- Opowiadanie: Altair Black - Latająca Polska

Latająca Polska

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Latająca Polska

Latająca Polska

 

 

Coś w przeszłości musiało pójść nie tak i nikt tego nie zauważył. To jedyne wytłumaczenie, dlaczego pod moimi oknami wciąż przejeżdżały samochody z polskimi rejestracjami, chociaż mieszkałem w Niemczech.

Polacy się wyprowadzali. Masowo. Jeden po drugim. A najlepsze w tej farsie było to, że sponsorowała ich Unia.

Westchnąłem, spoglądając na siebie w lustrze. Już prawie się zregenerowałem. Strzępy skóry zwisały mi jeszcze z dolnej części brzucha, ale wszystkie organy z powrotem działały.

Zza okna dobiegło mnie jakieś polskie przekleństwo i parę słów wypowiedzianych wybitnie niezadowolonym tonem.

Co mnie podkusiło, żeby zatrzymać się na jakimś zadupiu tuż obok granicy z Polską?! Och, tak, to prawdopodobnie nie cierpiąca zwłoki konieczność.

Kończyły mi się pieniądze i nie stać mnie było na nic lepszego. No, i przede wszystkim: kiedy tu trafiłem, w krwawym strzępie mięsa, jakim się stałem, ciężko było rozpoznać człowieka. Pobudka nie wypadła zbyt miło – nad sobą zobaczyłem popękaną farbę, wokół siebie miałem pościel o niepokojącym zapachu, a pod sobą wyczułem sprężyny. Każdą zbyt dokładnie. Kiedy obróciłem głowę, ujrzałem resztę pokoju, z dywanem nieokreślonego koloru, poobijaną szafą, starym oknem w drewnianych ramach i zaawansowanym przeciągiem. Na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej. Napis pod nią głosił, że jest Radosna, ale w obecnym stanie wilgoci wyszła raczej Żałosna.

Tak więc, westchnąwszy głęboko a boleściwie, zamknąłem oczy i zasnąłem. Kiedy ponownie się obudziłem, pod moim oknem widziałem już kawalkadę polskich samochodów.

Wyprowadzali się. Może nie wszyscy na raz, ale całkiem sporo. Z całkiem sporą ilością maneli i upierdliwą skłonnością do wybierania akurat mojego hotelu na swój przystanek w drodze do jakiejś Ziemi Obiecanej.

Przeciągnąłem dłonią po twarzy starym nawykiem, sprawdzając, czy na przykład nie odpadnie mi nos. Ponieważ nic się nie stało, wciągnąłem bojówki i koszulę z długim rękawem, naciągnąłem na głowę czapkę i, nie kłopocząc się zawiązywaniem butów, poszedłem szukać hotelowej restauracji. Zamiast niej znalazłem połączenie stołówki, pubu i kawiarni, w której siedziała wysoka, wymięta nieco blondynka z dwójką hałaśliwych dzieci, jakiś facet i naburmuszone stworzenie bliżej nieokreślonej płci, czujnie obserwowane zza lady przez starszą kobietę.

Podszedłem do niej, chcąc dowiedzieć się, czy jest tu cokolwiek lekkostrawnego – mój nowo odrośnięty żołądek mógłby ponownie umrzeć, gdybym zaserwował mu coś cięższego niż miska ryżu. Którą to miskę dostałem. Z sosem dziwnego koloru i paroma kawałkami mięsa, lepiej nie wiedzieć, z czego. Żarcie mało niemieckie, ale przynajmniej nie groziło mi padnięcie nagle trupem, prosto pod nogi dwojga polskich dzieciaków, które gapiły się na mnie z szeroko otwartymi ustami.

Kobiecie za ladą chyba ulżyło, kiedy odezwałem się po niemiecku. Mój wygląd zdawał się nie robić na niej wrażenia. Wydawało mi się, że po starciu z wrzeszczącymi latoroślami tamtej blondyny nic już nie mogło zrobić na niej wrażenia.

Usiadłem możliwie daleko od jakichkolwiek ludzi, wciąż czując na sobie jednookie spojrzenie dziwnego stworzenia. Jedząc, modliłem się, żeby jego właściciel – czy też właścicielka, cholera to wie – nie postanowił się przysiąść.

Blondyna powiedziała coś do swych jakże uroczych pociech, ale te tylko pokręciły głowami. Rzuciła coś ostrzej i obaj chłopcy powrócili do jedzenia, wciąż się na mnie gapiąc. Mieli do tego pełne prawo – nie co dzień w końcu widuje się żywego trupa.

Żeby nie było niejasności – nie byłem zombie. W tej chwili nawet biło mi serce. A jednak nie uniknąłem napiętnowania śmiercią – pod moją skórą dokładnie odbił się wzór wnętrzności, tworząc coś w rodzaju żywego tatuażu pokrywającego całe ciało, razem z głową, oczami i wnętrzem ust, który zaczynał poruszać się, kiedy potrzebowałem regeneracji. Prawdopodobnie dzieciaki blondyny nie widziały jeszcze czegoś takiego.

Kiedy wstawałem od stołu i odnosiłem talerz, wciąż się gapiły. Robiło to także jednookie stworzenie, choć nie tak nachalnie. Podniosło się zaraz za mną i niemal siedziało mi na plecach, gdy szedłem do pokoju. Miałem nadzieję, że odczepi się, jak otworzę drzwi, ale wyraźnie się przeliczyłem.

– Czy mogę z tobą pohhhozmawiać? – zapytało z wyraźnym francuskim akcentem.

– Nie.

I zamknąłem drzwi, zrzucając czapkę. Zapukało. Zignorowałem. Zapukało znowu. Uchyliłem drzwi, żądny mordu.

– Czego?!

– Pohhhozmawiać – powtórzyło spokojnie, spoglądając na mnie tym okiem, którego nie zakrywała jasna przepaska. – Chcę z tobą pohhhozmawiać.

– Rozmawiasz – zauważyłem. – Czego?

– Tu może mnie ktoś usłyszeć – oznajmiło. Wyglądało na dziewczynkę, jakieś osiemnaście-dziewiętnaście lat, nie więcej. Bardzo płaską dziewczynkę, nawiasem mówiąc.

Wpuściłem ją do środka.

– Masz trzy minuty – powiedziałem łaskawie.

– Phhhawdopodobnie nie zdążę powiedzieć wszystkiego w trzy minuty – zmartwiła się, wyciągając pistolet.

Wcale nie miałem ochoty znowu się regenerować. Podziurawione płuca zawsze okropnie bolą, a gdyby trafiła w serce, cały proces regeneracji przedłużyłby się o powolną agonię albo bezsensowną walkę o życie, którą wolałbym spędzić nieprzytomny. Przekonany jej argumentem, wciąż celującym w sam środek mojej piersi, cofnąłem się w głąb pokoju.

– Gadaj – mruknąłem, siadając na łóżku. Uśmiechnęła się, opuszczając broń, wciąż jednak trzymała palec na spuście.

– Mam na imię Pretty – powiedziała spokojnie. Jej drażniący francuski akcent nagle się ulotnił. – I potrzebuję twojej pomocy.

– Świetnie – burknąłem, ale mnie zignorowała.

– Mogę ci dużo zapłacić.

– Myślę, że mogę rozważyć tę propozycję – zdecydowałem.

Posłała mi bardzo złośliwy uśmiech.

– Musisz jedynie odnaleźć i przyprowadzić pewną osobę.

Do widzenia, pieniądze.

– Nie jestem detektywem.

– Nie potrzebuję detektywa – prychnęła pogardliwie, odrzucając włosy na plecy. Były niemal białe, ale kiedy wykonała ruch, zalśniły złotem. Przyjrzałem się im dokładniej. – Wiem, kim jesteś. Musisz dla mnie umrzeć.

Wykonałem ruch odpowiadający uniesieniu brwi – bez tychże, jako że włosy w ogóle mi nie rosły. Raczej nie byłem znaną osobą i zastanawiałem się, skąd o mnie wie. Owszem, wzbudzałem zainteresowanie, ale tylko wyglądem, który ludzie brali zazwyczaj za oryginalny tatuaż i nie podejrzewali nawet, że jestem chodzącym trupem. Jedynie w pewnych kręgach moje zdolności i wiecznie paląca potrzeba gotówki były znane i chętnie wykorzystywane – zawsze warto mieć przy sobie trochę mięsa armatniego.

– Umieranie na zawołanie nie jest tanie.

Zaśmiała się dźwięcznie, zasłaniając usta delikatną dłonią. W drugiej jakże delikatnej dłoni wciąż trzymała pistolet.

– Oczywiście, że nie. Osoba, którą chcę odzyskać, jest w Polsce. Zawiozę cię tam, a ty wejdziesz do pewnej biblioteki i ją odnajdziesz.

– Polska? Nie, dziękuję. Moja potrzeba pieniędzy nie jest aż tak wielka.

Prawdopodobnie byłem uprzedzony. Ale naprawdę nie miałem ochoty na wycieczkę do ojczyzny moich hotelowych sąsiadów. Kiedyś nawet ją lubiłem, ale od czasów Wielkiej Klęski Letniej i zwrócenia się ku wizji Najprawdziwszej Głowy Państwa, które doprowadziło do rozłamu narodowościowego i powstania Rzeczpospolitej Prawdziwej – wydarzenia wagą dorównującego w mentalności Polaków przyjęciu chrztu w 966 roku – zrobiło się tam nieciekawie. Nic dziwnego, że ludzie stamtąd wyjeżdżali. Dziwne było to, że część Polonii, dostawszy dofinansowanie od Watykanu, Unii lub samej Rzeczpospolitej, postanowiła tam wrócić.

