- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 6 i 7

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 6 i 7

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 6 i 7

VI

Myślał, że kamraci przyjmą go z otwartymi ramionami. Właściwie był pewien, że zostanie bohaterem – w końcu wrócił z bogatymi łupami, a zabitych współbraci nie zostawił na drodze. W dodatku miał nie lada pomysł na zemstę i dodatkowy zarobek… A tymczasem…

Zbójcy zerkali na niego nieufnie. Zadawali niewygodne pytania, zagadując o przeciwnika. Nie potrafili zrozumieć, że kobieta mogła pokonać czterech wytrawnych zabijaków.

Gdy Seroz stanął przed Czarną Jamą, kamraci od razu powiedli go przed oblicze Krzywonoga. Herszt siedział na kamiennym podwyższeniu, a płomienie ogromnego ogniska odbijały się złowieszczo w jego małych, ciemnych oczach.Z namysłem gładził sute wąsiska i zasępionym spojrzeniem świdrował jąkającego się Seroza.

Dookoła, na zydlach, rozparli się pozostali zbójnicy.

Półkrasnolud gubił się w zeznaniach, tracił rezon, cichł, chrząkał i malał pod ciężarem oskarżycielskiego wzroku całej bandy.

Atmosfera była wyjątkowo nieprzyjemna.

– Sama ta baba była?– pytali.

– Cudzoziemka?

– A jak wyglądała?

– Nie miała żadnego pomocnika?

– Usmażyła Zerkacza czarem?

– To i jeszcze czarownica?

– Niedźwiedziowi radę dała? Kaiser jej nie podołał?

– A tyś gdzie stał?

– Czemu innych ubiła, a ciebie nie?

– A może przyczyniłeś się jakoś do śmierci kamratów? Wiemy, że pomstowałeś na Kaisera i chciałeś zająć jego miejsce przy Krzywonogu!

To ostatnie pytanie, rzucone ze złością przez Nabijacza, ucięło nagle wszelki hałas. Poszybowało ku sklepieniu jaskini, przylgnęło do niego niczym upierdliwa mucha i nie chciało odlecieć. Serkoz aż się zachłysnął z niewypowiedzianego oburzenia. Zgoda, może i nie był do końca szczery…. Może i w rzeczywistości stchórzył…. ale w życiu nie przyłożyłby ręki do śmierci kompana. Zadrżał i popędzony wyczekującym spojrzeniem herszta, rzekł łamiącym się głosem:

– Nie układało się nam z Kaiserem, to prawda. Często mieliśmy różne zdanie. Ale nigdy, przenigdy nie zrobiłbym czegoś… takiego. Czym zawiniłem, że mnie o to oskarżacie?! Tym, że przywiodłem trupy braci, by dać im godny, zbójecki pochówek? Tym, że wam oddałem skarby?! Jakbym miał pobratymców ubić, to siedziałbym już za Zachodzie, a nie przychodził do was, jak nie przymierzając – baranek na rzeź! O możliwej zemście wam rzekłem, zdradziłem pomysł na wielki majątek, a wy… Wy mnie tutaj… tak o bratobójstwo…

– Chcemy wyjaśnić sprawę. Zbadać ją, bo stoi za nią wiele niewiadomych. – mruknął jeden ze starszych zbójców. Kilku mu przytaknęło, potrząsając złowrogo pięściami.

– To wyjaśniajcie. – szepnął Seroz – Ale nie oskarżajcie.

– Dość. Nie lubię przedstawień, a wy nie jesteście na jakiejś sztuce. – Krzywonóg uderzył pięścią w kamienną poręcz – Straciliśmy dobrych zbójcerzy… Przyjaciół. Nie trzeba kolejnego pochopnie osądzać. Sporo racji stoi po jego stronie, ale też i siła podejrzeń. Musimy to przemyśleć, przerachować. Naradę zarządzam… A ty, Seroz, wyjdziesz i dasz nam się zmówić.

– Jak to ..? Wyjść mam, skoro o życiu moim decydujecie?

– Tak honorowo będzie. – uciął Krzywonóg i zmarszczył brwi. – Chyba, że obawiasz się sądu, co? Jeżeli tak, to rzeknij jeno. Zaoszczędzisz nam czasu i szybciej wydasz na siebie wyrok. No? To jak będzie? Dalej się sprzeciwiasz?

– Nie. – półkrasnolud zwiesił głowę.

