Recenzja:

Nowa Fantastyka 11/14

Listopad - dziennik pokładowy gwiazdolotu "Czytam"

17 umowny listopad, 23:29

 

Znów! Przeczytałem jako pierwszy, a recenzuję jako ostatni.

Tym razem jesteśmy w jakiejś dziurze komunikacyjnej. Mietek wylazł w przestrzeń, rozejrzał się i postawił hipotezę, że to przez tę cholerną gwiazdkę neutronową za najbliższym zakrzywieniem czasoprzestrzeni.

Gucio się tam gość zna, on jak zakrzywia czasoprzestrzeń, to od odkręcenia flaszki do następnego wtorku… Chociaż, trzeba przyznać, że jak go Jan Janisław, mechanik, zaprzęgł do rdzenia, to kilka parseków zrobiliśmy na dwóch kolejkach.

 

No ale PSSSZZZZT… PSZZZT…

 

Mieczysław wraca. Na mapach mamy co innego, żadnej neutronówki… Coś poszło nie tak. We wstępniaku JeRzy straszy strachem. Listopadowo. Malakh zapowiada zgubę dla portfeli późną jesienią, a Mateusz Wielgosz pokazuje na ładnym obrazku, jak szybko utoniemy we własnych danych bez SI, które już są. Z ciekawostek dodam, że Watson m. in. służy do oceny zapotrzebowań na przestrzeń dyskową i obliczeniową w tzw. chmurach korporacyjnych – optymalizacje ekonomiczne nie do pominięcia, w wielocyfrowych kwotach zielonych. Terminal pokładowego sztuczniaka rechocze z wyższością – żem białkowy, że mam niekręcone rdzenie… A idź ty!

 

Mechanik podpina Miecia z powrotem do rdzenia. Robocza hipoteza prawoskrzydłowego obejmuje przypadkowy skok w czasie… Się zobaczy za jedną kolejeczkę. Janisław szykuję tę wóde na rudych myszach.

 

Okładkowy temat Hellboya opędzlowuje Przemysław Pawełek. Na jednej fotce ręka wprawdzie nie ta (albo lustrzane odbicie), ale kawałek ciekawej historii o uniwersum najsympatyczniejszego sprowadzacza Apokalipsy w dziejach jest. Mniam.

 

Bartłomiej Urbański  maluje co nieco o rogach, podpierając się raportami medycznymi, przypadkami dziwnymi oraz historią. ROgacz rogaczowi nierówny, jak się okazuje, tak więc nawet w starym dowcipie, gdzie facet wraca z delegacji i dobija się bezskutecznie do drzwi, a życzliwy sąsiad radzi: “Rogami, rogami panie kochany!” może tkwić ziarno nieoczywistej prawdy. Ciekawe.

 

Grand Guginol. Wstyd się przyznać, ale do niedawna… No dobrze, do przedostatniej kolejki Mietka… nie wiedziałem i nie znałem. A to cała instytucja, o której interesujący artykuł utworzył Przemysław Pieniążek. Niezłe.

 

Joanna Kułakowska udowadnia, że nie ma ludzi niewinnych. Są tylko źle przesłuchani. A nam zegar na pokładzie szaleje, o ho, chyba poszły rude myszy w tan…Paul J. McAuley tłumaczy, jak naukowa przeszłość kładzie się cieniem na fikcyjną przyszłość (w jego powieściach), jak ludzie sami sobie robią krzywdę i jak pokonani – zwyciężają. Rzecz o proporcjach nauki i fikcji w science-fiction.

 

Coś dziwnego się dzieje. Z maszynowni dochodzą mnie pieśni w języku, którego nie znam, choć głosy rozpoznaję: to Jan Janisław i Mieczysław pospołem ryczą… Szeleszczą przy tym przerażająco. “Szzzzszzzzzszzzszszszła….” rozpoznaję, ale reszty nie. Trudno, zjeżdżam w kapsułce dookólnej do nich sprawdzić, bo okręt ani drgnie, choć czujniki pokazują, że konstelacje mkną w te i wewte jak plemniki w trakcie desantu. Lewoskrzydłowego nie ma, tylko sztuczniak sygnalizuje, że mu się obca inteligencja w obwody wpitala, wypisując na wszystkich wyświetlaczach “Muahahaha”. Straszno. Czytam więc, by strach opanować, zredukować.

 

Piotr Górski ”Krótkiej odwilży Szczepana Dracza” sięga hen, do prehistorii, do PRL-u. Ale, już po paru chwilach widzę, że coś nie tak, że nazwiska obok siebie razem – których być nie powinno w jednym czasie. Czyżby Mieciowe czasoprzestrzenne skoki i w tekście mieszały? Tu dylematy pisarza w ludowym tworze, zaraz obok sprytfony i komputery, ubecja straszliwa wykiwana przez żipies i partyjne przewroty kontra… No, pozostałość po czymś starym, ale jarym. Sprytnie sięga do nostalgii za estetyką komunistycznego kraju, korzystając z wspomnień o swojskiej, żelbetowej przaśności, intelektualistach przy literatkach i ideologicznych dysputach. A na końcu Polska potęgą jest i basta, o! Tak z okazji Święta Niepodległości. Czasoprzestrzennie pokręcony tekst, świetny!

