
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Lądownik wszedł w niższe partie atmosfery i zbliżał się do przeźroczystej kopuły nad kolonią-miastem. Maszyna zwalniała, przełączając się na silniki do pionowego lądowania. Philip wykorzystał moment, by po raz pierwszy spojrzeć na zabudowania w dole.
Pod kopułą było tylko kilka wieżowców, a i te nie były nazbyt wysokie. Miały za to oryginalny i wcale przyjemny kształt ostrosłupów. Resztę kolonii zajmowały dwu-trzy piętrowe domy o kształcie kwadratu lub walca. Oprócz tego, można było dostrzec kilka budynków fabrycznych i parków tlenowych, wyróżniających się kontrastującą z bielą i srebrem sztucznych konstrukcji zielenią.
Typowa kolonia z czasów pierwszej fazy podboju kosmosu. Jedyne, co ją wyróżniało, to niesamowicie symetryczny układ ulic i ogólna architektoniczna schludność.
– Czy mam włączyć miejscowe pasmo powitalne? – spytał pilot.
– Tak – odpowiedział krótko Phillip, nie odrywając oczu od panoramy.
Z głośników rozmieszczonych w ciasnej przestrzeni lądownika popłynął damski głos:
– Witamy na planecie Lanae, najradośniejszej ze wszystkich ziemskich kolonii. Mamy nadzieję, że wasz pobyt tutaj pozostawi wam niezapomniane wrażenia, a nasze ukochane miasto wyda się wam tak pięknym, jak jego mieszkańcom.
Kobieta mówiła perfekcyjną angielszczyzną. Aż zbyt doskonałą. Nie było w niej ani odrobiny żadnego akcentu, ani ze Starej Planety, ani kolonialnego. Brzmiała trochę jak robot.
Głos zaczął powtarzać serdeczne powitanie, kolejno w języku chińskim, japońskim, francuskim i rosyjskim. Także bez choćby nutki naturalnego akcentu.
Powietrzne wrota na szczycie kopuły rozsuwały się. Statek podchodził do lądowania.
W budynku, na którego płaskim dachu wylądowali, od razu przywitano go formalnościami. Gdy złożył wszystkie wymagane podpisy elektroniczne i przeskanowali zgodność jego wizy z liniami papilarnymi i kodem DNA, młoda urzędniczka, wcale niebrzydka, wzięła go pod rękę i zaprowadziła ku wygodnej sofie.
– Proszę usiąść, Panie Wen. Zajmiemy się aktualizacją wszystkich danych podróżnych, a Pan może sobie odpocząć i zamówić jakiś posiłek z automatu.
– Dziękuje – odpowiedział grzecznie, choć wcale nie uśmiechało mu się czekanie.
Po chwili siedzenia i gapienia się w sufit, wstał i rzeczywiście stanął przy automacie z przekąskami. Przewijał menu na ekranie dotykowym, ale wybór był dramatycznie ograniczony. Chińskie zupki, sushi maki, jakieś wędliny i ser, cola.
Wybrał w końcu nachos z łagodnym dipem. Po paru sekundach odebrał zamówienie z podajnika i wrócił zniechęcony na sofę.
Rozdarł głośno opakowanie i zaczął chrupać.
Wtedy po raz pierwszy zobaczył jedyną lokalną atrakcję.
Stworzenie zeszło z klombu z kwiatami i usadziło się dwa metry od stóp Philipa, Pierwszym, co rzucało się w oczy było jego futro. Było śnieżnobiałe, gdzieniegdzie wzbogacone czarnymi cętkami. Niezwykle puchate, jakby zwierzę spędziło niedawno godzinę w pralce. Aż chciało się je pogłaskać. Pyszczek stworzonka przypominał coś pomiędzy małpką, a lemurem. Okrągłe, opalizująco czarne oczy przyglądały się Philipowi bystrze. Stworzenie miało trzy pary kończyn. Dwie chwytne, przednią i tylną. Środkowa była atroficzna i przypominała bardziej dwie miniaturowe i mięsiste kolby kukurydzy, umieszczone na wysokości ostatniej pary sutków. Stworzenie zahukało kilka razy, nie spuszczając wzroku z przybysza.
Była tu murielka, jak brzmiała potoczna nazwa zwierzęcia. Bardzo sentymentalna zresztą, bo wywiedziona od imienia żony odkrywcy gatunku. Taka nazwa jakoś pasowała do tego świata, uładzonego i sennego. Philip miał dość tutejszej aury już po minucie pobytu.
Murielki były dumą astrobiologów, pierwszym organizmem wyższym odkrytym na obcej planecie. W dodatku zaawansowanej budowy ssakiem, co kazało zrewidować powszechne przekonania o ewolucji. Dla mieszkańców Lanae byy jednak głównie maskotką kolonii. Non stop wygrywały też wszelkie durne plebiscyty na „najsłodsze zwierzątko galaktyki"
Położył ostrożnie pojemniczek z dipem na podłodze.
– Smaczne, chodź tu – zachęcił zwierzę.
Murielka ruszyła powoli na czterech łapkach. Zatrzymała się nad dipem, zaczęła wąchać. Umoczyła w nim palce.
Zanim zdążył zareagować, wskoczyła na sofę obok niego i umorusała mu sosem kurtkę.
– No nie! – krzyknął. Stworzenie warknęło dziwnie, zeskoczyło z sofy i uciekło gdzieś za jego plecy. Odwrócił się, ale zwierzęcia już nie było.
Świetnie. Z lokalną fauną też się raczej już nie zaprzyjaźni. Spojrzał na ubrudzony rękaw. Stworzenie zostawiło na nim jasnoczerwony ślad o kształcie kwadratu bez dolnego boku.
Nagle wyrosła nad nim ta sama urzędniczka, co przedtem.
– Rozmowa do Pana – stwierdziła krótko i podała mu holofon. Położył urządzenie na dłoni i wiązka światła uformowała się w trójwymiarową twarz białego mężczyzny po czterdziestce.
– Jestem gubernator Daniels – przedstawiła się projekcja. – Pan Philip Wen, z Ziemi, jak sądzę. Serdecznie i oficjalnie witam na naszej pięknej planecie.
– Dziękuję. Mogę zadać szczere pytanie?
– Proszę bardzo. Jeśli dotyczy spraw służbowych, oczywiście.
– Czy gubernator zawsze wita osobiście każdego gościa?
– Och, panie Wen. Jesteśmy niewielką kolonią, a gości witamy rzadko. Nie mamy kosmoportu, więc pojawiają się raz na kilka miesięcy. Mam taki luksus, że mogę.
– Rozumiem.
– W każdym razie, pańskie dokumenty dołączono do bazy, wydano Panu all access do wszelkich usług i załatwiono wszystkie formalności. Mam nadzieję, że znajdzie Pan to, czego Pan szuka.
– I ja mam szczerą nadzieję, Panie Daniels. Żegnam.
Gdy tylko rozpakował rzeczy w hotelu, usłyszał cichy dźwięk komunikatora. Recepcja, przyszło mu na myśl natychmiast. Podszedł natychmiast do interkomu. Miał nadzieję, że to ten sygnał, na który czekał.
