urodziła się w tej osadzie. A może to tylko złudzenie?

Podczas prac starannie wybierała źródła informacji. Najlepsze były relacje z pierwszej ręki, odnajdywała więc ludzi związanych z wioską. Niestety, wszyscy, z którymi rozmawiała, albo mieszkali w Grenie przed wieloma laty, albo zajeżdżali tam tylko gościnnie.

Ci, którzy zrządzeniem losu opuścili Grenie przed zniknięciem mieszkańców, zapadli się pod ziemię. Uciekli przed losem, lecz on i tak ich dopadł – pomyślała podczas bezowocnych poszukiwań.

Nie udało jej się odnaleźć Mayi Nadaj ani jej synów. Ann Wolron zmarła przed wieloma laty w więzieniu. Nie trafiła na żaden ślad Viseta Mrosa. Obaj synowie Ludwika Quarta prawdopodobnie wyjechali z kraju. Mari Ox przepadła jak kamień w wodę.

Musiała zadowolić się dostępnymi relacjami. Lepszym źródłem od ludzi, którzy zamieszkiwali tu przed laty, wydawały jej się osoby związane z Grenie w inny sposób. Ksiądz, który przyjeżdżał co niedzielę, przyjął ją na swej plebani. Opowiadał o mieszkańcach w samych superlatywach. Innego zdania był emerytowany kierowca autobusu, który kursował do Grenie. W domu spokojnej starości odwiedziła Antove’a, byłego burmistrza Astarnort, który stracił urząd, gdy wyszły na jaw wszystkie jego machloje. Starzec siedział w pustym pokoju opuszczony przez wszystkich, a gdy usłyszał, że ktoś chce go odwiedzić, popłakał się z radości. Opisywał mieszkańców w ciepłych słowach, zwłaszcza Rosta Alitona i jego córkę. Z kolei dyrektor astarnockiej szkoły chwalił uczniów, mówiąc, że byli „niezwykli” i „utalentowani”.

– Oh, tak, Wspólna Wola od zawsze dostarczała naszej szkole wielu zdolnych uczniów – rzucił na koniec. Przed pożegnaniem Julia przekreśliła słowa, która wynotował z tej rozmowy.

Wszystkie te nazwiska – Aliton, Sqon, Wolron, Slant, Efetn, Holbes, Dorem, Trast wciąż krążyły w jej głowie w szalonym tańcu, nie dając chwili wytchnienia. Jak wiele dałaby, aby móc choć na jeden dzień zamieszkać w Grenie w czasach świetności lub spotkać któregoś z zaginionych. Każdy dzień, w którym prowadziła wycieczkę, na nowo rozbudzał w niej te pragnienie.

Wielu znajomych dziwiło się, dlaczego szefowa tak potężnej firmy osobiście oprowadza zwiedzających. Zawsze odpowiadała, że uwielbia to robić, i była to prawda.

Szlak śladem zaginionych mieszkańców każdego dnia wyglądał tak samo. Obce twarze podążały za Julią w zadumie i z ciekawością wysłuchiwały jej słów. Od czasu do czasu wycieczka wyrywała się ze schematu. Bywały sytuacje nieprzyjemne, jak wtedy, gdy jeden z gości przybył tak pijany, że upadł na ulicy Estrova i musiano go zanieść do autobusu. Przeważały jednak miłe zdarzenia. Pamiętała dzień, w którym jeden z gości stwierdził, że w dzieciństwie odwiedził Grenie.

– To było w 1992 roku, byłem wtedy chłopcem i przyjechałem na festyn. Rozdawałem numerki na loterię mieszkańcom. Poznałem ich wszystkich – chwalił się. – Pamiętam, że wygrał ten nowy mieszkaniec, Sawion Dorem. Komplet szklanek, jeśli dobrze pamiętam.

Sawion Dorem – pomyślała zafascynowana. Najbardziej tajemniczy mieszkaniec. Człowiek, który zdawał się nie istnieć. Miała szczegółowe informacje na temat każdego grenijczyka, lecz on pozostawał wyjątkiem. Znała tylko jego imię, nazwisko i miejsce zamieszkania. Teraz wiem więcej. Wiem, że wygrał komplet szklanek – pomyślała wówczas z uśmiechem.

Okazało się, że chłopiec niewiele pamiętał z tamtego dnia, więc szybko oddał jej głos.

Inna sytuacja miała miejsce przed trzema tygodniami. Do dziś Julia nie wiedziała, co myśleć o tamtym zdarzeniu.

Zaczęło się tradycyjnie, od spopielonej chatki Grelana Mestena. Wisiała przed nią tabliczka, na której umieszczono rekonstrukcję budynku i szereg informacji, lecz to, co opowiadała Julia, było obszerniejsze i ciekawsze.

Po streszczeniu życiorysu niesławnego drwala i wydarzeń z życia Trosena Alwena zawsze kończyła tak samo:

– Do dziś nie wiadomo, kto spalił tę chatkę. Możliwe, że rodzina Alwenów nieopatrznie wznieciła pożar. Dom był wyjątkowo podatny na ogień. Wiadomo, że Trosena nie było w środku. Niektórzy snują hipotezy, że to on spalił własną rodzinę, podpierając je przeszłością kryminalną mężczyzny.

Następnie odważni mogli zejść do piwnicy, gdzie naukowcy przed laty znaleźli tyle śladów DNA, że udało im się wyjaśnić połowę tajemniczych zgonów z ostatniego półwiecza. Grelana Mestena ogłoszono największym seryjnym zabójcą w historii Astarii.

Większość zwiedzających podążyła do ciemnego pomieszczenia, lecz niektórzy pozostali przed domem. Wśród nich Julia zauważyła staruszkę o białych jak śnieg włosach, która wspierała się na drewnianej lasce. Towarzyszył jej mężczyzna, prawdopodobnie syn. Spoglądała na chatkę wzrokiem, którego Julia nie potrafiła rozszyfrować. Wyszeptała coś pod nosem.

Kolejnym etapem było zwiedzanie Pierwszej Osady. Teren ogrodzono, a wszędzie ustawiono tabliczki informacyjne. Julia zaprowadziła turystów na środek polany i przeczytała listy, które wieki temu wysłał do swej rodziny Jeremiasz Hods. Zawsze wywierały duże wrażenie na odwiedzających.

Ile jest w nich prawdy? – zastanawiała się, ilekroć zagłębiała się w ich treść. Biały stwór, zamek, Ten Który Rozdziela, jak dopasować do siebie te przedziwne elementy?

Następnie kierowali się na zachód, przez most, ku Drugiej Osadzie. Osadzie Grenie. Był to ostatni i główny punkt programu. Wędrując pomiędzy opustoszałymi od ponad dwudziestu lat domostwami, Julia przedstawiała w zarysie całą historię wioski. Mówiła o pięciu założycielach, o warunkach życia na początku wieku, o pracy, którą wykonywali tutejsi ludzie, a także szczegółowo omawiała najciekawsze życiorysy mieszkańców.

Wędrówka rozpoczynała się od końca ulicy Estrova, gdzie Julia opowiadała o Suzan Orchid i wyborczym wiecu.