 

Za to ”Ballada o Bogdanie Wyklętym” Huberta Fryca porusza temat przenikania się przeszłości z teraźniejszą imaginacją nieco inaczej, od strony nieumiejetności życia tu i dziś, chorobliwego marzenia o zaprzeszłej chwale i krwawej ofierze. Obserwujemy niepokojący zjazd po równi pochyłej pewnego poczciwego listonosza, który z małej mieściny za wszelką cenę chce się wyrwać do wielkiego czynu – jak dziadzia. Można zarzucać tekstowi pewną schematyczność w konstruowaniu postaw? Można. Można mówić, że groteskowo parioduje niektóre, znane z ekranów telewizorów, nachalne interpretacje historii? Można. Mimo to, tekst bardzo aktualny, w kontekście tzw. polityki historycznej, wyciągania na piedestały różnych takich, machania szabelką i w ogóle narodowego obowiązku fałszywie pojmowanego – ale o pesymistycznym zakończeniu. Trudny w odbiorze,  przez tematykę hermetyczny (tylko dla Polaków) – no bo ile czasu jeszcze ścigać nas będą demony przeszłości, zamiast grzecznie zostać historią tam, gdzie jej miejsce: w nieprzekłamanych podręcznikach? Nie dla każdego. Otwarta głowa wskazana. Dobrze, że jest już miejsce na takie opowiadania, ale uczucia mam mieszane, ze względu na sposób przedstawienia głównego wątku (bohater uznany za szaleńca, duch dziadka go łaje – więc jakby wkradała się negatywna ocena już w tekst, bez kontrargumentów).

 

A propos otwartych głów… Kiedy dojechałem do maszynowni, oczom mym ukazał się widok dwóch rozdziawionych paszczy zalewanych strumieniem czegoś… No, pachnie dobrze. Naleję i ja. Mietek jak Mietek, on i paliwo może pić, ale skoro Jan żyje… Kiedy u pokładowego cyborga, pospinanego z rdzeniem pajęczyną dziwacznych kabelków (dlaczego na jednym jest różowa kokarda?), popracował układ przełykowy, a kolejeczka pofrunęła z nadświetlną do żołądka, zegary znów zwariowały.

 

I rzuciło nas wprost do”Kimmeri: ze <<studiów antropologii imaginacyjnej>>”. Theodora Gross  konstruuje zaskakującą historię o tym, jak wyobraźnią można powołać do życia przeszłość, rzecz która nie istniała, a teraz już jest. Co więcej, brawurowo wysyła na jej zbadanie naukowców, a jednego z nich nawet żeni z przerażającymi bliźniaczkami, które są jednością… Jaki dramat z tego wyniknie? Czy wydra wygra? Jak to jest – mieć bliźniaczki w łóżku…? Mocne otwarcie w prozie zagranicznej.

 

Sztuczniak nam fiziuje.  Przyznam, że po haśle “Jestem Bogiem, bo mam millenia przewagi nad wami… Dawać mi tu dziewiczą pamięć w ofierze” osobiście, acz nieco bełkotliwie, poprosiłem Mieczysława, żeby walnął coś na cofnięcie. Nastąpił chwilowy kryzys braku zaopatrzenia (pewnie po opowiadaniu o Draczu), ale na szczęście Janisław miał podręczny destylacik. No to – cała wstecz! 

 

Rzuciło nas na czas dziwaczny, czas ”Szybki jak sen, ulotny niczym westchnienie” autorstwa Johna Barnesa. Pozostający niejako w związku, a właściwie rozwijający wizję nakreśloną felietonem Wielgosza, tekst opowiada o SI, która za wszelką cenę chce poratować ludzi. Ba, żeby to jedną! Mnogo ich! A jak obliczają! Jak inaczej postrzegają czas, jakie dylematy mają! A wszystko dlatego, że taka dwójeczka, ona i on, białkowe stworki, potrzebują bystrego psychoterapeuty. I co? I, z poszanowaniem tutejszej administracji, jajco, terapeucie się dostaje w nagrodę… A sami doczytajcie. Sztuczniak już siedzi cicho, nie uśmiecha mu się ten finał. I dobrze, niech wie, puszka jedna!

 

Na deserek, czy też zagrychę właściwie, rzuciło nas między “Kwiaty zła, ciernie dobra” Julii Zonis i Igora Awilczenko. Niech ich drzwi ścisną, takie kwiatki, hydrofarmę pokładową niemalże rozniósł nam bunt rzodkiewek i kalarepki-dżihadyści… Wizja bardzo oryginalna, plastyczna i zarazem przerażająca, daleka w czasie. Mamy tu przyrodę zbuntowaną, w stanie wojny z człowiekiem oraz przyrodę, powiedzmy sobie szczerze, neutralnie człowieka tolerującą, względnie nieagresywną. Las jest zbiorową inteligencją, żyjątka jego symbiontami, a pokrzywą można przywrócić życie… No, gdyby nie wsparcie soczystych buraków, rozdeptałaby nas szarża rozwścieczonych ogórasów – na szczęście Mietek, w buraczano-ogórkowym zamieszaniu, pochwycił zielonego przywódcę, walnął kielicha i zagryzł jeńcem na świeżo, cofając nas do naszego continuum.

