- Opowiadanie: Zethrik - Dzieci Wąsatego Rodu

Dzieci Wąsatego Rodu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzieci Wąsatego Rodu

 

Ulica zdawała się być kompletnie opustoszała. Brakowało niemal wszystkich oznak zwyczajnego dnia, szczególnie zaś dźwięków. Żadnych hałasów, odgłosów wydawanych przez te przeróżne dziwne urządzenia, szumów stanowiących tło codzienności… I, jak uchem i okiem sięgnąć, ani jednego ludzia.

Pan James kroczył ostrożnie środkiem jezdni. Zazwyczaj byłoby to zachowanie wręcz samobójcze – potworne machiny ludziów przerobiłyby go na krwawy placek zanim zdążyłby zareagować. Dziś jednak sprawy miały się inaczej. Machiny wciąż tu były, to prawda; stały jednak cicho i nieruchomo, jak gdyby porzucone w przypływie nagłego kaprysu. A o kaprysach Pan James wiedział bardzo wiele – w końcu koty mają je we krwi.

Trzeba dodać, iż Pan James z całą pewnością nie miał dziś ochoty na jakiekolwiek zmiany. Zaledwie kilka godzin temu, chwilę przed świtem, napatoczył się na Dziką Kulę Kłaków. Stary kocur nigdy nie tracił okazji do wszczęcia bójki, co z najwyższą ochotą uczynił i tym razem. Na swe nieszczęście, to Pan James jako drugi zorientował się, że w wąskiej uliczce przebywa ktoś jeszcze. I chociaż wychodził już zwycięsko z niejednej kociej drapaniny, tym razem nie miał większych szans. Nie miałby ich tak naprawdę praktycznie nikt – Dzika Kula całkowicie zasługiwał na swe imię.

W tej chwili Pan James marzył więc przede wszystkim o zaszyciu się w gnieździe swojego ludzia oraz niesamowicie długiej drzemce poprzedzonej obfitym śniadaniem i przerywanej tylko kolejnymi posiłkami. Bolało go niemal całe ciało. Czarno-białe futro, zazwyczaj schludnie przylizane, było teraz straszliwie poszarpane. Tu i ówdzie widoczne były pod nim krwawe rany. Tyle dobrego, że nie kulał – przynajmniej ta odrobina klasy mu pozostała.

Podstawowym problemem było jednak to, czym stał się świat wokół. Wszechobecna cisza i brak ruchu nie miały w sobie nic ze spokoju. Coś było nie tak, co do tego Pan James nie miał najmniejszych wątpliwości. Nie chodziło nawet o to, że nic podobnego nigdy wcześniej się nie wydarzyło. To raczej ta przytłaczająca atmosfera… Kojarzyła się ona Panu Jamesowi ze śmiercią, ale i czymś jeszcze; jakimś bliżej nieokreślonym, przerażającym czymś. Nienaturalnym czymś.

Nagle zamarł w pół kroku. Mimowolnie zaczął kołysać końcówką ogona. Zapach krwi, i to bardzo intensywny! Kocur powęszył przez chwilę w powietrzu. Tam, wbita w drzewo, wściekle zielona machina! Pan James chciał podbiec w jej stronę, ale po pierwszym gwałtownym ruchu syknął z bólu. O jakimkolwiek bieganiu mógł w najbliższym czasie zapomnieć. Powoli zaczął człapać w kierunku źródła zapachu.

Dopiero z bliska spostrzegł, jak bardzo machina jest zniszczona. Uderzenie musiało być niezwykle silne; drzewo zmiażdżyło całą jej przednią część i zatrzymało się dopiero na przezroczystej tafli, teraz zupełnie popękanej. Pan James nie znał się zbytnio na ludziowych machinach, ale nawet on nie miał wątpliwości – ktokolwiek znajdował się w środku, nie miał żadnych szans na przeżycie. Mimo to…

Pan James znów zaciągnął się bukietem zapachów. Tak, na pewno. Ta krew pachnie inaczej niż poprzednim razem. Kilka miesięcy temu na ulicy miał miejsce poważny wypadek, cała rodzina ludziów zginęła na miejscu. Pan James pamiętał doskonale intensywność tego, co wisiało wówczas w powietrzu. Dziś jednak zapach był inny. Różnica była ulotna, subtelna, lecz jednocześnie uderzająca. Co gorsza, w jakiś sposób łączyła się z tym obecnym wokół, niepokojącym czymś.

Ostrożnie obszedł machinę. Drzwi od strony kierujące ludzia były uchylone; to stamtąd wydobywał się zapach krwi. I nie tylko on – z wnętrza machiny zwisała nieruchoma, ludziowa ręka.

Pan James prychnął i błyskawicznie odskoczył w tył. Przez jego ciało przeszła fala bólu, ale niemal jej nie zauważył. Całą uwagę skupiał obecnie na tej straszliwej Ohydzie, którą stała się kończyna. Mięso pokryte było poczerniałymi wrzodami. Smród, jaki dopiero teraz dotarł do Pana Jamesa, stanowił kwintesencję paskudztwa, które zatruwało atmosferę. To było zło, o tak! Najczystsze, najgorsze zło, przy którym najbardziej paskudna śmierć pachniała niczym świeżutki tuńczyk.