– To idźże i ciała zabitych przygotuj do pochówku. Przydaj się na coś.

Seroz westchnął, lekko się skłonił i – unikając niemiłych mu spojrzeń – wycofał się z Czarnej Jamy. Gdy tylko zniknął w długim, krętym tunelu, rozległa się ostra dyskusja. Oskarżony nie mógł rozróżnić ani jednego słowa – echo niosło tylko głośne, wzburzone pomruki. Mówili jeden przez drugiego, czasami pobrzmiewał baryton Krzywonoga.

Seroz wspiął się na wyższy poziom Jamy i zamaskował jego wejście.

Wyszedł na skalny taras, odetchnął górskim powietrzem. Spojrzał na ciała Niedźwiedzia, Zerkacza i Kaisera. Nie chciał podzielić ich losu!

Westchnął.

Musiał obmyć truchła, potem przykryć je grubymi całunami, a na koniec obwiązać mocną liną. I chociaż przygotowania do pochówku czynili zawsze najmłodsi, tym razem było to jego – cholernie niewdzięczne – zadanie.

 

***

– Wierzymy ci. – Krzywonóg odezwał się po długim milczeniu.

Serom odetchnął z ulgą. Nareszcie. Narada przeciągała się w nieskończoność i półkrasnolud wcale nie był pewny jej wyniku. Ale udało się, bogowie. Ufff…

Rozmowy przebiegały intensywnie. Gnom Harpor tamował krew z nosa. Z kolei ogr Luka siedział z ręką usztywnioną deszczułkami. Nabijacz zaś splunął i odwrócił głowę od Seroza. Widać werdykt nie był jednomyślny.

– Wszak nie wracałbyś tutaj, mając ich krew na swoich rękach. – pokiwał głową Krzywonóg – Całe twoje poczynanie budzi jednak obawy… Ranny jesteś, to prawda, ale… Ech. Nie będziemy tu wymyślać. Dajemy ci szansę na dowiedzenie szczerości twoich słów i odzyskanie naszego zaufania.

– Co mam robić? – półkrasnolud spodziewał się, że nie będzie łatwo.

– Pójdziemy na smoka, jak mówiłeś. Zapiszemy się jutro, staniemy drużyną, żeby ubić bestię i wziąć kasztelanównę na łup. A skoro i morderca naszych kamratów bawi w Cieniodębie, to i jego też dorwiemy. W ten sposób za jednym razem przysmażmy dwie pieczenie.

– Gdzie moja rola? – Serkoz obawiał się najgorszego.

– Ty, druhu, pójdziesz z nami. – sarkastycznie rzucił Nabijacz.

– Ja..? Ja? Ale… – zaoponował.

– Tak, Seroz. Tylko ty ją widziałeś, więc tylko ty możesz nam ją wskazać. Poza tym… – Nabijacz cynicznie się uśmiechnął – Kto wykoncypował akcję z bestią. Biorąc cię na wyprawę honorujemy twoją pomysłowość.

– A odkąd masz prawo do głosu za naradach…? – półkrasnoludowi nagle się wyrwało.

– Odkąd został moim zastępcą. – wyjaśnił spokojnie Krzywonóg i wstał. Kuśtykając, zszedł z kamiennego podwyższenia i oznajmił – Do Cieniodębu wyruszamy jeszcze dziś. Przygotujcie się, bo po pochówku trzeba ruszać w drogę.

To powiedziawszy, zniknął w jednej z większych pieczar Czarnej Jamy.

Zbójcy, celowo wymijając Seroza, zaczęli się rozchodzić. Jedynie Nabijacz i półkrasnolud stali w bezruchu i mierzyli się wrogo wzrokiem.

 

Nie tego oczekiwał Seroz! Nie to chciał osiągnąć!

Trzeba było brać wszystkie skarby i pryskać z Wielkiego Boru na Zachód, w dupie mieć honor i mrzonki o podniesieniu statusu pośród kamratów. Teraz jest już za późno. Jedyne wyjście to babę zabić, zanim zdążą z nią zamienić chociaż jedno słowo.

– Nie masz wyjścia, Seroz. – rzekł Nabijacz, jakby odgadł jego myśli. – Swoim zachowaniem dowiedziesz prawdy, albo zapłacisz za kłamstwo. Tak czy tak… Nie wywiniesz się.

– Nie będę się wywijał. – odpowiedział, z trudem hamując złość.