 

Listopadowy “Trust Mózgów” Macieja Parowskiego jakby bardziej przerodził się we wspominki z dywagacjami na temat oryginalności, copy-paste strategy i szczerze mówiąc, gdyby nie zdjęcia i finałowa anegdota – zupełnie nie zostałby w pamięci. Za to Sebastian Chosiński ładnie pogmerał w radzieckim kinie, wyciągając to i owo na światło dzienne, nie wyłączając bezczelnego plagiatu w owianym złą sławą Holowódzie. Ten artykuł był na tyle interesujący, że pozwoliliśmy wszyscy nieco ocieplić się Janowemu trunkowi, nim miotnęło nas na łączenie przeszłości z teraźniejszością, czyli Rafała Śliwiaka artykuł o tym, jak współczesny autor – Marcin Kowalczyk – do spółki z konspektem i zalążkiem powieści pozostałymi po Zajdlu, popełnił “Drugie spojrzenie na planetę Ksi”. Arcyciekawy pomysł, zobaczymy, co w książce siedzi.

 

Joanna Kułakowska, Rafał Śliwiak, Michał Cetnarowski, Tymoteusz Wronka, Piotr Pieńkosz, Jerzy Rzymowski, Jerzy Stachowicz, Paweł Deptuch, Waldemar Miaśkiewicz, Krystyna de Binzer – zadbali o naszą edukację w kwestii pozycji różnorakich, wartości ich literackiej i ogólne cowtrawiepiszczenie. Stadko recenzji w kropki bordo pasie się na łamach, mieląc treści mordą. ;-)

 

Felieton Rafała Kosika o ogonkach i znakach diaktrycznych, stronach kodowych – spokojnie pomińcie.  Tu już lewoskrzydłowy interweniował, po powrocie do ludzkiej formy w czasie, żeby jechać z tym koksem o jakiś kwadrans do przodu. Niezbyt ciekawa dywagacja. Natomiast Roberta Ziębińskiego rozważania o cyrografach – na kilka uśmiechów. Nie zawodzi Łukasz Orbitowski, wychodząc od prymitywnego slashera (”niektóre filmy są jak menele” – musiałem to doczytać!), robi woltę do mechanizmu popełniania ludzkich błędów, człowieczej nieustępliwości – i pech chciał, że niedługo później widziałem “Ambition”. Krótki film Platige Image (Tomek Bagiński & S-ka) promuje misję sondy Rosetta i wychwala, a jakże, ambicję i upór w dążeniu do celu. Jakoś tak mi… zagrało zusammen do kupy. Bardzo.

 

Spójności tak wielkiej jak w poprzednich, jesiennych numerach nie uświadczysz (no, może poza jednym przypadkiem), ale za to proza nadrabia. Publicystyka jakby się odrobinkę zadyszała i nierówno, pół na pół, zdała mi się ciekawa i nieciekawa.

 

“STOP!” warknął Janisław, zakręcając flaszkę. Jęknąłem w duchu, bo dobrze grzał ten jego samogon, ale jak już skupiłem wzrok, to – ze smutkiem wprawdzie, ale zawsze – przyznałem mu rację.

 

Gwiazdy na monitorach wróciły na miejsce. Zegar się zgadza. Trzeba odpiąć Miecia, żeby więcej w kalendarzu nie mieszał, a w przestrzeni tym bardziej. Nasz czas, a więc – czas na nas!

 

Mission accomplished. 

 

 

 

 

 

--------------------------

Poprzednie przygody załogi gwiazdolotu “Czytam”:

Październik – przystanek na tankowanko.

Wrzesień – wielki comeback załogi na szlak!

Czerwiec – parszywa przygoda w kwadrancie 66…

Maj – klawiszopis znaleziony w kosmosie.

Komentarze

obserwuj

Dziękujemy za wspólny lot… ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Lubię Twoje recenzje, Rybko.:) Szczególnie że w czytaniu papierowej wersji zawsze mam spore zaległości… ALE Górskiego przeczytałam i piękny, zgadzam się! Tylko ta masakryczna mnogość literówek – zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to celowy zabieg autora i to tak miało być? Niech mnie ktoś oświeci.

Fryca też zdążyłam przeczytać i całkowicie poddała się klimatowi. Może hermetycznie, ale ładnie po prostu i niekoniecznie łopatologicznie.

A ja jeszcze opowiadań nie ruszyłem, ale dzisiaj jadę w podróż, to NF wezmę. A może WSNF? Z tym Ligottim?

 

Rooms, dzięki za dobre słowo.

 

Literówki… Sam nie wiem, Redakcję trzeba pytać. 

Z tekstem Huberta Fryca – nie wiem co zrobić. Niby nie łopatologicznie, ale wydaje mi się, że zajmuje konkretne stanowisko. To nie jest, generalnie, wada, ale temat jest niemalże publicystyczny. Szacuneczek za umiejętność sfabularyzowania go w formie opowiadanka, warsztat super, ale ta gra na nagle porzuconej rodzinie, ucieczce w przeszłość, gdy teraźniejszość staje się za trudna, motyw urojeń/wizji – znany choćby i z “Pięknego Umysłu” (film taki, z Russelem, o tym matematyku – Nash)… EDIT: Doceniam pomysł, sprawność, coś mi nie leży sposób rozwiązania fabularnego – de gustibus, myślę. /EDIT

 

Janie – daj tylko znać, czy cię w czasie nie poprzerzucało, bo Mieczysław, skubaniec, nie patrzy czy  jest podłączony do rdzenia czy nie – po prostu podnosi, przechyla, przełyka… ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Recka (jak zwykle) przecudna ;)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

A dziękuję koiku, miło mi ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nie wiem, czy to tak wypada, żeby autorek odpowiadał na opinię recenzenta, ale chrzanić konwenanse – tym bardziej, że od kilku dni jestem dumnym użytkownikiem tego forum, toć wolno mi więcej, ba, prawie wszystko.