– Ludzie mieszkający obecnie w tej okolicy często snują niezwykłe historie. Według niektórych mieszkańcy Grenie wciąż chodzą po tych lasach, szukając życia, które zostało im zabrane. Czasami w pełni księżyca widać ich sylwetki snujące się po lesie. Legenda mówi, że ich dusze po wieczność nie zaznają spokoju. Dlaczego to mówię? Gdyż Suzan Orchid jest bodaj najczęściej widywaną zjawą. Czy to prawda? Oceńcie państwo sami.

Zjawy. Julia podchodziła do tego nieco sceptycznie. Wciąż miała jednak w pamięci swą trzecią wizytę w Grenie i noc, podczas której Arcus wpadł przerażony do namiotu.

– Chyba coś widziałem. Tam w lesie.

– Co? – Julia była zaspana i ledwo rozumiała jego słowa.

– Wyszedłem za potrzebą, kawałek za nasze namioty. I… był tam człowiek. Chodził po lesie na czworaka jak… jak wilk. Potem pojawił się drugi, starszy, z włosami związanymi w kitkę. Skryłem się za drzewem. Ten podobny wilkowi wył i zawodził, a drugi nie odzywał się ani słowem. Mam nadzieję, że mnie nie widzieli.

Julia pamiętała, że była wściekała. To ona powinna była to zobaczyć. Wyciągnęła przyjaciela z namiotu i pół nocy krążyli po lesie. Bez skutku.

Kolejny odcinek szklaku prowadził na południowy zachód, w dół ulicy Estrova. Opowiadała o losach rodzin Efetnów, Trastów i Slantów, aż w końcu dotarli do skrzyżowania. W tej części wioski otaczająca roślinność niebezpiecznie zbliżała się do ulic. Gdyby nie ta leśna inwazja, można by pomyśleć, że ktoś przed laty zatrzymał Grenie w czasie.

Staruszka wciąż szeptała coś do syna. Była niezwykle wstrząśnięta widokiem. Czy mieszkał tu ktoś jej bliski? – zastanawiała się Julia.

Dom Alitonów zwiedzano od wewnątrz. Wystrój wyglądał dokładnie jak przed laty. Przeszli przez kuchnię i salon, w którym Julia przedstawiła fotografie wiszące na ścianach, a także zwiedzili piętro. Rost Aliton, wójt Grenie. Z tego co się dowiedziała, był bardzo nielubiany, lecz zmieniło się to tuż przed zniknięciem.

Wiele się tu działo, tuż przed zniknięciem.

Zwiedzili również dom Martiva Sqona, starego rybaka, który wrócił tu na starość, by umrzeć. Posiadłość z każdym rokiem wyglądała gorzej, nawet roślinność rosła tu intensywniej, jakby chciała unicestwić cały budynek. Ten dom się rozpadnie. Jest najstarszy ze wszystkich. Muszę zainwestować w renowację.

Dalej ruszyli ulicą Pierwszych Osadników, gdzie drzewa wciskały się pomiędzy budynki, nadając im niepokojące oblicze. Opowiedziała kolejne historie – rodzin Wolronów, Quartów i Oxów.

Ostatni dom stał skryty w lesie. Już z daleka widać było wyblakłą czerwoną farbę, która psuła zieleń lasu.

– W tym miejscu stał niegdyś dom Alberta Nadaja, założyciela osady Grenie i hodowcy – przemówiła, gdy podeszli do miejsca dawnej zagrody. – Został przebudowany w roku 1958 przez jego wnuka Ranela Nadeja.

Staruszka klęknęła i z nabożną czcią dotknęła ręką ziemi, po czym się rozpłakała. Ludzie zaczęli szeptać między sobą. Julia podeszła do kobiety i podała jej rękę.

– Wszystko w porządku? – spytała z troską.

– Tak, tak – odpowiedziała wzruszona staruszka.

– Pani Maya Nadaj? – wyszeptała. Reszta wycieczki przysłuchiwała się z uwagą.

– Nie, przykro mi – odpowiedziała, wstając z ziemi.

Julia nie wiedziała, co o tym myśleć. Nie spytała staruszki o nic więcej. Czy mnie okłamała? A może była matką Sawiona Dorema? On również tu mieszkał. Miała się już tego nigdy nie dowiedzieć. Staruszka wsiadła do autobusu i odjechała na południe. Obraz jej pomarszczonej twarzy znikającej pośród drzew prześladował Julię przez kolejne trzy tygodnie.

Powoli zapadała w sen. Wyłączyła telewizor i przykleiła się do poduszki. Otoczyła ją cudowna cisza.

Wtedy ktoś zapukał do jej drzwi.

Nikt nigdy nie odwiedzał jej o tej porze.

Stało się coś złego – pomyślała w pierwszej chwili. Przyszli mnie o tym zawiadomić. Przestraszona, pobiegła w kierunku drzwi.

Na korytarzu stał młody, wysoki chłopiec, najwyżej siedemnastoletni, ubrany w białą koszulę i czarne spodnie. Spojrzał na nią smutnymi oczami. Julia zamarła niczym zahipnotyzowana.

– Czy mogę wejść? – przemówił. – Nie zajmę pani dużo czasu.

Wiedziała, że nie powinna tego robić. Wiedziała, że prawdopodobnie będzie żałować, lecz wpuściła gościa.

– Kim pan jest? Gościem hotelu?

Nie pamiętała, by taka osoba mieszkała w jej budynku.

– Nie.

– W takim razie muszę chyba zwolnić recepcjonistów. Kto pana wpuścił o tej porze?

– Nikt. Może najpierw się przedstawię. Nazywam się Simon Klant.

 – W jakiej sprawie mnie pan niepokoi? – cofnęła się od niego w intuicyjnym odruchu. W chłopcu było coś naprawdę dziwnego. Kim jesteś? Czy przyszedłeś mnie skrzywdzić?

Jego twarz spowił nagły grymas.

– Chcę, by opuściła pani to miejsce na zawsze – oświadczył ostrym tonem. – Z pani odejściem również pozostali będą musieli zwinąć interes. To, co się tu obecnie dzieje, ten… park rozrywki, wszystko to musi zniknąć. Jest jeszcze czas, by odejść dobrowolnie.

– Konkurencja wysyła teraz swoje dzieci, by wzbudzić litość? – zapytała, starając się go sprowokować. Kim jesteś?

– Może opowiem pani historię z przeszłości? – zmienił nagle temat. – Któż ich nie lubi? Moja babcia na przykład wręcz je uwielbiała.

– Jaką historię? – spytała zaintrygowana.

– To jedna z opowieści, jakie krążą po Grenie. Pochodzi ona z czasów, gdy wioska wciąż była zamieszkana.