„Ostrożnie, Siewco Śladów!”

Pan James wykonał kolejny gwałtowny ruch, tym razem obracając się w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni. Kilka chwil zajęło mu zlokalizowanie niespodziewanego towarzystwa – siedzącego na gałęzi drzewa po drugiej stronie jezdni jednookiego, burego kocura. Powiedzieć, że wyglądał na starego to mało; zdawał się być wręcz zbyt wiekowy, by wciąż wdrapywać się na drzewa.

„Ktoś ty?” – miauknął Pan James. – „I skąd, do mokrych kąpieli, znasz moje wrodzone imię?”

„Wiem o tobie znacznie więcej, Siewco. Byłem przy twych narodzinach. Widziałem, jak oddzielasz się od swego miotu. Obserwowałem, jak powoli zyskujesz swojego ludzia…”

Pan James zasyczał ze złością:

„Podglądacz!”

Stary kocur zachichotał kocim sposobem (zamiaukotał, jak potocznie mawiają koty).

„Dziwi mnie, że ze wszystkich tematów akurat ten wybrałeś na obecne zmartwienie. Osobliwe wręcz, rzekłbym.”

„Raczej normalne. Wyskakuje taki jak mysz z dziury, nawet się nie przedstawi, tylko od razu się wymądrza.”

Staruch nie zareagował. Wpatrywał się jedynie z góry w Pana Jamesa, od czasu do czasu machnąwszy zwisającym z gałęzi ogonem. Wokół znów zaległa ciężka cisza. Minęła dłuższa chwila, zanim Pan James zdecydował się ją przerwać.

„No dobra, wygrałeś… na razie. Może więc ty wiesz, co to się tutaj wyprawia? Co to za paskudztwo w powietrzu? I gdzie są wszystkie ludzie?”

„Nie ma już ludziów, moje kocię. Odeszli na zawsze. Nie… raczej zmienili się. Oni, świat, wszystko. Pytanie, czy Wąsaty Ród zdoła się do tych wszelkich nowości przystosować.”

„Jak to nie ma ludziów? I… I… Chcesz powiedzieć, że to nie tylko tu tak dziwnie? To na innych ulicach też coś się dzieje?”

Kolejny miaukot. Pan James poczuł rosnącą irytację. Za kogo niby ten kot się uważa? Tutaj dzieją się poważne rzeczy, a on zdaje się nic sobie z tego nie robić.

„Jakże twoje pojmowanie wciąż jest ograniczone, Siewco. Ale niedługo już, niedługo…

Posłuchaj uważnie: świat to nie tylko ta czy inna ulica. Świat jest przeogromny; tak wielki, że żaden z nas nie jest w stanie tego nawet pojąć, a co dopiero doświadczyć na własnym futrze. Ty jednak, Siewco Śladów, będziesz musiał to uczynić. Czas ci ruszyć w drogę! Ludziów może już nie ma, ale Wąsaty Ród pozostał. Jest jednak zbyt słaby, by przetrwać, zbyt rozproszony. Potrzebuje pomocy, Siewco.”

„Więc idź i mu pomóż! Nie rozumiem nawet połowy rzeczy, które tu do mnie miauczysz. I jakoś wcale mi na ich zrozumieniu nie zależy. Wracam do mego ludzia. Jestem śpiący, głodny i obolały; nie mam czasu i ochoty na jakiejś dyrdymały.”

Wyrzuciwszy to z siebie, Pan James odwrócił się i, demonstracyjnie unosząc ogon, ruszył przed siebie. Przez chwilę znów poczuł zapach Ohydy. Zdołał jednak się opanować. Wiedział, że bury kocur wciąż go obserwuje. Spodziewał się, że staruch lada moment okaże sprzeciw, że spróbuje go powstrzymać. Nic podobnego się jednak nie stało.

Gdyby ktoś spojrzał w tamtej chwili na ową scenę ze znacznej wysokości, ujrzałby samotnego kota powoli podążającego wzdłuż opustoszałej, usianej porzuconymi pojazdami ulicy. Był to jednak widok zarezerwowany już jedynie dla ptaków. Żadnej ludziowej machinie nie miało już nigdy być dane przecinać błękitnego nieba. Czas ludziów przeminął bezpowrotnie.

Ziemia czekała na swych nowych władców.

***

 

Mniej więcej w tym samym czasie, niezliczone ulice dalej, młodziutki kociak leżał bez ruchu pod stosem ubrań. Nie była to wymarzona kryjówka, nie miał jednak czasu ni ochoty szukać lepszej. Kiedy wszystko zaczęło się stawać straszne, kierował się przede wszystkim instynktem. Ten zaś rozkazał prosto, acz kategorycznie: „Kryć się gdzie popadnie!”. Więc się ukrył – nurkując pomiędzy pachnącą łąką koszulą a poplamionymi czymś tłustym spodniami.