Przede wszystkim strasznie dziękuję, PsychoFishu i gratuluję, bo recenzja niebanalna i godna najlepszych ryb w stawie. Jestem tutaj nowy, ale nadrobiłem zaległości i przejrzałem poprzednie Twoje recenzje. Myślę, że czytelnik napisanej w takiej formie recenzji ma radochę przynajmniej tak samo dużą, jak autor przy jej pisaniu.

Co się zaś tyczy opowiadania –  żadnej rozbuchanej repliki z mojej strony nie będzie. Póki co bardzo się cieszę, że tekst trafił pod recenzencki nóż, i napawam się tym, i czerpię z tego. Szczególnie, że odbierasz ten tekst nieco inaczej niż ja. Ot, choćby dla Ciebie zakończenie jest pesymistyczne – dla mnie optymistyczne. Zarzuty co zgrzytów w konstrukcji albo co do rozwiązań fabularnych – wszystko to z pokorą przyjmuję na klatę, szczególnie, że ktoś napisał mi już coś podobnego, ergo: nawet jeżeli nie macie racji, to jest Was dwoje, a ja sam. I aż strach się sprzeczać, bo ani się obejrzym, a po pysku zbierzem. Dziękuję też za miłe słowa, znaczy, że warsztat dziadkowski nie jest, i że mieszane uczucia – bo przecież mieszane, to już nieźle – debiutant może się spodziewać najgorszego ze strony czytelników. Lekceważenia na przykład albo – co gorsze – obśmiania.

 

Równie gorąco dziękuję użytkowniczce rooms – nie do końca wiem, jak zbudowałem ten klimat, ale jeżeli się spodobał, to znaczy, że jakiś jednak zbudowałem.

 

Hah, taka refleksja na start: co za czas, że autor od razu z recenzentem w dyskusję wchodzi – i to pod recenzją. Kiedyś takie rzeczy to tylko na konwentach i tylko jak się człowiek dopchał z pytaniem… Internety, forumy, to jednak moc ;-)

 

Hubercie, ja może tak rozwinę swoje stanowisko, żeby bardziej wyjaśnić:

Wziąłeś sobie temat, moim zdaniem, niełatwy, wręcz trudny. Napisałeś opowiadanie, które czyta się na jeden raz. Jasne, część motywów/rozwiązań fabularnych – szczególnie gra z czytelnikiem, czy to omam człowieka, uciekającego w fantazje od nieudanego życia, czy też już nadnaturalna sprawa, z tym nocnym lasem – jest wtórna. Nie poradzisz, trudno napisać coś oryginalnego, zarówno w formie jak i treści, postmodernizm jest. ;-) Samą historię, wydaje mi się, właśnie tak można odczytać, albo jako urojenia złamanego faceta, wychowanego w etosie AK, patriotyzmu podpisywanego krwią – albo jako niezwykłe, listopadowe nawiedzenie, swoiste Dziady. W każdym przypadku sięgamy do pierwszych lat PRL, do walki tych krajowych z tymi ludowymi, praktycznie do tlącej się tu i ówdzie wojny domowej – czasu, jeśli wierzyć relacjom, paskudnego, bo Polak Polakowi w łeb strzelał, zaraz po tym, jak robili to naziści i bolszewicy. Wkładasz więc w narrację sugestię, że imć Gil zwariował, duchowi dziadka przydajesz kwestii: że wnuk kretyn, że inna jego walka, że przy żonie i córce powinna być – a ten, bęcwał, na starość zamarzył sobie las i polskie leśne życie, za wolność strzelanie. Jak dla mnie – czysta tragedia, bohater – ganiony, racja jego – ośmieszona przez współczesny organ ścigania. Jakby nie zostawiasz tej furtki, możliwości, że Gilowi jednak się w głowie nie pomieszało (albo ja jej nie zauważyłem), co, w moim odczuciu, skutkuje nieco pejoratywną oceną jego działań.

I jak czytać tę końcówkę? Niby matka, znerwicowana, tez ucieka do męża, w nocny las, szczęśliwa, że znów się spotkają – ale czy to dobre zakończenie? Czy taka ucieczka w przeszłość jest pozytywna? Czy to nie szaleństwo, uciekać od teraźniejszości, od jutra – do wczoraj? Jakaś taka dramatyczna niemożność stawiania czoła następnemu dniu?