To ją zaintrygowało. Wzięła do ręki notes i długopis, by czasem nie pominąć istotnego szczegółu. Tymczasem jej gość zaczął opowiadać:

– Pływała kiedyś po południowym morzu piękna karawela. Nie była ani potężna, ani zbytnio zasłużona, lecz z pewnością była niezwykła. Niezwykłość ta polegała na załodze. I na historii, którą ta załoga tworzyła. Pewnego dnia na pokład wszedł chłopiec, który niewiele wiedział o życiu. Wraz ze statkiem zaczął pokonywać południowe wody i poczuł w sobie siłę, której tak naprawdę nie posiadał. Pewnej pochmurnej nocy rozszalał się sztorm. Potężne fale biły w pokład, roztrzaskując go i porywając załogę w głębiny. Chłopiec się nie bał. Rzucił morzu wyzwanie, twierdząc, że żywioł nie zdoła zatopić statku. Sztorm się uspokoił i chłopiec uznał się za zwycięzcę. Nie na długo. Nadeszła kolejna burza, jeszcze potężniejsza. Ludzie ginęli przez jego głupotę, lecz on wciąż walczył. Sztorm uspokoił się tylko po to, by ustąpić miejsca kolejnemu. Całe morze wydawało się napierać na statek, topiąc kolejnych członków załogi. Wtedy wreszcie chłopiec zrozumiał, że należy ustąpić. Przegrał walkę, lecz zachował życie, podczas gdy inni zginęli. Morze ulitowało się nad nim i trafił na bezludną wyspę. Zabrał coś ze statku, lecz wiedział, że przyjdzie czas, gdy straci również to. Wtedy zostanie sam. On i jego wiara w lepszy czas. – Po tych słowach zamilkł na chwilę, wpatrując się w pustkę.

– Yhy – jęknęła rozczarowana, odkładając notatnik, w którym nic nie zapisała. – W jaki sposób odnosi się to do Grenie?

– Robi pani ten sam błąd – zdradził jej gość. – Niech pani stąd ucieka, póki jest szansa. Zdarzą się złe rzeczy.

– Oczekuje pan, że rzucę cały dorobek życia, ot tak? Mogłabym dowiedzieć się, skąd czerpie pan te informacje o tych „złych rzeczach”? – znów chwyciła notes do ręki. – Gdzie pan mieszka? Skąd pochodzi?

– Przykro mi. Muszę już iść. Ktoś na mnie czeka. Będzie się martwić.

Po tych słowach skłonił się i wymknął z apartamentu. Julia przez chwilę stała w osłupieniu, a potem puściła się za nim. Sylwetka pędzącą ciemnym hotelowym korytarzem skręciła nagle w lewo, by po chwili zniknąć jej z oczu. Kobieta pobiegła w tamtym kierunku.

Nikogo tam nie było. Gdzie on jest? Jakby rozpłynął się w powietrzu.

To miejsce jest naprawdę dziwne. Położyła się do łóżka i rozmyślała o jego słowach. Powiedział, że znów staną się złe rzeczy. Czy miał na myśli powrót wydarzeń, które zakończyły żywot Grenie? Ciekawe. Julia się nie bała. Wiedziała, że coś takiego będzie trudne do powtórzenia. Dzisiejsze Grenie w niczym nie przypomina miejsca sprzed dwudziestu lat. Prawdę mówiąc, ten chłopiec bardziej wyglądał na jakiegoś nawiedzonego fascynata Grenie. Julia znała ich naprawę wielu. Obracała się w ich towarzystwie pół życia. Niektórzy głosili rzeczy, w które nie uwierzyłby nikt zdrowy na umyśle.

A jeśli ten chłopiec mówił prawdę… chętnie to zobaczę.

Wstała i jeszcze raz spojrzała na wymarłą osadę. Wydawało jej się, że widzi ludzką sylwetkę, która wędruje między domami ku północy, w kierunku wznoszących się tam wzgórz. To tylko moja wyobraźnia. Zamknęła na chwilę oczy, spojrzała jeszcze raz i stwierdziła, że nikogo tam nie ma.

Przeniosła wzrok na parapet i się uśmiechnęła. Usiadł na nim ptak.

– Jesteś głodny, skarbie? – spytała.

Na chwilę wymknęła się do kuchni, skąd wróciła z garścią pokarmu. Otworzyła okno. Sroka usiadła na jej ramieniu i z zachwytem posiliła się ziarnem.

Niesamowite – ucieszyła się Julia. Je mi z ręki.

 

 

Czyjś sen

 

Tak daleko na północy, że świat rzeczywisty i świat magii wydają się wzajemnie przenikać, słońce pnie się po niebie, ogłaszając mieszkańcom Grenie nowy dzień. Letni, ciepły wiatr rozbudza gałęzie drzew, które szumią przyjaźnie, witając pierwszych przebudzonych. Na niebie pojawiają się samotne, kłębiaste chmury, jakby gnane ciekawością, co przyniesie dzisiejszy poranek.

Kto spojrzałby w tej chwili na północ, dostrzegłby ludzką sylwetkę, kroczącą powoli przez las. Kaines Mesten wraca do domu, rozkoszując się ciepłem słońca i niezwykłym zapachem lasu. Jest ciekaw, co za chwilę ujrzy. Nie było go tak wiele lat…

Pierwszy spostrzega go Carol Nadaj. Stary hodowca manewruje pomiędzy jakami, podchodzi do barierki i wita go uśmiechem, wołając przy tym żonę. Zapraszają go do siebie, lecz Kai pokazuje, że musi iść dalej.

Las powraca, lecz tylko na chwilę. Kai jest już na ulicy Pierwszych Osadników. W ogrodzie domu Wolronów zebrała się niemal cała rodzina. Asper biega z uśmiechem, wszędzie jest jej pełno. Artur smęci coś swym rodzicom, lecz tylko do chwili, gdy spostrzega przyjaciela. Biegnie, rzuca mu się w ramion i omal nie łamie mu żeber, uśmiechając się szeroko. Ann Wolron obejmuje go równie mocno, płacząc. Jej mąż ściska mu dłoń. Artur postanawia, że od tej chwili nie opuści go na krok. Dalej idą razem.

Mijają kolejne domy, które skąpane w promieniach słońca mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Ludwik Quart w skupieniu rzeźbi prezent dla żony. Viel Ox niesie wnuka na barana, śmiejąc się głośno. Mruga do swej córki, Mari, i w trójkę witają się z Kaiem. Bernart siedzi w swym ogrodzie, głaszcze psa, uśmiechając się nieśmiało. Staruszek o niezwykle przenikliwych oczach, którego Kai nie zna, obserwuje ulicę, trzymając w ręku skórzany notatnik. Pisze w nim coś, zerkając na drewnianą tabliczkę.

Wszystkie oczy skierowane są na Kaia. Wszyscy rozumieją. Wszyscy go podziwiają. Wiedzą, że tak musiało być.

Marc Wolron i Estela Aliton wyłaniają się za ich plecami. Właśnie wrócili znad jeziora. Dziewczyna ściska go mocno i całuje tak, że Kai patrzy z niepewnością na Marca. On jednak nie ma mu tego za złe. Uśmiecha się beztrosko, w sposób, w jaki nie robił tego od bardzo dawna.

Kai boi się dojść do skrzyżowania, lecz strach ten szybko mija. Holbesowie machają do niego z podwórza sklepu. Stary Holbes zaprasza go na poczęstunek, twierdząc, że takie wydarzenie należy oblać. Chłopiec wymiguje się i rusza dalej.

Rost Aliton i Lydia Ortos czekają na niego, trzymając się za ręce.

– Udało się – szepcze mu kobieta, podchodząc do końca ogrodu. – Tak czy inaczej, udało się.

Aliton zaprasza go do siebie, lecz on odmawia. Dowiaduje się, że mężczyzna wciąż sprawuje funkcję wójta. Nie sam. Dzieli to stanowisko z Trosenem Alwenem, swym największym przyjacielem. Ludzie doceniają ich pracę i darzą wielkim zaufaniem.