Nasłuchiwał teraz, starając się zorientować czy to, co było kiedyś jego ludziami, już sobie poszło. Wydawało się mu, że tak – było cicho niczym na mysich łowach – wolał jednak nie ryzykować. Całe szczęście, że zdążył wyćwiczyć się już w nieruchomych czatach; mimo to wiedział, że nie da rady już długo wytrzymać.

Wreszcie narastające zniecierpliwienie przeważyło nad ostrożnością. Powoli, starając się nie być przyczyną żadnego dźwięku, począł wygrzebywać się na światło dzienne. Pokój z legowiskiem ludziów był, zgodnie z przewidywaniami, pusty. Czy jednak dotyczyło to i reszty pomieszczeń w gnieździe, kociak nie mógł stwierdzić. Pozostało mu tylko jedno – ostrożne przeszukanie okolicy. Nie mógł przecież zostać tu przez całe życie. Pomimo strachu robił się coraz bardziej głodny, a wokół nie pachniało nic do jedzenia.

Żałował, że nie zdążył niczego zjeść zanim świat zrobił się taki okropny. Z drugiej jednak strony – to właśnie sygnał podania pokarmu był ostatnią normalną rzeczą, jaką zapamiętał. Moment, w którym senna codzienność zamieniła się w koszmar. Jego ludziowie wstali równo z pierwszymi promykami światła. Kociak, pogrążony w słodkim śnie, ledwie to zauważył. Stał się tylko troszkę bardziej czujny wiedząc, że lada moment zatopi zęby w przepysznym śniadanku. Przez mgiełkę snu słyszał, jak ona-ludź nawołuje swojego partnera – wpierw normalnym tonem, potem coraz głośniej i bardziej stanowczo. Nie przykładał do tego większej wagi, pogrążony w wyimaginowanej pogoni za jakimś porwanym przez wiatr liściem. W końcu usłyszał piękne „Filuś, jedzenie!” i już miał zerwać się na cztery łapy, kiedy strach skoczył mu na grzbiet. I pozostawał tam aż do tej pory.

 

Filuś wysunął głowę przez uchylone drzwi. Pusto i spokojnie. Dobrze, może jednak uda się mu jakoś wyjść z tego wszystkiego z całymi kostkami. Powolutku, z najwyższą ostrożnością, począł przechodzić przez kolejne pomieszczenia w gnieździe. Jego celem było to, w którym kilka razy dziennie dostawał od ludziów jedzenie.

Był już blisko, kiedy lodowata łapa strachu znów mocniej zacisnęła się mu na karku. Krew! Czuł ją wyraźnie, ten charakterystyczny zapach teraz z domieszką czegoś, co sprawiało, że zrobiło się mu niedobrze. Przystanął. Wejść czy nie wejść? Nikogo żywego tam nie było, co do tego nie miał wątpliwości. Mimo to…

Co, jeżeli ona-ludź mimo wszystko wciąż tam jest? Teraz jednak już martwa i cuchnąca, nigdy więcej nie mająca wołać go do jedzenia. Dzisiaj był jej ostatni raz; zawołanie zakończone przeraźliwym wrzaskiem atakowanego stworzenia. Wrzaskiem, w którym brzmiały ból, przerażenie, zaskoczenie… I nadciągająca śmierć. Kiedy zaczął cichnąć, Filuś dosłyszał coś jeszcze – warczące pomruki, mlaskanie, odgłosy rozrywanego zębami mięsa. Wtedy leżał już w swej niepewnej kryjówce. Tam też dotarł do niego smród Ohydy. To właśnie oddalający odór się podpowiedział mu później, że chyba został w gnieździe sam. Wcześniej jednak to, w co zamienił się on-ludź, weszło do pokoju z legowiskiem. Filuś prawie go nie widział, za to czuł go zbyt wyraźnie – zarówno węchem jak i instynktem. Wtedy ostatecznie i z najwyższą pewnością zrozumiał, że najgorsze koszmary wyszły ze snów i przejęły we władanie wszystko naokoło.

W tej chwili gnębiła go jeszcze jedna rzecz: co z oną-ludź? W jakiś podświadomy sposób Filuś był pewien, że podzieliła los onego-ludzia… Czy jednak tak jak i on opuściła już gniazdo? Sam brak cuchnącej Ohydy o niczym jeszcze nie musiał świadczyć. Może ona go nie wydzielała. Może jej zapachem była właśnie ta domieszka w zapachu krwi. Może… Może właśnie pakuje się w jej pułapkę.

W końcu narastający głód przeważył. Filuś, ku swemu własnemu zaskoczeniu, zaczął się podkradać do na wpół otwartych drzwi, jeszcze ciszej niż dotychczas. Zapach krwi z każdym krokiem stawał się coraz bardziej intensywny. Wreszcie kociak dotarł do celu. Przystanął na moment, zebrał siły i zmusił się, aby zajrzeć do wnętrza pomieszczenia.

