Siedziałem w swojej norce i czytałem Wspomnienia Białego Królika, kiedy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi.
– Kicam, kicam! Spokojnie! – krzyknąłem.
W drzwiach stał pies-policjant, a za nim chyba połowa mieszkańców Jajeczkowa; niezwykłej wioski, której główna ulica – oraz co najmniej trzy zaułki – noszą moje imię.
Pies szczeknął z niskim pokłonem:
– Niech Zet opromieni cię swą łaską!
– A Jajo Jego niech przyświeca twoim ślepiom! – odparłem zwyczajowo.
Zet jest czczonym w naszej wiosce Bogiem, który na dowód swej łaski zesłał nam dar – swoje Jajo. Jest ono ogromne – tylko część wystaje z ziemi, a mimo to nie zdołałbym go przeskoczyć – i promieniuje lekką, zieloną poświatą. Legenda głosi, że to dzięki Jaju nasi przodkowie przeistoczyli się ze zwykłych zwierząt w istoty rozumne, a potem w jego cieniu założyli wioskę, którą nazwali Jajeczkowem.
Bóg wypisał na Jaju swoje imię, żebyśmy wiedzieli, jak zwracać się do Niego w modlitwach – ZSRR. Jednak dla wygody mówimy na Niego Zet, co Mu chyba nie przeszkadza, bo jeszcze nikogo nie trafił grom z jasnego nieba.
Zdenerwowany policjant od razu przeszedł do rzeczy:
– Wielka Wysiadywaczka Jaja porwała najmłodsze jajko państwa Sadzonych!
– Ta stara, stuknięta dewota, która wierzy, że zdoła wysiedzieć Jajo? – zapytałem zdumiony. – A po co jej to jajko?
– Ona jest szalona! Powiedziała, że złoży je w ofierze Wielkanocnej! Zamierza zrobić z niego święconkę i pożreć! – wykrzyknęła zrozpaczona pani Sadzona, która wyrwała się z tłumu i zaczęła mnie błagać, przechodząc w szloch: – Proszę, zrób coś! Tylko ty możesz mi pomóc!
Spojrzałem w pełne nadziei dzioby, pyski i ryjki mieszkańców przejętych nieszczęściem tej poważanej przez wszystkich, przykładnej kury domowej, a potem, z dobrze ukrywaną rezygnacją, kiwnąłem głową i poruszałem wąsikiem.
I tak, po raz kolejny, znalazły mnie kłopoty. A wszystko dlatego, że pewnego razu – zupełnym przypadkiem – ocaliłem wioskę przed zagubionym grzybiarzem, który nieopatrznie wkroczył w sam jej środek i omal nie odkrył naszej wielkiej tajemnicy. Do katastrofy nie doszło tylko dlatego, że hałas, którego narobił, skłonił mnie do przerwania porannej toalety i wyjrzenia z norki. Moje przerażone spojrzenie przecięło się ze spojrzeniem człowieka, a ten – ujrzawszy przypatrującego mu się wielkimi oczyma szaraka, który z pyska toczył pianę (o smaku mięty i eukaliptusa) – tak się przestraszył, że rzucił we mnie swoim koszykiem i uciekł. Kosz ten stał się moim trofeum, a wkrótce też i znakiem rozpoznawczym.
Spryt, obok silnych skoków, umożliwiających efektywną ucieczkę, jest najlepszą bronią zająca i żaden przedstawiciel mojego gatunku nie waha się z niej korzystać. Ja nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem, więc nieco ubarwiłem opowieść o moim zwycięstwie, przypisując własnej odwadze i mądrości wszystko to, co tak naprawdę było dziełem przypadku. Łatwowierni mieszkańcy nie tylko uwierzyli w moją wersję, ale też wywyższyli mnie do rangi lokalnego superbohatera, co zazwyczaj jest cool, ale miewa również ciemne strony; na przykład złe wilki albo szalone kwoki, które trzeba pogonić.