Kai i Artur ruszają w dalszą wędrówkę. Słońce praży w oczy, a sylwetki rzucają długie, smukłe cienie.

Martiv Sqon wita go z dachu swojego domu. Ze sprawnością dwudziestolatka schodzi po drabinie i wyściskuje chłopca. Kai rozgląda się uważnie. Przez chwilę ogarnia go strach, lecz w końcu ją dostrzega. Stoi po drzewem, lecz nie sama. Jest tam jej brat, są jej rodzice. Kai biegnie przez włości swojego prapradziadka i wpada w jej ramiona. Dopiero później przedstawia się jej rodzinie. Niepotrzebnie. Wszyscy go znają. Wszyscy o nim słyszeli.

W górę ulicy Estrova ruszają w trójkę.

– Nie przeszkadza ci to? – szeptem pyta Artura.

– Dostałem tak wiele. Rodzinę, przyjaciół. To mi wystarczy – odpowiada. – Zresztą, niedługo podrośnie twoja siostra – przy tych słowach uśmiecha się dwuznacznie.

– Spróbuj tylko ją tknąć, a przysięgam, że utnę ci jaja najtępszym narzędziem w całej wiosce – odpowiada chłopiec. Wybuchają śmiechem.

Na drodze ich procesji pojawiają się nowe, wdzięczne twarze. Gloria Efetn, jej matka Tyana i nieznany mu staruszek, być może jej mąż, machają radośnie.

– Kai to taki dobry chłopiec – wyznaje najstarsza mieszkanka Grenie, uśmiechając się bezzębnymi ustami.

Babcia Onelia wychodzi mu na spotkanie, w ręku trzyma bukiet kwiatów. Nie jest sama, towarzyszy jej dziadek Grelan. Nazywają go Szwendaczem, gdyż dużo podróżuje. Kai dowiaduje się, że zjechał do Grenie specjalnie, by go ujrzeć.

Chłopiec opuszcza ich i wędruję dalej. Gdzieś na końcu ulicy Trosen Alwen rozpala ognisko dla całej swej rodziny. Macha mu patykiem, na którym nadział dzisiejsze śniadanie.

Został mu jeszcze jeden dom. Kai znów się boi. Niepotrzebnie. Elia w towarzystwie Groszka wybiega mu na spotkanie i obejmuje mocno. Dziewczynka płacze, zawsze to robi, gdy jej brat wraca po długiej nieobecności. Rodzice witają go śniadaniem, na które sprosiło się chyba z pół wioski. Pogoda jest wspaniała, więc wyprawiają je w ogrodzie.

Po posiłku Kai opuszcza dom. Wraz z przyjaciółmi rusza na wyprawę, jak za starych czasów. Odwiedzają Pierwszą Osadę, cudną i tętniącą życiem. Do dziś zamieszkują w niej potomkowie Jeremiasza Hodsa, którego pomnik zdobi wejście do wioski. Zatrzymują się przed nim. Kai milczy przez chwilę, oddając mu cześć. Ruszają na północny zachód, mijając kolejne zamieszkałe osady, wspaniałe świątynie, znakomicie zachowane drogi. Mijają ludzi, którzy rzucają im życzliwe spojrzenia.

Docierają nad jezioro, gdzie dziesiątki domów lśnią w słońcu, a delikatny wiatr porusza nadbrzeżnymi drzewami, układając przedziwną pieśń. Ruszają jednak dalej, ku dzikiemu fragmentowi wybrzeża. Jak za starych czasów.

Kai i Marc rozkładają koce, Estela wyciąga kosz ze słodyczami przyszykowany przez ojca, w tym czasie Letycia, Asper, Marc i Elia wskakują do jeziora. Nie boją się. Jezioro jest bezpieczne.

Spędzają nad nim resztę dnia.

Nastaje późny wieczór, choć na niebie słońce wciąż pali intensywnie. Przed snem Kai staje w oknie swego pokoju i spogląda na las. Zielony ocean, po którym dryfował tak wiele lat…

Dostrzega czerwoną książkę, leżącą na jego łóżku. Podchodzi do niej, drżącymi dłońmi otwiera na pierwszej stronie i zaczyna czytać.

Czyta do rana, gdyż ani myśli zasnąć. Boi się, co ujrzy po przebudzeniu.

Czerwona okładka skrywa trzeci tom „Pamiętników” Estrova. Chłopiec odkłada wolumin i spogląda na Grenie.

Niezwykła lektura, choć nie ma w sobie nic z opowieści – myśli Kai Mesten w chwili, gdy rodzi się kolejny dzień tego niebywale ciepłego lata. 

Koniec

Komentarze

porywający lód śnieg

porywający mówisz?:D

nie wierzyła własnym oczom. Kai Slant stał przed nimi, trzymając na rękach swoją siostrę. Podeszli do niego, nie wierząc

wszystkich domów.

Kai opowiedział im wszystko.

jedna chwila, podczas której zorientowali się, że jedna

aż przemienił się płomień

w?

stwierdził starzec. Wiem

brakujący myślnika

teraz wnosi się zamek,

wznosi

się linami – zadała sobie

zdała

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Rozdział 45 – menda jesteś. Lidię zabijać :( No to został już mojszy ostatni narrator, ale ulubiony za to. Odczucia do rozdziału mam mieszane. Zaskoczyłeś mnie tą książką i możliwym uratowaniem wszystkiego i wszystkich (choć wrodzony pesymizm nie pozwala mi w nie wierzyć :P). Z drugiej strony, momentami zachowanie maga nadal wydaje mi się mało logiczne. Rzucać w wir niewiadomych jedyną broń do pokonania przeciwnika, by po prostu kogoś “zahartować”? Trochę idiotycznie to brzmi.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dzięki za poprawki. Co do zachowania czarodzieja… No niestety, to by zahaczało o spoiler :) 

 

Zaskoczyłeś mnie tą książką i możliwym uratowaniem wszystkiego i wszystkich (choć wrodzony pesymizm nie pozwala mi w nie wierzyć :P).

Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że zostanie to odebrane jako dość tanie zagranie fabularne. Wówczas mógłbym napisać, ze mam coś na swoją obronę, ale nie mogę tego zdradzić :P Ale skoro nie odebrałaś tego jako minus, to tym bardziej się cieszę.

Wpiera mnie

Wspiera

Rozdział 46 – No, krótkie, ale ciekawe co tam z tej orchidei wyrośnie. Pewnie nic miłego :P Choć tak poetycko umarla.

Wiele można draniowi powiedzieć,

zarzucić? wiele można o draniu powiedzieć?

 

to wadzi ci kij w zad

wsadzi?

 

Rozdzia 47 – ok, motywu ze statkiem się nie spodziewałam i nadal do końca nie wiem, czemu miał służyć. Ale w końcu Marc miał jaja cos zrobić. Szkoda tylko, że tak póżno. Przyczepię się do jednego – wybuch statku to wyszedł ci jak na hollywodzkim filmie. Bohater opadł na śnieg bezsilny a wtem pierdutnęło :P choć był to wybuch satysfakcjonujący, bo Estrov okazał się straszną kanalią.

