- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 3 i 4

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 3 i 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 3 i 4

III

Dawno nie zarobili tyle, ile w ciągu ostatnich dni.

Naprawdę, odkąd kasztelan ogłosił turniej, interesy szły świetnie. Obrót był tak duży, że musieli pracować na zmiany. „Taaak, herszt Krzywonóg miał znakomity plan", pomyślał Kaiser. „Napadać na turniejowiczów, łupić ich, ile wlezie i zabierać im całe bogactwo. Proste, ale jakże skuteczne!".

– Ileśmy dzisiaj zarobili? – spytał towarzyszy.

Kaiser wolał mówić o „zarabianiu" niż o „łupieniu". Brzmiało to dostojniej, bo krasnolud lubił zbójeckie życie doprawiać nutą szlachetności. Poza tym pochodzenie zobowiązywało: wszak wśród jego odległych przodków znajdowali się władcy Żelaznych Kuźni!.

Te arystokratycznie korzenie potwierdzał również i topór, który Kaiser otrzymał od swego ojca, a ten od swojego, i tak dalej, i tak dalej, aż do dziewięciuset lat wstecz!

No, bo broń faktycznie była stara: czas starł magiczne runy, a trawione kwasem wzory na ostrzu wyblakły. Ale mimo to Czachołup – bo tak się ów topór zwał – nadal świetnie wykonywał swoją robotę i to bez potrzeby ostrzenia, czyszczenia czy innej reperacji!

Wystarczyło się zamachnąć, przygrzmocić i już. Po zabawie.

Krasnolud był więc nie tylko spadkobiercą dalekiego królestwa, ale także niepokonanym wojownikiem, dzięki czemu od lat pełnił rolę wiceprzywódcy zbójeckiej bandy.

– No? Doliczyliśmy się? – zagadnął zniecierpliwiony, opierając się o Czachołupa.

Zerkacz, kilkudziesięcioletni elfi podrostek, odparł:

– Zrachowałem tysiąc osiemset sztuk złota, cztery klejnoty, trzy miecze, pięć puginałów, trzy kompletne skórzane zbroje i dwie giermnkowe oraz konie, rzecz jasna. Sporo tego dzisiaj.

– Aj, to już pojutrze! – pisnął trzeci rozbójnik, o wiele znaczącym przezwisku Niedźwiedź. Walczył wielką maczugą szpikowaną kolcami. Nie gardził także miażdżeniem czaszek gołymi rękami i skręcaniem karku, jeżeli akurat naszła go taka ochota. Miał jednak cztery wady: kobiecy głosik, stale powtarzający się zakrzyk „aj", ograniczony zasób słów oraz nadmierne owłosienie, które niemal całkowicie przykrywało jego ciało.

W ich grupie był jeszcze jeden łotr, Seroz – człowiek o wyraźnej domieszce krasnoludzkiej krwi. Niestety, po nieludziach odziedziczył same wady, na przykład wstręt do koni, chciwość i ochlejstwo.

– Gdzie Seroz? – spytał Kaiser.

– W krzakach, aj. – odparł Niedźwiedź, czochrając odsłonięty brzuch – Sika.

„Temu to dobrze", pomyślał Zerkacz, dopinając skórzany kaftan. „Z taką sierścią nie musi się martwić o ubranie".

– Pęcherz ma chory, lata tak od tygodnia. – głośno dodał elf.

– Gadałem mu, żeby nie latał w nocy z fujarą na wierzchu. Pijany jednak był, to udawał odważnego. Teraz ma! Aj!

– Dobrze gadałeś. – kiwnął głową Kaiser. – Wołajcie go, aby się pospieszył. Nasza zmiana dobiega końca. Trzeba wszystko zebrać przed nocą.

– Aj, Seroz, nie lej już! – ryknął Niedźwiedź. – Trzeba się wynosić!!

– Ciszej. – mruknął krasnolud – Jeszcze nie jesteśmy u siebie. Nie ściągaj na nas uwagi.

– Zaraz… – wołany wydyszał z trudnością, a krzaki, w których siedział, zatrzęsły się.

Trójka zbójów niemal równocześnie wzruszyła ramionami i zabrała się do pakowania łupów. Było już późno. Zbliżał się wieczór i ciemność stopniowo opadała na Lasy Cienia.

Nikt o tej porze nie podróżowałby do Cieniodębu, a z pewnością nikt znaczny i bogaty. Wszyscy wiedzieli, że tutejsze bory zamieszkiwały istoty, od których należało się trzymać z daleka.

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – zagadnął elf, upychając zrabowane ubrania w wielkie sakwy. – Sami moglibyśmy wystartować w turnieju.

– Krzywonoga chcesz oszukać, młody? – groźnie spytał Kaiser. – Zarobić na boku, a z naszego utargu opłacić wpisowe?

– Eee tam. Od razu węszysz podstęp. – Zerkacz machnął ręką. – Co ja, głupi jestem? Smoka z łuku bym nie ubił. Ale mógłbym pomóc. Jakby herszt zwołał drużynę… nas, znaczy się. I pokierował na bestię… Mielibyśmy przecież na wpisowe, jak zauważyłeś.

– Aj, a jakbyśmy wygrali, to po co by nam była dziewucha?

– Nie wiesz, po co są dziewki? – elf popukał się w czoło.

– Do chędożenia, aj. – odrzekł, wyszczerzając się w szczerbatym uśmiechu.

– Ha! Albo dla okupu… – dodał Kaiser. Zerkacz kiwnął głową i zasznurował sakwę. – Młody, a jaki przebiegły! No, no. Tylko jest problem czy nas nie rozpoznają straże.