Od razu, niemalże nieświadomie, skierował wzrok w kierunku tego miejsca, w którym powinna znajdować się krew. I faktycznie – była tam, wielka kałuża na podłodze w asyście rozbryzgów wszędzie wokół. Lecz zarazem była ona i tylko ona. Żadnych ludziów, mniej czy bardziej pokrytych Ohydą. Pospieszne przeczesanie pomieszczenia utwierdziło Filusia, że zagrożenie, nawet jeśli nie minęło, to oddaliło się na bezpieczną odległość. Skoro zaś sprawy miały się tak a nie inaczej, można było choć na chwilę zapomnieć o wszystkim, co nie dotyczyło najbardziej naglącej kwestii.

Okrążywszy szerokim łukiem rozlaną ludziową krew, Filuś wreszcie mógł zatopić się w misce pełnej cudownego pokarmu.

 

***

 

 

Gniazdo ludzia Pana Jamesa znajdowało się nieopodal wielkiego szarego budynku, z którego nieustannie wydobywały się kłęby dymu. Był to jeden z głównych powodów dla których Pan James tak chętnie wyruszał na dłuższe włóczęgi, niejednokrotnie trwające nawet kilka dni. Wprawdzie lubił swojego ludzia, w specyficzny koci sposób, szybko jednak irytował się jego nieustannym głaskaniem i innymi „pieszczotami”. Znosił je cierpliwie, i owszem, lecz na litość! – gdy miał na nie ochotę, to łasił się samemu, nie trzeba było robić tego całymi dniami.

Obecność ludzia miała i swoje zalety – wystarczy wspomnieć jedzenie na miauknięcie czy gwarancję bezpiecznego snu – stąd chętne, regularne powroty Pana Jamesa do jego gniazda. Niezależność i wolność swoją drogą, ale żyć jakoś trzeba. Zwłaszcza, iż wciąż nie zapomniał co to znaczy ludzia nie mieć. Choć starał się o tych mrocznych, dawnych czasach nie myśleć, nader często powracały one poprzez jakieś, zdawałoby się niewinne, skojarzenie.

Dzisiaj widok gniazda ucieszyłby go szczególnie, zważywszy na wciąż świeże efekty nocnej bójki. Nie mógł jednak wyzbyć się coraz bardziej narastającego uczucia niepokoju. Z pewnością przyczyniło się do tego gadanie starego kocura, lecz i widok opustoszałej okolicy robił swoje.

Pan James co i rusz powtarzał sobie, że to z pewnością jeszcze jedno z tych ludziowych dziwactw, że tak naprawdę nic wielkiego się nie stało i już niedługo wszystko wróci do normy. Mimo to wystarczało choć pobieżne wspomnienie Ohydy, by wszelkie racjonalne wytłumaczenia ulatniały się niczym mleko ze spodka spragnionego wąsacza.

Kiedy jednak stanął w końcu przed samym wejściem do gniazda, obawy poczęły stawać się niejasne i mało istotne. Liczyło się co innego – fakt, iż oto nadchodziły upragnione godziny snu i lizania ran. Niepokoje mogły poczekać na swoją kolej. Król powrócił na swe włości i nic nie miało prawa przyćmić tego doniosłego wydarzenia!

Otrząsnąwszy się po raz ostatni z wątpliwości, Pan James dał nura przez specjalnie dla niego wykonane drzwiczki. Sekundę później był już w doskonale znanym otoczeniu. Nie było tutaj miejsca na Dzikie Kule Kłaków, Ohydy czy inne złowrogie rzeczy. Był u siebie, tamte rzeczy pozostały na zewnątrz. Do środka gniazda absolutnie żadne niebezpieczeństwa wstępu nie miały (no, może poza zbiornikami z wodą, ale który rozsądny kot by się do nich zbliżał). Nie bacząc na nic, Pan James pędem ruszył na poszukiwanie ludzia, obwieszczające przy tym swój powrót donośnymi wrzaskami.

Wiele nieprzespanych dni i nocy zeszło mu później na rozważaniach, czy to właśnie owo idiotyczne zignorowanie wszechobecnych ostrzeżeń przypieczętowało jego los. Przecież gdyby sprawdził wówczas gniazdo po cichu i ostrożnie, nie musiałby podejmować się tej całej chorej misji. Pozostałby kolejnym zwyczajnym dzieckiem Wąsatego Rodu. Jego życie wisiałoby na włosku zdecydowanie rzadziej. I tak dalej, i tak dalej, a może…

Może faktycznie nie dało się tego wszystkiego uniknąć?

I to nie skrajna głupota, a banalne przeznaczenie sprawiło, że nos Pan Jamesa nie ostrzegł go w porę, iż oto pakuje się prosto na będącego Ohydą anty-ludzia.

Spenetrował właśnie salon i był w drodze do kuchni, kiedy kątem oka przyuważył, że drzwi do małej spiżarki nie są do końca domknięte.