Od Wielkiej Klęski minęły dwa lata, w czasie których Polacy pokazali, że gdy bardzo im na czymś zależy, potrafią szybko działać. W kraju zaroiło się nagle od opętanych narodowców i fanatycznych patriotów. Gdybym pojawił się na tamtejszej ulicy – ja, martwy Niemiec, w czasach wojny hitlerowski żołnierz – zginąłbym ostatecznie i definitywnie. Nie mogło być mowy nawet o przemykaniu się nocą czy w jakimś zmyślnym kamuflażu – sprytny naród i tak przejrzałby mnie na pewno, niezależnie od tego, jak bardzo bym się starał.

Tak więc, choć to, co mówiła Pretty, wydawało się łatwą okazją do zarobienia dużej sumy pieniędzy, musiałem odmówić.

– Bardzo mi przykro, panienko, ale nie, nie zrobię czegoś takiego. Nie pojadę tam.

Zerwała się z fotela i strzeliła mi w kolano. Zawyłem i złapałem się za nie. Ledwie co odrosła mi rzepka, cholera jasna!

– Czy ty wiesz, ile zajmuje naprawienie czegoś takiego?!

– Nie jestem panienką – powiedziała spokojnie. – I nie życzę sobie, żeby ktokolwiek tak do mnie mówił. A już na pewno nie taka kupa mięsa jak ty – warknęła, chyba jednak trochę wzburzona, bo powrócił jej francuski akcencik. – Jeszcze sobie porozmawiamy, Fhhhiedhhhikch – zapowiedziała, strzepała pyłek z ramienia (co mogło nie być tylko manierą, a prawdziwą potrzebą, bo miałem wrażenie, że kiedy do mnie strzeliła, z sufitu posypała się farba) i wyszła, nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem. Wydawała się pełna pogardy dla mojej skromnej osoby.

Przynajmniej moje imię sprawiło jej trudność, pieprzona francuska lala. Zabrzmiała, jakby się dławiła.

Podniosłem się z podłogi, podpierając się o fotel i nie zwracając uwagi na krew spływającą po nodze, po czym podwinąłem nogawkę. Kula nie przeszła na wylot, a teraz powoli, ale systematycznie przesuwała się ku brzegowi rany, bo moje ciało postanowiło się jej pozbyć. Zacisnąłem zęby i wydłubałem ją, krzywiąc się z bólu. Nikt nie gwarantował, że jeśli zaliczyło się określoną ilość śmierci, staje się odpornym na ból. Moim jedynym osiągnięciem było to, że kiedy wstałem z krzesła i trzymając ścian powlokłem się do łazienki w poszukiwaniu apteczki, a drzwi uderzyły mnie w kolano, nie zemdlałem, choć pociemniało mi w oczach.

Istniało, przyznaję, prawdopodobieństwo, że byłem wydelikacony.

Zacisnąłem prowizoryczny opatrunek na nodze, tamując upływ krwi. Całe spodnie miałem od niej czarne.

Owszem, nie krwawiłem na czerwono, jak człowiek. To pewnie nawet nie była normalna krew, ale nie spieszyłem się, żeby poddać się szczegółowym badaniom, jakbym był jakimś obcym. Wolałem trwać w niewiedzy niż opędzać się od lekarzy, którzy prawdopodobnie nie daliby mi spokoju, póki bym ich wszystkich nie pozabijał.

Od drugiej wojny światowej minęło sporo czasu i mordowanie nie sprawiało mi już takiej przyjemności. Właściwie, w obecnych czasach wolałem tego w ogóle unikać, straszony po nocach zakrwawionymi twarzami ofiar.

Zarzuciłem cały swój dobytek, który zmieścił się do plecaka ze stelażem, na ramię i powlokłem się do wyjścia, ku stacji. Po drodze wymeldowałem się z hotelu, minąłem dwóch Polaków, jedną Niemkę i jednego bardzo wkurzonego Włocha. Nie wiem, dlaczego wszyscy ci ludzie tak się garnęli do tej mieściny.

Zafascynowany zjawiskiem, dotarłem na stację. Kupiłem bilet na najbliższy pociąg do stolicy i z ulgą odjechałem, sam jeden w przedziale. Kiedy tylko ludzie mnie zobaczyli, natychmiast i niepostrzeżenie opuścili wagon.

Moi rodacy nie reagowali inaczej od innych. Nie byłem wcale narodowym urban legend, tylko niewygodnym obywatelem, którego nijak nie dało się pozbyć. Ja do swoich braci i sióstr też nie pałałem zbytnim uczuciem, szczerze mówiąc. Ale nie pałałem też uczuciem do nikogo innego, więc to się nie liczy.

Nagle usłyszałem huk i krzyki. Poczułem, jak grawitacja wyciąga do mnie łapska, przechylona pod jakimś bardzo nieodpowiednim dla niej kątem, a potem zrobiło się równocześnie bardzo ciemno i bardzo gorąco.

 

Wieczorne wiadomości z wielkim przejęciem podawały tragiczne informacje dotyczące pociągu do Berlina, który wypadł z torów tuż przed godziną czwartą. Tuż przed bardzo nieprzyjemnym zakrętem. Tuż przed dosyć wysokim odcinkiem trasy. Idealnie w dół, stając w płomieniach.

W tym jakże nieszczęśliwym wypadku zginąłem ja i dwadzieścia parę innych osób. Spadając, zająłem się ogniem, ale wtedy byłem już nieprzytomny, a potem fragment ściany pociągu zmiażdżył mi czaszkę, połamał kości i skręcił kark. Całe szczęście, że zanim to nastąpiło, byłem już martwy.

Pomoc przybyła dosyć szybko, ale najpierw zajęła się rannymi i tymi, których można było uratować, a dopiero potem trupami w nieciekawym stadium destrukcji. Czyli, między innymi, mną.

Odstawiono mnie do szpitalnej kostnicy, tak jak wszystkich innych. Jedynym, co różniło mnie od reszty, był fakt, że nikt poza mną nie miał się już obudzić.

 

Znalazłem się w pośmierci. Tak nazwałem etap, kiedy byłem martwy, a moje ciało zajęte było regeneracją. Nawiasem mówiąc, w chłodnej temperaturze kostnicy trwa to o wiele dłużej.

Ja w tym momencie straciłem zmysły i wszystko inne, z poczuciem czasu na czele, ale zachowałem kawałek świadomości. Tak więc wcale nie widziałem swojego ciała leżącego gdzieś w dole na stole operacyjnym czy – w tym konkretnym przypadku – wśród płonących szczątków wagonów, jak to się zdarza w czasie śmierci klinicznej. Wciąż siedziałem w środku – tak przynajmniej podejrzewam.

Poza moją świadomością nie było nic innego. Kompletne zero. Żadnych tuneli, światełek, głosów, kotłów ze smołą ani grających na harfie zniewieściałych gości w białych sukienkach. Nawet Kostuchy czy innego Mrocznego Żniwiarza. Po prostu nic, tylko ja i moje nie do końca uformowane myśli, i wielka samotność, do której sprowadziło się w tej chwili całe moje istnienie. I bezczas. Nie ma różnicy, czy jestem martwy godzinę czy pięć miesięcy, tam zawsze egzystencja jest przerażającą nieskończonością, wiecznością.

Pośmierć nigdy nie jest przyjemna. Zawsze jestem sam i zawsze jestem tym przerażony, a kiedy się budzę, niewiele z tego pamiętam, ale uczucie, którego wtedy doświadczam, czasem nawiedza mnie w snach. To największy koszmar – kiedy kładłem się spać, byłem żywy, a potem nagle jestem martwy, mimo że nie umierałem, i nie mogę się obudzić, nie mając pojęcia, czy moje serce wciąż bije.

Choć, odkąd skończyła się wojna, pośmierć wydaje się jakaś łagodniejsza.

Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Całkowicie. Po pierwsze i najważniejsze, wszystko pamiętałem. Kiedy już minęło pierwsze lodowate oszołomienie zgonem i myśli wydawały się nieco stabilniejsze, choć wciąż mocno rozmyte, usłyszałem głos.

– Rozbiłeś się podczas jazdy pociągiem – oznajmił, a potem ze szczegółami opisał mi wszystkie moje obrażenia. Nagle zacząłem być zadowolony z faktu bycia martwym. – Spłonęły wszystkie twoje rzeczy – ciągnął głos lekkim, falującym tonem. – Chyba nie masz już nic.

– Och, tak, to główny powód mojego chronicznego braku pieniędzy – odparłem.

Nie odezwałem się tak, jak to robią żywi, raczej udało mi się ulepić zdanie z wielu niewyraźnych, mglistych myśli i pchnąć je w przestrzeń, w kierunku głosu. Nie było to nawet takie trudne, bo kiedy tylko sformułowałem przekaz, coś jakby ściągnęło go we właściwą stronę, tak jak odpływ wodę.

– Nie uważasz, że to dość nierozsądne, nosić wszystkie swoje rzeczy w jednym plecaku? – głos ewidentnie zadał pytanie, ale wywnioskowałem to tylko z szyku zdania, bo wciąż mówił z tą samą beznamiętną przezroczystością. Po chwili odbił się na mojej świadomości pytający błękitny obłoczek i dotarło do mnie, że ton głosu stara się dopasować do pośmierci, która nigdy dotąd nie obsługiwała opcji „mowa".

– Uważam. Kiedyś tego nie robiłem, dopóki nie okazało się, że zostało mi tak mało. I że koniecznie muszę się ewakuować z kraju.

Cóż, to prawda. Gdy wojna się skończyła, nagle przestałem być miły niemieckiemu sercu i żeby nie spędzić reszty wieczności w więzieniu za zbrodnie wojenne, musiałem uciec. Przez jakiś czas żyłem na Kubie, nikomu nie wadząc, aż wreszcie, znużony zbyt mocnym słońcem i zbyt rozluźnionymi sąsiadami, wróciłem. Najpierw do Paryża, potem do jakiejś francuskiej wioseczki o bardzo skomplikowanej nazwie, potem do wioseczek irlandzkich i brytyjskich, a wszędzie szukałem tylko spokoju. Uzyskałem go aż tyle, że nagle okazało się, iż nie mam nic i muszę zacząć jakoś zarabiać. Jedynym, co robiłem dobrze, było umieranie bądź nakłanianie do umierania innych. I zacząłem to robić, wynajmowany przez najróżniejszych ludzi.