– Raz żeśmy z Niedźwiedziem zabawili w Cieniodębie i nikt nas nie zaczepił. Mnie mogli nie pamiętać, ale Niedźwiedzia? Ilu jest takich jak on?

Kaiser klepnął młodziaka z zadowoleniem.

– Pomysł jest wart uwagi. Przedstawisz go Krzywonogowi, gdy dotrzemy do Czarnej Jamy, a wte…

Nie skończył, ponieważ Zerkacz dał sygnał, aby wszyscy się uciszyli.

Schylili się i bezszelestnie podeszli do skraju wzniesienia, obranego za punkt obserwacyjny. Przylgnęli do wilgotnej ziemi, patrząc na wąską drogę, wijącą się pomiędzy Lasami Cienia.

– Co się dzieje? – wyszeptał krasnolud.

– Ciiii… Ktoś jedzie.

– Nie widzę.

– Słyszę go.

– Podróżuje? O tej porze?

– No. – skinął Zerkacz – Spóźniony albo głupi jakiś.

– I sam tak jedzie?

– Sam.

– To daleko nie ujedzie. Właściwie w ogóle już nie ujedzie.

– Gdzie Seroz, dalej w krzakach? – Zerkacz syknął zniecierpliwiony.

– Teraz to chyba srakę złapał, aj. – zauważył Niedźwiedź.

– Nieważne. I tak nic tu po nim. – odparł Kaiser, wysilając wzrok – Dopóki się nie wyleczy, nie chcę go na naszej zmianie.

– Tam. – elf wskazał sylwetkę, która zamajaczyła w oddali.

– To będzie łatwe zadanie, gość aż się prosi o łupnia. Zerkacz, ustrzelisz go?

Młodziak ściągnął łuk z pleców, przyłożył się do strzału i pokręcił głową.

– Za ciemno. Mogę nie trafić.

– Do kroćset, rasa do czegoś cię nie zobowiązuje? Jesteś elfem!

– Brakuje mi doświadczenia. Mam zaledwie osiemdziesiąt pięć lat.

– Aj, jak moja prababka, gdy padła trupem.

Kaiser westchnął. Nie było co ryzykować. Tu trzeba działać rozważnie. Krasnolud szepnął:

– Niedźwiedź, przywitaj się grzecznie z panem.

– Na misia?

– Ano. Nie inaczej.

Mężczyzna wyszczerzył zęby, przerzucił maczugę przez ramię i ruszył dziarsko w dół.

– Zerkacz, zaczaj się w krzakach na zakręcie i bądź gotowy. Z małej odległości przecież nie spudłujesz.

– No. – zapewnił elf, zbierając się do zejścia. – Ale się zbroisz, jakby to jakaś karawana była.

– Pamiętaj, mój drogi. Przezorny…

-… zawsze ubezpieczony. Jasne.

– Może to mag? Albo nożownik? Nigdy nic nie wiadomo. No, leć. Ja będę po drugiej stronie traktu.

Gdy wszyscy się już rozeszli, a i Kaiser zaczął schodzić ze wzgórza, spomiędzy krzaków wychyliła Seroz.

– Strułem się, psiamać… – wystękał i dodał, wielce zaskoczony – A wy gdzie idziecie…? Co się dzieje?

– Nie mam czasu. Robota czeka…

– Jaka znowu robota? Do Krzywonoga z tym swoim pomysłem idziecie?

– Jednak coś usłyszałeś? Bardzo wybiórczo, nie sądzisz? – mruknął rozeźlony krasnolud.

– O co ci chodzi?

– O nic.

– Jak tak, to zaraz będę gotów. Czekaj na mnie.

– Nie poczekam, psiakrew, bo cię znowu zmoże. Nie przydasz się nam na dole.

– No, nie moja wina, żem chory!

– Twoja, boś się nie wyleczył. Siedź tu na górze i pilnuj dobytku. Zaraz wrócimy, bo traktem jedzie jakieś chuchro.

Seroz kiwnął głową, nieco zmieszany. Potem zrobił się czerwony i znowu pomknął w chaszcze.

– I idź do jakiegoś cyrulika, do cholery, bo już cię więcej nie wezmę na żadną wyprawę!! – warknął Kaiser, schodząc ze wzgórza.

Zaraz potem Seroz obserwował całe zdarzenie z bezpiecznej odległości.

Widział, jak Niedźwiedź beztrosko wychodzi na drogę, zagradzając nieznajomemu przejście. Spoglądał na Zerkacza, przykładającego strzałę do łuku. I spostrzegł Kaisera, znikającego po drugiej stronie traktu.

Półkrasnolud był bardzo spokojny …

… do czasu, gdy spotkanie z podróżnym nie zamieniło się w krwawą jatkę.

 

***

Sh'elala była senna i zmęczona. Praktycznie od dwóch tygodni nie zsiadała z konia.

Dodatkowo wykańczał ją tutejszy klimat, na przykład chłód, który pod wieczór przechodził w dotkliwe, przenikające zimno.

Musiała to przyznać. Wschód był bardzo nieprzyjazny dla obcych. Dni trwały tu znacznie krócej niż noce i zbyt często od strony Czerwonych Pazurów wiały ostre wiatry. Poza tym dróg było tyle, co kot napłakał, a i tak żadnej nie wyłożono chociażby kamieniem. Jechało się przez te przeklęte ostępy całymi dniami, nie mijając żadnej oberży, wiaty czy polany…

Przed wyjazdem Semaine ostrzegał ją, by nie szukała skrótów i nie zapuszczała się pomiędzy drzewa. Na wszelki wypadek posłuchała go – naprawdę nie miała ochoty na marnotrawienie sił w walce z dzikimi bestiami. Chciała jak najszybciej dotrzeć do Cieniodębu, wykonać robotę i wrócić po nagrodę. Kropka.