„Aha! To tam mi się kryjesz, niecniku jeden!” – zdążył tylko pomyśleć Pan James, zanim wśliznął się rozpędzony do środka. Dopiero tam smród Ohydy był już niemożliwy do przeoczenia. Było jednak zbyt późno. Czyjaś ręka bezlitośnie przygwoździła kocura do ziemi. Pan James usiłował się wyszarpnąć – na próżno. Kilka sekund później dłoń zacisnęła się na jego grzbiecie i uniosła go w powietrze.

Pan James ujrzał twarz swojego ludzia, teraz martwą i owrzodziałą. Z prawego policzka zwisał oderwany wielki płat skóry. Spod przegniłych warg dostrzegalne były zaskakująco dobrze zachowane zęby. Niegdyś lubiane oblicze przekształciło się w Ohydę, wielokroć gorszą od ręki zwisającej z rozbitej daleko stąd machiny. Pan James zamiauczał przeraźliwie i ciął pazurami na oślep. Poczuł, że trafił, jednak anty-ludź zdawał się nawet tego nie zauważyć. Otworzył tylko szerzej śmierdzące usta, jakby zamierzał wgryźć się w jakąś sporą kanapkę. Kocur nie miał wątpliwości, kto znajdował się w tej chwili na jej miejscu.

Począł się desperacko miotać i uderzać łapami w co popadnie. Na próżno; stwór trzymał go zbyt mocno i pewnie. W chwili, gdy szczęki miały już-już zacisnąć się na jego karku, Pan James szarpnął się gwałtownie. To go ocaliło – zamiast zabić go na miejscu, ostre zębiska wgryzły się tylko w jego lewy bark. Kot poczuł przeszywający ból, nieporównywalny z żadnym innym, jakiego doznał do tej pory. Niemalże w tej samej chwili jakiś niewyraźny kształt spadł na głowę anty-ludzia. Pan James, czując że nacisk szczęk odrobinę zelżał, szarpnął się ostatkiem sił. Chwila całkowitej swobody, a następnie twardy kontakt z podłogą, tyleż niespodziewany, co oszałamiający. Zanim zdążył pozbierać myśli i zapanować nad promieniującym z rany bólem, dobiegło go z góry znajome miauknięcie:

„Uciekaj, Siewco! Ratuj się!”

Panu Jamesowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Kuśtykając tak szybko, jak tylko pozwalały mu stare i świeże źródła bólu, wydostał się ze spiżarki i ruszył w kierunku drzwi wyjściowych z gniazda. Był już w połowie przedpokoju, kiedy dołączył do niego zasapany, ale cały, jednooki staruch.

„Prędko, moje kocię. Ohydy może i nie mają najlotniejszych umysłów, ale ta tutaj może już deptać nam po opuszkach.”

Wspólnie dotarli na ulicę, przecięli ją i wczołgali się w pierwszy gęstszy krzak, jaki zauważyli. Pan James najchętniej uciekłby jak najdalej od gniazda i anty-ludzia, jednakże samo dotarcie tutaj wyczerpało jego i tak już poważnie nadwątlone siły. Padł wyczerpany na ziemię. Czuł, jakby wraz z zębami stwora wdarło się mu do ciała coś jeszcze; teraz zaś rozchodziło się powoli po organizmie. Było to dziwaczne uczucie, zarazem przerażające i cudowne. Gdyby skupić się tylko na nim, można by zapomnieć nawet o wszechogarniającym bólu i spać, spać, spać…

Wkrótce też pogrążył się we śnie cichym i głębokim. Stary kocur czuwał nad nim przez cały czas. Przyglądał się zatroskany ugryzieniu. Wiedział, że Wąsaty Ród nie może zarazić się Ohydą; nie w ten sposób, w jaki dopadała ona ludziów. Mogła ona jednak zabijać dzieci Rodu, albo też… Kocur nie wiedział, jakie mogą być konsekwencje drugiej ewentualności. Że też Siewca Śladów musiał być tak nieostrożny. Sam zresztą też nie pozostawał bez winy – nieroztropnie pozwolił w końcu Siewcy na samotne penetrowanie okolicy. Obaj popełnili karygodne błędy. I teraz płacić za nie będzie musiał cały Wąsaty Ród…

***

 

Kilka miesięcy po tych wydarzeniach, dwa grube kocury ospale badały wielki ludziowy budynek. Nadciągała zima, tutaj zaś zdawało się mieć spore szanse na zdobycie jakichś konkretnych zapasów. Niemalże zerowe ryzyko natknięcia się na Ohydy tylko polepszało sprawę. Kocurom towarzyszył młody kociak, zdecydowanie żwawiej niż one zaglądający we wszelkie możliwe kąty.

„Hej, chyba coś tutaj mam. Patrzcie, patrzcie! To chyba jakaś sucha karma czy coś w tym guście.”

„Zostaw to, młody. Pewno mało i niedobre. Pamiętaj: ilość i jakość, jedno i drugie” – machnął łapą jeden z kocurów.

„Właśnie, słuchaj Boba, dobrze prawi” – dodał drugi. – „Nie możemy sobie pozwalać na rozmienianie się na drobne.”