Kiedy znalazłem się nieopodal domu porywaczki jaj, odprawiłem wszystkich, którzy szli za mną jak upierdliwe cienie – operacja była delikatna i nie chciałem, aby mi przeszkadzano.
Podkradłem się pod okno i dokładnie zbadałem sytuację; kokosza siedziała na grzędzie i gdakała nabożną pieśń. Wtórowała jej lokalna rozgłośnia, Radio Kur(i)a:
Jajaja Ko Ko Jajko, Jajaje!
Jajka Sadzonych nigdzie jednak nie dostrzegłem.
Ściągnąłem białą serwetę zasłaniającą koszyk i zajrzałem do środka.
– No i co się gapisz, uszata pokrako? – burknął chrzan; kolejne, moim zdaniem niezbyt udane dziecię Zeta; chamskie, pyskate, bezczelne i zdrowo pochrzanione. Był jednak doskonałym strażnikiem koszyka i wiernym towarzyszem w każdej przygodzie. – Jak nie chcesz w tubę, to zabieraj te łapy! – zagroził.
Zignorowałem go i wyszeptałem: – Chłopaki wychodźcie, mam dla was zadanie!
– Trzech Kurczaczków Ninja na twoje rozkazy! – chórem odparły trzy jajka umalowane w barwy wojenne, i zwinnie wyskoczyły na brzeg koszyka. – Nasze skorupki są ostre, a ciosy zabójcze!
Ci mali ninja trzymają ze mną, bo chcą zakosztować przygód i zyskać sławę wojenną.
– Dobrze! Pisanki?
– Cześć, futrzaczku! – pisnęło zalotnie jedno z czterech figlarnie pomalowanych jaj, które trafiły do mojego koszyka, nie mogąc oprzeć się afrodyzjakom, jakimi są sława i męstwo. – Stęskniłeś się?
– O tak! – westchnąłem. – Ale teraz…
I przedstawiłem im swój plan.
Ninja podskoczyli i odbili się od drzwi, jeden za drugim, co zabrzmiało jak szybkie, trzykrotne pukanie, a potem zniknęli w krzakach.
Kokosza, choć robi tu za czarny charakter, bez żadnych podejrzeń otworzyła drzwi i ujrzała cztery pisanki leżące na progu swej chatki.
– Uuu! Jestem duchem minionej Wielkanocy! – krzyknęła pierwsza pisanka.
– Uuu! Jestem duchem obecnej Wielkanocy! – pisnęła druga.
– Uuu! A ja jestem duchem przyszłej Wielkanocy! – powiedziała trzecia.
– A ty? – Kura zapytała czwartą.
– Ja… eee… którędy prosto?
W tym momencie wydałem moim ninja rozkaz ataku.
– Czeka nas CHWAŁA! – wrzasnęli i trzy silne uderzenia (albo raczej jedno potrójne) pozbawiły Wielką Wysiadywaczkę przytomności.
– HA! Masz za swoje, kurzy móżdżku! – krzyknął chrzan.
Zawlokłem kokoszę do chatki i związałem. Potem, z pomocą mieszkańców koszyka przeszukałem wnętrze domu. Bezskutecznie.
– Gadaj, gdzie jest jajo!? – zapytałem, gdy kura odzyskała przytomność.
Zmilczała.
– Powiesz sama, czy mam cię zostawić na pastwę chrzanu?
– Ko ko kompletnie ci odbiło? Jestem…
– Tak paskudna, że przypominasz mi Kaczora! – przerwał jej chrzan. Wyraźnie podobało mu się przydzielone zadanie.
– No to idę… – mruknąłem.
– A pewnie! Won stąd! To robota dla mężczyzny, a nie dla zająca! – ryknął chrzan i zabrał się do dzieła.
Już po kwadransie szalona kwoka oddała jajko, całe i zdrowe (zawinęła je w ozdobną folię, tak że wyglądało na czekoladowe), i jeszcze tego samego dnia wyjechała szukać szczęścia w wielkim mieście.
I wiecie co? Podobno zrobiła karierę w KFC.