Postanowiła trzymać się głównego traktu i nie zważać na nocne skowyty, pękające znienacka gałęzie czy wrażenie, że jest się nieustannie obserwowanym.

Jak teraz.

Zmarszczyła brwi i poprawiła przepaskę na oku.

Już się ściemniło i na ziemię opadły wieczorne mgły, więc nie była pewna czy…

A jednak dobrze wypatrzyła. Ktoś wyszedł na drogę, zagradzając przejście. Olbrzymi mężczyzna oparł się nonszalancko o potężną, nabijaną kolcami maczugę. Obgryzał paznokcie i patrzył przed siebie spode łba. Najwyraźniej nie miał dobrych zamiarów.

Sh'elala z pewnym rozbawieniem zauważyła, że zbój nie nosił żadnej koszuli. Chyba nie musiał, skoro gęste włosy porastały mu tułów, ręce i szyję, a także spory kawałek twarzy. Jak u niedźwiedzia. Brakowało tylko, aby wielkolud poczochrał się plecami o korę drzewa.

Parsknęła śmiechem.

I co robić? Przeskoczyć go? Nie, klacz jest zbyt zmęczona. Zresztą ten sierściuch na pewno nie był sam. Musiał mu towarzyszyć jakiś łucznik…. A znając swoje szczęście, przeczuwała, że bandziorów jest więcej. Pewno pochowali się w krzakach i czekali na rozróbę. No to nie można ich przecież zawieść, prawda?

Mężczyzna zablokował przejazd, chwycił klacz za uzdę i warknął:

– Z konia, psiajucho, aj!

Sh'elala odpowiedziała krótko i dosadnie.

– Nie.

I się zaczęło.

Błyskawicznie zaatakowała, waląc zbója kopniakiem w pysk. Chrzęst łamanego nosa był miłą melodią dla jej uszu. Potężny drab nie upadł, ale za to zatoczył się, potwornie brocząc krwią. Sh'elala wykorzystała moment przewagi.

Zeskoczyła na ziemię, wyciągnęła broń, klepnęła konia płazem miecza i – w momencie, gdy zwierzę wystrzeliło naprzód – ściągnęła z siebie płaszcz, by nie utrudniał jej ruchów.

Nie czekała na rozwój wypadków.

Doskoczyła do opryszka i precyzyjnym cięciem rozpłatała mu klatkę piersiową. Facet charknął: rana była dość powierzchowna, ale bolesna i kurewsko niespodziewana. Znowu się cofnął i wtedy zobaczył, że podróżny szykuje się do następnego, silniejszego ciosu.

Niedźwiedź nie mógł uwierzyć własnym oczom. Okazało się, że nieznajomy był… kobietą.

– Baba… Baba mnie bije… – jęknął zbój i wtedy w sukurs przyszedł mu Zerkacz.

W stronę Sh'elali sypnęły się strzały.

„Oto i łucznik", pomyślała, uskakując w bok. Zawirowała, odbijając pociski mieczem.

Ruszyła w kierunku krzaków, zygzakiem omijając kolejne salwy. W okamgnieniu dotarła do celu, ślizgiem wsunęła się pomiędzy gałęzie i podcięła napastnika. Ten runął jak kłoda, kompletnie zaskoczony rozwojem wypadków.

Sh'elala była przy nim, zsunęła rękawice, rzuciła zaklęcie.

Orcze tatuaże na jej dłoniach zafalowały i zapaliły się żywym ogniem. Morderczyni przyłożyła rozpalone ręce do oniemiałego elfa. Napastnik wrzasnął. Wyskoczył z kryjówki i rzucił się na piaszczystą drogę, by ugasić płomienie.

To wyeliminowało go z walki na pewien czas.

Niedźwiedź rozdziawił gębę.

Z odrętwienia wyrwał go krzyk Kaisera, zmierzającego w stronę jednookiej.

– Bierz ją, do kurwy nędzy!! – wrzasnął bandyta.

Krasnolud zamachnął się Czachołupem, ale kobieta odskoczyła w eleganckim piruecie. Kaiser zarył toporem w ziemię. Tymczasem włochaty olbrzym zwalistym pędem ruszył na przeciwniczkę.

Jednooka zrobiła kolejny unik. Odchylając się nieco do tyłu, chwyciła go za przegub ręki. Pociągnęła mocno do przodu, równocześnie kopiąc silnie w kolano.

Mężczyzna zachwiał się, ulegając nie tylko własnemu impetowi, ale także otwartemu złamaniu. Runął na ziemię ze zwierzęcym skowytem.

Sh'elala nie traciła ani chwili.

Potężnym ciosem zmiażdżyła mu twarz. Nawet nie zdążył sapnąć. Wysunęła miecz i, ostro skręcając się w talii, wyprowadziła pchnięcie. Ostrze wbiło się bardzo głęboko, przygważdżając Niedźwiedzia do ziemi. I niestety, zaklinowało się w jego ogromnym cielsku.

Wtem poczuła mocne uderzenie w głowę, a potem lepką czerwień, zalewającą oko. Świat zawirował i runęła na twarz. Krasnolud podszedł do leżącej bez ruchu kobiety. Był zły, zaskoczony i roztrzęsiony.