Kociak tylko westchnął i pobiegł szukać dalej. Wędrował z tymi cudakami już od jakiegoś czasu, ale wciąż nie umiał przyzwyczaić się do ich kompletnego i niczym niezmąconego luzu. Byli nim przesiąknięci zdecydowanie zbyt głęboko – nawet biorąc poprawkę na to, że należeli do szlachetnego Wąsatego Rodu. Same kocury twierdziły, że nauczyły się tego od swego ludzia.

On też nadał im dumnie (w ich mniemaniu) brzmiące imiona: Bob i Marley. Zżyli się już z nimi do tego stopnia, że, o zgrozo!, zapomnieli nawet brzmienia swych wrodzonych imion.

„Hej, Fil” – zamiauczał po chwili milczenia Marley. – „Powiedz no, o czym tam tak zawzięcie dyskutowałeś z tą czarującą kocicą, co to żeśmy ją rano spotkali?”

„Miauczałem ci setki razy – nie jestem Fil, tylko Filuś. Filemon ewentualnie, jeśli już musisz mi imię przekręcać.”

„Oj tam, oj tam. Nie o to przecież pytam. Wyglądało jakby miauczała ci jakieś interesujące nowiny.”

„Bo i były. Ponoć jakiś kot zbiera dzieci Wąsatego Rodu. Gromadzi je, znaczy się.”

„Razem do kupy, mam rozumieć?” – wtrącił się do rozmowy Bob, grzebiąc w stercie kartonów. – „Żeby się nikt nie musiał pałętać samemu?”

„Dokładnie tak. Mówi się, że Wąsaty Ród nie da rady przetrwać między Ohydami, jeśli dalej będzie tak rozbity po całym świecie.”

„A tam – nie da” – prychnął Marley. – „Popatrz na nas: doskonale dajemy sobie radę sami. Nie potrzeba nam miauczącego stada naokoło. To tylko kłopoty i utrapienia. Chcesz się na ten przykład gdzieś rozwlec, upatrzysz sobie miejsce, ale zanim tam dojdziesz, to już jakiś drapichrust będzie szybszy. Pośpiech! Tylko szybko i szybciej, a gdzie w tłumie czas na spokój i zadumę? Nie ma bata młody, ja się na coś takiego nie piszę.”

„Racja, Marley, święta racja. Czy jest nam źle teraz? Nie ma, ot co.”

„Teraz tak gadacie, a jakbyście spotkali sami tego Siewcę, to na pewno by was przekonał” – odparł Filuś.

„Spotkali kogo?”

„Siewcę Śladów. Tego kota, o którym cały czas mówię.”

„Dziwne imię” – zadumał się Bob. – „Wrodzone chyba, bo nie sądzę, żeby jakiś ludź wspiął się na wyżyny inwencji i wymyślił coś podobnego.”

„A bo to ważne?” – odmiauknął Marley. – „Jak dla mnie, może się zwać nawet Łapiszczur Obszczymurski. Nie wierzę, że to miauczę, ale ruszcie się lepiej zamiast tak gadać, bom głodny już coraz bardziej.”

Cała trójka zgodnie wróciła do przerwanych poszukiwań. Żaden z trójki kotów nie przypuszczał nawet, że już wkrótce sami staną naprzeciw tajemniczego Siewcy Śladów i będą musieli podjąć decyzje, które zaważą na całym ich przyszłym kocim żywocie. To wszystko należało jednak do przyszłości. I innej historii.

***

 

Pokryty Ohydą kocur stał na skraju dachu olbrzymiego ludziowego budynku. Rozciągało się przed nim opustoszałe miasto. I cała ziemia. Napawał się tym widokiem. Tyle przestrzeni. Tyle możliwości. Świat został już niemal całkowicie oczyszczony z ludziów. Teraz pozostawało tylko zająć się jeszcze jednym, ostatecznym problemem.

„Czuję cię, Siewco Śladów. Jesteś hen, daleko stąd, ale nie jesteś w stanie się skryć przede mną. Dlaczego tak się opierasz temu, kim się stałeś? Czemuż wolisz pomagać tym słabeuszom, zamiast dołączyć do nas, twych prawdziwych braci? Jesteś krnąbrny Siewco, ale niedługo już, niedługo…”

Ciemne, burzowe chmury powoli zasnuwały całe niebo.

Koniec

Komentarze

Jeśli miałbym być szczery, twoja notka odautorska popsuła mi około dwudziestu procent przyjemności z czytania. Spoilery są złe.

A tak na poważnie, stwierdzam - z niejakim zdumieniem - że to naprawdę solidny tekst. Możnaby się niby przyczepić, że jest trochę przegadany, jak na tak krótką formę literacką, ale byłoby to czepianie sztuka dla sztuki.

Zrobiłeś, autorze, coś bardzo fajnego. Wziąłeś przerabiane już wielokrotnie motywy - koniec świata, przeznaczenie, wybraniec - i dodałeś do nich coś swojego. Przez to pozornie zwykła opowiastka o apokalipsie, stała się tworem nader niezwykłym. Nie wiem, czy ktoś już coś takiego napisał wcześniej, ale i tak kupuję twoją wizję.