– A co robisz, kiedy orientujesz się, że straciłeś wszystko?

– Nie wiem – przyznałem. – Najpierw trochę się wyliżę, wykorzystując stare znajomości, a potem prawdopodobnie przyjmę pierwsze lepsze zlecenie.

Kolejna właściwość pośmierci: robię się niepokojąco szczery. Właśnie ją odkryłem i chyba nie bardzo mi się podoba.

– Lubisz umierać? – zapytał głos, zupełnie zmieniając temat. Pytający obłoczek nabrał jeszcze bardziej niewinnego błękitnego odcienia, co zakrawało już niemal na jakąś bezczelną ironię.

– Nie. Wyobraź sobie, że wolę życie – prychnąłem mentalnie, zły na siebie i własną szczerość.

– Och – powiedział mój niewidzialny rozmówca, a jego delikatne przejęcie doleciało do mnie jako miękka łososiowa mgiełka, która rozmyła się, ledwie mnie dotknęła. – No tak. To właściwie oczywiste, przepraszam. Musisz czuć się tutaj bardzo samotny.

– Tak, kiedy nie rozmawiam z tajemniczymi głosami, tak. Czy to znaczy, że mam pośmiertną schizofrenię?

Dotarło do mnie pulsujące, jasnopąsowe zjawisko w postaci niewielkich baniek i zorientowałem się, że to musi być śmiech.

– Nie masz schizofrenii – zapewnił mnie głos, a na mojej świadomości błyskawicznie rozwinął się zielony promień pewności. Rozbłysnął i zniknął. – Nigdy nie rozmawiałeś z medium?

– To one istnieją?

– Ależ naturalnie. Ja jestem medium.

– Jest was więcej? – zapytałem prawdziwie zaciekawiony.

– Nie… Nie wiem. Nigdy żadnego innego nie spotkałom.

– Więc jesteś tylko ty – stwierdziłem odkrywczo, rozpaczliwie próbując zapamiętać, że kiedy już się obudzę z pośmierci, koniecznie muszę rozpocząć poszukiwanie innych mediów.

– Tak, prawdopodobnie. Podobnie jak ty – zauważył głos, a do mnie dotarły dwie niewielkie, sine szpileczki, które obracały się niespiesznie, mieniąc złoto na czubkach. Mogły być czymś w rodzaju pośmiertnego docinku, ale tego akurat nie jestem pewien.

– Dlaczego ze mną rozmawiasz? To znaczy, to bardzo fajna odmiana, wiesz, po tej kompletnej nicości, tak sobie porozmawiać, ale ciekaw jestem, dlaczego chcesz to robić.

– Nigdy nie rozmawiałom z kimś, kto najpierw mówi do mnie jako żywy, potem jako umarlak, a potem wróci.

Nie odpowiedziałem. Obły, zaostrzony z jednego końca ukryty zamiar ukłuł moją świadomość, odbił się i znikł.

– A jaki jest ten drugi powód? – zapytałem podejrzliwie.

– Musisz mi pomóc.

Doznałem deja vu. Bardzo osobliwe uczucie w pośmierci, coś jakby moja świadomość była balonem i ktoś ją nadmuchał, a ona mnie wchłonęła i w momencie wchłaniania doświadczyłem tego zjawiska. A potem wszystko wróciło do normy.

– Pretty? – przypomniałem sobie.

– Tak. Naprawdę musisz mi pomóc. Nie masz już nic i powiedziałeś…

– Wiem, co powiedziałem!

– Pomożesz mi? – otarła się o mnie żółtoróżowa aksamitna niepewność podszyta słodyczą. – Proszę, ja naprawdę cię potrzebuję!

– Ale ja dyktuję cenę – powiedziałem, bo coś przyszło mi do nieistniejącej głowy.

– Zapłacę, ile chcesz.

– Tak, to też. Pomogę ci pod warunkiem, że kiedy będę umierał, ty będziesz ze mną rozmawiać.

Na chwilę zapadła cisza, ale nie taka, jak zazwyczaj w pośmierci – całkowita i samotna – ale pełna obecności Pretty.

– Tylko tyle? Chcesz rozmów?

– I pieniędzy.

– Oczywiście. Ale rozmów? – purpurowe, krzaczaste zdumienie rosło jak drożdże.

– Tak. Wytłumaczę ci, jak już się obudzę. O ile będę pamiętał.

– Wydaje mi się, że będziesz. – Zdumienie przestało puchnąć, ale wciąż istniało. – Jeżeli nie, nie omieszkam ci przypomnieć.

– Oczywiście – powiedziałem tym razem ja.

– Jak długo będziesz w tym stanie?

– W pośmierci? To zależy od mojego ciała.

– Można to jakoś przyspieszyć? – fioletowa niecierpliwość wydała dźwięk przypominający przejeżdżające po tablicy paznokcie.

– Wynieś moje ciało z kostnicy do jakiegoś miejsca o temperaturze pokojowej. Najlepszy byłby szpital – wysiliłem się na sarkazm. – Jeżeli masz taką możliwość, po prostu każ lekarzom się mną zająć. Jeżeli jeszcze nie da się nic zrobić, niech poczekają, aż będzie się dało. I nie robią żadnych dodatkowych badań, nie jestem żadnym ciekawym obiektem naukowym. I nie przejmują się, że serce nie bije. I pod żadnym pozorem nie próbują reanimacji, bo mnie jeszcze przywrócą! – wyrzuciłem z siebie.

Zdumienie znów spuchło.

– Kiedy jestem tutaj, nic mnie przynajmniej nie boli.

– No, tak.

– Ile czasu już minęło?

– Jakieś dziesięć-jedenaście godzin od zgonu. Zaraz zatrudnię przy tobie lekarzy – puchata, kremowa, delikatnie falująca obietnica była ostatnim, co poczułem. Obecność Pretty ledwie zaczęła się rozmywać, kiedy nagle wypełniła mnie jasność i obudziłem się.

 

– No nareszcie – usłyszałem. Niechętnie otworzyłem jedno oko. Zobaczyłem Pretty z wymalowanym na twarzy zniecierpliwieniem.

– Ile dni minęło? – zachrypiałem. Wszystko bolało mnie tak bardzo, że chyba przestałem to odczuwać.

– Dwa. Nie ruszaj się. Trochę się, jak by to powiedzieć, sypiesz. Bo, wiesz, jesteś nadal zwęglony z wierzchu.

– Ach tak.

Byłem w szpitalu, to pewne. Słyszałem charakterystyczne pikanie, sygnalizujące, że moje serce bije i ma się dobrze. Poza tym pachniało medycyną.

– Pamiętasz wszystko?

Wysiliłem umysł.

– Pamiętam? – zdziwiłem się. – Pamiętam – powtórzyłem, wciąż nie mogąc w to uwierzyć.

– Świetnie.

– Pamiętam nawet, żeby nie mówić do ciebie panienko.

– Mam imię i wystarczy. Przepraszam, że cię postrzeliłom, ale to określenie naprawdę mnie denerwuje.

– Zdarza się.

– Tak, pewnie tak – rzuciła zamyślona. – Jak długo zajmie ci regeneracja?

– Nie wiem, w jakim jestem stanie. Żebym mógł wstać, pewnie jakiś tydzień. A dalej nie mam pojęcia.

Jęknęła, opadając teatralnie na krzesło przy łóżku.

– Tak długo?!

– Spróbuj sama umrzeć, to pogadamy.

– Nie jestem „ona" – syknęło.

– Nie? A co?

– Zwitter – wypluło z najohydniejszym niemieckim akcentem, takim, jaki słyszałem w wojsku w czasie wojny.

Twarz nie chciała ze mną współpracować, ale prawie udało mi się unieść brew.

– Hermafrodyta? Serio?

– Nie będę o tym rozmawiać.

– W porządku, porozmawiajmy o cenie.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy euro i pięć rozmów – zaproponowało.

– Chyba sobie kpisz.

Nie jestem wcale przyzwyczajony do zbytku. Sto pięćdziesiąt tysięcy euro to kupa kasy i nie wiedziałbym nawet, co z nią zrobić. Tylko że chodziło o moją śmierć! A ona nie może być tania, choćbym miał potem wszystkie te pieniądze wywalić do kosza, bo człowiek jest wart tylko tyle, ile jest warta jego śmierć. Przynajmniej w moim wypadku jest to prawda absolutna.

– Pięćset i ani centa więcej – warknęło po dosyć ożywionym targu.

– I dziesięć rozmów – dodałem dla pewności.

Przewróciło oczami.

– Tak, tak, oczywiście.

– Nie działam bez umowy i podpisu niezależnego świadka.

Bez słowa wstało i wyszło, zostawiając mnie, kontemplującego rozpełzające się powoli zadowolenie. Prawdę mówiąc, przyszłość bardzo dawno już nie malowała się w tak jasnych barwach. Mój mózg wspaniałomyślnie nie dopuścił myśli, że będę musiał wykonać zadanie w Polsce, i pławił się w perspektywie wygodnego życia.

 

– I naprawdę nikt nie zainteresuje się żadnym z nas? – spytałem powątpiewająco. Jechaliśmy właśnie w pobliże granicy, gdzie powinien czekać na nas samochód, który powiezie mnie prosto w paszczę lwa. Naprawdę nie wiem, co mnie podkusiło, żeby się na to zgadzać. Od ponad dwóch tygodni zadawałem sobie to pytanie.