Rzadko stawiano im opór, a jeżeli już – to na pewno nie w takim stylu. Tym bardziej nigdy, przenigdy, nie robiła tego baba.

I już więcej tego nie zrobi, pieprzona suka.

– Kaiser… – wyszeptał boleśnie Zerkacz, który leżał na piaszczystej drodze. – Chyba przez jakiś czas sobie nie postrzelam …

Krasnolud łypnął na łucznika i szybko odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na otwartą, parującą ranę, jaką teraz było jego ciało. Wolał pamiętać go jako złotowłosego przystojniaka o gładkiej, mlecznej skórze.

– Ta zdzira mi za to zapłaci. – warknął – Porąbię ją na kawałki.

– Chętnie… – elf wyjąkał chrapliwie – …popatrzę…

Kaiser uniósł Czachołupa, przygotowując się do zadania ciosu.

I wtedy znowu ich zaskoczyła. Ocknęła się i sypnęła krasnoludowi piachem w oczy. Ciągle leżąc, kopnęła go w brzuch. Potem przetoczyła się przez ramię i doskoczyła do łucznika.

W jej ręku pojawił się sztylet. Chwyciła elfa za włosy, podciągnęła go, odsłaniając mu w ten sposób szyję. Bez wahania, z cynicznym uśmiechem, przeciągnęła ostrze po jego gardle. Popchnęła ciało na ziemię i strzepnęła krew z broni.

Kaiser nie zdążył pozbyć się piasku z oczu, zaczął więc na oślep machać toporem. Sh'elala kluczyła, zbliżając się do bandyty.

– Wiecie, w czym tkwił wasz problem? – spytała.

Tuż obok niej opadł Czachołup. Wykonała zwód i unik.

– Otóż wasz problem tkwił w tym…

Cios. Zwód. Unik.

Starła krew z twarzy i przycisnęła rękę do krwawiącej rany.

– … że po prostu za dużo gadaliście.

Topór wbił się w milimetry od jej nogi. Znowu się uśmiechnęła. Przyblokowała broń stopą, kompletnie rozbrajając przeciwnika. Jej kontratak był mignięciem. Kaiser zacharczał, łapiąc się za krtań. Przechylił się i po chwili padł na plecy. Z jego grdyki sterczała rękojeść sztyletu.

– Panowie… To by było na tyle. – westchnęła z trudem.

Potem przeciągle gwizdnęła i po chwili usłyszała tętent końskich kopyt. Klacz zjawiła się błyskawicznie i posłusznie stanęła przy Sh'elali. Kobieta ciężko oddychała, przylgnęła do zwierzęcia i łapała powietrze.

– Powinnam przyswoić nieco więcej czarów. – szepnęła – Przydałyby mi się, serio. Pamiętaj, musimy coś zrobić z moimi talentami magicznymi. A teraz… sprawdźmy, co chowają nasi świętej pamięci przyjaciele…

Koń cicho zarżał i zaczął skubać trawę.

Zrobiło się naprawdę ciemno, więc Sh'elala streszczała się z przeszukiwaniem zwłok.

Minęła obojętnie Zerkacza – jeżeli coś miał, to i tak było to już nieużyteczne. Podeszła więc do Niedźwiedzia. Zapierając się mocno, wyciągnęła z jego ciała swój miecz. Wytarła ostrze o rękaw koszuli i obmacała kieszenie skórzanych spodni denata.

Nic. Bez sensu. Nawet ta jego broń nie mogła kosztować więcej niż pięć sztuk złota. Won z tym. To może krasnolud..? O, tak. Topór był niczego sobie. No, no… nawet bardzo. I jak cudownie wyważony. Pora na nowego właściciela.

Jeszcze tylko jedno…

Sięgnęła za pazuchę krasnoludzkiej zbroi i… wymacała jakąś kartkę. Rozłożyła ją i, wysilając wzrok, przeczytała półszeptem:

– „Przeto, że smok czarny i potężny ziemie Wielkiego Boru nęka i na ludność szczęśliwą nastaje, ogłasza się, co postanowione. Kasztelan Mirobór, miłościwie nam panujący, turniej dla ogłasza. Śmiałek, który bestię ubije, nagrodę wielką otrzyma: dziesięć tysięcy sztuk złota i córkę kasztelańską za żonę."

Pod spodem widniała zaś informacja o warunkach uczestnictwa w zawodach, podpis kasztelana i koszmarny rysunek poczwary, ziejącej zielonkawym ogniem.

Sh'elala zatrzęsła się ze złości i wściekle zmięła papier. Ta wiadomość psuła wszystkie misternie ułożone plany.

– Ja pierdolę. – zaklęła, nie siląc się na bardziej wyszukany komentarz.

 

***

Seroz wahał się, czy dopomóc kamratom, czy jednak nie wychylać nosa z kryjówki. W końcu zrezygnował z głupiego bohaterstwa na rzecz rozsądnego tchórzostwa. Przecież widział, jak ta baba walczy. Nie poradziłby jej sam, samiutki. Poczekał więc, aż nieznajoma odjedzie.

Potem zszedł na dół po ciała kamratów.

Nie godzi się, by tacy zacni zbójcy leżeli pokotem na piachu.

Kto by zresztą pomyślał, że zrabowane konie będą wieźć truchła tych, którzy je zrabowali? Półkrasnolud, przy absolutnej ciszy i bladym świetle księżyca, długo męczył się z bezwładnymi truchłami. Najwięcej problemów sprawił mu oczywiście Niedźwiedź.