– Ja myślę. Inaczej dołączyłbyś do pochówku Kaisera, Niedźwiedzia i Zerkacza. Na żywca.

 

***

Ciała zbójców zniknęły w huczącej kaskadzie górskiego wodospadu.

Do Cieniodębu wyruszało pięciu wojowników z Czarnej Jamy. Oprócz Seroza, szli jeszcze Nabijacz, Kościejnik i Wassenscherm. Prowadził ich sam Krzywonóg. Herszt przywdział bogatą zbroję, a gdy dosiadł wierzchowca, wyglądał dostojniej niż niejeden szlachcic z Wielkiego Boru. Przywódca skinął na pożegnanie ręką i bez słów skierował konia ku ścieżce, prowadzącej przez Lasy Cienia do głównego traktu.

– Wrócimy.– rzekł pewnie Nabijacz, podnosząc pozostałych na duchu – Wypatrujcie wiadomości od Kościejnika. Przyjdziemy z kasztelańską dziewką i głową tej, która przyprawiła nas o żałobę. Gdy Mirobór przyniesie nam w zębach okup, będziemy niepokonani.

Odpowiedziały mu pohukiwania i oklaski. Słyszeli je jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie zniknęli pomiędzy skalnymi przesmykami Małych Pazurów. Seroz obejrzał się przez ramię i pożegnał się ze znajomym widokiem. Miał wrażenie, że spogląda na niego ostatni raz.

– Idziesz?! – warknął Nabijacz. – Opóźniasz marsz.

– Idę. – mruknął, a mijając kompana rzucił od niechcenia – Nie bądź taki pewny siebie. Baba tak łatwo ci głowy nie odda. Nawet jak ją ładnie poprosisz.

Nabijacz wzruszył lekceważąco ramionami, puszczając przestrogę mimo uszu.

 

VII

Sh'elala machnęła ręką, ale łaskotanie nie ustało. Nie pomogło nawet podrapanie się na chybił trafił. Ktoś ewidentnie zmuszał ją, aby otworzyła oko.

– O, nieszczęsny… – sapnęła, po czym dodała już całkiem przytomnie – Hę?

Leżała na podłodze w pokoju gościnnym Enhaima. Miała na sobie jakieś kolorowe fatałaszki z jedwabiu, a jej włosy zdobił frywolny kapelusz z piórkiem. Poderwała się na nogi, ale za chwilę skapitulowała i znowu opadła na dywan. Jej głowa eksplodowała bólem.

– Uch… – zipnęła.

Co to za okropny smak w ustach? I, na bogów, dlaczego słońce tak wypalało wzrok?

Ponowiła próbę obudzenia się, tym razem robiąc to wolniej. Z niemałym wysiłkiem siadła na krześle i przypatrzyła się pobojowisku, jaki nagle pojawiło się przed jej oczami. „Jeszcze wczoraj był tu porządek…", pomyślała, zdejmując kapelusik.

Na podłodze, między pustymi gęsiorkami po samogonie, resztkami jedzenia, podartymi papierami i walającymi się dokoła ubraniami, leżał Enhaim. Obok dobudzał się Aspen.

Jak to było…? Ach tak.

Ogr przyszedł wieczorem z porcją przedniej wódki. Wystarczyło kilka kolejek, by strażnik zaprzyjaźnił się z jednooką. Opróżnili wnet prawie cały piwniczkę, aż elf dokupywał parę dodatkowych win conańskich. Szczęśliwie oberża była otwarta… Później zaczęły się dzikie hulanki, tańce, przyśpiewki, przebieranki, salwy śmiechu i zdaje się… tak, zawody w naśladowaniu dzikich zwierząt. Chyba odwiedziła ich straż, ale – widząc dowódcę – wychyliła po raziku i czym prędzej się oddaliła.

A dalej… Sh'elala podrapała się w głowę i skrzywiła się z bólu.

Auć.

Nie pamiętała, co było dalej.

Wstała i chwiejnym krokiem podeszła do bagaży. Musiała zmienić ubranie, odświeżyć się, doprowadzić się do stanu minimalnej używalności.

Wzięła ze sobą czarne spodnie i koszulę, po czym cicho otworzyła drzwi balkonowe.

– Hej…! – zatrzymał ją konspiracyjny szept Aspena – Gdzie idziesz?

– Wykąpać się.