Moje pesymistyczne prognozy nie sprawdziły się. Regeneracja umożliwiająca stanie o własnych siłach, przy fachowej opiece w drogiej, opłaconej przez Pretty klinice, zajęła zaledwie pięć dni. Potem musiałem jeszcze naprawić parę organów wewnętrznych oraz między innymi scalić z powrotem kości czaszki i odnowić mózg, upewniając się, że wszystko działa mi jak należy. W tym celu przeszedłem nawet serię testów psychologicznych przygotowanych przez specjalistów, również opłaconych przez Pretty. Pełen luksus. Wszystko razem zajęło mi jedynie czternaście dni, co jest chyba moim rekordem.

– Naprawdę. Ile razy mam jeszcze zapewnić? – prychnęło ze znużeniem Pretty, odwracając wzrok od okna. Wielkie ciemne okulary nie tylko maskowały ubytek w liczbie oczu, ale także zasłaniały niemal pół twarzy, tak, że ciężko było się domyślić, jaką robi w tej chwili minę. – Wszystko jest zrobione profesjonalnie. Nie musisz się niczym martwić. Jedyne, czego musisz pilnować, to żeby nie zdradzić się z tym, że nie umiesz mówić po polsku. Najłatwiej będzie ci, kiedy po prostu się zamkniesz.

– Zapewne. Tylko że, wiesz, mi luksus nie przysłonił widoczności i zdaję sobie sprawę z tego, że to, co się tam teraz wyprawia, to fanatyzm w szczytowej formie. Którego, moim zdaniem, nie da się ominąć żadną ilością pieniędzy.

Zdjęło okulary i posłało mi mordercze spojrzenie.

– Już za dwa-trzy lata taka akcja byłaby o wiele bardziej skomplikowana – oznajmiło chłodno i jakoś tak… fachowo? – W tej chwili kraj jest jeszcze otwarty, a ciągły ruch przy przejazdach działa na naszą korzyść. Strażnicy nie są wszechwiedzący, a ja mam tam pewnego zaufanego człowieka, który postara się, żeby nikt się nami nie zainteresował za bardzo. Kiedy już wjedziemy, nie powinno być żadnych większych kłopotów z dotarciem do stolicy. Wszystko pójdzie gładko i profesjonalnie.

Jego – czy też może jej, nie mam pojęcia, jak o tym mówić – piwne, ogromne oko spojrzało na mnie, wywierając bardzo nieprzyjemną presję.

– Oczywiście – mruknąłem. – Jak mogłem w to zwątpić.

Nie odezwałem się więcej ani wtedy, kiedy musieliśmy przesiąść się z arcywygodnego merca do poloneza z przyciemnianymi szybami, ani wtedy, kiedy Pretty władczym tonem rozkazało mi poprawić barwy wojenne. Które to barwy były najmniej podejrzanym odcieniem skóry na świecie i miały formę podkładu kosmetycznego, na tyle skutecznego, by zasłonić moje śmiertelne piętno.

Kiedy się poruszałem, miałem wrażenie, że zaraz zacznę się łuszczyć, ale ten mało profesjonalny kamuflaż działał na tyle dobrze, że nie zwrócono na mnie najmniejszej uwagi. Przyjemne uczucie.

Udało nam się przejechać bez obowiązkowej kontroli – nie tylko zwykłej kontroli przewożonych przedmiotów, ale także tej stwierdzającej narodowość.

– Jak to możliwe? – zapytałem, na tyle cicho, by żadne wyczulone polskie ucho mnie nie usłyszało. Pretty uśmiechnęło się figlarnie.

– Mały problem półtora kilometra stąd. Niemieccy przemytnicy, podający się za Polaków. Fatalny błąd i wpadła cała szajka, chowająca się po lasach.

– Prawdziwy niefart.

– Nieprawdaż? Akurat dzisiaj…

– Zaskakujący zbieg okoliczności.

Później dowiedziałem się, że strażnicy, którzy pozwolili nam przejechać, także byli Zakamuflowaną Opcją Niemiecką opłacaną przez Pretty.

– Musisz działać od razu – oznajmiło. – Drugiej szansy nie będzie.

– Jasne. Dlaczego ten facet jest taki ważny?

– To mój nauczyciel. Jedyny taki nauczyciel – rzuciło takim tonem, jakby chciało uciąć tę rozmowę. Nie będzie mnie spławiać jedno małe wycackane stworzenie.

– Nauczyciel czego?

Posłało mi mordercze spojrzenie, które wyraźnie było specjalnością szefa kuchni. Owszem, robiło wrażenie.

– Czytania kapeluszy – oznajmiło, kiedy już zwątpiłem w uzyskanie odpowiedzi. Nie zrozumiałem zupełnie, co to niby ma znaczyć, nie poczułem się też ani pokrzepiony, ani uspokojony. Raczej wkurzony, bo ono musiało wiedzieć, że takimi głupimi odpowiedziami tylko wprowadza zamęt w mojej wciąż obolałej głowie.

– Czyli muszę tylko pójść do biblioteki i przyprowadzić jednego faceta. Łatwizna – powiedziałem chełpliwie, porzucając bezowocne wysiłki zrozumienia sytuacji.

– Tak, tylko musisz przejść za Kurtynę – rzuciło pozornie niefrasobliwie.

– Jaką znowu Kurtynę?!

– To powód, dla którego nie mogłom zrobić tego samo. Ta biblioteka… prawdopodobnie jest przejściem do Latającej Polski.

Parsknąłem śmiechem.

– Do czego?

– Nieistniejącego miejsca, znajdującego się według prognoz dokładnie nad krajem ojczystym.

– Według prognoz…

– Przypuszczalnie unosi się w innym wymiarze setki kilometrów nad Polską i jest ojczyzną wszystkich stworzeń, które nie mogłyby żyć w naszym świecie, a z jakiegoś powodu istnieją.

– Z jakiegoś powodu…

– Och, mogło być przecież gorzej. To mogła być Ameryka.

Nie odpowiedziałem, czekając na rozwinięcie. Zobaczyło moje pytające spojrzenie i prychnęło pogardliwie:

– To przecież oczywiste. Ameryka jest ojczyzną Lovecrafta.

– Ach tak.

– Cthulhu. Mógłbyś na przykład spotkać się z Cthulhu.

– Rzeczywiście, prawdziwe szczęście, że muszę tylko przedrzeć się przez piekielną polską bibliotekę, dostać do wyimaginowanego świata i znaleźć faceta, którego znam tylko z opisów, bo ma awersję do zdjęć! Rzeczywiście, mogło być gorzej.

– To prawda. Mogłobym ci nie zapłacić. I, och, jeszcze tylko jedno: prawdopodobnie, przechodząc między Polską i jej latającym odpowiednikiem, umrzesz. Ale kiedy to się stanie, skontaktuję się z tobą i powiem ci, co masz dalej robić. I nawet nie policzę tego jako pierwszej rozmowy.

– Łaskawca – burknąłem, nie wierząc w to, co słyszę.

Ktoś tu nie był normalny i wyjątkowo nie chodziło o mnie.

Dlaczego, dlaczego, na wszystkie świętości, nie mogłem spotkać jakiegoś miłego ogrodnika, który pragnie jedynie, żebym plewił mu ogródek?! Dlaczego musiałem spotkać jakąś popieprzoną hermafrodytę, która chce mnie wysłać do innego wymiaru, twierdząc, że mogło być gorzej?

Jęknąłem w duchu, pocierając skroń.

– Nie rób tak. Ścierasz podkład.

Byłem bliski wyskoczenia z tego samochodu z obłąkańczym krzykiem na ustach i krwią Pretty na rękach, ale powstrzymała mnie perspektywa niechybnej śmierci z polskich rąk.

Odwróciłem twarz do przyciemnionego okna i zamknąłem oczy, licząc na to, że kiedy się obudzę, cała ta sytuacja, z Latającą Polską, Rzeczpospolitą Prawdziwą, wypadkiem, polskimi emigracjami i kiepskim hotelem, okaże się tylko koszmarem.

 

Prawie udało mi się przekonać samego siebie, że wszystko mi się przyśniło, kiedy coś szarpnęło mnie za ramię. Otworzyłem oczy, zdenerwowany, spodziewając się ujrzeć nad sobą Pretty. Jakiś wysoki, barczysty chłopak wyszczerzył zęby i szepnął konspiracyjnie:

– Witamy, Herr Kaputt.

O mało nie roześmiałem mu się w twarz.

– Proszę za mną – powiedział po polsku i chociaż go nie zrozumiałem, domyśliłem się, o co mu chodzi. Wszedłem za nim na szarą klatkę schodową, a potem do jakiegoś mieszkania na drugim piętrze. Pretty już tam było, świeże i pachnące, jakby wcale nie przejechało przez prawie całą Polskę niewygodnym, starym samochodem.

– Jesteś wreszcie. Rafał, Fhriedrikch – wypluło, pozbywając się kurtuazyjnego tonu przy moim imieniu. Spojrzało na mnie ze złością. Chłopak posłał mi wesoły uśmiech, a moje pracodawstwo odwróciło się ku oknu i wskazało na wielki biały budynek. – To Biblioteka Zakazana. Są w niej wszystkie zagraniczne książki, jakie kiedykolwiek znalazły się na terenie kraju. Każda w jednym egzemplarzu. Zaskakujące, ale Polacy zgromadzili całkiem sporo znakomitych białych kruków. Z powodu przynajmniej kilku z nich można by wywołać trzecią wojnę światową. Oczywiście, należałoby najpierw zdawać sobie sprawę z ich istnienia. – Prychnęło pogardliwie. – Osoba, którą musisz odnaleźć, zakradła się tam po to, by wypożyczyć pewną książkę.

– Niezwykłe, jeżeli chodzi o biblioteki.

– Nie każdy jest Czytelnikiem.

Nie odpowiedziałem, zajęty myśleniem.

– Zakazana Biblioteka… Czy nie lepiej byłoby po prostu pozbyć się zakazanych książek?