– Witam ponownie, Panie Wen – na ekranie pojawiła się znudzona, ale sztucznie uśmiechnięta twarz recepcjonistki. – Chciałam tylko poinformować, że Sekcja Transportu przygotowała dla Pana łazik. Jeśli Pan sobie życzy, mogę natychmiast zamówić taksówkę.
– Prosiłbym, bardzo – odpowiedział i urwał transmisję.
Zebrał szybko najpotrzebniejsze rzeczy. Cholera, nie miał nawet czasu się przebrać. Ostatecznie, postanowił zostać w podróżnych ciuchach. Nie jechał pokazywać się ludziom, tylko załatwić sprawę i jak najszybciej mieć to za sobą.
Po chwili był już w windzie, a po kilku minutach w kompaktowej, dwuosobowej taksówce. Kierowca nawet się do niego nie odezwał. Widać Sekcja przesłała mu już dane o trasie.
Chcąc nie chcąc, Philip zaczął oglądać miasto za oknem. Równe rzędy domków po obu stronach ulicy, ustawionych jak od linijki. Każdy miał przed sobą zadbany trawnik, choć tylko na nielicznych trawa nie była atrapą. Co jakiś czas mijali słupy wyświetlające holograficzne reklamy i wiadomości. Przechodzący ludzie ubierali się chyba w jednym sklepie, dominowały bowiem beżowe żakiety, jasnoszare garnitury i czarne uniformy służb administracyjnych. Wszędzie biegały figlujące murielki, po chodnikach, klombach z kwiatami, słupach latarń, a nawet po budynkach. Ludzie zatrzymywali się i z uśmiechami na twarzy głaskali przechodzące stworzonka.
Ktoś, kto nazwał to miejsce radosnym, musiał chyba urodzić się tu i nigdy nie opuszczać peryferyjnej planetki. Philip widział bowiem jedynie uładzoną nudę i stagnację, która niemal fizycznie przytłaczała.
Łazik stał już u wlotu tunelu w kształcie tuby, który był jedną ze śluz wyjazdowych poza kolonię. Jego wylot zamykała brama z grubego metalu, otoczona czujnikami, okablowaniem i świecącymi lampami. Philip wiedział, że po drugiej stronie czeka go atmosfera o składzie, który uniemożliwiał długotrwałe przebywanie poza kopułą.
– Dzień dobry! – zza łazika wyłonił się człowiek w pomarańczowym kombinezonie. Był opalonym Azjatą, o ogolonych „na jeża" włosach. Podszedł do Philipa. W lewej ręce trzymał jakieś narzędzie, a prawą wyciągnął ku przybyszowi na powitanie.
Philip uścisnął dłoń kierowcy.
– Jestem Hwang Man Hyuk, Panie Wen – przedstawił się. Philip miał ochotę wyrazić dezaprobatę. To musiał być jakiś trik psychologiczny ze strony kolonialistów. Zobaczyli, że jest po części Chińczykiem i uznali, że wobec tego trzeba załatwić mu towarzystwo prawdopodobnie jedynego Azjaty w mieście. Na ulicach bowiem, ani w lobby hotelu, nie widział żadnego innego człowieka, pochodzącego ze wschodu planety Ziemia.
Miast protestować, Philip uśmiechnął się jednak półgębkiem.
– Jak mam się do Pana zwracać? – zapytał ostrożnie.
– Ha! Wiem, że koreańskie nazwiska sprawiają problemy. Mów mi po prostu Bob. Wszyscy tak mi mówią, okej? – kierowca uśmiechnął się szeroko.
– Okej – Philip nie mógł się już powstrzymać od zrobienia kwaśnej miny.
– To co, odpalamy to maleństwo? – Bob walnął mocno w metalowy bok łazika.
Wnętrze łazika było ciasne, choć sam pojazd przecież był spory. Był to jednak łazik starego typu, w którym elektronika i okablowanie zajmowały więcej miejsca, niż dwie średniej wielkości szafy. Philip jakoś spodziewał się takiego sprzętu po tym miejscu.
– Okej, wyjeżdżamy, że strefy okołomiejskiej, na otwarty szlak – stwierdził Bob.
– Długo nam zajmie? – zapytał Philip.
– Nie, jakieś pół godziny, może trochę więcej. Wąwozy są blisko, dlatego właśnie tam postanowili umieścić drugą wieżę kontrolną.
– Zaczęto już budowę kosmoportu?
– Nie, zrzucono jedynie podstawowe moduły z orbity. Brakuje nam kilku podpisów na umowach, ciągle negocjują i negocjują. Mi osobiście nie przeszkadza brak kosmoportu, bo i tak jesteśmy samowystarczalni. Lecz z drugiej strony, to pożałowania godne, że przez tak wiele lat mogą u nas lądować jedynie małe statki.
– Fakt, racja – zgodził się machinalnie. – Czym są te turkusowe rośliny? – pokazał palcem na iluminator, żeby zmienić temat.
– Och, to najpopularniejsze krzewy na zewnątrz. Mają niezwykły system korzenny, sięgający do samych wód podgruntowych. A te są u nas dość głęboko. Obecnie mamy tylko dwa typy roślin na Lanae, jedne takie jak te tu, a drugie nomadyczne, podróżujące z wiatrem.
– Aha – odpowiedział tylko, widząc, że Bob za bardzo wczuwa się w rolę przewodnika.
Nagle coś uderzyło cicho w dach łazika.
– Ooo, mamy pasażera na gapę – powiedział kierowca i uśmiechnął się.
Philip spojrzał pytająco.
– Murielki często skaczą na samochody i inne pojazdy – zaczął tłumaczyć Bob. – Po prostu chyba lubią sobie podróżować.
Po tej uwadze zapadła cisza. Podsystemy łazika szumiały, gdy ten toczył się przez bezdroża. W końcu, po kilkunastu minutach, Bob przerwał milczenie:
– Mogę zadać Panu personalne pytanie, Panie Wen?
– Możesz – odpowiedział Philip, wiedząc, do czego zmierza Koreańczyk.
– Czy kochał Pan swoją żonę?
– Tak, kocham Helen – odpowiedział, nieco zbyt nerwowo. – Jesteśmy co prawda w separacji, ale tak, nadal ją kocham. Jej zaginięcie głęboko mną wstrząsnęło.
– Przepraszam, jeśli będę zbyt bezpośredni, ale… Rozumiem Pańskie pragnienie szukania na własną rękę, ale nic pan tam nie znajdzie. Wysyłaliśmy trzy drużyny do przeczesywania terenu. Nam też bardzo zależało na jej znalezieniu. Wszyscy analitycy, których wysyła tu korporacja, są naszymi przyjaciółmi. Mogą przecież otworzyć nam drogę do budowy kosmoportu – zakończył przemowę Bob.
– Wiem, że szukaliście – Philp był zły. Kierowca nie powinien tak otwarcie poruszać tego tematu, nie godzi się. – Ale muszę spróbować sam, Panie Hwang.
Wciągnął na siebie kombinezon. Założył buty o grubej podeszwie, rękawice i komputerek nadgarstkowy. Był już prawie gotowy. Bob spojrzał się na niego.
– Na pewno nie iść z Panem? – zapytał.
– Nie. Pracuję w terenie. Dam sobie radę.
– Jak Pan sobie życzy.
– Jeszcze jedno, masz może jakąś broń? Mam licencję i wszystko…
Bob roześmiał się tylko.