 

Ślad urywała się

Ślad urywał się

Rozdział 48 – takie nagle wyciszenie, czułam się trochę jakbym wyrżnęła w ścianę. Ale z drugiej strony, dobrze wiedzieć, jak skończył wójt.

zawołała furią

zawołała z furią

Śnieg tworzył niezliczone kopce, toteż wydawało się, że wędrują po przykrytym przez śnieg, zapomnianym cmentarzysku

najświętszą świątynię

i podłożył rękę po brodę.

ke?

Rozdział 49 – pozwól że przetrawię i potem się wypowiem. Co do epilogu również.

 

wybudowane, wysokie budynki

Ta nadchodzi zimą

Widziała, że musi je odwiedzić

staranie wybierała

wyglądał gorzej

wyglądała

spytała w troską

z

notatnik, w którym nic nie zanotowała.

lecz końcu ją dostrzega

w końcu

Rodzice witają go śniadaniem, na którą sprosiło się chyba z pół wioski.

coś jest nie tak z tym zdaniem

gdzie dziesiątki domów lśni w słońcu,

i z tym też

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dzięki za przeczytanie. Jeśli masz jakieś pytania/wątpliwości/cokolwiek postaram się na wszystko odpowiedzieć.

Dobra, chyba przetrawiłam na tyle, by dodać ostateczny komentarz.

Zakończenie mnie trochę zdziwiło, nieco zawiodło (ale nie wiem, czy w złym sensie – po prostu liczyłam jako czytelnik na coś lepszego dla bohaterów). Na pewno przeczuwałam, że Ten od Rozdzielania (sobie skrócę) był jakiś nie teges. Nie zorientowałam się, że to on spadł wtedy z muru – raczej myślałam, że to Krisof był. Ale nie wierzyłam, że jest tym dobrym – jego akcje od początku wydawały mi się jakieś bez sensu. Zakończenie tłumaczy to – Pan Zamku po prostu splatał sobie scenariusz wedle własnej woli. Ale szczerze to jest ten moment, w którym przyszedł zawód, bo nagle poczułam się spoliczkowana tym, że bohaterowie, których losy śledziłam tyle czasu najlepiej, by położyli się na początku opowieści i nic nie robili, wtedy albo by ich Pan Zamku pozabijał, albo dałby sobie spokój. No bo tak, cokolwiek nie robili, byli tylko marionetkami na długich sznurkach. Kai powinien się szybciej zorientować – odnoszę takie wrażenie. Zresztą, jak pisałam wcześniej, sama nie wierzyłam w obietnice Tego od Rozdzielania. 

Epilog wydał mi się trochę przydługi, choć dobrze napisany. Mimo że znamy Julię przez moment, polubiłam ją nawet bardziej niż wielu bohaterów pierwszoplanowych, fajnie przedstawiłeś to jak próbuje zebrać do kupy, co się stało w Grenie (a czytelnik wie i chichocze wrednie). Ale miałam mały zaskok, bo myślałam, że Kai jednak coś wymyśli, a tu został sługą (bo zgaduje, że Simon Klant to on). 

A w ten sen zwyczajnie nie wierzę. Jeśli już miałabym zgadywać, jak dla mnie Kai po wypełnieniu misji dla Pana Zamku ewentualnie mógł zapaść w śpiączkę, w której wydaje mu się, że już wszystko super :P Ale podobał mi się zabieg ze zmiana nazwiska na Mesten. Przez moment zastanawiałam się, czy aby nie mam jakiś dziur w pamięci. Oczywiście, mam świadomość, że ten fragment to już tak pod własną interpretację podchodzi – więc tylko informuje, że moja jest “na smutno”.

Nadal nie widzę aż takiego sensu w pokazaniu na ostatnią chwilę tego statku Estrova. Jak dla mnie to mógłby być element pokazany wcześniej, bo był naprawdę ciekawy, ale pojawił się tylko po to, by pierdutnąć. No ale przynajmniej na koniec uratowałeś trochę postać Marca.

No i wszyscy umarli (poza Kaiem i Elią?), ale to akurat zaskok nie był. Tylko tak trochę szkoda, bo wytłumaczenie jest takie hmmm deus ex machina – Pan Zamku sobie zrobił z Grenie żywy teatr i cokolwiek się działo można wyjaśnić poprzez jego widzi-mi-się. 

Co do pytań – będą takie brzydko pseudofanowskie.

Co się stało z Elią?

Nadal nie dostrzegam sensu w czerwonej książce.  Po co to wszystko? I czemu Elia i Lidia?

Wciąż nie mam pewności, dlaczego Marc był takim Sherlokiem :P

Czyli co? Kai wrócił “z książki” i jednak pokłonił się Zamkowemu?

A “drugi” Krisof to takie zombie, czy tylko magiczne cuś?

Mam świadomość, że na większość pytań można odpowiedzieć, że taką wizję miał Zamkowy. Ale jak już wspomniała – to mnie nie do końca satysfakcjonuje :P

Ogólnie odnoszę wrażenie, że by rozjaśnić sobie wszystkie wątki na 100% trzeba by całość przeczytać jeszcze raz. Może kiedyś, na papierze, bo muszę przyznać, że w Internecie jest ciężej za książkę się brać (co absolutnie nie jest winą treści, po prostu na papierze idzie mi szybciej i lepiej wszystko pamiętam).

Podsumowując  – chyba sporo przemyśleń i wątpliwości jednak świadczy dobrze o tej książce. Na pewno po lekturze nie została mi pustka w głowie, jak już mówiłam, musiałam przetrawić zakończenie :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dzięki za taką wielką opinię :)

 

 Co się stało z Elią?

Czyli co? Kai wrócił “z książki” i jednak pokłonił się Zamkowemu?

 

Kai, dowiedziawszy się prawdy, miał dwa wyjścia. Zabić się (jak Krisof) albo żyć wiarą, że Władca Zamku powiedział mu prawdę (jak Hods). Wybrał tę drugą możliwość i został sługą. Myślę, że Elia miała w tym dużą rolę. Nie mógł jej porzucić.

Kai (Simon) mówi do Julii:

Ktoś na mnie czeka. Będzie się martwić.

A w opowieści wspomina, że rozbitek:

Zabrał coś ze statku, lecz wiedział, że przyjdzie czas, gdy straci również to.

A wiec żyli razem, lecz Kai pozostawał młody, tak jak Simon, lecz Elia się starzała i z czasem musiała go opuścić.

 

Nadal nie dostrzegam sensu w czerwonej książce.  Po co to wszystko? I czemu Elia i Lidia?

Myślę, że Lydia musiała oddać książkę Elii, bo sama zbyt szybko domyśliłaby się, o co w tym chodzi. Elia była idealna do poznawania historii – mało rozumiała, wykonywała polecenia, w odpowiednim momencie przekazała wiedzę bratu. Kai nie miał żadnych wątpliwości czy rozterek, co mogłoby mieć miejsce, gdyby ktoś inny mu to przekazał. A czemu Lydia? Bo była bibliotekarką, więc pasowało, bo musiała się “zahartować” i po prostu miała też trochę pecha :)

 

Wciąż nie mam pewności, dlaczego Marc był takim Sherlokiem :P

Kurczę, nie rozumiem :)

 

A “drugi” Krisof to takie zombie, czy tylko magiczne cuś?