– Rzeczpospolita Prawdziwa może wydawać się wyjątkowo głupim pomysłem, nie można jednak powiedzieć tego samego o osobach, które nią rządzą. Szanuje się tu literaturę, nawet jeżeli w trosce o psychiczne bezpieczeństwo obywateli, nie pozwala się jej czytać.

– W takim razie, jeśli tylko spróbuję przedrzeć się do środka, ktoś natychmiast to zauważy i mnie powstrzyma.

– Od tego jest tutaj mój przyjaciel Rafał – uśmiechnęło się do niego słodko.

– Tak – potwierdził chłopak kanciastym niemieckim. – Zająłem się już większością zabezpieczeń. Ochrona Zakazanej nie jest taka wielka. Ludzie nie chcą czytać tych książek. Nikt nie chce się włamać.

– My chcemy.

– Właściwie już to zrobiłem.

– Wystarczy tylko wejść?

Potwierdził skinieniem głowy.

– Nie wolno dotykać książek ani klamek.

– To rzeczywiście niczego nie zmienia.

– On zapewni ci dojście do Kurtyny. Ja będę rozmawiać z tobą, kiedy umrzesz. Dopilnujemy, by nic wam się nie stało, tobie i Czytelnikowi, kiedy już wrócicie. Czego jeszcze ci potrzeba?

– Po co zaraz ten sarkazm… – burknąłem, podchodząc do okna i spoglądając na ogromny budynek. – Kiedy zaczynamy?

– Właściwie to… teraz – powiedział Rafał, podchodząc do mnie. Spojrzałem na niego niechętnie.

– Dobra. Świetnie. Nie dostanę broni?

– To żeby cię nie kusiło – powiedziało Pretty lekkim tonem.

I tak jak stałem, tak wyszedłem za tym szczylem. Mógł mieć góra siedemnaście lat i nie wyglądał na kogoś, kto może mi w czymkolwiek pomóc, a ja nie miałem na sobie ani odpowiednich ubrań, ani broni. Na dodatek robiłem się głodny. Mój nastrój tylko się od tego polepszył.

Rafał szedł obok mnie niespiesznie. W pewnym momencie zobaczyłem jakiegoś faceta, ale chłopak tylko mu się ukłonił i jak gdyby nigdy nic poprowadził mnie dalej, prosto ku Zakazanej Bibliotece. Wcale się nie skradaliśmy ani nie chowaliśmy w cieniach. Weszliśmy do środka, przez nikogo nie niepokojeni. Na pewno zobaczyła nas kamera nad drzwiami, ale nic się nie stało.

Wnętrze wyglądało bardziej na magazyn niż bibliotekę. Na podłodze leżał przybrudzony dywan, ale przy końcu korytarza znajdowało się coś w rodzaju zapory. Nie mogło być innego przejścia.

W środku nie było żywej duszy. Przeszliśmy szybko przez całą długość pomieszczenia, docierając do zakratowanej zapory. Rafał wyciągnął klucz i otworzył niewielkie drzwiczki, potem jeszcze jedne, aż dotarł do stanowiska ze staroświeckim komputerem. Ktoś musiał odejść od niego dosłownie przed chwilą, bo ekran wciąż jeszcze się świecił. Chłopak pochylił się nad klawiaturą i wykonał szybko kilka komend, a potem podniósł się usatysfakcjonowany i dworskim ruchem wskazał mi dalszą drogę. Poszedłem ciemnym korytarzem, docierając do schodów i windy.

Ruchem głowy wskazał mi schody i bezszelestnie pobiegł przodem. Podążyłem za nim. Echo moich kroków dźwięczało uparcie, mimo wszystkich moich starań. Zeszliśmy dwa piętra pod ziemię, gdzie urwały nam się stopnie. Znaleźliśmy się w pogrążonej w ciemnościach hali. Zatrzymałem się, nie wiedząc, dokąd iść, i poczułem na ramieniu dłoń, która poprowadziła mnie tak pewnie, jakbyśmy przechadzali się w południe po słonecznym deptaku.

– Stój – szepnął Rafał, wzmacniając uchwyt, bo ja, siłą rozpędu, chciałem pójść dalej. – Tutaj.

– Nic nie widzę.

– Myślałem, że taki jak ty widzi wszystko. No wiesz, w końcu przejrzałeś ciemności śmierci i tak dalej…

– Jak będę potrzebował mistyka, to na pewno cię zatrudnię, ale w tej chwili pragnę tylko latarki.

– Nie mam, tylko zajmuje ręce. Poza tym ktoś mógłby nas zobaczyć. Dwa kroki przed tobą stoi półka pełna książek. Musisz otworzyć tę w śliskiej oprawie z dużymi wytłoczonymi literami. Na stronie 394.

– Zanim ją znajdę, miną wieki! Nie mogliście znaleźć sobie jakiejś cieńszej książki?!

– Spieszysz się? – dobiegł mnie jego drwiący głos. Westchnąłem.

– A co z zakazem dotykania książek?

– Nie martw się. Już go nie ma.

Sięgnąłem więc ręką przed siebie i zacząłem macać książki. Po chwili trafiłem na tę właściwą i otworzyłem ją z niechęcią. Powoli zacząłem odliczać strony, starając się nie pomylić. Przy dwusetnej zaczęła mnie zalewać krew, ale uparcie przekładałem dalej, aż wreszcie odnalazłem 394.

– Nic się nie stało – powiedziałem w mrok. – Co teraz? Mam wypowiedzieć zaklęcie?

Zanim odpowiedział, ciszę przerwał szmer otwieranych drzwi. Rafał zamarł tuż obok mojego boku. Padło jakieś pytanie po polsku i rozległy się kroki. Chłopak szarpnął mnie za ramię, popychając w stronę przeciwną do głosu. Powtórzyło się polskie pytanie, tym razem bardziej stanowczym tonem, po czym rozbłysło światło. Rafał rzucił się do biegu.

– Nie zostawiaj książki!

Popędziłem za nim. Ktoś nas gonił, wykrzykując coś gniewnie. Zignorowałem, zrównując się z Rafałem.

– I co teraz?

– Tam!

Przed nami wisiał kawał materiału, który przykrywał, na moje oko, litą ścianę. Biblioteczny strażnik był coraz bliżej, a do Kurtyny brakowało nam jeszcze sporo odległości. Pocisk wpadł nam pod nogi, ale na szczęście facet, który nas gonił, chybił.

– Musisz przycisnąć książkę stronami do materiału! – warknął Rafał, przyspieszając. – I trzymać ręce na obu okładkach.

– A co z tobą? – zapytałem, docierając do ściany. Tak jak się spodziewałem, za Kurtyną był beton. Szybko odwróciłem książkę.

– Idę!

Usłyszałem charakterystyczne kliknięcie, ale nim strażnik zdołał nas zastrzelić, przycisnęliśmy ręce do okładek i wpadliśmy za Kurtynę.

 

Wrażenie było dziwne. Skojarzyło mi się ze zdarzeniem z dzieciństwa, kiedy to wpadłem do studni. Tym razem było podobnie, tylko spadałem znacznie dłużej. Gdzieś obok musiał być Rafał, ale ani go nie widziałem, ani nie słyszałem.

Upadek w dzieciństwie skończył się skręceniem karku. Upadek za Kurtynę skończył się niestety dokładnie tak samo.

 

– Udało się? – usłyszałem, jak tylko zapadła ciemność.

– Jestem martwy, zgaduję więc, że tak. Wystąpiły tylko pewne… uhm, nieprzewidziane okoliczności.

Przez moje myśli przeszła pulsacyjna fala obawy, bardzo podobna do fali na morzu.

– Jakie?

– Rafał wpadł razem ze mną.

– Co?!

Wzburzenie oślepiło mnie na chwilę intensywnością oranżu. Zamrugałem mentalnie.

– Nikomu z was nie przyszło do głowy, że należałoby zabrać ze sobą latarkę – wyrzuciłem mu. – I znalazł nas…

Nie dokończyłem. Obudziłem się.

 

Urazy związane z rdzeniem kręgowym i kręgosłupem w ogóle są dosyć łatwe do wyleczenia. Oczywiście, nie u śmiertelników, ale w moim przypadku nie różnią się niczym od nastawienia kilku kostek i związania nitek, składających się na mój rdzeń.

Dlatego obudziłem się zbyt szybko i nie zdążyłem dowiedzieć się od Pretty, co mam robić. Rozważyłem szybkie popełnienie samobójstwa w celach informacyjnych, ale odrzuciłem ten pomysł. Nie kłamałem, kiedy powiedziałem, że lubię życie. Naprawdę je lubię, szczycę się też wysoko rozwiniętym instynktem samozachowawczym i te dwie rzeczy przesądziły o tym, że wolę radzić sobie w Latającej Polsce na własną rękę. W końcu umrzeć mogę w każdej chwili.

Podniosłem się z podłogi i otarłem usta. Za plecami dostrzegłem ścianę, przykrytą identycznym materiałem, jak ten w Zakazanej Bibliotece. Wokół mnie było mnóstwo książek. Otaczały mnie regały, wysokie na co najmniej cztery metry, wypełnione najróżniejszymi tomami.

Obok mnie leżało wykręcone nienaturalnie ciało Rafała. Chłopak ukrócił swe ziemskie cierpienia w dosyć bezbolesny sposób z natychmiastowym skutkiem. Brodę opierał w tej chwili na karku.

Podniosłem zmaltretowaną książkę i przypadkiem musnąłem ciało Rafała. Poczułem się nieswojo, chociaż trupy już od dawna nie robiły na mnie wrażenia.

Szybkim krokiem ruszyłem przed siebie, aż dotarłem do rozwidlenia dróg tego bibliotecznego labiryntu. Skręciłem w prawo i biegiem zwiedzałem kolejne czytelnicze ścieżki. Zaskakująco szybko znalazłem wyjście.