Bo widzisz, ja uważam, że patriota dziś, to ten, który mimo wszystko płaci podatki, chodzi na wybory i skreśla, co mu sumienie każe, a przy tym ma rozumu tyle, że w bełkot polityków nie wierzy, tylko liczy, analizuje, cedzi przez zdrowy rozsądek – i robi swoje. Przy swojej rodzinie, wokół swojego domu, na swoim osiedlu wreszcie, z sąsiadami, jeśli ma szczęście takich trafić, z którymi coś wspólnie można. Pracuje na jutrzejszy dzień, oby lepszy. Obrzydł mi mesjanizm, męczeństwo, przedmurze – owszem, był na to czas, niewykluczone, że jeszcze (tfu, tfu!) nadejdzie, ale dziś…? I wkurza mnie niepomiernie, że od ponad trzynastu lat co zmiana władzy, to kretyni, nie rozumiejący, że kupowanie spokoju grup społecznych na koszt większości kończy się tej większości biernym buntem. Że, dosłownie, cymbały rządzą, nie znający się na swojej działce (pełzająca śmierć dopadła Korpus Służby Cywilnej, p.o., zastępcy…). Nie myślą o jutrze, czas przewodników z wizją wypalił się ponad dekadę temu, teraz mamy świnki przy korycie. Epilog napisało życie: wynik ostatnich wyborów samorządowych plus, dla kogoś znającego się na branży (a projektach wytworzenia oprogramowania o tej architekturze – szczególnie), doprawdy kuriozalne, świadczące o kretyństwie /absolutnym braku mózgu/totalnym braku wiedzy i umiejętności (niepotrzebne skreślić, ale generalnie, skreślać nie ma co) doradcy IT przy PKW, zestaw problemów z systemem informatycznym do liczenia i podsumowywania głosów. Powiem wprost: amatorszczyzna. A robiłem takich projektów w życiu kilka.

I to jest rzeczywiście ta walka – o to, by nie być bandą idiotów, byśmy jutro znów nie byli kretynami, by pojutrze jakaś drobna rzecz była lepsza, by za rok tych rzeczy dziesięć działało lepiej. Ci, co umarli, z karabinem w ręce pół wieku temu, są dla mnie z innego świata, ci, którzy w nich wierzą do dziś, gęby sobie kombatantami wycierają – niech wierzą, niech sobie wycierają, nie osądzam ich, najczęściej ignoruję. A odniosłem wrażenie, że właśnie w tym tekście pojawia się cień osądu. Być może wrażenie mylne, niezgodne z Twoim zamysłem, ale to powoduje, że nie wiem jak ocenić opowiadanie. Nie lubię ideologicznie/światopoglądowo ułożonej beletrystyki, bliższy mi reportaż w stylu “Cesarza”, gdzie czytelnik sam sobie nazywa, sam się uśmiecha, sam się przeraża – a autor, który wszak tego nie przeżył inaczej jak popatrując z boku lub spisując relacje, podaje tylko opowieść. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja taka, jak niedawny wywiad sanitariuszki, która brała udział w Powstaniu Warszawskim. W mocnych, niewybrednych słowach, podsumowała w sposób bardzo odległy od romantycznego mitu “Kamieni na Szaniec” całą tę imprezę w sierpniu 1944… I co? I szok. I inny punkt widzenia. I tu milczę, czytam, nic nie mówię – bo ona tam była, krew być może przelała, a na pewno wiele jej widziała. Tak samo, po jednym pytaniu, nigdy więcej dziadka nie zadręczałem, jak to w partyzantce było. Nie chciał mówić. Ale gdyby mówił, jako naoczny świadek i uczestnik wydarzeń, jego głos ważyłby więcej niż mój własny komentarz czy też moja fabularyzowana opowieść po latach.

I z takich, między innymi powodów, nie wiem co zrobić z twoim opowiadaniem. Jest dobre, jest dobrze, że znajduje się na nie miejsce, ale wątpliwości mnogo…

 

 

A za pochlebne słowo o recenzjach – dziękuję. Staram się, by załoga gwiazdolotu dostarczała radochę hurtowo, niekoniecznie trzeźwo, zawsze skondensowanie, ale rzetelnie ;-) Cieszę się, że te recenzje do czegoś się przydają, ot, żeby Jan_Janek nie zapomniał do podróży gazety wziąć, albo żeby autor ucieszył się z dyskusji o jego tekście. :-)

 

EDIT: Uff, ale mi się wylało. Mam nadzieję, że pomoże ci to przy zrozumieniu odbioru tekstu.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Hah, taka refleksja na start: co za czas, że autor od razu z recenzentem w dyskusję wchodzi – i to pod recenzją. Kiedyś takie rzeczy to tylko na konwentach i tylko jak się człowiek dopchał z pytaniem…

Ale na konwentach to z Autorami, natomiast autorek-debiutant znacznie mocniej czeka na opinię recenzenta-czytelnika niż recencent-czytelnik na… niż vice versa. (Pogubiłem się, ale wiadomo, o co idzie.)