– Panie Wen, nie mamy na Lanae praktycznie żadnej broni. Wszyscy się tu mniej więcej znamy. Ostatnie przestępstwo, jakie się zdarzyło, to niestosowne zachowanie się pijanego gościa z zewnątrz wobec pokojówki.
Philip spojrzał się na Azjatę sceptycznie.
– Poza tym, co może Panu zagrozić? Tam są tylko rośliny, robactwo i murielki.
– Okej – stwierdził niechętnie.
– Proszę rozstawiać znaczniki w regularnych odstępach czasu. To ułatwia pracę nawigacji. Mamy ciągłe połączenie, proszę do mnie zagadać, jak tylko coś będzie Pan potrzebował. Filtr atmosferyczny starczy na dwie i pół godziny swobodnego oddychania.
– To wszystko? – spytał.
– Tak. Powodzenia w Pańskich poszukiwaniach. Będę Pana stale monitorował.
Po wyjściu z łazika natychmiast założył maskę tlenową i przypiął urządzenie filtrujące szkodliwe związki z atmosfery do pasa. Na szczęście, nic w powietrzu nie szkodziło skórze. To dobrze, bo szczerze nie cierpiał hełmów.
Ruszył powoli ku przesmykowi między dwiema jasnobeżowymi ścianami skał. Wąwozy, jak je określał Bob, były w istocie siecią takich przejść, rozwidlających się w wielu miejscach i połączonych z podziemnymi grotami i wielkimi lejami skale.
Gdy wszedł w przesmyk, z początku myślał, że dostanie ataku klaustrofobii. Mimo, że nigdy na nią nie cierpiał. Było tak wąsko, że cały czas musiał iść bokiem i uważać, by nie zawadzić o coś życiodajnym filtrem powietrza.
Jedyną rzeczą, jaką słyszał, był własny oddech zniekształcony przez maskę.
W końcu opuścił przesmyk i trafił na okrągłą szczelinę w skałach. Zatrzymał się. Wyjął z małego plecaka pierwszy znacznik. Przyłożył urządzenie do płaskiej skały i natychmiast wwierciło się w nią płytko. Aktywował sygnał.
Jeżeli SatNav, wskazujący mu drogę, miałby paść, znaczniki pozwolą mu odtworzyć własny szlak. Awarie połączenia z satelitą zdarzały się dość często, z powodu silnych zakłóceń elekromagnetycznych w wyższych partiach atmosfery.
Spojrzał na ekran komputera nadgarstkowego. Do miejsca, gdzie planowano osadzić dodatkowe urządzenia kosmoportu, został mu nie więcej niż kilometr drogi w meandrującym systemie międzyskalnych przejść.
Do miejsca, które miała ocenić pod kątem używalności Helen.
Cel Philipa okazał się być porośniętą turkusowymi krzewami, głęboką niecką. Położył plecak na ziemi, wbił kolejny znacznik. Wśród liści bzyczały duże, obce owady. Gdy stał tak po kolana w roślinności, miał wrażenie, że stoi w miejscu, do którego nikt jeszcze nie dotarł. Człowiek otoczony nieziemską roślinnością i oświetlony słońcem o nieco innym blasku, niż w domu, czuł się jak Kolumb w Ameryce, jak Armstrong na Księżycu, jak Lung na Marsie. Oczywiście, to mrzonka. Cała okolica była przebadana co najmniej kilkanaście razy.
Oprócz jaskiń. Z powodu grubości i składu skał, skany z jednostek latających mogły się przydać jedynie do sporządzenia bardzo ogólnikowych map podziemnych przejść. Jeśli chciało się je dokładnie poznać, trzeba było do nich wejść.
Dlatego groty były źródłem nikłej nadziei dla Philipa.
Komputer zlokalizował najbliższe wejście do systemu jaskiń. Było gdzieś tutaj, ukryte wśród rozłożystych gałęzi i grubego listowia.
Philip rozejrzał się jeszcze po całej niecce, ale nie znalazł ni śladu ludzkiej obecności.
Zapuścił się już całkiem daleko w poplątane korytarze, wyryte przez naturę w skale. Latarka wydobywała z ciemności niepokojące formację stalaktytów, stalagnatów i innych tworów wyrzeźbionych przez czas i wodę. SatNav dawno wysiadł, ale pod ziemią nie należało to do rzadkości. Na orbicie Lanae krążyło zresztą bardzo mało satelitów, więc nie pokładał nim dużego zaufania. Przełączył się po prostu na znaczniki.
Skręcił w szeroką, boczną odnogę. Omiótł otoczenie snopem światła i nagle jego wzrok przyciągnął metalowy błysk w pobliskiej stercie kamieni.
Natychmiast przykucnął i zaczął w nich grzebać.
Komputer nadgarstkowy.
Podniósł urządzenie z ziemi. Ekran był roztrzaskany i na pewno nie miało zasilania. Dodatkowe urządzenie magazynujące dane, wpięte w gniazdo na boku komputerka, było jednak nienaruszone.
Na obudowie pamięci przenośnej wygrawerowano laserem imię.
„Helen"
Pocałujcie mnie w dupę z tym waszym trzykrotnym przeczesywaniem, pomyślał.
Wypiął nośnik danych, wbił szybko znacznik w ścianę i ruszył dalej tunelem.
Starał się zachować skupienie, ale wszystkie podejrzenia, które wypełniały jego głowę odkąd podjął decyzję o przylocie, wracały ze zdwojoną siłą. Czemu drużyny poszukujące nie znalazły komputera Helen? Nie był jeszcze przecież wcale tak głęboko. Czemu ktoś go jej zabrał i wyrzucił? A może sama go porzuciła? Dlaczego?
Nie żałował decyzji o samotnym zapuszczeniu się w teren. Cokolwiek się zdarzyło, nie ufał już kolonistom. Zaginięcie Helen było zbyt podejrzane.
Nagle, po dziesięciu minutach schodzenia tunelem w dół, trafił na dużą pieczarę. Zatrzymał się, w ostatniej chwili. Grota nie miała podłoża. Przed nim ziała ogromna rozpadlina, wydająca się sięgać do samego jądra planety.
Światło latarki zgubiło się w mroku. Dna nie widać.
Zawiedziony, postanowił się cofnąć. Podejrzewał, że ciało Helen mogło znajdować się tam, w tej nieprzeniknionej głębi. Sam jednak go nie odzyska.
Uniósł ku twarzy ekran komputerka. I w tym momencie zamarł.
Mapa znaczników zniknęła. Zapis drogi też.
Nacisnął kilka przycisków, ale nie zdziałał nic. Pojawił się tylko czerwony napis:
MARKERS NOT FOUND.
Przeklął głośno, co odbiło się echem od ścian pieczary. Natychmiast ruszył w górę tunelu, najszybciej jak mógł.
Powinien był wziąć własny dysk przenośny i zapisywać na nim wszystko. Nienawidził się w tej chwili, za bezmyślność spowodowaną pośpiechem.
Wrócił do miejsca, gdzie znalazł komputer Helen. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.
Po znaczniku został tylko otworek w skale.
Dotarło do niego, co się stało. Znacznik sam nie uciekł. Ktoś musiał go śledzić.