– Przyniósł pan książkę – usłyszałem jakiś głos, mówiący po angielsku. Odwróciłem się i zobaczyłem rudą, uśmiechniętą wesoło dziewczynę. – Więc jest pan przyjezdnym. Skąd pan jest?

– Deutschland – rzuciłem odruchowo.

– Och. Witam zatem – powiedziała. – Jeżeli jeszcze pan tego nie wie, znajduje się pan w tej chwili w Wielkiej Bibliotece Latającej Polski – obdarzyła mnie jeszcze jednym olśniewającym uśmiechem. – Wciąż pan żyje, więc prawdopodobnie nie jest pan zwykłym człowiekiem. Proszę się nie martwić. Wszyscy jesteśmy niezwykli – potrząsnęła włosami i nagle zauważyłem, że nie ma uszu.

– Dobrze wiedzieć.

– Może pan do woli korzystać z naszych zbiorów, pod warunkiem, że nic pan nie ukradnie. Książki bezprawnie przeniesione do Dolnej Polski rozpadają się w pył.

Przyszło mi do głowy, że to mało oryginalne, ale zmilczałem.

– Jeżeli potrzebuje pan dodatkowych informacji, proszę nie krępować się i pytać.

Spojrzała na mnie wyczekująco. Postanowiłem spróbować.

– Yhm, czy ostatnio nie przybył tu może pewien facet?

– Nie mam pojęcia – zmartwiła się.

– Nazywa się Czytelnik… – gorączkowo poszukiwałem w głowie innych informacji. – Wysoki i chudy, z szopą brązowych włosów…?

– Przykro mi – oblizała wargi. Pomiędzy nimi błysnęły niepokojąco ostre zęby. – Tu wszyscy są czytelnikami.

I odeszła. Popatrzyłem za nią z rozpaczą. Odniosłem wrażenie, że wcale nie miała ochoty mi pomagać. Przypomniałem sobie o trzymanej w ręce książce. Everything about sewing, przeczytałem.

Co za ironia.

Westchnąłem. Ponownie przyszło mi do głowy, że mógłbym popełnić samobójstwo, ale nie miałem pewności, czy Pretty uda się ze mną ponownie skontaktować.

Rozejrzałem się, oceniając swoje położenie. Przede mną rozciągały się setki wejść między regały, prowadzące w labirynt książek, półek i zakrętów. Nie napawało mnie to optymizmem. Uświadomiłem sobie również, że nie mam najmniejszego pojęcia, którędy mógłbym wrócić do Kurtyny.

Nie pozostało mi nic innego, jak zagłębić się w biblioteczny światek. Pretty powiedziało, że Czytelnik nigdy nie wyszedłby z tej biblioteki i najprawdopodobniej błąka się gdzieś między półkami, musiałem mu więc uwierzyć. Wybrałem losowo jedno z przejść i po chwili straciłem z oczu wyjście.

 

Nie wiem, jak długo chodziłem i nic się nie działo. Z nudów oglądałem książki, które stały na półkach, ale gdyby mnie ktoś zapytał, o czym były, nie umiałbym odpowiedzieć. Z każdym kolejnym tytułem atakowały mnie tylko polskie słowa, co było frustrujące, bo nie mogłem nic zrozumieć.

Czasem mijałem innych ludzi, jednych pogrążonych w lekturze, innych oglądających książki. Niektórzy trzymali w ramionach naręcza lektur albo gorączkowo je wybierali.

Czułem się, jakbym był jedynym normalnym tutaj.

– Łatwo się tutaj zgubić, no nie? – zapytał nagle ktoś po niemiecku. Odwróciłem się i spostrzegłem unoszącego się parę cali nad podłogą, rozczochranego chłopaka. Opadł na posadzkę i zwinął z szelestem nietoperzowate skrzydła. Chyba się gapiłem. – Jestem Ahe – ciągnął tymczasem tamten niezrażony.

– Eee… – wykrztusiłem elokwentnie.

– Jestem strzygą-mężczyzną, ale zanim pomysł na mnie całkiem się uformował, autor porzucił książkę, więc jestem bardziej mężczyzną niż strzygą – paplał wesoło. Kiedy mówił, widziałem bardzo wyraźnie takie same, jak u rudej dziewczyny ostre, trójkątne zęby. I wciąż się gapiłem.

– Fajnie wiedzieć – mruknąłem. Zamilkł, stropiony.

– Przepraszam. Wiem, że za dużo mówię, ale tak już mam. A ty jesteś…?

– Friedrich.

– Miło mi – uśmiechnął się, trochę zbyt szeroko jak na normalnego człowieka. – Jestem jednym ze strażników biblioteki. Wysłano mnie, bo tylko ja mówię po niemiecku. Wyglądasz na zagubionego.

– Tak jakby – potwierdziłem. – Właściwie to kogoś szukam.

– Tu wszyscy czegoś szukają. Bo wiesz, to jest biblioteka.

– Szukam konkretnej osoby. Mężczyzny. Wysoki, chudy, brązowe włosy, mówiący po niemiecku.

Chłopak zamyślił się.

– Widziałem go – stwierdził po dłuższej chwili. – Nigdy nikogo nie zapominam, jak już raz go zobaczę. To na pewno ten, którego szukasz. Nie zdarza się tu wielu Niemców, wiesz, bo to Latająca Polska, a tu już drugi w ciągu miesiąca, łał, jak powiem to…

– Czekaj! – podjąłem beznadziejną próbę powstrzymania zalewającego mnie potoku słów. – Gdzie go widziałeś? Możesz mnie do niego zaprowadzić?

Przez chwilę stał z otwartymi ustami. Zdążyłem mu się lepiej przyjrzeć. Poza ostrymi zębami od człowieka różnił go kolor włosów (granatowe), kształt uszu (znikome w zasadzie) i nosa (zbyt wąski i bez przegrody). Poza tym był strasznie chudy, wyglądał jakby był niedożywiony.

– Myślę – oznajmił w końcu – że mógłbym wznieść się teraz i wypatrzyć go z góry, a potem wrócić do ciebie i pokazać ci drogę.

– Świetny pomysł! – zawołałem z fałszywym zapałem, modląc się w duchu, by chłopak nie miał ciekawszych zajęć. – Mógłbyś to dla mnie zrobić?

– Jasne – powiedział prostodusznie. – Ale musisz tu zaczekać, żebym wiedział, gdzie wrócić. I, uhm, uzbrój się w cierpliwość, to może zająć trochę czasu.

– Dzięki – wysiliłem się na uśmiech i usiadłem ciężko na podłodze, opierając się o regał. – Zostanę tutaj, a ty daj mi znać, jak tylko znajdziesz tego mężczyznę, dobrze?

– Oczywiście.

Rozwinął skrzydła i machnął nimi raz i drugi, wznosząc się na wysokość półek, potem jeszcze wyżej. Po chwili zniknął z mojego pola widzenia. Obserwowanie odlatującego strzyga to niecodzienne doświadczenie, ale nie chciało mi się go w tej chwili analizować. Wystarczyło mi, że mogę oprzeć głowę o książki i zamknąć oczy. Czułem, że po ostatniej śmierci nie musiałem naprawić tylko kręgosłupa i coś wewnątrz nie działało jak należy, może na przykład miałem jakiś mały wewnętrzny krwotoczek. Uparcie starałem się nie zapaść w sen, ale mi się nie udało.

 

– Friedrich, Friedrich, wstawaj!

Nade mną wisiał podekscytowany chłopak i potrząsał mną dość niedelikatnie.

– Znalazłeś go?

– Gorzej! Znaleziono ciebie!

Podniosłem się natychmiast.

– Co?!

– Szybko, chodź, musisz uciekać, bo cię złapią! – pociągnął mnie w stronę przeciwną, niż przyszedłem. Lekkim truchtem podążyłem za nim.

– O co chodzi?

– Wziąłeś ze sobą śmiertelnika! Nie wolno, nie wolno, przecież to morderstwo, a u nas się nie morduje.

Dotarło do mnie, co się stało. Tego mi tylko brakowało.

– Mogę to wytłumaczyć, zabrać, kogo zgubiłem i wrócić na Ziemię – spróbowałem bez przekonania.

– Nikt ci nie uwierzy. Szybciej, szybciej!

Zorientowałem się, że prowadzi mnie do Kurtyny. Z daleka widziałem już jej czerwony materiał.

– Nie, chwila, ja naprawdę muszę odnaleźć tego człowieka! – rzuciłem i zatrzymałem się. Wylądował koło mnie zdyszany i przyjrzał mi się uważnie, jakby zastanawiał się, czy rzeczywiście dobrze robi, pomagając mi. – Znalazłeś go?

– Znalazłem, ale jest po drugiej stronie biblioteki, a ty nie masz czasu! Zaraz cię złapią!

– Uspokój się i powiedz spokojnie, o co chodzi. Kto mnie złapie?

– Ochrona biblioteki, za to, że zabiłeś człowieka.

– A ty przypadkiem nie jesteś z ochrony? – zapytałem podejrzliwie.

– Jestem – zaczerwienił się. – Ale ty nie jesteś mordercą – oznajmił spokojnie.

– Skąd wiesz? – zapytałem, bo nie mogłem się powstrzymać. Rzucił mi spanikowane spojrzenie.

– Czuję – powiedział zdawkowo. – A teraz szybko, bierz tę książkę i uciekaj!

– Nie mogę, naprawdę. Muszę wziąć ze sobą tamtego czytelnika, rozumiesz?

Westchnął, jakby nie mógł uwierzyć w moją głupotę.

– Dobra. Chodź!

I znowu pociągnął mnie za sobą. Biegliśmy, mijając zdziwionych ludzi, czasem kogoś potrącając. Wydawali się tym zdumieni albo oszołomieni, jakby widok biegnącego faceta naprawdę był taki dziwny.