Za pomysł zatem plus. Tak samo za wykonanie. Jakoś tak strasznie dużo dobrych tekstów zaczęło pojawiać się na moim dyżurze. No ale nic to, ode mnie piątka.

Notka usunięta, dla dobra kolejnych czytelników.  Nie przypuszczałem, że niesie za sobą aż taką dawkę spoilerów, zazwyczaj samemu unikam ich jak ognia.

sugeruję Ci, żebyś przejrzał tekst pod kątem podziału na linijki: momentami zbędne entery rozbijają zdania na dwie części, dając dwie krótkie linie zamiast jednej normalnej.

 

tekst przeczytałam po zachęcającym komentarzu Vyzarta. cieszę się, że usunąłeś notkę, bo dzięki temu nic nie odebrało mi przyjemności z jego poznania ;) jest dobry, zdecydowanie się z tym zgodzę. podoba mi się nie tylko ze względu na koty, bo tu wszyscy kochają koty, ale także z powodu języka, jakim operujesz.

niestety - w odbiorze całości przeszkadza trochę końcówka. nie mam tu na myśli ostatniej-ostatniej sceny roztaczanej z dachu, ale wcześniejszą rozmowę trzech kotów; to siada. jest słabsze od wcześniejszych scen. i gorzej napisane, i jakieś takie... po łebkach, trochę wymuszone.

ale wiesz - dobrym autorom poprzeczkę stawia się wysoko. coś za coś. :)

 

gratuluję bardzo dobrego opowiadania.

Krecha jak stąd do tamtąd za niepolski zapis dialogów.

@ Mauea: Dzięki za sugestie. Linijkami też się już zająłem.

@ AdamKB: Tego rodzaju zapis zastosowałem z pełną premedytacją. Może było to ryzykowne posunięcie, ale zwyczajnie zapisywane dialogi po prostu do kocich rozmów mi nie pasowały. Stąd użycie zapisu stosowanego powszechnie do wyrażania myśli bohaterów.

Adamie, muszę się zgodzić z argumentem Zethrika. ja także wolę taki sposób zapisu kociej, bezsłownej w pewnym sensie rozmowy :)

I stąd pewnego rodzaju moja dezorientacja jako czytelnika. Na próbę "przemodelowałem" fragment z rozmowami kotów i nie wiem, co i dlaczego Tobie nie pasowało --- no, ale masz jako Autor prawo stosować nietypowy zapis.

Bez dalszego ciągu, który zadecyduje o wartości opowiadania i pomysłu, nie wypowiadam się na temat rzeczonych.

Witam. Dotarłam do tekstu kiedy jeszcze miał adnotację odautorską na początku, więc również nie miałam żadnej niespodzianki.

Doceniam inwencję i całkiem ciekawe podejście do tematu, ale zamieszczonego fragmentu nie ocenię - jak Adam słusznie zauważył, trudno powiedzieć, czy wkorzystałeś potencjał swojej idei. Muszę jednak przyznać, że na dłuższą metę troszkę mnie Twój sposób pisania umęczył. Nawet nie potrafię określić, jaki element Twojego stylu wydaje mi się trochę ciężki, po prostu tak go odbieram. Ale każdemu w końcu podoba się co innego.

 

Łapanka:

 

„Brakowało niemal wszystkich oznak zwyczajnego dnia, przede wszystkim zaś dźwięków. Żadnych hałasów, odgłosów wydawanych przez te wszystkie dziwne urządzenia, szumów stanowiących tło codzienności... I, jak uchem
i okiem sięgnąć, ani jednego ludzia.”

Za dużo powtórzeń.

 

„Machiny wciąż wciąż tu były, to prawda; wszystkie co do jednej stały jednak cicho i nieruchomo, jak gdyby porzucone w przypływie nagłego kaprysu.”

Wciąż-wciąż, a poza tym znowu wszystko.

 

„W tej chwili Pan James marzył więc przede wszystkim o...”

 

„Różnica była ulotna, subtelna, ale i jednocześnie uderzająca.” - Albo „i uderzająca”, albo „jednocześnie uderzająca”, ale nie oba razem.

 

„Drzwi od strony ludzia były uchylone; to stamtąd wydobywał się zapach posoki.”

Od strony którego ludzia? Na dobrą sprawę niemal zawsze ludź siedzi przy drzwiach. Może: kierującego ludzia? Poza tym, nawet, jeśli to jest opowiadanie z punktu widzenia kota, „posoka” pozostaje określeniem tylko i wyłącznie krwi zwierzęcej, nie ludzkiej.

 

„Przez ciało przeszła fala bólu, ale niemal jej nie zauważył.”

Choć nie jestem zwolennikiem zaimków, tutaj brakuje mi dookreślenia, że przez „jego ciało” przeszła fala bólu.

 

„...tym razem obracając się w miejscu o 180 stopni.” - W tekście literackim ładniej jest zapisywać liczby słownie.

 

„...tak wielki, że żaden z nas nie jest w stanie tego nawet pojąć, a co dopiero dopiero doświadczyć na własnym futrze.”