Słyszał za sobą jakieś dźwięki wcześniej, to fakt. Myślał jednak, że to kapiąca woda i przepływ powietrza plotą figle jego uszom.
Głupi, głupi, głupi, powtarzał w głowie mantrę.
Będzie musiał odtworzyć drogę z pamięci. Jeśli go nie zawiodła.
Wydostał się z jaskiń, ale oczywiście nie w tym miejscu, w którym wchodził. Natychmiast uniósł nadgarstek. Ekran wciąż wyświetlał ten sam napis. Przełączył na SatNav i otrzymał kolejny, niepokojący komunikat: CONNECTION NOT AVAILABLE. Zaczynało się to robić trochę przerażające.
Co oni zrobili Helen? Dlaczego?
Po chwili wahania, spróbował skontaktować się z Bobem. Równie dobrze to Azjata mógł mu psuć szyki, ale nie miał wyboru. Może, w najgorszym razie, wywabi go z ukrycia?
Nic. Tylko szumy i trzaski na paśmie.
Zaczął się pocić, jego oddech stał się szybszy.
Musi sam znaleźć drogę, skautowskimi metodami. Starał sobie przypomnieć wszystko, co wiedział o nawigowaniu bez elektroniki.
Poważnie obawiał się, że wiedział jednak za mało.
Cudem tylko, ale trafił na swój poprzedni szlak. Nawet całkiem szybko i ulgi, którą wtedy odczuł, nie dało się opisać słowami. Gdy tylko zaczął się przemieszczać wąskim przesmykiem, zobaczył Boba, który podjął ten sam wysiłek, idąc od strony wylotu. Natychmiast pokazał mu, by wrócił. Gdy tylko znaleźli się przy łaziku, Azjata zaczął mówić podniesionym, nadmiernie emocjonalnym tonem:
– Panie Wen, jak się cieszę, że Pana widzę?
– Co się stało, Bob? Straciłem połączenie ze wszystkim, co się dało – pominął intencjonalnie znikające znaczniki i komputer Helen.
– Nie wiem. Na moich odczytach wszystko było w porządku. Nie odzywał się Pan, ale myślałem, że po prostu skupił się Pan na poszukiwaniach. Dopiero, jak dostałem bezsensowne odczyty trasy, zrozumiałem, że Pan się chyba zgubił. Natychmiast ubrałem się i ruszyłem. O jakie szczęście, bałem się, że stracimy kolejnego gościa… – urwał, bo zrozumiał, że wszedł na temat, który nie jest wygodny dla Philipa..
– Dobrze już, Bob.
– Może to komputer padł? Sekcja Sprzętu sprawdzała go dokładnie, ale może Pan podłączał do niego jakieś peryferia? Może to… wirus? – ostatnie słowo wypowiedział z trwogą.
– Sprawdzimy to potem. Znikajmy stąd. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze.
– Oczywiście – powiedział Bob i odwrócił się w kierunku łazika. Przystanął jednak po kilku krokach i spytał poważnie.
– Znalazł Pan coś?
– Absolutnie nic, Bob.
Niedługo potem był już w taksówce, pędzącej przez idealnie płaskie ulice z powrotem do hotelu. Światło zachodzącego już powoli słońca odbijało się od szyb nielicznych wieżowców centrum. Kopuła zniekształcała nieco obraz nieba, czyniąc je ciemniejszym i załamując promienie, które wysyłała ku planecie życiodajna gwiazda.
– Proszę Pana, holofon do Pana! – powiedział raptem taksówkarz.
Nacisnął migający przycisk na desce rozdzielczej i po chwili z projektora tuż przed siedzeniem pasażera wyłonił się snop światła. Pojawiła się w nim twarz Danielsa.
– Witam ponownie, Panie Wen. Dostałem wiadomość, że powrócił Pan z wąwozów?
– Istotnie.
– Znalazł Pan to, czego szukał?
– Mieliście rację. Nie odkryłem niczego więcej, niż wy. Wyjadę za trzy dni, gdy w systemie pojawi się transportowiec mojej firmy – skłamał. Nie ufał gubernatorowi. Daniels był dla niego zbyt serdeczny i zbyt chętnie się z nim kontaktował.
– Przykro mi z powodu Pańskiej żony. Zostawię Pana już samego.
Projekcja zniknęła, a taksówka skręciła właśnie w ulicę, przy której stał hotel.
Niemal wybiegł z windy i wparował do swojego pokoju jak burza. Usiadł na chwilę, złapał oddech. Postanowił przebrać się i umyć. Sprawia nie cierpiała zwłoki, ale piętnaście minut ochłody po strachu w przepastnych jaskiniach nie powinno go zbawić.
Gdy się rozbierał, jego wzrok przyciągnęła czerwona plama na rękawie kurtki. Cholera, kompletnie o tym zapomniał. Bob musiał mieć niezły ubaw w duszy, gdy jego gość pojawił się na spotkaniu w ubrudzonym stroju.
Wziął szybki, chłodny prysznic. Gdy doprowadził się do porządku, podszedł do minibaru, zrobił sobie dużej whisky z lodem i usiadł na kanapie.
Wyjął z kieszeni kurtki pamięć przenośną zagubioną przez żonę. Chwilę przyglądał się urządzeniu, jakby się do niego modlił.
Wstał. Z początku chciał podłączyć je do hotelowych komputerów. Odrzucił jednak ten pomysł i rzucił się do toreb podróżnych. Wyciągnął ekran dotykowy i holoprojektor, spiął je, ustawił na przeźroczystym stoliku. Westchnął i włączył urządzenie.
Ustawił kilka bazowych opcji i podpiął urządzenie do ekraniku. Zaczął przewijać spis plików, większość z nich zawierała jedynie dane związane z pracą, wyniki analiz.
Nagle zauważył plik, nazwany tylko ciągiem cyfr. Helen nigdy by takiego nie zostawiła. Kodowała swoje dokumenty i nagrania nazwami kwiatów, owadów, kolorów. Gołych liczb mam dosyć w pracy, mówiła zawsze.
Chyba, że komputer sam zapisał plik pod taką nazwą. I nie było czasu na zmiany.
Odtworzył.
Przez chwilę nic się nie działo, ale po chwili, w jasnym snopie światła z projektora pojawiła się twarz Helen. Jej jasnobrązowe włosy, spięte w kucyk, były zmoczone. Nad prawym okiem miała spore zadrapanie. Lśniła od potu, było widać nawet w sztucznym świetle.
– Philip. Wiem, że to znajdziesz. Jesteś taki jak ja, nie uwierzysz im. Modlę się, żeby oni tego nie znaleźli. Możemy już się nie zobaczyć… – milczała sekundę. – Kosmoport nie może zostać zbudowany. Tu dzieje się coś… – zakłócenia. Dane uległy degradacji. – Na planecie jest jeszcze jeden pracownik korporacji. Harry Gall, zatrzymuje… Hawking Street 17, w placówce dla dyplomatów. Idź do niego… – audio się urwało. Włączył czytanie ruchu ust, ale nie dało nic. Obraz był zbyt niewyraźny. – … jak najszybciej. Kocham cię, mimo wszystko. I jeszcze… uwa… – głos zniknął, a wizja pokryła się zakłóceniami, „mrówkami", a potem zniknęła.