Po półgodzinie takiego zapieprzania zacząłem tracić oddech.

– Zwolnij – wydyszałem. Odwrócił się i popatrzył na mnie z niepokojem.

– Zaczekaj tu, a ja sprawdzę, gdzie są strażnicy.

Zniknął za zakrętem regału. Pochyliłem się, opierając ręce na kolanach i łapiąc oddech. Pretty nie ostrzegało ani że jacyś strażnicy będą chcieli mnie złapać, ani że będę musiał uganiać się po bibliotece większej od stadionu, szukając Czytelnika w labiryncie przejść.

Strzyg wrócił po paru minutach.

– Nie ma ich w pobliżu – oznajmił. – Chodź.

Pomaszerowałem za nim, gromadząc siły na następną rundę biegania w te i we w te.

– Dlaczego właściwie mi pomagasz? – zapytałem podejrzliwie.

– Potrzebuję kogoś, kto zabierze mnie ze sobą, wracając. Nie mogę zrobić tego sam, bo zgubiłem swoją książkę. Prawdopodobnie leży na którejś z tych półek i kiedy nic się nie dzieje, to jej szukam, ale skoro nadarzyła się okazja… – urwał, zmieszany.

Mruknąłem coś w odpowiedzi.

– Daleko jeszcze?

– Nie.

Rzeczywiście, po dwóch czy trzech zakrętach zobaczyłem mężczyznę, idealnie pasującego do opisu podanego mi przez Pretty.

– Czytelnik? – upewniłem się. Spojrzał na mnie okrągłymi oczami zdziwionej sowy.

– Tak, a bo co?

– Przysyła mnie Pretty. Jestem tutaj, żeby zabrać pana z powrotem.

– Zabrać z powrotem? – zdziwił się uprzejmie, podchodząc do mnie. – Przecież trafię. Ten uroczy chłopak, Rafał, powiedział, że mogę wybierać do woli.

Ach, więc to miało na myśli Pretty, kiedy powiedziało, że Czytelnik jest nieco roztargniony.

– Obawiam się, że nie jesteśmy już w Rzeczpospolitej Prawdziwej – powiedziałem.

– Później porozmawiacie, teraz trzeba uciekać! – przerwał moje wyjaśnienia strzyg. – Szybko, zbliżają się!

Złapałem Czytelnika za ramię i pokłusowaliśmy za chłopakiem.

– Jak to nie jesteśmy? – zapytał Czytelnik w biegu.

– Przeszedł pan przez Kurtynę! – ryknąłem, zniecierpliwiony.

– Naprawdę? I nic nie zauważyłem? – w jego głosie pobrzmiewało szczere zdumienie. – To niesamowite. Dlaczego w takim razie biegniemy?

– Bo przypadkiem kogoś zabiłem, a strażnicy tego nie lubią – rzuciłem, popędzając go, wpatrzony w skrzydła prowadzącego nas chłopaka.

– Szkoda – skwitował Czytelnik. – Dlaczego w takim razie tak się wleczemy?

To mówiąc, wysforował się na czoło, a potem wyprzedził nas obu. Zrównałem się ze strzygiem, z mizernym skutkiem kontrolując oddech.

– Jak tam strażnicy?

Ahe poderwał się do lotu w biegu. Naprawdę interesujące zjawisko, będę musiał kiedyś przyjrzeć się temu bliżej, przemknęło mi przez głowę.

Po chwili wrócił i leciał tuż za mną, by nie uderzać mnie skrzydłami.

– Kiepsko.

No cóż, tego właśnie się spodziewałem, szczerze mówiąc. Nie należę do zbytnich szczęściarzy i jeśli coś ma pójść źle, to pójdzie.

– Gdzie są?!

Nie musiał odpowiadać. W tej właśnie chwili drogę zabiegły nam cztery psy. Dwa z nich natychmiast stanęły na nogi, przybierając bardziej ludzką postać.

No, proszę, wilkołaki. Miło wiedzieć, że istnieją.

– Zróbcie coś z tym – powiedział spokojnie Czytelnik, cofając się za nasze plecy. – Nie potrafię się bronić, kiedy nie mają nic na głowie.

– Dobrze wiedzieć – mruknąłem, zastanawiając się, jakie mam szanse w starciu z czterema wilkołakami.

Nim doszedłem do jedynego słusznego wniosku, że najmniejszych, Ahe rzucił mi broń. Nie miałem pojęcia, jak jej używać.

– Pociągnij z tyłu – podpowiedział Czytelnik, zaglądając mi przez ramię. Wycelowałem i pociągnąłem za mały haczyk z tyłu urządzenia. Wilkołak skoczył na mnie, omijając pocisk, ale już drugi trafił go w brzuch, obryzgując mi twarz posoką. Zaskamlał i zatoczył się na regał, drasnąwszy pazurami moje ramię. Jego towarzysze nie czekali grzecznie w kolejce do odstrzelenia, tylko rzucili się na mnie.

Co było okropnym błędem, bo Ahe miał jeszcze drugi pistolet. Szybko ściągnął dwóch w ludzkiej postaci, ale nim udało mu się unieszkodliwić trzeciego, wilk skoczył na niego. Strzyg poderwał się z ziemi, ale nie zdążył uciec. Uderzył w regał, próbując strząsnąć z siebie oszalałe zwierzę. Miotali się chwilę, nie zauważając chwiejącego się regału.

Zamarłem, celując do wilka, ale bałem się strzelić, żeby nie trafić przypadkiem Ahego. Książka uderzyła mnie w ramię.

– No chodź! – warknął Czytelnik, robiąc unik przed kolejnym dziełem literatury polskiej. – To się zaraz zawali!

Jakbym nie wiedział.

Kierowany instynktem samozachowawczym, razem z Czytelnikiem rzuciłem się w kierunku rozwidlenia na końcu regału. Powietrze przeszył pełen bólu krzyk strzyga. Spojrzałem na Czytelnika, odwróciłem się na pięcie i pognałem z powrotem.

Strzeliłem trochę na oślep, modląc się, by trafić jednak wilkołaka, a nie Ahego, a potem, nie czekając na rezultat, rzuciłem się na zwierzę z zamiarem mordu. Odwróciło ku mnie łeb, ale nim rozwarło paszczę, uderzyłem je kolbą po oczach i złapałem za muskularny kark, popychając na plecy. Odepchnęło się tylnymi nogami i walnęło mną o regał.

Ledwie zdążyłem obrócić wilka tak, by mnie zasłonił, a wielka półka, sypiąc książkami, spadła na nasze plecy. W tym samym momencie poczułem mordercze szczęki zaciskające się na moim ramieniu, potworne uderzenie w głowę (to akurat wina posadzki) i gwałtowne szarpnięcie za nogę.

A potem znów zapadła ciemność.

 

Nie zginąłem, straciłem tylko na chwilę przytomność. Otrząsnąłem się z zamroczenia, ale nie mogłem się ruszyć, przywalony regałem i nieruchomym cielskiem wilka.

– Friedrich? – usłyszałem cichutki szept. Spróbowałem obrócić głowę, z marnym skutkiem.

Ahe przesuwał się pod regałem zwinnie jak wąż. Na coś przydało się jego domniemane niedożywienie.

Dotarł do mnie i spróbował ściągnąć ze mnie wilkołaka, ale mu się nie udało. Był cały zakrwawiony i gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, pomyślałbym, że zdążył umrzeć.

– Wychodź – ponaglił mnie strzyg takim tonem, jakbym zrobił to wszystko specjalnie, bo chciałem trochę sobie poleżeć. – Zaraz będą tu strażnicy.

Poruszyłem się i, podpierając na półkach regału, wysunąłem się z trudem spod zwłok wilkołaka. Nie mogłem oddychać, więc prawdopodobnie zwierzak połamał mi żebra. Ahe, zawisnąwszy nade mną, pomógł mi wydostać się spod regału, po czym chwycił mnie pod ramiona i tak wsparty, dotarłem do czystej posadzki.

Czytelnik już na nas czekał.

– Dobrze, że wam się udało. Gdybyście zginęli, prawdopodobnie schwytano by także mnie.

Nie miałem ochoty go teraz słuchać. Nie miałem ochoty również biec, choć to akurat musiałem zrobić. Popędziliśmy przed siebie.

– Przy okazji, dziękuję, że po mnie wróciłeś – powiedział Ahe, nie zwalniając lotu. – Mimo że trafiłeś mnie w stopę.

– Przepraszam – rzuciłem, zakręcając gwałtownie. – Celowałem w wilka.

– Nie szkodzi – stwierdził chłopak wspaniałomyślnie. Wyprzedził nas, sprawdzając drogę, którą obraliśmy. Wrócił niepokojąco szybko. – Zawracać!

– Chwila – powiedział Czytelnik. Oddech ledwie mu przyspieszył. – Czy oni mają coś na głowach?

– Czapki strażników – powiedział Ahe zdziwiony, popychając nas.

– W takim razie myślę, że mogę coś z tym zrobić – oznajmił Czytelnik, zatrzymując się. Zatrzymaliśmy się i my, patrząc, jak wychodzi na spotkanie strażników.

– Ręce do góry!

Czytelnik wbił wzrok w czubek głowy pierwszego z nadciągających ludzi. Odruchowo wykonał polecenie, przenosząc spojrzenie na drugiego z nich, potem na trzeciego, czwartego i piątego.

– Panowie, proszę, zatrzymajcie się.

Strażnicy przystanęli.

– Musimy dostać się do Kurtyny – powiedział spokojnie, opuszczając ręce. – Eskortujcie nas.

I odwrócił się do nas jak gdyby nigdy nic. Nie mieliśmy czasu rozważać tego, co właśnie się stało. Wyminęliśmy strażników biegiem, a tamci popędzili za nami. W następnym przejściu natknęliśmy się na kolejny oddziałek, ale szybko zajęła się nim towarzysząca nam grupa.