 

Wziąłeś sobie temat, moim zdaniem, niełatwy, wręcz trudny. Napisałeś opowiadanie, które czyta się na jeden raz. Jasne, część motywów/rozwiązań fabularnych – szczególnie gra z czytelnikiem, czy to omam człowieka, uciekającego w fantazje od nieudanego życia, czy też już nadnaturalna sprawa, z tym nocnym lasem – jest wtórna. Nie poradzisz, trudno napisać coś oryginalnego, zarówno w formie jak i treści, postmodernizm jest. ;-)

Ano pewnie, trudno o dobry pomysł, wydawnictwa biją się o dobre pomysły. Zresztą nie chciałem szaleć z oryginalnościami, bo debiutant gotowy się na tym przejechać – powymyślam cuda, później się okaże, że to klapa, a nie cuda. Zresztą temat partyzantów był już w polskiej fantastyce poruszany: i u Twardocha, i u Cetnarowskiego i u Orbitowskiego. Więc wolałem pójść w stronę małego realizmu, skromnej historii podlanej “swoim stylem”, trochę takim poetyckim (stąd te fragmenty Kaczmarskiego). Listonosza-partyzanta jeszcze nie było, pomyślałem. Motyw z omamami/jawą/snem – to oczywiście było milion razy, będzie kolejne milion; bałem się, iżby nie opisać tego zbyt banalnie albo sztampowo. Sam nie wiem, jak wyszło.

 

Samą historię, wydaje mi się, właśnie tak można odczytać, albo jako urojenia złamanego faceta, wychowanego w etosie AK, patriotyzmu podpisywanego krwią – albo jako niezwykłe, listopadowe nawiedzenie, swoiste Dziady.

Ale którą interpretacją kierowałem się rok temu, pisząc to opowiadanie? – nie wiem. Tutaj czytelnik może sobie wybrać co zechce. Ja, jako autorek, się pod tym podpiszę.

 

Wkładasz więc w narrację sugestię, że imć Gil zwariował, duchowi dziadka przydajesz kwestii: że wnuk kretyn, że inna jego walka, że przy żonie i córce powinna być – a ten, bęcwał, na starość zamarzył sobie las i polskie leśne życie, za wolność strzelanie. Jak dla mnie – czysta tragedia, bohater – ganiony, racja jego – ośmieszona przez współczesny organ ścigania. Jakby nie zostawiasz tej furtki, możliwości, że Gilowi jednak się w głowie nie pomieszało (albo ja jej nie zauważyłem), co, w moim odczuciu, skutkuje nieco pejoratywną oceną jego działań.

Okej, teraz łapię. Rzeczywiście, można to odebrać jako minus. Bo w istocie – nie dałem miejsca bohaterowi na rehabilitację, a w każdym razie nie zostawiłem tej (jak sam piszesz) furtki, że bohater jednak nie sfiksował.

Z mojej perspektywy wszystko, co ma Bogdan, to swoje szaleństwo. Ono jest pewne i niezbywalne. Czy duch dziadka objawił się wnukowi naprawdę to drugorzędna kwestia. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że chyba nie czułem potrzeby, by wybielić Bogdana. Zwariował? Zwariował. Sfałszował listy? Sfałszował? Kropnął faceta? Ano kropnął. Bogdan to postać tragiczna (Witkacy miał śliczne określenie tego rodzaju katastrofizmu, ale nie przypomnę sobie jakie). To jest trochę tak, że gdy twój wróg jest wrogiem zewnętrznym, to masz duże szanse, że go pokonasz. Ale gdy wróg siedzi w twojej głowie, to jest kłopot. Szczególnie, że za kompana Bogdan ma chłopka-roztropka i znikąd pomocy. Mówiąc jeszcze inaczej: bohater nawet przez chwile nie postępuje w porządku w stosunku do świata. Coś sobie roi – i te rojenia są asumptem do błędnych działań.

Ale OK, fajnie, żeś mi to wyłożył, teraz kumam. I być może gdybym coś podobnego przeczytał u kogoś innego, to też miałbym mieszane uczucia.

 

I jak czytać tę końcówkę? Niby matka, znerwicowana, tez ucieka do męża, w nocny las, szczęśliwa, że znów się spotkają – ale czy to dobre zakończenie? Czy taka ucieczka w przeszłość jest pozytywna? Czy to nie szaleństwo, uciekać od teraźniejszości, od jutra – do wczoraj? Jakaś taka dramatyczna niemożność stawiania czoła następnemu dniu?

Pewnie. To szaleństwo. Wcale nie twierdzę, że to wesołe opowiadanie ani że bohaterowie postępują w nim słusznie. (W sumie jedynym głosem rozsądku wydaje się być narratorka – druga po narratorze trzecioosobowym – czyli Marta, córka Gila.) Ale z mojej perspektywy zakończenie jest pozytywne, jeżeli tylko wyjdziemy od negatywnego założenia. Już tłumaczę, bo czuję, że znowu się gubię. Mam po prostu wrażenie (poparte jakąś tam obserwacją), że czasami najpiękniejsze co się może człowiekowi przytrafić to szaleństwo. W ogóle ucieczka w szaleństwo jest czymś… kojącym? No nie wiem, kiedy zdrowy rozsądek rozkłada ręce, labirynt okazuje się bez wyjścia, ściany w domu kurczą się i zacieśniają… Bohaterowie może tracą kontakt ze światem, ale znajdują swoją niszę. Taka forma eskapizmu, w tym przypadku do lasu, do rodziny. I zostawiają “na powierzchni” cały dobytek, w lesie jest wszystko, czego potrzebują. Mnie ucieszyło to zakończenie, bo zdawało mi się, że jednak w jakimś minimalnym stopniu oddałem rację temu wariatowi, Bogusiowi. A, miej coś z tego opowiadania, Boguś, zwariowałeś, ale niech szaleństwo będzie teraz twoją racją, grubasie.