Wypuścił powietrze z płuc. Wstrzymał oddech, jak tylko usłyszał desperackie brzmienie głosu swojej żony. Zobaczył jej twarz, usłyszał jej prawdopodobnie ostatnie słowa.
Miał rację. Cała ta sprawa śmierdziała na rok świetlny jakąś aferą.
Harry Gall. Sprawdzał to nazwisko. Korporacyjny negocjator. Pominął go, bo nie miał żadnego związku z gałęzią odpowiedzialną za badania, z pracami Helen i z wyjaśnianiem tragicznych wypadków. To tylko człowiek od gadania.
Ale widać Helen ufała mu. A przynajmniej liczyła na to, że jej pomoże.
To może być dobry pomysł. Człowiek jest spoza planety i to może wystarczyć.
Stanął przed wejściem do małego, kłującego oczy nieskazitelną wręcz bielą domku. Był już późny wieczór, zapaliły się latarnie. Perfekcyjne aż do bólu miasto wyglądało teraz nierealnie, jak zbyt wyraźny sen.
Przyłożył rękę do komputerowego zamka.
– Philip Wen, jaka jest twoja prośba? Z kim chcesz się skontaktować? – spytał mechaniczny głos. Przełknął ślinę, poprawił jeszcze raz krawat. Założył oficjalny strój. Chciał wyglądać poważnie, bo jego teorie będą brzmiały dość paranoidalne. W końcu odpowiedział:
– Harry Gall.
– Poczekaj minutę.
Przestępował z nogi na nogę, podenerwowany.
– Harry Gall przyjmie cię z przyjemnością. Pokój trzy – odezwał się zamek.
Wszedł do sterylnego korytarza. Szybko odnalazł właściwe drzwi, które natychmiast rozwarły się przed nim automatycznie. Wszedł do ascetycznie urządzonego pokoju.
Harry Gall siedział na kanapie przed szerokim, zajmującym większość ściany oknem. Wychodziło na jeden z parków tlenowych, wypełnionych niewysokimi drzewami o soczyście zielonych liściach. Gdy usłyszał kroki Philipa, wstał i odwrócił się. Był opalonym mężczyzną po czterdziestce, o włosach oprószonych siwizną. Gdy się uśmiechnął, ukazał rząd wzorcowo białych i zdecydowanie sztucznych zębów.
– Witam. Pan musi być mężem Helen Wen, prawda? – spytał.
– Istotnie. Przepraszam, że się narzucam, ale mam bardzo ważną sprawę.
– Niech Pan nie przeprasza. Proszę usiąść – wskazał krzesło przy niskim stole. – Napiję się Pan czegoś?
– Wody, jeśli można. Z cytryną.
Usiadł, a zaraz naprzeciwko spoczął Gall. Postawił przed nim szklaneczkę zimnego płynu. Philip upił trochę, a potem bez wstępów zaczął mówić:
– Wszedłem w posiadanie pewnych danych, które rzucają nowe światło na… – zawahał się. Nie do końca był w stanie wymówić to ostateczne słowo. -… śmierci mojej żony. Te same dane mogą wskazywać, że wokół rozmów władz Lanae z korporacją narosły jakieś dodatkowe, raczej groźne, machinację.
– Co Pan próbuje zasugerować? – prawa brew Galla uniosła się do góry.
– Powiem bez ogródek. Helen odkryła jakieś nieścisłości, które przemawiały by za odrzuceniem projektu kosmoportu. Miejscowi dowiedzieli się o tym i zabili ją z zimną krwią, maskując ślady.
Gall roześmiał się mu w twarz.
– Przepraszam Panie Wen, ale to najgłupsza rzecz, jaką słyszałem w tym tygodniu.
– Dlaczego? – w Philipie zagotowała się krew. – Zginęła na ich terenie, poszukiwania prowadziły ich ekipy, wszelkie dane przechodziły przez miejscowe węzły? Mieli dość czasu, żeby perfekcyjnie wszystko zatuszować! – krzyknął. Poniosły go nerwy.
– Widział Pan mieszkańców miasta? Poznał ich Pan?
– Tak, ale nie ma to nic do rzeczy!
– To najbardziej pokojowi, najbardziej zadowoleni z życia ludzie jakich znam. W tym mieście wszyscy się mijają, wszyscy się znają. Kto mógłby to zrobić? Po co?
– Mnie też próbowali zabić! Zostawili mnie w wąwozach na śmierć!
– Nonsens.
– Mam dowody. Zaraz Panu wszystko pokażę.
– Obejrzę to, ale niech nie myśli Pan, że uwierzę w te bzdury, z całym szacunkiem.
Philip zaczął wypakowywać projektor z teczki. Wziął swój własny, na wypadek problemów. W tym czasie drzwi rozsunęły się i do pokoju wpadła murielka. Zatrzymała się na środku dywanu, spojrzała na ludzi przy stole. Dwa skoki i już była obok Galla. Wskoczyła mu na kolana i położyła się na plecach. Negocjator zaczął ją drapać po brzuszku.
Philip uniósł głowę na chwilę, spojrzał na zwierzę.
– Rozkoszna, prawda? Chciałem zawieźć jedną mojej córce, ale niestety nie pozwalają na to prawa o zachowaniu gatunków lokalnych w naturalnych habitatach. Szkoda…
– Już! – przerwał rozczulającemu się nad stworzonkiem Gallowi.
Projektor wyświetlił to samo nagranie Helen, co w hotelu. Philip milczał. Poczekał, aż ostatnie przebitki twarzy żony znikną w zakłóceniach.
– I co? Teraz Pan mi wierzy? – spytał.
– Nie – odpowiedział krótko. Przestał drapać zwierzaka, zamiast tego zaczął masować jego bezużyteczne resztki środkowej pary kończyn. – To nagranie jest zbyt enigmatyczne, żeby stanowić dowód czegokolwiek. Nie wiem gdzie Pan je znalazł, ale jeśli było kręcone na zewnątrz kopuły, to proszę zauważyć jeszcze jedno. Helen nie ma maski tlenowej, nie jest podłączona do filtra. Zatrucie nieoczyszczoną atmosferą tego świata ma znany skutek uboczny w postaci halucynacji…
– Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierzają Pańskie insynuacje! – przerwał wściekle.
– Wzajemnie. Nie podoba mi się też ta rozmowa! – murielka zbiegła mu z kolan i uciekła gdzieś w kąt, przerażona głośnymi oskarżeniami. – Proszę się odprowadzić do wyjścia. I proszę już tu nie przychodzić, Panie Wen.
Stanął na rogu ulicy, pod latarnią naprzeciwko czyjegoś ogródka. Na trawniku bawiły się murielki, tarzając się w uścisku, a może przyjaźnie pojedynkując się o jakieś znalezisko. Taksówka nie spieszyła się, a w głowie Philipa roiło się od gorzkich i czarnych jak kosmos myśli. Musiał coś zrobić, by jakoś zwrócić uwagę korporacji ponownie na tą sprawę.