Krisof był tym, czym od początku mówił – efektem kreacji, tak jak biały lew. Był to swego rodzaju żart i zemsta Władcy Zamku. Krisof stwierdził, że nie będzie mu służył, więc Władca w swej złośliwości wykreował go sobie jako sługę.

 

Nadal nie widzę aż takiego sensu w pokazaniu na ostatnią chwilę tego statku Estrova.

Może i miejsce tego rozdziału nie jest najszczęśliwsze, ale było mi to potrzebne, by wyjaśnić parę wątków (gdzie zginęli dwaj pracownicy Mestena z prologu, kim był Estrov, tajemnica jego wyprawy, itd.) oraz by zakończyć wątek Marca i jego relacji z Nadii. 

 

No i wszyscy umarli (poza Kaiem i Elią?), ale to akurat zaskok nie był.

Jakby się uprzeć, można naliczyć więcej :) Chociażby Suzan. Odczytałaś jej los jako śmierć i masz do tego prawo, ale możliwe, że po prostu została w tych lasach i żyła niczym Szwendacz (to ją ludzi najczęściej widywali w epilogu). Podobnie chłopiec-wilk. No i jest jeszcze kwestia jego ojca-niemowy. Estrov mówi Marcowi:

 

– Tylko jeden jedyny raz wypuściliśmy człowieka. Całkiem niedawno. Cóż… on miał do kogo wracać

A w epilogu Julia widzi mężczyznę-wilka z człowiekiem, który nie odzywa się ani słowem. Czyżby uratował się wtedy z kutra? Taki mały happy end :)

 

No i ostatni rozdział. Każdy ma możliwość odczytania go po swojemu, ale ja lubię myśleć, że może naprawdę wszystko skończyło się szczęśliwie :) Myślę, że znalazłoby się parę dowodów na każdą tezę.

 

Wielu bohaterów na różnym etapie powieści ma sen o szczęśliwym Grenie (na pewno Kai, Marc, Alwen, Rost i Anna Wolron, może ktoś jeszcze, nie pamiętam). Po śmierci Krisofa władca jest zasmucony, że ten go nie zrozumiał. No i jest jeszcze tajemnicza matka rodzeństwa. Pojawia się dwa razy w powieści. Raz na pustyni w wizji Lydii w ósmym rozdziale (jako jedna z obserwatorek gwiazd, ludu, który przybył w okolice Grenie, towarzyszy jej dwoje dzieci) i drugi raz podczas wizyty Elii w ogrodzie, gdzie:

 

Spoglądała na dziewczynkę oczami pełnymi mądrości.

 

Lubię myśleć, że to ona zaszczepiła w Władcy Zamku swoje “mądrości”, przez co naprawdę wybielał on ludzi.

 

A może jednak rację miał Kai, mówiąc “Nikt o dobrych intencjach nie zgotowałby drugiemu człowiekowi takiego koszmaru” i, ocknąwszy się ze snu, ujrzy tylko swoją zamkową komnatę?

 

 

Jest jeszcze trochę ciekawostek i ukrytych wątków, które postaram się tu niedługo wypisać. Wiem, że trudno je wyłapać, sam mam z tym często problemy w innych powieściach :)

Zabić się jak Krisof albo żyć wiarą, że Władca Zamku powiedział mu prawdę. Wybrał tę drugą możliwość i został sługą.

Czyli ostatnia scena jest tylko po to, by wydostał się z książki?

 

Ktoś na mnie czeka. Będzie się martwić.

To się domyśliłam, że chodzi o Elię, ale w sumie zapomniałam o tym motywie ze starzeniem się ;)

 

A wiec żyli razem, lecz Kai pozostawał młody, tak jak Simon, lecz Elia się starzała i z czasem musiała go opuścić.

Zastanawia się przymus takiej sytuacji. Skoro Władca mógł uczynić Kaia nieśmiertelnym to czemu Elii również nie?

 

Jakby się uprzeć, można naliczyć więcej :) Chociażby Suzan. Odczytałaś jej los jako śmierć i masz do tego prawo, ale możliwe, że po prostu została w tych lasach i żyła niczym Szwendacz (to ją ludzi najczęściej widywali w epilogu). Podobnie chłopiec-wilk. No i jest jeszcze kwestia jego ojca-niemowy. Estrov mówi Marcowi:

 

Zauważyłam te małe sugestie, trochę niefortunnie sformułowałam uwagę. Chodzi mi o to, że skończyło się jak poprzednim razem (z Pierwszą Osadą). Wszyscy zginęli poza Sługą (i ew. paroma szczęśliwcami, którzy jakimś cudem się wyślizgnęli). Chociaż Suzan akurat myślałam, że nie przeżyła, a po lesie krążyła faktycznie jako duch ;)

 

A może jednak rację miał Kai, mówiąc “Nikt o dobrych intencjach nie zgotowałby drugiemu człowiekowi takiego koszmaru” i, ocknąwszy się ze snu, ujrzy tylko swoją zamkową komnatę?

Ja się niestety zgadzam z Kaiem ;) Nie wiem, czy oglądałeś/czytałeś Watchmenów – tam na końcu jest dobry przykład tego, jak czyn zły może jednak odnieść dobry skutek (choć moralnie bardzo dyskusyjny). Tutaj nie widzę wystarczającego usprawiedliwienia. Ludzie  po przejściu przez koszmar zazwyczaj nie ulegają wybieleniu, a wręcz przeciwnie. Dla mnie Zamkowy to chory, znudzony okrutnik, który traktuje ludzi jak marionetki w swoim przedstawieniu :P

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Czyli ostatnia scena jest tylko po to, by wydostał się z książki?

Jeśli mówimy o wkroczeniu na lód, to tak.

 

Zastanawia się przymus takiej sytuacji. Skoro Władca mógł uczynić Kaia nieśmiertelnym to czemu Elii również nie?

Wszystkie niestarzejące się osoby miały w sobie mniejsze lub większe magiczne zdolności (Władca Zamku, Flamma, Nadi, Kai, Jeremiasz), Elia raczej ich nie miała. 

Przeczytałam całość. Nie pisałam pod ostatnią częścią, żeby móc spokojnie przeczytać kolejną, bez konieczności włączania komputera.;) Wrażenia po lekturze mam pozytywne. Spodziewałam się roli przeznaczonej Kaiowi. Szkoda mi było Lydii i o dziwo Marca też. Łezka mi się w oku zakręciła na sam koniec. Może zakończenie przewidywalne, ale mnie usatysfakcjonowało. Dobrze, że Kai nie musiał czekać na swój czas tyle co Hods. Poza paroma błędami logicznymi, literówkami oraz czasem zbyt mocno pedzącą akcją, podobało mi się. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Morgiano, dzięki za przeczytanie. Tempo zabójcze :) Nie zdążyłem dołączyć cię do dedykacji, zanim tu trafiłaś, ale już nadrobiłem błąd.

 

Cieszę się, że zakończenie odebrałaś pozytywnie. Ja również wzruszam się na ostatnim rozdziale, spędziłem z tymi bohaterami tak dużo czasu…

 

Obiecuję niebawem wypisać smaczki z powieści. Miałem to zrobić już dawno, nawet zacząłem to robić, ale nie skończyłem.