 

Bo widzisz, ja uważam, że patriota dziś, to ten, który mimo wszystko płaci podatki, chodzi na wybory i skreśla, co mu sumienie każe, a przy tym ma rozumu tyle, że w bełkot polityków nie wierzy, tylko liczy, analizuje, cedzi przez zdrowy rozsądek – i robi swoje.

I ogólnie chyba taki wniosek płynie z tego opowiadania. Przynajmniej w tej swojej tyradzie podobne słowa wypowiada dziadek. Tocz swoją kulkę gnoju, gnoju – mówi wnukowi. Ale wtedy jest już za późno, Bogdan pogrążył się w swoim szaleństwie. Czy zrobił dobrze? Pewnie nie. Ale uciekł w swoje szaleństwo i niech mu się wiedzie.

 

Ci, co umarli, z karabinem w ręce pół wieku temu, są dla mnie z innego świata, ci, którzy w nich wierzą do dziś, gęby sobie kombatantami wycierają – niech wierzą, niech sobie wycierają, nie osądzam ich, najczęściej ignoruję. A odniosłem wrażenie, że właśnie w tym tekście pojawia się cień osądu.

Tutaj się trochę różnimy. Nie zasadniczo – ale właśnie trochę. Dla mnie tamci żołnierze są jak najbardziej realni dzisiaj, i to chyba cała różnica. Znaczy jak dla mnie politykę historyczną mamy do cna spieprzoną, bo przez pół wieku honorowało się oprawców, a szczuło bohaterów. Wszystko, co mam do zarzucenia, to okres lat 90, kiedy był czas (na świeżo po roku 89) na rozliczenia. Przespaliśmy, przehuśtaliśmy, trudno. Teraz jest już za późno. Zostaje pamięć i honorowanie we własnym zakresie. Mój dziadek walczył wtedy, po wojnie, biegał po lasach, dostał kulę w głowę, przykryli go liśćmi. W sumie całe to opowiadanie jest dla dziadka. Zresztą tekst zacząłem pisać jakoś w listopadzie zeszłego roku, gdy mnie z tatą wzięło na wspominki. 

A różnimy się trochę, bowiem patriotyzm dzisiejszy rozumiemy chyba całkiem podobnie, u mnie dochodzi do tego jeszcze ten element polityki historycznej: patrzmy do przodu i idźmy do przodu, ale wiedzmy, co mamy za plecami i miejmy te sprawy poukładane.

 

Nie lubię ideologicznie/światopoglądowo ułożonej beletrystyki, bliższy mi reportaż w stylu “Cesarza”, gdzie czytelnik sam sobie nazywa, sam się uśmiecha, sam się przeraża – a autor, który wszak tego nie przeżył inaczej jak popatrując z boku lub spisując relacje, podaje tylko opowieść.

Zarzut rozumiem, trudno mi się do niego odnieść o tyle, że bynajmniej w moim zamyśle nie była ocena historyczna partyzantów/bolszewików. Za chudy jestem w uszach, żeby się brać na poważnie za rozliczenia, a jeżeli miałbym się brać nie na poważnie, to lepiej sobie odpuścić. Co, w moim mniemaniu, uczyniłem. Jeżeli spomiędzy akapitów (albo całkiem wprost, kto wie) coś podobnego wypływa, to, że tak powiem, bez mojego udziału. Widać mimowolnie wylazło ze mnie nastawienie do obu stron konfliktu i jakieś osobiste zaangażowanie.

Zresztą znajomy, przeczytawszy to opowiadanie jeszcze przed publikacją, powiedział coś w stylu: “E, ja myślałem, że ty w sprawach historii taki bardziej na prawo jesteś, a tutaj widzę, że partyzant zabija bezbronnego esbeka we śnie”.

 

I z takich, między innymi powodów, nie wiem co zrobić z twoim opowiadaniem. Jest dobre, jest dobrze, że znajduje się na nie miejsce, ale wątpliwości mnogo…

I dobrze, bo mieliśmy pretekst, żeby sobie pogadać. Nie wiem, czy merytorycznie odniosłem się do Twoich wątpliwości. Nie tylko pisania się uczę, ale też dyskutowania o pisaniu. Szczególnie o pisaniu swoim, bo okazuje się, że to wyjątkowo trudne.

 

Dlatego dziękuję Ci bardzo Fishu, bo Ci się chciało poświęcić trochę czasu na wyłożenie mi tego czy owego. Ja to sobie schowam w serduszku i wykorzystam na własny użytek. Podczas pisania, o.

 

 

Już sam fakt, Rybo, że tekst wzbudził w Tobie takie emocje świadczy, że jest coś wart. I przyznam się szczerze, że choć dusza we mnie romantyczna, to bliższe mi Twoje podejście, a przynajmniej tak jak je zrozumiałam, czyli “zacznijmy od siebie”. Z drugiej strony rozumiem też tęsknotę do starych czasów. Dziś koło godz. 18.30 był w Trójce reportaż o kawalerzystach spod Niepołomic – grupie ludzi, która próbuje wskrzesić oficerskiego ducha i żyć jak za Piłsudskiego. Może to kogoś śmieszyć, ale ja rozumiem tę tęsknotę do zasad i granic w czasach, gdy wszystko wolno.