– Ale w jeziorze?! Hep! – czknął i dodał – Przepraszam.

– Coś nie tak z tym waszym jeziorem?

– E tam. Zimne. Mroczne. Straszne. Hep..! O, pijacka czkawka.

– Straszne?

– Martwota tam panuje. Hep! – powiedział, wyciągając ręce i udając zombie – Uuu!

– A jest chociaż głębokie? Nie wiesz? – spytała, zastanawiając się czy każdy mieszkaniec Cieniodębu ma nie po kolei w głowie.

– Chyba głębokie… – wzruszył ramionami – Hep! Kto odważny, to może i sprawdzał. Ja tam takiego nie znam. Wolę wodę ze studni. Jestem może brudniejszy, ale za to cały. Hep!

„Cóz za błyskotliwość!", pomyślała. Wskazała jeszcze na Enhaima.

– A on? Żyje, czy zapił się na śmierć..? Słaby z niego zawodnik, myślałam, że elfy mają mocniejszy łeb.

– Oho! I tak wczoraj długo wytrzymał! Enhaim? Enhaim, pierdoło, żywyś?

Aspen potarmosił przyjaciela za rękaw, a potem końcem buta szturchnął go w plecy. Elf zabulgotał, usiadł wyprostowany jak struna i powiedział…

– Pom.

Po czym, ten szanowany obywatel Cieniodębu, doradca i powiernik kasztelana Mirobora, elegancki elf i dobrze wychowany bon vivant, zrzygał się tak, że Sh'elala musiała uskoczyć.

– A więc wszystko w najlepszym porządku. – skwitowała, przechodząc przez wypielęgnowany ogródek.

 

***

– Świetnie. – sapnęła z udawanym zapałem i napiła się wody – To prowadź mnie po tym waszym grodzie, Enhaim.

Elf, który po paru długich godzinach wreszcie doprowadził się do porządku, skinął głową i z dumnie podniesionym czołem ruszył naprzód. Sh'elala westchnęła, pozwalając, by zimne powietrze wypełniło jej płuca.

Rozpoczęli zwiedzanie. Mieszkańcy pozdrawiali ich raz po raz: mężczyźni zdejmowali nakrycia głowy, a kobiety głęboko dygały.

– No, no. – Sh'elala z uznaniem klepnęła Enhaima po plecach – Nie przechwalałeś się, mówiąc o prestiżu swojej posady.

– Po cóż miałbym to robić? – odparł skromnie, ale było widać, że słowa jednookiej mile połechtały jego próżność – Szkoda, że nie będę się nią już długo cieszył…

– A dlaczego? Wybierasz się gdzieś? – spytała, po czym pacnęła się w czoło – Ach, fakt. Mówiłeś o tym w nocy. Czarodziej… Zapomniałam imienia.

– Szarmach. – syknął elf.

– Tak, wiedziałam, że na S. No więc ten mag chce cię wygryźć, tak?

– Chyba już to zrobił. – uciął, po czym zmienił szybko temat – Wiesz, mam dzisiaj sporo roboty z dopięciem uczty. Pokażę ci gród, a potem się rozdzielimy, co?

– Lepiej być nie może. – zgodziła się – Zamieniam się w słuch.

Obeszli więc centrum: spory plac, na środku którego zielenił się olbrzymi dąb.

Elf wyjaśnił, że drzewo liczy sobie po trzykroć pięćset lat i że wiąże się z nim legenda o powstaniu stolicy Wielkiego Boru. Podobno prapraprapraprzodek kasztelana Mirobora uciekał wraz z małżonką przed rozwścieczoną hordą demonów, aż dotarli do rozległej polany. Wbiegli na niewielkie wzniesienie i, nie mając już naprawdę innego wyjścia, zaczęli się modlić do bogów o pomoc, litość i ewentualną interwencję. Przecież nie chcieli być pożarci, a skok do ponuro zamglonego jeziora też nie wchodził w rachubę.