Nagle, po drugiej stronie ulicy, pojawiła się dziewczyna. Na oko osiemnastolatka. Tak różniła się od otoczenia, że po prostu musiała przyciągnąć wzrok Philipa. Włosy miała wygolone niemal do skóry i pofarbowane na platynowy blond. W jej prawym uchu tkwiło więcej metalu, niż naturalnej chrząstki. Ubrana była w różnokolorowe ciuszki, z bardzo krótką mini i bardzo długimi butami. Wykazywała wszelkie objawy młodzieńczego buntu, ale w tym podskórnie zimnym, wiejącym nuda otoczeniu nabierała cech jakiegoś surrealistycznego anioła zbawienia. Oparła się o słup reklamowy i wyjęła elektronicznego papierosa.
Gdy zobaczyła, że człowiek w garniturze obserwuje ją, odezwała się:
– Straszne gówno – pokazała na papierosa. – Innego nie wolno tu palić. Prawdziwe psują powietrze i te tam ich nie lubią – wskazała ruchem głowy w kierunku murielek.
Philp przeniósł wzrok z powrotem na zwierzątka.
– Moja matka uważa, że są słodkie. Moja siostrzyczka potrafi bawić się z nimi cały dzień – kontynuowała. – Ale ja nie lubię tych puchatych skurwieli. Potrafią łazić za człowiekiem cały dzień i mają coś… nieprzyjemnego w tych swoich wielkich, ciemnych gałach.
Nagle podjechała taksówka i zasłoniła mu dziewczynę. Wsiadł do wozu. Spojrzał przez okno. Dziewczyna pomachała mu zalotnie, a samochód ruszył w tej samej chwili z miejsca.
Gdy miał już otworzyć drzwi pokoju w hotelu, zamarł. Nisko przy podłodze zauważył coś znajomego. Ktoś wyrysował, tuż przy drzwiach, czerwony kwadrat bez dolnego boku.
Zaczynam wariować, przemknęło mu przez myśl.
Wbiegł natychmiast do pokoju, zamknął się. Pot spływał mu po czole, po plecach. Podszedł do torby podróżnej, nachylił się nad nią i zaczął grzebać.
Znalazł w końcu to, czego szukał. Przenośny bank danych na temat Lanae, który przezornie zakupił tuż przed lotem.
Usiadł na kanapie, wpierw zdejmując marynarkę i luzując cisnący kołnierzyk. Podłączył urządzenie do gniazdka ładowarki w podłodze i uruchomił.
Podzespoły szumiały denerwująco. Pieprzona chińska taniocha.
Sama baza danych była jednak wyjątkowo szczegółowa. Gdy przejrzał pierwszą stronę odnośników, nie mógł się nadziwić, że można tyle napisać o tak trywialnym miejscu, jak Lanae. Postanowił nie bawić się w preferowane przez siebie, ręcznie poszukiwanie danych:
– Fauna, murielki – wydał głosowy komunikat.
Holoprojektor wyświetlił trójwymiarowy obraz puchatego stworzonka, a na ekranie pojawił się tekst i cała gama odnośników.
Zaczął czytać i klikać, czytać i klikać. Z danych nie dowiedział się więcej, niż wiedział dotychczas. Wszystkie biologiczne cechy były jak najzwyczajniejsze dla tego typu ssaka. Zastanowiła go tylko zakładka „ewolucja". Jak to możliwe, że paleontolodzy znaleźli dwie, trzy skamieliny na planecie opanowanej przez te zwierzęta? I czemu właściwie nie ma tutaj innych wysoce rozwiniętych zwierząt? Ewolucja nie prowadzi przecież do jednej formy, ale rozgałęzia życie na setki gatunków, jak na Ziemi.
Przeszedł do zakładki „Dołączone pliki".
Schemat układu kostnego, budowa organów, nic relewantnego, nic dziwnego.
Zdjęcie Edwarda i Muriel Stevenson z jedną z ich nowoodkrytych pupilek.
Filmik z przyznania nagrody nobla dr Edwardowi.
Kilka popularnych dokumentów filmowych o gatunku.
Nic. Nic. Nic.
Nagle wzrok Philipa zatrzymał się na jednym z tytułów. „Pierwsza autopsja – audio".
Puścił plik.
Kobiecy głos objaśniał kolejne kroki, podczas gdy w szumach tła zespół badawczy, zapewnie podekscytowany do granic możliwości, kroił obcą kreaturkę. Opowiadała o niezwykle puchowym futrze, zadziwiających zdolnościach mobilnych i tym podobnych naukowych dyrdymałach. Już miał wyłączyć, gdy usłyszał coś ciekawego.
Przewinął.
– …należy zauważyć, ze płuca są na tyle wydajne, by oddychać w środowisku wysoko i nisko tlenowym, a także powietrzem Lanae, z domieszką wielu szkodliwych gazów. Otwieramy czaszkę. Mózg pomiędzy półkulami ma dodatkowy organ, unerwiony i wypełniony śluzem. Skład śluzu jest analizowany. Śledzimy teraz sieci neuralne. Zdaję się, że w środkowej części ciała natrafiliśmy na jeszcze jeden rozbudowany węzeł. Przejdźmy teraz do gonad…
Zatrzymał.
Między „węzeł", a „przejdźmy" coś wycięto. Był pewien.
Rozstawił swój komputer i zgrał na niego plik. Włączył analizer.
– Nie wykryto anomalii – poinformował głośno program.
Niemożliwe. Czyżby słyszał już rzeczy, których nie ma?
Przeciągnął się. Zmęczenie chciało wygrać z niepokojem.
W tym samym momencie coś wskoczyło mu znienacka na szyję.
Czuł dotyk delikatnego futra na skórze. Wstał i zaczął się miotać, próbując zrzucić stwora. Atroficzne środkowe nogi dotykały podstawy jego czaski. Zaczęły rytmicznie drżeć. Złapał ręką za grzbiet murielki. Ta wpięła palce mocniej, szukając górnymi łapami jego oczu.
Nagle zdołał silnym pociągnięciem oderwać zwierzę i rzucić na podłogę.
Podbiegł ku zaskoczonej murielce. Zaczął ją kopać, jak najmocniej, zanim uciekła.
Aż przestała się wić w agonii.
Odskoczył od niej jak oparzony. Jak zdołała się tu dostać?
A może czaiła się już zanim tu wszedł?
Nie był paranoikiem. To działo się naprawdę!
Znalazł wyjście. Ostatnią szansę, zanim dorwą go miejscowi albo ci przeklęci, słodcy do bólu zabójcy. Jest dwunasta czasu uniwersalnego. Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny od przylotu. Liniowiec, który go tu podrzucił, może być jeszcze w systemie. Musiał przecież wylecieć poza orbitę ostatniej planety i zebrać energię do przejścia w nadświetlną. Może tu jeszcze być.
Problem w tym, że przez kopułę i ze swoim sprzętem nie przebije się za żadne skarby przez zakłócenia atmosferyczne z sygnałem.
Musiałby zrobić to przez satelitę.
Miał przy sobie elektronikę, która wystarczyłaby do włamania się. Kiedyś pracował w informatyce, liznął trochę tego. Zabezpieczenia kolonii są przestarzałe, powinien dać radę. Musi dać radę!
Philip zaczął rozrzucać ubrania, prywatne drobiazgi, gadżety. Rozglądał się na boki, skoro jedna się włamała, mogą przyjść następne. Wszystko, co użyteczne, odkładał do teczki, która zaczęła wypełniać się, niebezpiecznie blisko granic pojemności. Wreszcie, na dnie największej torby, znalazł skarb. Zawiniątko, które udało mu się przemycić przez mocne zabezpieczenia na liniowiec i przez beznadziejne na planetę.
