"Smocza łza" - fragment powieści Marty Mrozińskiej

Dawno, dawno temu ojciec przekazał nieświadomie pewną mądrość. To nieoczekiwane wydarzenie było częścią długiego i niezwykłego dnia, który, choć skończył się zupełnie przewidywalnie, różnił się od reszty ponurych dni spędzonych w jego towarzystwie. Ciocia Olena uprosiła go, by wynajął wóz z koniem i zabrał nas wszystkich na jarmark w mieście za rzeką Weran. Tłumaczyła, że musi kupić płótno lniane na nowe ubrania dla mnie i Radka, mieliśmy pewnie po sześć i osiem lat, więc wyrastaliśmy ze wszystkiego w zastraszającym tempie. Potrzebowaliśmy też butów, zbliżała się jesień. Zgodził się, choć niechętnie, i z samego rana wyruszyliśmy w podróż. Nie pamiętam wielu szczegółów z samej podróży na miejsce, ale wiem, że mijaliśmy wiele rozstajów dróg, na których stały drewniane płaskorzeźby o brodatych i sędziwych twarzach. Niektóre miały rogi, inne kapelusze. Nasz wóz skrzypiał i kołysał się na suchych koleinach, a ciągnąca go rachityczna szkapina niemrawo odganiała robactwo wytartym ogonem.
– Znacie ten dowcip? – zaczął niespodziewanie ojciec. Powoził pewną ręką i najwidoczniej jemu też udzielił się spokój letniego poranka. Nasza trójka przezornie milczała. – Wbili gwóźdź w krzesło i kazali usiąść szlachcicowi. Ten zerwał się i kazał służbie wyciągnąć gwóźdź, po czym usiadł wygodnie. Potem usadzili żołnierza, ten zerwał się prędko i zaczął tłuc kamieniem w gwóźdź. Zgiął go i usiadł wygodnie. Zawołali chłopa. Ten usiadł i siedzi. Pytają go – Nie boli? – Boli – odpowiada. – To czemu nie wstajesz – pytają dalej. – Myślałem, że tak ma być.
Nikt się nie śmiał, ojciec chyba też nie. Może wykrzywił usta w parodii uśmiechu, może splunął.
Gdy dotarliśmy na miejsce większość kramarzy skończyła rozstawiać swoje towary i brało się za głośne pokrzykiwanie i zachwalanie sukien, szali, wełny, warzyw, nasion, zwierząt, drewnianych zabawek, wstążek, narzędzi i miodów. Mój dziecięcy umysł z trudem to ogarniał, trzymałam się kurczowo spódnicy cioci i drugą dłonią ściskałam młodszego brata. Uwiązaną kobyłę zostawiliśmy pod czyjąś gruszą i przeciskaliśmy się przez rozradowany tłum. Ludzie powkładali na tę okazję najlepsze ubrania, kobiety miały pasiaste i wzorzyste spódnice, strojne, haftowane fartuchy i pięknie wplecione we włosy wstążki. Starsze mężatki nosiły kwieciste chusty i czepki na głowach. Prawie wszyscy mieli buty, co na wsi było dosyć nieczęste o tej porze roku. Przytłoczona i zdumiona nie ośmieliłam się podejść do żadnego z hałaśliwych kupców, którzy widząc rodzinę z dziećmi natarczywie zachęcali ciocię i ojca do kupienia kogucika na druciku, polanego miodem podpłomyka czy placka ze słodkiego buraka. Bronisław robił się coraz bardziej nerwowy, ciocia Olena uwijała się z zakupami jak w ukropie. W okolicach południa byliśmy gotowi wracać. Wtedy ojciec wpadł na starego ziomka, pana Kapicę, swojego równolatka, a ten zaprosił go na świniobicie. Ciocia próbowała odciągnąć naszego ojca od tego pomysłu, wymawiała się robotą i naszym zmęczeniem, ale decyzja zapadła.
Dopiero później zrozumiałam, że świniobicie na wsi to nie lada okazja do spotkania, wypicia za stare czasy i wysłuchania długich gawęd starszych rzeźników. Umiejętne rozebranie mięsa było wysoko cenione wśród chłopów. Każdy przychodził ze swoim świniakiem do zaszlachtowania, kupionym dopiero co na targu lub wybranym z własnej hodowli. Ojciec zapalił się do tego pomysłu, wysupłał niemałą sumkę na tłustego tucznika i obiecał nam pyszną świeżonkę przygotowaną rękami cioci nazajutrz. Na szczęście oszczędzono nam oglądania zabijania prosiaka i resztę dnia spędziliśmy razem z wynajętym koniem w cieniu cudzej gruszy. Radek na zmianę przysypiał i marudził, ja głośno wyrzekałam i koniecznie chciałam jechać bez ojca. Zarzekałam się, że sama dam radę powozić, a ojciec będzie miał za swoje.