– Nawet po śmierci nie mam z tobą lekko… – mruczał pod nosem, wciągając cielsko na górę.

Przysiadł na chwilę na ziemi i, gapiąc się na nieżywych towarzyszy, skubał nerwowo paznokcie. „Nikt nie może dowiedzieć się, że uniknąłem walki", myślał gorączkowo. „Co robić, psiakrew? Jak się z tego wybronić?" Wpadł w końcu na całkiem prosty pomysł, dzięki któremu zyska większy szacunek bandy i Krzywonoga.

Seroz wziął głęboki wdech i ruszył pędem na największy i najbardziej rosochaty pień sosny, jaki tu tkwił. Zderzył się z nim centralnie, całym impetem, na jaki go było stać. Przed omdleniem poczuł piekielny ból, rozbiegający się po całym ciele.

I padł bez czucia na zroszoną murawę, przepełniony radosnym oczekiwaniem na splendor, jaki z pewnością przyniosą mu najbliższe godziny.

 

***

Semaine westchnął. Obserwował w skupieniu, jak para po jego oddechu unosi się i rozpływa w powietrzu. Noce na Wschodzie były zimne, a jednocześnie orzeźwiająco czyste. Szczególnie tu, w Czerwonych Pazurach. Z tej wysokości mógł podziwiać piękną, mroczną panoramę Wielkiego Boru. Oświetlał ją blask księżyca, złotem podbarwiający ostre wierzchołki gór na południu i głębokie, leśne doliny na północnym zachodzie. Pośród tych rozległych, niezamieszkałych terenów, rozkwitały niewielkie skupiska malutkich ogników: kilku osad i farm, których mieszkańcy byli na tyle silni, by wytrzymać panujące tu warunki.

Semaine lubił Czerwone Pazury. Masyw od lat oferował schronienie takim jak on: wszak jaskiń, wyłomów, pieczar i jam było tu pod dostatkiem.

Skorzystał więc z rady Sh'elali i znalazł sobie znakomitą kryjówkę.

Ciekawiło go, jak morderczyni poradzi sobie w nowych okolicznościach. Jej plany musiały ulec zmianie w chwili, gdy w kasztelaństwie pojawił się smok.

 

Semaine uśmiechnął się: Mirobór, przeklęty Mirobór, sprytnie wybrnął z kłopotu. Chce zabić bestię, ale nie własnymi rękami. Chce uratować ziemie, ale nie za cenę własnego życia. Chce zarobić, czerw parchaty, ale kosztem utraty jedynej córki.

Mężczyzna rozmarzył się. Sam chętnie zapolowałby na to monstrum, ubiłby je, a dziewczynę zabrałby jak najdalej stąd.

Ale przecież nie mógł tego zrobić.

Powietrze zapachniało pieczonym mięsem i cudownie przybrązowioną, chrupiącą skórką. Semaine odwrócił się.

– Ach, kolacja gotowa! – mlasnął głośno, podchodząc do prowizorycznego ogniska.

Był głodny jak smok. Z dziką radością wgryzł się w soczyste mięso i mgnieniu oka pochłonął całą pieczeń. Wprost uwielbiał świeżutką jagnięcinę.

 

Właściwie cała sytuacja była zabawna: na swój sposób nawet perwersyjnie komiczna. Semaine roześmiał się tubalnie, a potem ryknął głośnym rechotem, który powalił go na ziemię. Echo poniosło niesforne „ucha cha" w dół Czerwonych Pazurów.

 

– Grzmi. – powiedział Świchwost do Kaliety, chowając pod podłogą sakiewkę z kasztelańskim złotem. – Groźna burza będzie.

Poniekąd miał rację.

Ot, taka ludowa mądrość.

 

IV

Szarmach zakończył uroczyste odczytanie listu od księcia Amriela. Poseł przywiózł pocztą dzisiaj rano, a mag – przejąwszy ją – szybko udał się do kasztelana. Po drodze napatoczył się na Enhaima i, chcąc nie chcąc, musiał także i jemu przedstawić treść wiadomości.

Elf nie wyglądał na zachwyconego. Zresztą trudno mu się dziwić. Władca Samopału w niespodziewanie przychylnych słowach wyrażał się o sojuszu, co więcej – zapowiadał udział Wensley'a, swego pierworodnego syna, w smoczych szrankach. Jego zwycięstwo miało, jak pisał Amriel, „dowieść wartości księcia i jednocześnie pokazać, jak poważnie traktuje alians z Wielkim Borem. Dlatego też Wensley, jak i inni ochotnicy, zapisze się do turnieju, opłaci wpisowe i grzecznie poczeka na swoją kolej. A przybędzie, wraz ze strażą przyboczną, w ostatni dzień rejestru uczestników zawodów. Wcześniej tego zrobić nie może, ponieważ zatrzymują go sprawy wagi państwowej."

Pomimo wielu zastrzeżeń, nawet elf musiał przyznać, że decyzja Amriela była zaskakująca i honorowa. Przecież Tamaine przyrzeczono Wesley'owi dawno temu – i to bez żadnych warunków. A tu władca Samopału, miast obrażać się na Wielki Bór za złamanie obietnicy, wysyła syna w konkury, ryzykuje jego życiem i zgadza się na nowe zasady gry.

Co mogło spowodować takie nagłe zmiany?

Enhaim gapił się bezwiednie na Szarmacha. Może czarodziej jest tego przyczyną? Może jego działania jednak zmiękczyły serce Amriela?