Bogowie o dziwo ulegli wzruszającym prośbom młodego małżeństwa. Na ziemię, wprost w ich błagalnie wzniesione dłonie, zesłali… ziarenko. Zakochani, zamiast się porządnie obruszyć („Czyż nie lepiej byłoby pieprznąć w piekielne ogary boską błyskawicą?" – pomyślała Sh'elala), zakopali owe ziarenko. I moment później z ziemi wystrzelił wielki dąb o rozłożystej koronie i grubym jak cholera pniu. Młodzi wdrapali się na niego, wśród zielonych liści znajdując ratunek i kryjówkę. Hordy demonów przystanęły pod drzewem i jęły bezradnie pomstować, a przeklinać dobrych bogów. No i tak złorzeczyły, złorzeczyły, czas mijał, godziny przeszły w dni, te w miesiące, a później zrobiły się z nich lata. Demony popadały z głodu lub starości, a jak wszystkie wyginęły co do nogi, to z dębu zszedł prapraprapraprzodek kasztelana Mirobora, naturalnie z małżonką oraz liczną gromadką dzieci. Wdzięczni za uratowanie życia postanowili tu osiąść i życiodajne drzewo otoczyć czcią. Dlatego teraz znajduje się ono w samym sercu grodu.

– Aha. – Sh'elala pokiwała głową niemal ze zrozumieniem – To ile lat siedzieli na tym dębie?

– Czterdzieści.

– Jasne. A co jedli?

– Też pytanie. – obruszył się Enhaim – Żołędzie.

Sh'elala stała przez chwilę z głupim wyrazem twarzy. Po chwili kpiąco spytała:

– I co, wy też je zjadacie dla upamiętnienia tej historii?

– Tak! Skąd wiedziałaś?

– Nieważne. – odrzekła bezradnie – No dobrze… To ja już dziękuję za legendy, tak? Prowadź dalej.

Przeszli szybko wąskie uliczki, które z centralnego placu rozbiegały się promieniście w głąb miasta. Elf wskazywał Sh'elali domostwa co znaczniejszych mieszkańców i gdyby była złodziejem, na pewno wykorzystałaby tę wiedzę.

Z prawdziwym zaciekawieniem przyglądała się tutejszej architekturze – budynki były niewysokie. Ich drewniane, kolorowe ściany wspierały się na wąskich, kamiennych podbudówkach, a większości nie ogradzał żaden płot lub parkan. Do domów wchodziło się albo wprost z ulicy, albo klucząc po chodniczkach, położonych pośród kwiecistych, zimnolubnych ogrodów. Morderczyni zauważyła również, że ściany ozdabiano obrazkami lub rzeźbami, przedstawiającymi liście dębu. Jak widać, wszyscy tu bardzo kochali przyrodę.

Jednooka westchnęła. Mogłaby przyjechać do Cieniodębu na dłuższe wakacje.

Sh'elala po krótkim czasie wiedziała, jak trafić do knajpy Pirusa, a także do krawcowej Agnieszki. Podobno po futra spod jej igły zjeżdżali się klienci z Samopału, a nawet Volggy! Minęli także sklep płatnerza Lejaby. Zabójczyni stwierdziła, że chociaż robota rzemieślnika stała na wysokim poziomie, to jednak czegoś jej brakowało… Zbroje wykonano ze skóry, a broń – z brązu lub miedzi.

I oni z takim dobytkiem chcą ruszyć na smoka!

Bestia, owszem, z pewnością padnie, ale raczej z przeżarcia lub śmiechu.

– Nie macie tu za wiele rzeczy z żelaza, hm? – zagadnęła.

– Żelaza? Coś ty! Na to mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi! – żachnął się.

– W takim razie ja tu jestem krezusem…

– Albo obcokrajowcy. – uzupełnił.

– Aha.

– Albo złodzieje, którzy…

– Tak, już zrozumiałam, że u was ten kruszec to ho, ho! – przerwała, machając rękami.

– Nie gorączkuj się tak… – wzruszył ramionami.

– A wieże? – wpadła mu znienacka w słowo, wskazując na budowle.

– Co z nimi?

– Też mi je pokażesz?

– A po co? – spytał podejrzliwie.

– Wysokie są, pewno z nich wszystko widać jak na dłoni. – odparła – Na przykład Czerwone Pazury. Może nawet i leże smoka..?

– A skąd wiesz, że smok schronił się w górach? – zmarszczył brwi.

– Nie wiem. – odparła szybko – Ale gdzie mógł indziej, jeśli nie tam? W lesie?

– Hm. – skinął głową – Nawet jakbym chciał, to nie mógłbym cię tam zaprowadzić. A nie chcę.

– Dlaczego?

– Bo nie powinienem pomagać żadnemu uczestnikowi turnieju. To byłoby nieetyczne.

– Pytam się, dlaczego nie możesz, a nie, dlaczego nie chcesz.