 

Chyba czas wydać to jako ebooka na którymś darmowym portalu. Tylko naniosę ostatnie poprawki. I zrobię okładkę, choć mnie to przeraża.

Obiecana lista niektórych ciekawostek z powieści:

 

– Szwendacz zabił Cole’a Fortela (rozdział 29), prowadząc go do wraku samolotu. Nie kłamał, samolot naprawdę rozbił się w Grenie. Kai wspomina o głowie, która przypłynęła w łódce w goglach i czapce lotniczej (rozdział 49), Kai i Artur znajdują w domu Szwendacza części z samolotu (rozdział 12). Co więcej, w tym samym rozdziale znajdują listy Szwendacza i Onelii Slant podpisane jedynie inicjałami.

 

– Uwięziony w podziemiach chatki Szwenadcza Artur (rozdział 13) ma sen, którym widzi kolejno wszystkich objętych klątwą zabójców. Dwie ostatnie sylwetki (on sam i Rost) są zaciemnione i nie poznaje ich tożsamości. Pytana “swoją” sylwetkę, jak jej na imię, a Asper wykrzykuje imię “Artur”, budząc go.

 

– Motyw rozbitka, Simona Klanta, pojawia się w powieści kilka razy. Rost widzi go na obrazie przedstawiającym szczęśliwą osadę (rozdział 19). Podczas pobytu na tropikalnej wyspie (rozdział 30) Kai widzi Simona Klanta i wydaje mu się on znajomy. Jest tam też skrzynia skarbów, na której siedzi ptak (nawiązanie do Elii i sroki). Z dalszego toku snu można wywnioskować, że nie ma dla nich ratunku (choć Kai uważa, że mowa o wydostaniu się z wyspy, nie o zagładzie Grenie). Podczas pobytu na parowcu Marc śni o trumnie i tonącym statku (rozdział 47). Jest przerażony. Widział Kaia, który umarł. Narodził się Simon Klant.

 

– Chatka w wizji, w której Lydiia po raz pierwszy zginęła, czytając czerwoną książkę, (rozdział 3) to chatka, w której mieszkała Władca Zamku i Nadii. Tam też przenosi się Kai (rozdział 49).

 

– W kilku miejscach można przeczytać o cieniu, który pojawia się przy scenach Letycii i Kaia. Na długo przed pojawianiem się Rafna.

 

– Wskazówką w rozgryzieniu przeszłości Martiva Sqona były pory roku. Alwen słyszy od Kurta, że Martiv zabił żonę latem, a Sqon opowiada, że zginęła wczesną wiosną.

 

– W scenach z Nadii udającą Estelę nieraz pojawia się motyw jej odbicia w wodzie, co symbolizuje kłamstwo.

 

– Artur jako zabójca przejawia w sobie cechy wszystkich trzech poprzednich morderców – miał przebłyski wiedzy Carta Wolrona, zamiłowanie do zabójczego hazardu Cole’a Fortela, wędrował po okolicy niczym Szwendacz.

 

– W rozdziale 9, gdy bohaterowie podczas wizyty w Pierwszej Osadzie zastanawiają się, gdzie znajduje się ciało Carta Wolrona, Artur mówi, że może być dokładnie pod nimi. Potem okazuje się, ze Cart Wolron rzeczywiście zginął i został zakopany na tej polanie.

 

– W snach Marca często pojawia się motyw czegoś przerażającego na niebie, to nawiązanie do “Zorzy Polarnej”

 

– Rafn jako Cień znajduje w jaskini zapiski Szwendacza i Trutnia (rozdział 37). Te same słowa tego ostatniego pojawiają się w śnie Trosna Alwena (rozdział 15), gdy widzi chłopca, który stracił wszystko.

 

– W rozdziałach Trosena Alwena często pojawia się motyw ognia.

 

– Jeremiasz Hods w opowieści, której Artur nie pozwolił mu opowiedzieć (rozdział 26), chciał przedstawić swoje problemy z wartościowaniem bliskich – czyli dylemat, czy wrócić do rodziny, czy zostać w Grenie

 

– Mała wskazówka co do tego, że Władca Zamku podaje się za Tego Który Rozdziela. W rozdziale 8 na trzecim poziomie labiryntu wędrowców prześladuje ogrodnik. Wieki wcześniej (rozdział 40) był nim czarny rycerz. Krisof i łysy lord przekonywali Tego Który Rozdziela, że powinien zastąpić rycerza kimś bardziej przerażającym, lecz on zdecydowanie się nie zgodził. Zmiany dokonał Władca Zamku, gdy przejął jego kreacje.

 

– Załoga kutra wspomina o ręce posągu, którą kiedyś wyłowili z rzeki. W rozdziale 49 w świątyni na wyspie Kai widzi posąg bez ręki.

 

Jak coś sobie jeszcze przypomnę, dopiszę.

Nie trzeba było! ;) Ale dzięki.

 

Powodzenia Zygfrydzie. Nawet jeśli nie będzie ta książka bardzo znana to jest to już jakiś początek. Może będzie znana jak uda Ci się wydać normalną drogą inną.

 

Niektóre z wydanych książek przez wydawnictwa i przez nie promowane są tragiczne. Aż dziw czasem bierze, że coś idzie do druku. Nie będę sypać nazwiskami, ale są wśród nich również autorzy z naszego kraju…

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

– Wskazówką w rozgryzieniu przeszłości Martiva Sqona były pory roku. Alwen słyszy od Kurta, że Martiv zabił żonę latem, a Sqon opowiada, że zginęła wczesną wiosną.

Tego nie łapię, reszta jadna jak słonko i nawet cos tam z tego zauważyłam/domysliłam się dzięki wskazówkom. I tez życzę powodzenia z ebookiem :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Alwen słyszy od Kurta, że Martiv zabił żonę latem, a Sqon opowiada, że zginęła wczesną wiosną

 

 Sqona opowiada, że jego żona zginęła wczesną wiosną. I tak rzeczywiście było.

Tymczasem Kurt relacjonuje, że Sqon wrzucił swoją żonę do jeziora i utopił podczas lata. A więc kilka miesięcy później. Coś się nie zgadza. On jednak również nie kłamał, bo widział, jak Sqon pozbywa się Nadi udającej jego żonę.

Uwaga, małe choć ważne ogłoszenie :)

 

Po zakończeniu “Odcieni bieli” porwałem się na kolejny wielki projekt i zacząłem pisać kolejną powieść, a właściwie pierwszy tom cyklu. Pisałem go w 2013 roku, na początku 2014 zrobiłem sobie przerwę, a ostatnio wróciłem do pisania. Jak na razie czytała to tylko jedna osoba, zależy mi więc na opiniach – czy jest to dobre, wciągające, czy warto nad tym dalej pracować.

Historia nie jest dokończona, ale jeśli znajdzie się ktoś, kto chciałby się zapoznać, chętnie wyślę, ile mam. A mam na razie 7 skończonych rozdziałów – ok. 510 tys. znaków – myślę, że to gdzieś połowa pierwszego tomu. Nie proszę o wypisywanie błędów itd., jedynie o szczerą opinię.