Czekaliśmy jednak, a gdy o zmroku kramy ucichły, miejscowi zaczęli szykować się do potańcówki. Nasz drogi ojciec wytoczył się zza węgła pobielanej chałupy i chwiejnym krokiem szedł w naszą stronę. Dźwigał pokrwawiony worek jutowy przerzucony przez ramię. Jak się okazało, w międzyczasie przegrał część prosiaka w karty i dla nas zostało wszystkiego może z ćwierć. Widząc go, ciocia Olena natychmiast zapakowała nas na wóz i przykazała być absolutnie cicho. Prowokowanie go w takim stanie było zdecydowanie złym pomysłem, a my mieliśmy przed sobą długą drogę powrotną. Radek tylko cicho pochlipywał ze zmęczenia, ale utulony w kojących ramionach cioci szybko zasnął. Ojciec po pewnym czasie poszedł w jego ślady. Lejce opadły mu bezwładnie na kolana, oparł się o niski kozioł wozu, a jego głowa spoczęła na szerokiej piersi. Przez chwilę patrzyłam się ze zgrozą na konia, przekonana, że nas poniesie lub skręci w krzaki. Stara klacz znała drogę do Ligawki lepiej od nas, w ciemności wybierała ścieżki bezbłędnie nie wahając się na rozstajach ani razu. Spity ojciec posapywał głośno niepomny na wszystko wokół, ciocia również przymknęła oczy znużona całym dniem, ale ja czuwałam. Rozglądałam się uważnie i byłam gotowa wskoczyć na kozła, gdyby koń zmienił zdanie co do celu naszej wędrówki. Gdy przekraczaliśmy kolejny most na rzece Weran, która wiła się w tej okolicy licznymi zakolami, usłyszałam gwałtowny chlupot w wodzie. Kobyła rzuciła łbem i stanęła wyraźnie bojąc się przekroczyć drewniany most, pod którym coś się czaiło. Dotknęłam ramienia cioci, ta wymamrotała coś półprzytomna i kazała mi pogonić konia. Zadowolona, że w końcu mogę ująć lejce, przelazłam do przodu i usiadłam obok cuchnącego samogonem ojca. Zacmokałam, tak jak robił to rano, ale koń ani drgnął. Trzepnęłam lejcami. Też nic. Za to chlupot się powtórzył. Stanęłam i wytężyłam wzrok, już wtedy przenikałam ciemności bez problemu i było to dla mnie zupełnie naturalne. Długo żyłam w przekonaniu, że to umiejętność każdego dziecka.
– Przepuść nas – wyszeptałam do mostu lub rzeki. Sama nie wiedziałam. Działałam instynktownie.
– Zapłać – odpowiedział mi szept, a ja zamarłam. Lekko tylko przestraszona wychyliłam się z kozła i spojrzałam w wodę. Wpatrywały się we mnie dwa płonące ślepia. Rusałka wysuwała głowę ze spokojnej toni i pieszczotliwym gestem przeczesywała lśniące włosy koloru błota.
– Nic nie mam – rozłożyłam bezradnie ręce.
– Masz mięso – nocna cisza poniosła jej głos ku mnie delikatnym szmerem, który w moich uszach brzmiał zaskakująco wyraźnie.
Nie zastanawiając się więcej przeszłam na tył wozu i zajrzałam do wora. Widok mnie poraził: pokrwawione ochłapy mięsa, wielki udziec i wątroba, z których ciekła gęsta ciesz i plamiła worek i deski wokół. Chwilę zastanawiałam się nad wyborem, ale wiedziałam, że najważniejsze jest nie rozjuszenie ojca, więc kawałek dla rusałki musiał być możliwie najmniejszy. Z wozu nie miałam szans dorzucić mięsa do wody, gdzie niecierpliwiła się istota. Nie bałam się, bo doskonale rozumiałam, że nic mi nie grozi. Za przeprawę za most należy zapłacić, to jej terytorium i nic mi do tego. Zeskoczyłam z wozu i odsuwając od siebie ochłap podeszłam do poręczy mostu. Deski lekko zaskrzypiały, gdy ostrożnie wyjrzałam w dół. Rzeka w tym miejscu była już dość szeroka i lada chwila odbijała w lewo, do puszczy, by tam poszukać drogi ku morzu. Przyroda zawsze najlepiej wiedziała, jaki jest jej cel i sposób działania, ptak zawsze odnalazł swe gniazdo po zimowych wędrówkach, każdy strumień rozumiał, że jego przeznaczeniem jest rzeka, niedźwiedź przesypiał najciemniejsze dni roku, a człowiek? Wiecznie pogubiony, miotający się między obowiązkiem, a bezowocnym poszukiwaniem szczęścia. Tylko ludzie musieli uczyć się być sobą, a i tak niektórym bardzo daleko było do doskonałości czapli czy drzewa. Ja sama widziałam w ludziach wiele wad i nieraz żałowałam, że nie urodziłam się groźnym wilkiem lub długonogim bocianem.
– To prosiak, świeży. Mam nadzieję, że starczy – zawołałam zduszonym głosem w stronę płonących oczu i cisnęłam mięso do wody. Rusałka poczekała aż podarek wpadnie do rzeki, krew zabarwiła toń dookoła na bladoróżowy. Usłyszałam wyraźne mlaśnięcie, ale jeśli spodziewałam się, że obdarowana rzuci się na mięso niczym dzikie zwierzę, to czekał mnie zawód. Poruszyła się ledwo zauważalnie wciąż nie spuszczając ze mnie oczu. Zaczęło mi się robić nieswojo pod jej intensywnym spojrzeniem. Czy byłam zbyt skąpa? Czy strach przed gniewem ojca sprowadzi na mnie gniew o wiele groźniejszej istoty?
– Dziękuję. I do zobaczenia – rzekła wreszcie i zanurkowała, porywając ze sobą kawał świni.
Za wszystko trzeba zapłacić. Tę mądrość szybciej pojęłam, niż morał z dowcipu ojca.