Wyjął części i zaczął składać pistolet.
Gdy spakował już wszystko, rzucił się do komputera. Sekcja Komunikacyjna miała bazę na Clarke Street 21. Nie mógł tam zamówić taksówki, przejrzeliby go z miejsca. Nie mógł też iść przez miasto, przecież roiło się tam od tych diabelskich futrzaków. Znalazł jednak bar na Card Street 1. To tylko parę minut drogi.
Użył holofonu i zamówił taksówkę. Mówił tak szybko i nieskładnie, że kierowca prawie nie zrozumiał, o co mu właściwie chodziło.
Czekając na sygnał, przeanalizował jeszcze raz treść, jaką miał zamiar wysłać w przestworza.
Murielki są samoświadome. Inteligentne. W dodatku, potrafią jakoś otępiać ludzi, uśpić ich czujność stwarzając pozory zadowolenia z życia. Zabiły jego żonę, a teraz polują na niego.
Ale dlaczego?
Rozwiązanie pojawiło się szybko w przerażonym umyśle Philipa.
Kosmoport. Murielki chciały sfinalizować kontrakt z korporacją. Lądowniki, promy i inne statki, które mogą tu lądować. Są małe, ciasne. Wszystko na widoku. Ale jakby na planetę przyleciał wielki liniowiec, krążownik, cokolwiek dużego? Mnóstwo miejsc do ukrycia. W kosmosie nic się nie kryje, kto będzie więc monitorował oznaki życia w kanałach wentylacyjnych, nieodwiedzanych pomieszczeniach technicznych, nieużywanych ładowniach. A nawet wtedy, kto je wyłapie? A jeśli zwiodą wszystkich swoją niepoznaną przez naukę mocą? Tak jak tych tutaj, jak zapewnię dr Edwarda i Muriel?
Rozprzestrzenią się jak zaraza, po całej przestrzeni zamieszkałej przez ludzi.
Schował pistolet w kieszeń wewnętrzną marynarki. Nie miał czasu się przebrać, nie miał czasu nawet myśleć. Tętno niemal wysadzało mu żyły.
Interkom zasygnalizował przyjazd taksówki.
Ostatnia szansa. Stawiał wszystko na jedną kartę. Trudno w to uwierzyć, ale musiał spróbować przesłać komunikat dalej. Do korporacji, władz sektora, kogokolwiek! Muszą mu uwierzyć. Inaczej Helen zginęła na marne. I on pewnie też zginie na marne.
Nigdy nie powinien był opuszczać Helen. Gdyby tego nie zrobił, nie wróciłaby do pracy w terenie. Skazał ją na śmierć z rąk obcych, niezrozumiałych istot. Złośliwych stworzeń, których groźną obecnością nikt się nawet nie przejmował.
Obserwował dyskretnie front budynku z nadajnikiem na dachu. Niesamowite, żadnych kamer przemysłowych, czujników. Nic. Tylko zamek komputerowy. Mieszkańcy Lanae są tacy naiwni. Nic dziwnego. Ich maskotki co dzień piorą im mózgi.
Przyłożył do zamka, zamiast palca, małe urządzono podobne do szczotki do zębów. Zakończone mini projektorem. Jeśli odpowiednio wszystko skalibrował, komputer rozpozna linie papilarne i kod DNA jako należące do jednego z pracowników.
Udało się.
Drzwi rozsunęły się cichutko.
Wbiegł na korytarz. Światła były przygaszone, więc wyjął mini latarkę i przymocował do lufy broni. Rozejrzał się. Zero widocznych zabezpieczeń. Ustawił komputerek nadgarstkowy na skanowanie. Nic, żadnych laserów, pułapek, nic nie dzieliło go od celu.
Tak proste, że aż śmieszne.
Chyba, że są już tu te skradające się małpiatki.
Z pistoletem na wprost i teczką w lewej ręce, ruszył w plątaninę korytarzy. Mijał ciemne biura, pracujące systemy automatyczne, pokoje socjalne. Patrzył na znaki dla pracowników.
„Kontrola SatNav". Strzałka w lewo.
SatNav powinien mieć mało zabezpieczeń i dawać odpowiednio silny sygnał.
Ruszył spiesznie, rozglądając się na boki.
Winda nie działała nocą, choć może to i lepiej. Murielki mogły umieć obsługiwać elektronikę. Cholera wiedziała, co one mogą jeszcze potrafić. Zbiegł po schodach ewakuacyjnych. Droga prowadziła tylko w jedną stronę, do wielkich dwuskrzydłowych drzwi.
Jedyne pomieszczenie podziemia. Jeśli go zatrzasną, będzie ugotowany.
Zaczęło mu huczeć w uszach.
Drzwi miały zamek kodowy. Zatrzymał się, wyjął z teczki inne małe urządzenie. Zdjął osłonkę z mechanizmu blokującego wejście i wyjął kilka kabli. Podłączył swój aparacik do zamka. Zaczął łamać kod, ale program w zabawce był prymitywny. Wolny.
Szybciej, szybciej, szybciej. Błagam.
Wreszcie drzwi rozsunęły się z sykiem.
Wtedy usłyszał nad głową głośny tupot.
Puchate potworki dostały się do wentylacji.
Wbiegł do pomieszczenia. Szybko zlokalizował główny komputer sterujący w feerii mrugających diodek i przygaszonych ekranów. Wysypał wszystko z teczki, niezbyt delikatnie. Hałasy, dalekie i bliskie, nasilały się. Zbliżały się.
Podpiął swój komputer do sterowania komunikacją z satelitą. Na ekranie ukazał się niebieski ekran główny aplikacji kontrolnej. Dotknął największy przycisk. Prosił o hasło. Wybrał z podręcznego menu prosty program dobierający kombinacje.
Coś głośno trzasnęło gdzieś za nim.
Program znalazł hasło. O zgrozo, ktoś ustawił po prostu popularne żeńskie imię. Imbecyle. Wszedł w opcje. Zaczął przesuwać suwaki. SIGNALIZER POWER – FULL. TRANSMITTER POWER – 100%. Przesunął na 150%. Energia mogła paść, ale z drugiej strony, liniowiec był już pewnie niemal w otwartej przestrzeni kosmicznej. Kąt nachylenia anteny. Zastanowił się. Nie znał się na tym aż tak dobrze.
Drzwi wejściowe zasunęły się z sykiem. Zamek kliknął.
Ustawił losowe opcje. Nie miał już czasu. Miał nadzieję, że nadajnik jest silny. Nachylił się nad własnym komputerem, włączył holokamerkę, wybrał format.
Zaczął nagrywać ostrzeżenie dla reszty ludzkości.
Wszędzie, w kanałach wentylacji, za ścianami, rozległy się nawoływania. Murielki hukały, piszczały, wrzeszczały. Przedrzeźniały go, dzika kanonada dźwięków boleśnie wgryzała się w mózg. Starał się ignorować. Starał się mówić spokojnie.
Nie wychodziło mu za bardzo. Bał się, jak nigdy w całym życiu.