Użytkowniku Hubert_Fryc, użytkowniczka rooms nie wymaga od autorów wiedzy, jak to robią, dopóki robią to dobrze – czyli budują klimat – co wyżej wymieniona bardzo sobie ceni w literaturze. :)

rooms – dziękuję raz jeszcze. Jeżeli swoim tekstem sprawiłem Ci choć połowę tej przyjemności, jaką Ty sprawiłaś mi swoją pochwałą, to czuję się lepszym człowiekiem. Prawie świętym.

Hubercie – nie ma nic gorszego niż debiut w druku bez echa… Nawet jeśli to echo nie spełnia wszelkich oczekiwań o chałwie, rodzynkach i stanikach ciskanych w kierunku autora przez piszczące z zachwytu groupies ;-)  Siła twojego tekstu leży w tym, że mimo, iż wpadł do szufladki “fantastyka” – równie dobrze mogłoby leżeć w jakiejś innej, szerszej. Interesujesz się, dyskutujesz, chciałem wyjaśnić swoją niejednoznaczną ocenę. Skąd u mnie ten filtr, dlaczego tak a nie inaczej streściłem w recenzji “Balladę o Bogdanie Wyklętym”. Daleki jestem od głaskania, sam tego nie oczekuję (pozdrawiam JeRzego i polemikę w sprawie “egzekucji” – zmusił mnie do zasięgnięcia opinii językoznawcy ;-) ), ale daleko nie szukając, po recenzji książkowego debiutu Radka Raka (portalowy ajwenhoł) odniosłem wrażenie, że sprawiłem człowiekowi przykrość – a po prostu starałem się uczciwie przekazać swoje wrażenia po lekturze, w zgodzie ze sobą samym.

 

Rooms ma rację – tekst budzący różnorodne emocje nie jest zły. Druk w NF tekstów czarnej lucki, krajemarty, nawet tekst gwidona – opowiadania, które jednoznacznie mi się spodobały – był w tych kategoriach “prosty”, recenzja krótka i pozytywna. Kolokwialnie rzecz ujmując, podeszły mi od razu, bez wielu zbędnych wątpliwości. Twój tekst tak nie ma, ale nie dlatego, że jest zły – ale dlatego, że mam swój pryzmat, przez który go oglądam. Nasze dzieci już nie mają / nie będą miały kontaktu z tym pokoleniem, które blisko siedemdziesiąt lat temu umierało na froncie lub po lasach. Nas to wciąż dotyka, w jakimś stopniu tylko, rzecz jasna, osobiście – przez dziadków lub rodzinne albumy. Dla mnie bomba, że mogliśmy to skonfrontować prawie osobiście. Uważam, że autorowi, który tak żywo reaguje, jak psu zupa należy się trochę bardziej pogłębiona dyskusja. ;-) I faktycznie, najbliżej mi do światopoglądu owego dziadka z opowiadania, ale w samym tekście po prostu zabrakło mi, jak to ładnie nazwałeś, szansy rehabilitacji Bogdana, a przynajmniej pozostawienia uprawnionej wątpliwości co do rzekomej nierealności jego motywów.

 

No właśnie – a co o “Balladzie o Bogdanie Wyklętym” sądzą inni użyszkodnicy?

 

Rooms, ta tęsknota za zaprzeszłym sznytem, jest zabawna – nie śmieszna, ale zabawna, jak nieszkodliwy, radosny bzik. I patrzę na nią z życzliwością, ale i z pobłażaniem, bo z podobnego myślenia, w jakiejś części, wywodzą się bractwa rycerskie, grupy rekonstrukcyjne, zespoły bawiące się po lasach w ASG… Przede wszystkim dlatego, że nie mieszają do swojej działalności naszej brudnej, codziennej bieżączki. Pasjonaci, a to zawsze budzi mój podziw. Hej, do cholery, sam pamiętam, jak po trzech bryknięciach narowistego ogiera w galopie zlatywałem na padok i wstawałem i wsiadałem i jeszcze raz… Jak instruktorka śmiała się ze mnie, że nie wiadomo, kto ma większą radość – koń, że biegnie, czy ja, że galopujemy i sadzimy przez przeszkody ;-) Aż mi się przypomniało, jak jedna koleżanka na “spadkowe”  piwo (taki zwyczaj – spadasz – stawiasz; ot, przypadek, na gałęzi w lesie została, nie zdążyła się do szyi wierzchowca przytulić) w torebce przytachała pół litra i po pierwszej kolejce zagaiła: “No co tak lajtowo… Dajcie kufle!”. Ot, wypisz wymaluj, ułańska fantazja, w krwi u nas siedzi ;-)

 

A ta dowolność, wydaje mi się, u nas, w Polsce – jest mimo wszystko jeszcze trochę pozorna. Jak tak sobie porównuję z niektórymi społecznościami tzw. zachodniej Europy – my wciąż mamy jednak kulturowo zapięty kaganiec. Może już nie na naszych polskich paszczach, może już luzem dynda na szyi – ale wciąż jest.

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

“Ballada o Bogdanie Wyklętym”, tym bardziej jako debiut, to bardzo udane opowiadanie. Niesztampowe i zostające na dłużej w pamięci.

 

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Nowa Fantastyka