– Yyyy… – zafrasował się Enhaim i z zakłopotaniem podrapał się po nosie – Boooo… yyyy… No cóż. To i tak żadna tajemnica. Wieże są zamieszkane i nie wolno tam nikomu wchodzić. W tej niższej urzęduje Szarmach, a w wyższej kasztelanówna.

– Kasztelanówna? – odparła szczerze zdziwiona i chyba po raz pierwszy żywo zainteresowała się rozmową – Jest w wieży? Nie we dworze?

– Widzisz te kraty, tam? – elf wskazał duże okno, wykute tuż pod sklepieniem budynku – Tam mieszka Tamaine.

– To Mirobór więzi swoje dziecko? – spytała.

– Mówi, że strzeże jej cnoty. Wiesz, był tu kiedyś taki, co się koło niej kręcił. Miły dla Tamaine, ale dla kasztelana i Szarmacha już nie.

– A co mag miał do tego? – Sh'elala przyglądała się dokładnie okrągłym, śliskim ścianom wieży. Zmieliła w ustach przekleństwo. Ten czarodziej zaczynał jej działać na nerwy.

– Widać, żeś nietutejsza… – westchnął – Jak to: co ma do tego? Przecież mag jest emisariuszem władcy Samopału, tak? Ustalał warunki sojuszu między Amrielem a Miroborem, tak? Mówiłem ci to dzisiaj w nocy, zanim…

– … zaczęliśmy śpiewać o dupie Maryny? – podchwyciła.

– Owszem. No to słuchaj: w ramach sojuszu Tamaine miała wyjść za Wensley'a, syna Amriela. Nadążasz? To dobrze. Była jednak jedna przeszkoda.

– Oblubieniec?

– Trafiłaś w sedno. – Enhaim popatrzył smutno na wieżę – Kochali się bardzo. Niestety, wspólne życie nie było im pisane… On przepadł bez wieści, a ją, za namową Szarmacha, zamknięto w wieży, żeby już nie kusić losu.

– Kurwa mać. – mruknęła.

– Sam tak pomyślałem. – rozłożył bezradnie ręce – A taka ładna byłaby z nich para… Tamaine i Semaine. Nawet imiona mieli podobne. Co za zbieg okoliczności, prawda? Ech, smutna to historia.

Sh'elala przesłoniła oko ręką. Słońce schowało się za wieżę i podświetliło ją złocistą aureolą.

– Tak, smutna. – zgodziła się morderczyni – Nawet bardzo.

 

***

– O. A tutaj mijamy świątynię Przeznaczenia. – rzekł Enhaim.

Pokazał jej niewielki budynek o spiczasto zakończonym dachu. Drewno pociemniało od deszczu i śniegu, wydzielając dziwny, butwiejący zapach. Kościółek jako jedyny w całym Cieniodębie nie był ozdobiony. Straszył ponurą elewacją i raczej zniechęcał, niż zachęcał do wejścia.

Sh'elalę uderzyła fala gorąca. Jednooka przystanęła, walcząc z mdłościami. Przeklęty kac.

Świat wirował, gdy próbowała dokładniej przyjrzeć się świątyni. A szkoda, bo miała przed sobą jeden z ostatnich takich budynków w Cesarstwie. Większość kościołów Przeznaczenia została zrównana z ziemią lub przebudowana na spichrze, knajpy czy latryny miejskie.

Równie nieprzyjaźnie obchodzono się z innorasowcami, którzy wyznawali kult Przeznaczenia. Dziesiątkowano ich metodycznie od kilkudziesięciu lat. Fala niespotykanej nienawiści, wzbudzona przez Ministerstwo Propagandy, rozlała się po całym Zachodzie i powoli przemieszczała się na Wschód.

Sh'elala przeczuwała, że to dopiero początek. Wiedziała, że czas dany rasom się kończy i że prędzej czy później Calta żądzą zniszczenia podpali cały świat. A ogień dotrze aż tutaj, do Conanu. To była kwestia paru lat.

Patrzyła na kościół Przeznaczenia i przez chwilę miała wrażenie, że powietrze wibruje, a zimny, nieziemski głos wdziera się do jej głowy, szepcząc:

– Wejdź! Wejdź do środka. I zostań ze mną, Amarthwen!