Mimo to, kończył już przemowę. Gdy wypowiadał ostatnie zdanie, zewsząd wysypały się murielki. Słyszał cichy tupot ich łap. Kątem oka widział przemykające się sylwetki. Białe futerko, widoczne nawet w zaciemnieniu.
– Uwierzcie mi!!! – wrzasnął, gdy murielki zaczęły włazić na konsolety, na sprzęt. Gdy zaczęły szykować się do skoku.
Odwrócił się. Wypalił z pistoletu w najbliższą.
Oby sygnał dotarł do satelity. Oby dotarł.
Murielka padła, krew oszpeciła piękne futerko.
Skoczyły na niego, ze wszystkich stron. Wypalił jeszcze raz, na oślep. Potem coś ugryzło go w nadgarstek. Pistolet wypadł z ręki. Gryzły jego nogi, kostki. Wieszały się na całym ciele. Jedna skoczyła mu na twarz. Zaczął się chwiać na nogach. Futro wchodziło mu do ust, nosa, oczu. Szarpał się. Machał rozpaczliwie rękoma, jak pijany pływak. Na nic. Czuł drżenie ich kolbowatych środkowych kończyn. Macały go, szczypały rączkami. Ale czuł, że atakują też świadomość. Jak? Jego myśli rozbijały się w pył.
Upadł plecami na zimną podłogę. Uderzył tyłem głowy, boleśnie.
Nie… mogę… oddychać.
Philip, zanim nicość zabrała go w nieznane, pomyślał jeszcze. Jedna ostatnia myśl, w fali bólu, przerażenia, niezrozumienia.
Dziewczyna na ulicy. Jest jeszcze dziewczyna. Ona wyczuwała. Ostatnia nadzieja.
Lobby hotelu było puste, bo planeta właściwie nie miała gości. Lanae nie było często odwiedzane. Jeszcze. Philip Wen uśmiechnął się do recepcjonistki. Zza szerokich okien witały go ciepłe promienie słońca. Kolejny piękny dzień zawitał nad kopułę miasta. Usiadł na sofie z puszką coli w ręku. Była zimna, lecz nie przeszkadzało to zupełnie. Upił trochę.
Nagle do lobby wkroczył Bob. Miał już podejść do recepcji, ale zobaczył Philipa i ruszył natychmiast w jego stronę. Dosiadł się, podali sobie ręce.
– Philip, dobrze wyglądasz! Jak kuracja po tej okropnej wpadce?
– Nieźle. Na szczęście nie poobijałem się mocno. Choć było groźnie.
– Chłopie, co ty musiałeś przeżyć. Słyszałem, że halucynacje po zewnętrznej atmosferze bywają naprawdę traumatyczne…
– Daję radę – skomentował krótko.
– Wywalili kolesia, który nie dopilnował jakości filtrów. Kto by sobie wyobraził, taka nieodpowiedzialność, i to w naszym wspaniałym mieście! Przy okazji, słyszałem, że przedłużyłeś pobyt na Lanae?
– Oczywiście. Nie mógłbym przegapić wmurowania kamienia węgielnego pod kosmoport. Poza tym, zaczynam doceniać uroki życia na prowincji Drogi Mlecznej.
Roześmiali się obaj serdecznie. Potem Bob pożegnał się i zostawił Philipa. Ten rozglądał się jeszcze, chłonąc widok różnobarwnych kwiatów w klombach, pięknych pokojówek, prostej i jednocześnie tak podbudowującej na duchu porannej krzątaniny.
Gdyby mógł już zdjąć bandaż z głowy, jego szczęście byłoby absolutne.
Szkoda, że nie ma Helen, przemknęła myśl i natychmiast zblakła.
Nagle na sofę wskoczyła murielka. Usiadła tuż przy jego boku, wbijając w niego spojrzenie bystrych, czarnych ślepi. Wyciągnął ku niej rękę.
– Witaj, słodziaku – powiedział i pogłaskał zwierzaka po przyjemnym w dotyku, puchatym futerku. Raz, drugi raz.
Murielka wydała z siebie przeciągły pomruk zadowolenia.
Bardzo świadomie napisane S-F :)
Bardzo "czarne" S-F. Dobry tekst.
Tekst napisany niezgrabnie. Kojarzy się z opisem fabuły. Może dlatego, że plączesz narrację z odczuciami wewnętrznymi bohatera. Brak jest płynnego przejścia. Warstawa dialogowa jest infatylna. Nie przekonał mnie też prezentowany świat, masa wtórnych pomysłów. Bez oceny.
Jeśli mogę tylko wtrącić, to plątanie się narracji z odczuciami jest zabiegiem świadomym. Osobiście nie lubię, gdy w narracji przedstawionej z perspektywy bohatera (nawet jeżeli jest utrzymana w trzeciej osobie, jak tutaj, bo w opowiadaniu nie pojawia się nic, czego bezpośrednio nie widzi i nie czuje bohater), rozgranicza się te dwie sfery. Mózg ludzki nie ma tak, że nagle przełącza się z obserwowania świata na własne myśli, w nim zwykle to się przeplata. Jasne rozgranicznie w tym wypadku do mnie nie przemawia, choć jest oczywiście łatwiejsze w uzyskaniu. Jeśli zaś przeszkadza to tekstowi, no to biada mojemu gustowi. Ilość wtrętów odczuć wewnętrznych w narrację zwiększa się też wraz z postępującą paranoją bohatera i to też jest świadome.
Co do reszty uwag, zanotowano i zapamiętano i oczywiście dziękuje za pozytywy wyżej
to sie nazywa dysonans. Są tacy autorzy, którym wychodzi takie mieszanie w głowach, ale z tym się człowiek nie rodzi, tylko kształtuje w czasie.
Nie wiem gdzie baazyl widzi infantylizm, ale może niedokładnie czytałem. Mnie się to opowiadanie kojarzy z takimi porzadnymi starymi opowiadaniami S-F, w których nacisk położony jest na fabułę, a nie na pseudo-rozważania pseudo-filozoficzne czy po prostu na formę. Zobacz, baazylu, na przykład" kosmiczny kalejdoskop" Boba Shawa.
Oczywiście jest w tym tekście troche, może nawet sporo błędów, są i niezgrabności, ale ten tekst nie musi się bronić, ani używać chwytów w rodzaju 'w porównaniu z innymi tekstami na tej stronie...' Jest po prostu dobry. Jesli miałbym go porównywać z innymi tekstami tutaj, to bije je wszystkie na głowe jasnością przekazu. Niektorzy tej jasności nie lubią i wtedy ten im na pewno się nie spodoba.
Aha, i zaproponuj jakiś nowatorski temat w S-F, ok?
Dziękuje wam bardzo i za zawsze cenną szczerą krytykę i za obronę mojego tekstu, która nie powiem bardzo przyjemnie mnie zaskoczyła
Malkontis napisał: Jesli miałbym go porównywać z innymi tekstami tutaj, to bije je wszystkie na głowe jasnością przekazu. Niektorzy tej jasności nie lubią i wtedy ten im na pewno się nie spodoba.
O to to, moja Anielciu. Tako samo i ja myślę...
"Kosmiczny kalejdoskop" swoją drogą --- a opowiadanka Silverberga? McIntosha? Już widzę i słyszę: niemodne rupiecie, kto tak dzisiaj pisze. Poszukajcie, a znajdziecie...