– To już za trzy dni!! – jęknął kasztelan i osunął się na fotel.

– Ale w czym tkwi problem? – spytał mag, a z twarzy zniknął mu sztuczny uśmiech.

– Nie zdążymy się przygotować! Taki zacny gość… Ucztę by wyszykować… A ja ludzi nie mam… – Mirobór załamywał ręce – I jeszcze Tamaine by o tym powiedzieć…

Elf otworzył usta, żeby pocieszyć władcę, ale Szarmach go uprzedził:

– Panie, Tamaine biorę na siebie, jeśli pozwolisz. Zajmę się nią, bośmy się zaprzyjaźnili, odkąd ją z gorączki uleczyłem. Ucztą niech pokieruje Enhaim. – popatrzył z satysfakcją na innorasowca i znowu wszedł mu w słowo – Zna tu wszystkich i jest wielce poważany. Mieszkańcy grodu i farmerzy z całą pewnością mu pomogą.

Elf otworzył szeroko oczy i spurpurowiał z wściekłości. „A to szuja", pomyślał o Szarmachu i próbował się niezdarnie wybronić.

– Ech… Ja.. No cóż, to znaczy… Kasztelanie, Tamaine pewnie by chciała porozmawiać z kimś bardziej zaufanym … Na przykład z tobą albo ze mną..? Wszak niańczyłem ją od małego… A Szarmach sam by się może wziął za ucztę? Zwyczaje Amriela zna najlepiej, ja mógłbym strzelić jakąś gafę…

– Och, na pewno sobie poradzisz. To trudniejsze od przybijania drewnianych tabliczek, ale stoi za tobą mądrość rasy i wiele tysięcy lat doświadczenia. – zaszydził złośliwie mag, po czym dodał przebiegle, ignorując Enhaima – Poza tym, panie, wiesz, że Tamaine potrzebuje leków. Zaniosę je i przy okazji powiadomię o przybyciu Wensley'a.

– Kasztelanie, przecież…

– Dość, przestańcie. – Mirobór skubnął z zakłopotaniem brodę, a potem wstał z tronu – Smok mi ziemie pustoszy, zawodnicy nie mieszczą się w grodzie i koczują pod miastem, nie nadążamy z wyżywieniem ich, chociaż pieniądze ze sobą przynieśli i inne bogactwa… Jeszcze ta uczta… A wy mi tu o bzdurach dyskutujecie.

– Co więc „rozkażesz"? – Szarmach spytał z udawaną grzecznością.

– Idź do Tamaine. – westchnął kasztelan i, nie patrząc na Enhaima, dodał – A ty… ty zajmij się biesiadą. Jeżeli będzie trzeba, weź do pomocy Aspena.

Czarodziej obrócił się gwałtownie, aż jego powłóczysta szata zaszeleściła. Gdy mijał elfa, posłał mu mściwy uśmiech. Doradca przełknął ślinę. Tak oto jego kariera dobiegła końca. Jakie to smutne!

Drzwi zamknęły się i elf został z Miroborem. Kasztelan na niego nie patrzył: stał nieruchomo, milcząco, ponuro.

– Tamaine jest twoim jedynym dzieckiem. A ty powierzasz je obcemu. – rzekł w końcu Enhaim – Być może choroba zaszkodziła jej, ale to nadal twoja córka. Ja… nie potrafię tego zrozumieć.

– Nie musisz tego rozumieć.

– Bo o wielu sprawach nie mam pojęcia, tak?

– Enhaim, przyjacielu… – zaczął władca, ale elf mu stanowczo przerwał.

– Dość, kasztelanie. Przygotuję tę ucztę, tak jak sobie zażyczyłeś. Ale nie licz na nic więcej z mojej strony.

Mirobór zszedł po schodach, wyciągnął ręce, ale doradca cofnął się.

– Z Szarmachem się brataj, panie. – odpalił – Widzę, że on ci teraz bliższy. Przejrzałem. Nie będę już miedzy wami stawał.

Odwrócił się i nie zareagował ani razu: nawet gdy kasztelański diadem, rzucony przez Mirobora, odbił się od jego pleców.

Enhaim zostawił władcę samego.

Mężczyzna w bezsilnej rozpaczy zacisnął pięści, a potem – wznosząc je ku niebu – upadł na kolana i wrzasnął tak, że zatrzęsły się drewniane ściany.

A po wszystkim wcale nie zrobiło mu się lżej.

Ni ciut, ciut.

 

***

Szarmach wszedł do kolistej komnaty, znajdującej się na wierzchołku kamiennej wieży cieniodębskiego kasztelu. Aby się tutaj dostać, najpierw należało pokonać dwóch rosłych strażników, a potem trzysta siedemdziesiąt osiem stromych schodów. Widać obydwie przeszkody odstraszały skutecznie, bo żaden z dawnych adoratorów dziewczyny nie ważył się podjąć ryzyka. Szczególnie jeden, któremu szturm mógłby się udać…

Szarmach odzipnął i czekał, aż szary proszek rozpuści się w wodzie. Potrząsnął kubkiem, rozbijając o jego brzegi ostatnie grudki sypkiej substancji.

Otworzył drzwi.

Tamaine już się obudziła. Stała przy oknie i wyglądała na zewnątrz.

Jak na swoje dwadzieścia pięć lat – a w Conanie oznaczało to wiek staropanieński – wyglądała całkiem ponętnie. Była co prawda niska, ale posągowa budowa jej ciała wynagradzała tę wadę. Duży biust, wąska kibić i szerokie biodra niejednemu zawróciły już w głowie: w tym właśnie tkwił szkopuł oraz przyczyna wszystkich problemów Wielkiego Boru.