Sh'elala rozglądnęła się nerwowo, zerknęła na Enhaima. Nie, to nie on. Elf był bardzo zajęty opowieścią o historii Cieniodębu. Nawet nie zauważył, że nikt go nie słucha. Morderczyni starła pot z czoła.

To przewidzenia. Halucynacje. Tak, na pewno. Tylko to.

– Jesteś moja, Amarthwen. MOJA!! – odezwał się szept, brzmiący jak żelazne ostrze ześlizgujące się po szklanej powierzchni.

Głos spadł na nią jak zasłona, odgrodził od świata, stłumił wszystkie dźwięki i zamknął w głuchym kokonie.

– Nie. – odpowiedziała cicho, wręcz niepewnie i sama się temu zdziwiła – Odejdź.

– Płynie w tobie moja krew. To ja cię stworzyłem.

– Zostaw mnie!

– Nigdy. Będziemy już razem. Na zawsze. Aż do końca.

– Zostaw mnie, słyszysz! – krzyknęła głośniej.

– Moja. Moja. Moja.

Powietrze stało się namacalne. Sh'elala czuła się tak, jakby chciało ją dotknąć i siłą zaciągnąć do świątyni. Próbowała się odsunąć, ale była osaczona. W przypływie wściekłości i strachu – na bogów, ona naprawdę się przeraziła – wyciągnęła miecz i rozpłatała wiążący ją kokon.

– Zostaw mnie, Angelusie!!! – wrzasnęła, gdy fala dźwięków rozbiła się o jej uszy.

Głos złowieszczo zasyczał, a lepkie macki z piskiem czmychnęły do kościoła.

– Przyjdziesz do mnie, Amarthwen. Przyczołgasz się na kolanach! – zapowiedział niknącym szeptem.

– Nigdy. – wydusiła z siebie i zachybotała się. W ostatniej chwili wbiła miecz w ziemię i wsparła się na nim.

– Sh'elala…? – Enhaim przerwał swój wywód – Dobrze się czujesz…?

– Nie. – przyznała, tracąc kontrolę nad ciałem. Elf w ostatnim momencie podtrzymał ją. Wstrząsnęły nią dreszcze, a rzęsisty pot zalał jej czoło.

Doradca wyprowadził jednooką z przyświątynnego placyku i posadził na jakimś murku. Zaczerpnął wody ze studni. Morderczyni ciężko oddychała, ale czuła się już znacznie lepiej. Drgawki odeszły, a w rękach i nogach znów poczuła siłę. Napiła się nieco, a resztą chlusnęła sobie w twarz.

– Co się stało? – elf spytał się z troską.

– Nie wiem. – odpowiedziała szczerze – Naprawdę nie mam pojęcia. Słyszałam… Ech.

– Co?

– Nic. Nieważne. Chyba jestem zmęczona.

Sh'elala nie czuła się bezpiecznie.

Było jej nieswojo, a wewnętrzny spokój zupełnie się ulotnił. Nie chciała tu zostać. Miasto nagle ją osaczyło, osłabiło. Już nie marzyła o długich wakacjach na Wschodzie.

Dawno temu Trisengeurb mawiał, że przeznaczenie ją dopadnie, choćby i nie przestała uciekać. To chyba właśnie była ta chwila.

– Sh'elala?

– No?

– Pytałem, czy chcesz wracać.

– Taaak… – sapnęła – Tak, chcę. Muszę odpocząć.

 

***

Morderczyni była sama. Elfa wezwały pilne obowiązki, zaś Aspen wpadł tylko na chwilę, by poszukać hełmu, który zapodział mu się ostatniej nocy.

Sh'elala położyła się na łóżku i przez jakiś czas tępo gapiła się w sufit. Rozmyślała. Niedobrze. Wszystko jest nie tak, jak trzeba. Tamaine w wieży, smok na wolności, ponure jezioro, zbyt bystry elf i za inteligentny dowódca straży, tłok na ulicach i tłum przed grodem.

Cieniodąb nie był taki senny, jak się spodziewała.

I jeszcze Angelus, który po raz pierwszy od wielu lat wyraźnie się o nią upomniał.

Sh'elala przeczuwała, że ma bardzo mało czasu na wykonanie zadania dla Semaine. Dlatego musiała się spieszyć.

Zacisnęła pięści.

 

Zrobi to.

Jeszcze dzisiaj.

Koniec

Komentarze

Komentarz + uzasadnienie w:” NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII – XIV”

6/6

Nowa Fantastyka