Teraz o fabule. Jest to fantasy osadzone w stworzonym przeze mnie świecie. Opowiada o załodze statku, który podejmuje wyprawę na Maledasz. Maledasz to taki daleki, osnuty legendami ląd, przed laty zniszczony wojnami. Uznawany jest za miejsce, z którego się nie wraca, pełne potworów, ruin i zapomnianej magii. Moi bohaterowie wyruszają tam, no i cóż, w wyniku wypadków zostają tam uwięzieni, bez wielkich szans powrotu do domu. Podejmują walkę, by przeżyć każdy dzień, przy okazji poznając prawdę o krainie.

Ogólnie fabuła jest połączeniem fantasy (głównie wersji dark) z survivalem (pierwszy tom może się trochę kojarzyć z historiami typu: “The walking dead”, choć staram się nie popełniać błędów i głupot, które widzę w tym serialu), jest też trochę grozy, tajemnic.

Czym różni się głównie od “Odcieni bieli”? Starałem się nie pędzić tak z akcją jak w OB, mocniej skupić się na psychologii postaci (zwłaszcza na ich przemianie). Jest to też powieść drogi, kiedy OB działy się właściwie w jednym miejscu.

Było to też dużo trudniejsze do napisania. Fabuła o wiele większa, wielu rzeczy musiałem się poduczyć, jest też mnóstwo scen z dużą liczbą bohaterów, które trudno się piszę. Ale staram się jak mogę.

 

Jeśli ktoś jest chętny się zapoznać (nigdzie mi się nie spieszy), to z przyjemnością wyślę :)

Możesz mi wysłać na maila, najlepiej dwie wersję – zwykłą i taką, którą można by wrzucić na tablet. Jednak jakąkolwiek opinie zgarniesz dopiero za parę miechów, ostrzegam ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ja tak jak Tensza. :)

Wysłałem na maile – wersja docx, pdf i epub. Sprawdziłem ten epub na komputerze i chyba nie jest najgorzej, ale nie wiem, jak to się będzie sprawować na tablecie, bo nie mam tableta. Jakby co, to poprawię. Jakby potrzebny był inny format, to też wyślę.

Jakbym w międzyczasie zrobił jeszcze jakieś poprawki, to też postaram się wysłać poprawione.

I dzięki za zainteresowanie :)

Przeczytałam Odcienie bieli, to mogę też przeczytać Twoją nową historię. Może nie za parę miechów, jak dziewczyny, ale najwcześniej w lutym może, jak wezmę sobie w pracy nieco urlopu po Walentynkach. Także jeśli masz ochotę poczekać, to mogę Ci wysłać mojego maila. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Pewnie :)

W sumie to chciałem porozsyłać do Was PW, ale nie zdążyłem ;]

O, dopiero teraz przeczytałam dedykację i aż mi się głupio zrobiło, że tak długo zwlekałam. :)

 

Rozdział 45

Ten Który Rozdziela mi się nie podoba. Mam wrażenie, że wystawił Lydię. Bo po takiej gadce powinna ona być ostatnią osobą, która w tym rozdziale zginie. Ale jej śmierć – bardzo ładna. Statek – przyznam, że musiałam sobie zerknąć jeszcze raz do streszczenia, by sobie przypomnieć, o co chodziło. Znalazłam. :) 

Rozdział 46

Hm, nie wiem, co myślę. Krótki. Byłam przekonana, że o Suzan już nie napiszesz, a jej los pozostanie tajemnicą. Cóż, zobaczę, co będzie dalej.

Jak pisałem dedykację, to miałaś przeczytane 7 z 9 części. Nawet jakbyś dalej nie ruszyła, to i tak się należała.smiley

Rozdział 47

Podobał mi się. Jest – mam wrażenie – trochę inny niż reszta powieści, czytało się go więc fajnie chociażby z powodu jakiejś świeżości. To, co mi zgrzytnęło – jest jednak trochę chaotyczny. Marc spędził na tym statku trochę czasu, ale nie czuję tego. Opisałeś to, jakby wydarzenie miały miejsce jednego dnia – jeżeli chodzi o emocje, bo przemiana fizyczna Marca wskazuje jednak na coś innego.

 

Rozdział 48

Tensza napisała – wyciszenie. Podpisuję się pod tym, spodobało mi się.

Rozdział 49

Na razie napiszę tylko to, co już pisałam wcześniej – przekozaczyłeś Kaia. Ta historia w internacie wydaje mi się naciągana. Nastolatek szlachtuje dwóch chłopaków (perfekcyjnie, i to nie z zaskoczenia), potem jakoś ich z tego internatu usuwa, ukrywa ciała… Hm, chyba dlatego nie byłam w stanie Kaia do końca polubić. Bo on ma jakieś supermoce. ;)

Ale mam też wrażenie, że wraz z redukcją liczby bohaterów ten tekst staje się bardziej przyciągający. Skupienie się na trzech osobach zamiast trzydziestu jest łatwiejsze. ;)

 

 

Dzięki, Ocho, za wizyty. Już ostatnia prosta.

Cóż, Kai jest przekozaczony, również dlatego, by boleśniejsza była jego porażka na sam koniec. Trochę będę bronił wydarzeń po dokonanym morderstwie – Kai przetransportował i ukrył ciała, rozdzielając światy i działając w “tym obok”. Tylko dlatego mu się to udało, nikt go nie przyłapał, nikt mu nie mógł nic udowodnić.

Skończyłam.

Epilog mi się podobał, Julia to fajna postać. Końcówka frapująca. Przyznam, że musiałam zerknąć znowu do streszczenia, żeby sprawdzić, czy jest w nim jakaś jedna prawidłowa interpretacja. ;) No i się zawiodłam – bo mi nie pomogłeś. :)

Ale właściwie to dobrze, bo rzeczywiście – można sobie interpretować, część kloców wskakuje w odpowiednie miejsce, część nie. A zapewne wskoczyłyby, gdybym nie czytałam na raty albo gdybym przeczytała jeszcze raz, najlepiej w spokoju i na papierze.

 

Nie będę powtarzać tego, co pisałam już wcześniej, bo większość moich ogólnych uwag pozostaje w mocy. Jestem pod wrażeniem Twojej wyobraźni, szczegółowości stworzonego świata, przemyślanych relacji między bohaterami, ogromu materiału, który musiałeś utrzymać w ryzach. :)

 

Pozdrawiam.

Ocho, dzięki bardzo za przeczytanie i wszystkie cenne uwagi. Było bardzo przyjemnie widzieć gwiazdkę za każdym razem :)

Kurczę, chciałbym mieć ten zapał do pisania, jak wtedy, gdy pisałem “Odcienie bieli”. Taki rozdział 20-30 tysięcy znaków to były trzy dni. A teraz podobny wynik na truskawkę to trzy tygodnie. I to przy regularnym pisaniu, bo wcześniej się chyba z dwa miesiące obijałem. 

Z utrzymaniem w ryzach materiału na szczęście nie było problemów, wszystkie notatki miałem na karteczce formatu A6 :) (a właściwie mapkę wioskę i kilka data). Druga powieść to coś dużo większego i tam bez starty notatek już się nie obejdzie (a zamiast mapki wioski na A6 jest mapka świata na A3).

Podsumowując, cieszę się, że napisałem “Odcienie bieli” i nie żałuję spędzonego nad nimi czasu.

No i tradycyjnie – jeśli masz jakieś pytania czy wątpliwości, to postaram się je wyczerpująco rozwiać.

Nowa Fantastyka