– Nie śpisz już, dziecko…? Jak się czujesz? – spytał z fałszywą troską. Popatrzyła na niego niezbyt rozumnie i powoli zamrugała. Wiatr przeczesał jej czarne, długie włosy i szarpnął koszulą nocną.

– Zbudzili… mnie… – zmarszczyła brwi, szukając w myślach słów. W końcu zrezygnowała i wskazała ręką na dół – … oni. Czy oni… muszą… być tak głośno…?

Szarmach wyjrzał przez okno.

Polana, rozciągająca się przed Cieniodębem, pstrokaciła się od namiotów, szałasów i prowizorycznych przybudówek. Poznaczono je różnymi herbami, sztandarami, flagami, a nawet i kosami, postawionymi na sztorc. Gdzieniegdzie palono ogniska, suszono ubrania, szmelcowano zbroje. Po tym dziwnym miasteczku krążyły hordy jeszcze dziwniejszych przybyszów: smokobójców, błędnych rycerzy, najemników, paladynów, magów, druidów i cholera wie, kogo jeszcze. Wielorasowy tłum mieszał się z liczną, okoliczną gawiedzią, która zwaliła się do Cieniodębu, oczekując chleba i igrzysk. Na obrzeżach „podgrodzia" powstały liczne, naprędce sklecone stragany, na których przedsiębiorczy mieszkańcy miasta sprzedawali, co się dało: dziczyznę, ryby, jajka, drób, strzały oraz byle jak posklecane łuki. Ktoś zajął się struganiem małych, smoczych figurek z lipowego drewna. Inny otworzył tu filię swojej gospody. Pod rozpostartą płachtą, udającą sufit, było już całkiem tłoczno. Znaczna część klienteli jeszcze nie wytrzeźwiała po nocnej zabawie i zapalczywie wyśpiewywała piosenki o mordobiciu i dupczeniu.

Jedynie naprędce wzniesiony ołtarz bóstwa Przeznaczenia nie cieszył się zbytnim zainteresowaniem, ale turniej zaczynał się dopiero za trzy dni. Było więc jeszcze sporo czasu na nagrzeszenie, odpuszczenie win oraz złożenie ofiar w intencji zwycięskich walk z bestią.

Szum rozmów, pokrzykiwań, wyzwisk, przekleństw, oklasków, upomnień straży, piania nawiedzonych bardów – to faktycznie mogło przyprawić o zawrót głowy. Szarmach niemal współczuł Tamaine. No, ale cóż można było zrobić? Nic. Rzekł więc:

– Oni zgromadzili się tu dla ciebie.

– Dla mnie…?

– Tak, mówiłem ci, dziecko. Pamiętasz? Ciebie i twojego ojca chciał pożreć smok. Więc ci ludzie was uratują, a monstrum zgładzą. Pojmujesz…?

Skinęła głową, ale było widać, że rozumienie przychodzi jej z niemałym trudem.

– A… Wensley…? – spytała. Mag z niekłamaną radością zauważył, że dziewczyna trzyma w rękach mały portret księcia, który jej darował.

– On też przybędzie. Za trzy dni. – odpowiedział, gładząc ją policzku – I wygra, Tamaine. Wygra dla ciebie.

Kasztelanówna uśmiechnęła się rozkosznie i westchnęła, wlepiając wzrok w obrazek.

– Tymczasem wypij to. – rzekł czarodziej, stawiając na parapecie kubek – To lekarstwo, dzięki któremu wnet wyzdrowiejesz.

– Lecz ja… ja się czuję…

– Czujesz się źle. – odpowiedział, patrząc uważnie w jej skośne oczy. – Jesteś słaba i zmęczona. Nie masz siły na opuszczenie tej komnaty. Bo przecież tylko tutaj jesteś bezpieczna. Tylko tutaj możesz spokojnie wyzdrowieć, prawda, dziecino?

Patrzyła na niego beznamiętnie, a jej oczy matowiały. Monotonny głos maga uspokajał i oddalał wszystkie lęki. Skinęła posłusznie głową.

– Komu więc ufasz, Tamaine? – zapytał, wskazując na kubek.

– Szarmachowi. – szepnęła, wychylając całą zawartość naczynia.

Chwilę potem wypuściła je z rąk i bezwładnie osunęła się w ramiona czarodzieja, który odniósł ją na łoże. Patrząc na pogrążoną w głębokim śnie Tamaine, rzekł głośno:

– Wcale nie jesteś taka lekka. Książę Amriel nic nie wspominał o pracy fizycznej. Będę się musiał upomnieć o jakąś premię.

Rozejrzał się dookoła i zatarł ręce:

– Hm. Myślę, że kasztelaństwo by się nadało… Na dobry początek.

Zaśmiał się pod nosem i zaszeleścił szatą, kierując się do wyjścia.

 

***

Obogowieniechtoszlagjapierdolę…!

Enhaim, który od pewnego czasu stał przy drzwiach komnaty Tamaine, zadygotał. Jego mysli wystartowały w gonitwie i nie mogly się zatrzymać.

Czy na pewno się nie przesłyszał?! Czy to w ogóle jest możliwe?!

A więc miał rację co do Szarmacha! Nie spodziewał się jednak, że dwulicowość maga sięga aż tak daleko.

Elf puścił się schodami w dół, pokonując bezszelestnie po kilka stopni naraz. Byleby go czarodziej nie zobaczył… Ale co powiedzieć straży? Do stu tysięcy demonów!