 

"Żadnej ludziowej machinie nie miał już nigdy być dane przecinać błękitnego nieba.” - Lietrówka: miało. Poza tym pewności nie mam, ale chyba powinno być przecinać kogo? co? błękitne niebo, czyli biernik zamiast narzędnika. A jeśli nieba, to „przecinanie”.

Skomplikowany przypadek...

 

Wciąż jeszcze widzę przynajmniej jedno dziwne wycięcie w tekście (w sensie: kontynuacja zdania przeniesiona nie wiedzieć czemu do nowego wiersza).

 

„Z drugiej jednak strony – to właśnie sygnał podania pokarmu był ostatnią normalną rzeczą, jaką zapamiętał. Wszystko było wówczas tak codzienne, że bardziej już być nie mogło.”

 

„To właśnie oddalający odór podpowiedział mu później, że chyba został w gnieździe samemu.” - Oddalający się odór, i został sam, nie samemu.

 

„Okrążywszy szerokim łukiem rozlaną ludziową posokę...” - j.w.

 

Znosił je cierpliwie, i owszem, lecz na litość! - gdy miał na nie ochotę, to łasił się samemu, nie trzeba było robić to całymi dniami.” - > Robić tego.

 

„Nie bacząc na nic, Pan James pędem ruszył w poszukiwanie ludzia, roztaczając przy tym obwieszczające swój powrót donośne wrzaski.” - Albo na poszukiwanie, albo ewentualnie w poszukiwaniu ludzia. Poza tym czy wrzask można roztaczać?

 

„Wiele nieprzespanych dni i nocy zeszło mu później na rozważaniach, czy to właśnie owe idiotyczne zignorowanie wszechobecnych ostrzeżeń przypieczętowało jego los.” - Chyba owo zignorowanie, nie owe.

 

„I to nie skrajna głupota, a banalne przeznaczenie sprawiły, że...” - Przeznaczenie sprawiło. Poza tym to ciekawa kolokacja, „banalne przeznaczenie”. ; )

 

Niemalże w tej samej jakiś niewyraźny kształt spadł na głowę anty-ludzia.” - W tej samej czym?

 

„Chwila całkowitej swobody, a następnie twardy kontakt z podłogą, był tyleż niespodziewany, co oszałamiający.” - Myślę, że trzeba tutaj skreślić „był”.

 

„Ohydy może i nie mają najlotniejszych umysłów, ale ta tutaj nie została wiele za nami.” - Wiele za nami?

 

„Czuł, jakby wraz z zębami stwora wdarło się my do ciała coś jeszcze.” - Literówka: mu.

 

Samemu zresztą też nie pozostawał bez winy...” - SAM nie pozostawał bez winy, raczej.

 

„Kocurom towarzyszył młody kociak, zdecydowanie żwawiej zaglądający we wszelkie możliwe kąty.” - Żwawiej niż...?

 

„Popatrz na nas: doskonale dajemy sobie radę samemu.” - Doskonale dajemy sobie radę SAMI. Widzę, że masz jakąś wrodzoną skłonność do wstawiania słowa „samemu” gdzie tylko się da...

 

„Chcesz się na ten przykład gdzieś rozwlec”... - Rozwlec?

 

 Tyle. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Bardzo fajne, chociaż ma sens tylko jako wstęp do większej całości, a nie jako opowiadanie samo w sobie. Stawiam 5/6 i mam nadzieję, że wrzucisz kiedyś dalszy ciąg.


Takie tam moje uwagi:

po zaledwie pierwszym gwałtowniejszym ruchu - może ładniej by było: po pierwszym gwałtownym ruchu
na tej przezroczystej tafli - bez tej?
Wiem o tobie znacznie więcej niż tylko to - bez niż tylko to
Kiedy wszystko zaczęło się stawać straszne, kierował się przede wszystkim instynktem - o jedno się za dużo
Czy jednak tyczyło się to - a może: Czy jednak dotyczyło to?

Smutna kobieta z ogórkiem.

@ joseheim, @ Virginia: Poprawiłem wyłapane przez Was babole. Konstruktywna krytyka zawsze cieszy.

Opowiadanie, co było zaznaczone w usuniętej notce, miało pierwotnie być zamkniętą całością. Dopiero w trakcie pisania okazało się fragmentem większej całości, którą - mam nadzieję - w odpowiednim czasie dopiszę.

I szczególne dzięki za zwrócenie mi uwagi na to nieszczęsne "samemu". Nie  zauważałem tego wcześniej, teraz będę już czujniejszy.

Podoba mi się starane budowanie napięcia i dawkowanie informacji o świecie i bohaterze. Dobry tekst. Aż szkoda, że zginie tutaj, przysypany dziesiątkami innych...

błędy są (większość wskazałą niezawodna joseheim), ale i tak czytało się dobrze. aż dziw, że z wyświechtanego motywu z-apocalypse można wykresać coś nowego. jak widać - można.

8/10

Ależ to jest doskonałe!

Nowa Fantastyka