Wyhamował na samym dole, z przestrachem obserwując zwieńczenie wieży. Rozległ się miarowy stukot: znak, że Szarmach opuścił już pokój kasztelanówny.

Enhaim złapał powietrze i, jakby nigdy nic, wyszedł na zewnątrz.

– I co, nadziałeś się na naszego emisariusza? – zagadnął znudzony Aspen, który dzisiaj osobiście pełnił wartę.

– Nie… nie. – elf starał się być bardzo przekonywujący.

– Nie? To co tam tak długo robiłeś? – zerknął ogr, a drugi woj łypnął ciekawsko na innorasowca.

– Ech, bracie, nie doszedłem nawet do połowy. – westchnął Enhaim – Zmęczyłem się.

Stukot na schodach był coraz głośniejszy. Szarmach zbliżał się niebezpiecznie szybko.

– No tak. – kiwnął głową Aspen, łapiąc proszalcze spojrzenie przyjaciela – Popracuj nad kondycją, bo nie wiek da ci radę, a zastój w kościach. Śpieszyłeś się gdzieś chyba, nie?

– Tak! – gorączkowo zapewnił, mijając strażników i szeptem rzucając „dziękuję" do ogra – Idę przygotowywać ucztę! Oto prawdziwe wyzwanie dla kasztelańskiego radcy!

To powiedziawszy, śpiesznie się oddalił. W momencie, w którym elf skrył się w jednej z wąskich uliczek Cieniodębu, z wieży wyszedł wielce zadowolony Szarmach.

Mag mruknął tylko:

– Nie wpuszczać tu nikogo, kapitanie. Zrozumiano? – jego szczupła twarz nabrała bardzo nieprzyjemnego wyrazu – Pani Tamaine odpoczywa.

– Ale… – zaczął drugi strażnik.

– Co? – podejrzliwie zapytał czarodziej.

– Ale nikogo? – pośpiesznie dokończył Aspen – Nawet kasztelana?

– Nie róbcie z siebie idioty, kapitanie. – warknął Szarmach i poszedł, urażony śmiałością ogra.

Aspen przystawił palec do ust, dając podwładnemu znak, żeby się uciszył.

 

Enhaim schował się w jakimś ustronnym kącie i próbował opanować nerwy. Oparł dłonie na kolanach, wziął dwa wdechy i zwymiotował. Po wszystkim usiadł na ziemi, opierając się plecami o ścianę budynku. Otarł pot z czoła. I co teraz robić? Kasztelan z pewnością nie uwierzy jego słowom. Aspen… ma swoje problemy. Naraził się już wystarczająco, wpuszczając go do wieży Tamaine. Nie, nie znajdzie tu żadnego sojusznika.

A skoro tak… trzeba szukać poza Cieniodębem. Ech, przydałaby się mała inspekcja obozu smokobójców, który pojawił się niedawno pod miastem.

 

***

Elf krążył bezradnie wśród wielorasowej gawiedzi i z rosnącą rezygnacją obserwował zgromadzonych. Intuicja podpowiadała mu, że żaden z obozowiczów nie zasługuje na zaufanie. Enhaim nie powierzyłby im nikogo i niczego, a tym bardziej tajemnicy.

Połowa przybyszów była pijana, a druga połowa właśnie trzeźwiała. Pod stopami walały się śmieci, a powietrze przesiąkło odorem kwaśnego potu, alkoholu i innych paskudztw, o których wolał nie myśleć. Oto, co przywieźli ze sobą smokobójcy. Nawet namioty nielicznych paladynów straszyły smrodem i plamami, które po całonocnych szaleństwach schły w słonecznym żarze.

I ta hałastra ma pokonać czarnego smoka? Może faktycznie dokona tego Wensley, bo z pewnością nikt z tu obecnych. Wtem rozległy się wrzaski, które przebiły się przez wszechobecny hałas.

– Przebijam do dziesięciu!

– Tak? To jak daję piętnaście!

– Debilu, już się puściłeś z torbami…

– Kto, ja debil, psia jucho?

– Zabij go, zabij!

– W mordę jeża!

Krzyki dochodziły z przeciwległego końca polany. Zbierało się tam coraz więcej gapiów, a rosnący tłumek falował i gorączkował się zagadkowym wydarzeniem. Enhaim nic nie widział. Musiał podejść i przebić się przez ciasne rzędy ciekawskich. A gdy mu się to udało, zamarł. Pierwszy raz widział coś takiego i był pewien, że nie zapomni tego do końca życia.

W okręgu stała kobieta, na którą nacierało dwóch mężczyzn. A ona…

To była rzeźnia. Przez zebraną gawiedź przetoczyło się zbiorowe westchnięcie. Enhaim dołączył do tego chóru.

I wtedy odezwała się jego intuicja.

– Enhaimie, oto twój sojusznik.

– Tak myślisz? – spytał sam siebie, nie bacząc na minę stojącego tuż obok gnoma.

– Nie, Enhaimie – odpowiedziała intuicja – Ja to po prostu czuję.

Koniec

Komentarze

Dobre, dobre, mi się podoba, są błędy, ale mimo to zasługuje opowiadanie na najwyższą notę.

Ładne. Spokojnie daję 5.
Pozdrawiam. 

bardzo Wam dziękuję! zapraszam do lektury kolejnej części, którą zamieszczę dzisiaj wieczorem. Pozdrawiam!

Komentarz + uzasadnienie w:” NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII – XIV”

6/6

Nowa Fantastyka