– Czy może mi pan powiedzieć, co pan właściwie robi?! – krzyknąłem możliwie cicho, ale stanowczo, ledwie nadążając za Czytelnikiem.

– Zapisuję kapelusze.

– A, jasne, jak mogłem się nie domyślić – sarknąłem, a moją wypowiedź podkreśliło porządne sapnięcie.

– Splatam przekaz z materiałem kapelusza. Jeżeli zrobi się to dobrze, a umysł będzie podatny, właściciel kapelusza powinien całkiem poddać się przekazowi – poinformował z niemal niewyczuwalną wyższością.

Nie miałem czasu zadać następnych pytań, bo oto wypadliśmy na ostatnią prostą. Przed Kurtyną stała znana mi już rudowłosa dziewczyna bez uszu.

– Rose, proszę – jęknął Ahe. – Pozwól nam przejść.

– Nie!

– Proszę cię, przecież jestem twoim przyjacielem! Zrób to dla mnie.

– Zniszczyliście moją Bibliotekę – wysyczała.

Nie czekałem, aż doda coś w stylu „teraz ja zniszczę was" i miotnie w nas jakimś wiedźmim czarem. Strzeliłem jej w kolano i pociągnąłem towarzyszy za sobą, odrzucając broń i rozkładając książkę. Otworzyła się na odpowiedniej stronie, chwała Bogu, że porządnie ją wcześniej odgiąłem.

– Przepraszam, Rose! – krzyknął Ahe przez ramię. Położyliśmy dłonie na okładkach i docisnęliśmy książkę do Kurtyny.

 

Powtórzyło się wrażenie spadania i łamania karku, ale tym razem regeneracja – sądząc z długości rozmowy z Pretty – trwała dłużej, bo trzeba wziąć pod uwagę obrażenia, jakie odniosłem podczas walki z wilkołakiem i spadającym regałem.

– Nahhheszcie! – przywitało mnie w pośmierci Pretty, uderzając we mnie najeżoną igiełkami mahoniową chmurą zdenerwowania, z czarnym cieniem wykrzyknika.

– Też się cieszę, że umarłem – burknąłem.

– Cały czas phhhóbuję się z tobą skontaktować i nic! Jak długo można popełniać samobójstwo?!

– Nie popełniłem samobójstwa.

Mahoniowa chmura podwoiła ilość igiełek, nabierając liliowego pytającego pobłysku. Nieciekawy dobór kolorów, jeśli mnie kto pyta.

– Wracam.

– Jak to: wracasz?! Mam nadzieję, że nie sam?!

Pytania Pretty nabrały więcej czerni, więc domyśliłem się, że coraz głośniej krzyczy. W dodatku igiełki chmury zrobiły się jaskraworóżowe, histeryczne.

– Uspokój się i słuchaj. Być może już zauważyłoś, że przy przejściu nastąpiły nieoczekiwane komplikacje.

– No tak się składa, że owszem, zauważyłom – igiełki nabrały ciemniejszego odcienia różu.

– Będzie nas trzech.

– Rafałowi nic się nie stało?

– Rafał zginął. Przez jego śmierć nastąpił pewien chaos w Latającej Polsce… – rzuciłem w miarę niewinnie. – Ale nie zajmuj tym swojej białej główki. Zajmij się lepiej tym, żebyśmy mogli wrócić wszyscy trzej nie prosto w ręce polskich strażników biblioteki, tylko w ręce lekarzy.

– Coś wam się stało?

– Tak jakby. Szkoda, że nie da się określić, ile mamy czasu, bo nie wiem, czy jest sens zaczynać opowieść.

Chmura, która wcześniej trochę przygasła, w tej chwili wybuchła. Skrzywiłem się mentalnie, ugodzony tymi wszystkimi cholernie ostrymi igłami.

– Chcę wiedzieć wszystko! Natychmiast!

Niespiesznie opowiedziałem mu wszystko, całkiem zrelaksowany. Kiedy skończyłem, zapadła długa cisza.

– Chcesz powiedzieć, że po tym, jak zginął Rafał, a ty zgubiłeś się w bibliotece, zostałeś oskarżony o morderstwo i uciekałeś przed wilkołaczymi strażnikami, z pomocą jakiejś strzygi, czymkolwiek ona jest, znalazłeś Czytelnika i wracacie, bogatsi o jedną osobę, z którą nie wiadomo właściwie, co zrobić. Czy coś pomyliłom? – podpełzła do mnie jadowicie zielona ironia.

– Chyba należy mi się większe wynagrodzenie za to wszystko, co przeżyłem.

– Chyba powinieneś być zadowolony, że nie zerwałom…

Nie dokończyło, bo się obudziłem.

 

Znów leżałem w tej wypasionej prywatnej klinice.

– Miło, że już z nami jesteś – powiedział jakiś głos z prawej. Obróciłem się i na sąsiednim łóżku zobaczyłem uśmiechniętego Ahego. Wyglądał jakby trochę inaczej niż w Latającej Polsce, ale nie chciało mi się tego w tej chwili analizować.

– Długo byłem martwy?

– Dziesięć godzin – poinformowało mnie chłodno Pretty, wchodząc do sali. Zaraz za nim stał Czytelnik w krzywo założonym słomkowym kapeluszu.

– Żądam wyjaśnień – oznajmiłem ze śmiertelną stanowczością. Szkoda tylko, że część „śmiertelnie" odnosiła się do mojego stanu zdrowia, a „stanowczość" wypadła bardzo blado.

Pretty zaśmiało się wdzięcznie, słysząc to, ale moim uszom nie umknęła ironia, dźwięcząca gdzieś w tle tego śmiechu. Za grosz przyzwoitości od takiego szczeniaka!

– Chyba sobie kpisz – powiedziało słodko. – W umowie nie było nic o wyjaśnieniach.

Przeniosłem wzrok na Czytelnika, ale on wydawał się pogrążony w zupełnie innym świecie.

– Zawsze możesz podpisać drugą umowę, na jakieś inne zlecenie – powiedział nagle. – I zażądać podpunktu „wyjaśnienia".

Zamknąłem oczy, żeby nie widzieć tego durnowatego uśmieszku Pretty i żeby przypadkiem nie trafił mnie szlag, bo głupio by było, tak parę minut po obudzeniu zaliczyć kolejny zgon.

Koniec

Komentarze

Zbyt wiele zaimków, zbyt często używany czasownik "być", liczne powtórzenia wyarzów. Niektóre zdania do poprawki. Często wystepuje błędny zapis dialogow. Ale - czyta się. Ciekawa historia, jak na razie. Wciąga.
Autorko, jest za mały  odstęp pomiędzy tytułem a tekstem.  Edycyjnie - nieco to razi.
Wrócę jeszcze.
Pozdrowienia.  

   Nie zabrzmi to entuzjastycznie, ale wielkim zarzutem też nie będzie: przygodówka, pozostawiająca czytelnika z pytaniami bez odpowiedzi.
   Biblioteka w Latającej Polsce oraz "strzyg" przypomniały mi fragmenty "Poniedziałku.." Strugackich. Przejście --- gobelin z "Jednym zaklęciem" Watt-Evansa. Zbieżność czy pożyczki?
   Pytań miałbym kilka, ale, skoro Autor poskąpił chociażby śladów odpowiedzi, zadawać ich, znaczy pytań, nie będę.
   Tekst wciągnął mnie na tyle, że nie szukałem w nim błędów, co jest punktem dla Autora.

Hej,świetny tekst. Złapałem się na tym, że pomyślałem -  sam bym tak  chciał pisać. Masz człowieku wielki talent.

@RogerRedeye - które zdania do poprawki i co jest z dialogami źle? Bardzo proszę o pokazanie mi palcem, to się poprawię.
@AdamKB - zbieżność przypadkowa najzupełniej. A pytania proszę zadawać, proszę!
@jahusz - dziękuję.

Zapowiadało się dobrze, a Autoce wyszla strzelanka... W dodatku jarmarczna. Niestety, słabe. Gadaninna o wszystkim i o niczym.
Pozdrowienia.

I nie dowiedziałam się, co źle i co do poprawki...

Przyklad pierwszy z brzegu:  " Nie wiem, jak długo chodziłem i nic się nie działo. Z nudów oglądałem książki, które stały na półkach, ale gdyby mnie ktoś zapytał, o czym były, nie umiałbym odpowiedzieć. Z każdym kolejnym tytułem atakowały mnie tylko polskie słowa, co było frustrujące, bo nie mogłem nic zrozumieć.

Statyczne. Rozwlekłe. Zachwaszczone  powtórzeniami zasownika " być" i wyrazem " który".
A jak bohater chodził, to coś jednak się działo...
"Nie wiem, jak długo chodziłem. Nic się nie działo. Z nudów oglądałem książki, stojące  na półkach. Gdyby  ktoś  mnie zapytał, o czym były, oczywiście nie umiałbym odpowiedzieć. Z każdego,  kolejnego tytułu  atakowały mnie tylko polskie wyrazy.Ogarniała mnie frustracja,  bo nie mogłem nic zrozumieć."

Słowo - wtedy, kiedy mówimy, wyraz -wtedy, kiedy  piszemy.

Dzisiaj jest dyzur Lady Joseheim. Jeżeli będzie łaskawa, rozbierze wiele takich zdań na częsci.
Pozdrowienia.

- Jestem - zaczerwienił się. ---> --- Jestem. --- Zaczerwienił się.
- Szybko, chodź, musisz uciekać, bo cię złapią! - pociągnął mnie w stronę przeciwną, niż przyszedłem.  ---> jak wyżej.
To dla przykładu, bo jest tego jeszcze parę sztuk.
---------------------
Tło, prawdę pisząc, ciekawsze jak dla mnie od przygód Friedricha w Bibliotece. Wcześniejszych też. Skąd się wzięla nowa Rzeczpospolita Prawdziwa, kto z niej zwiewa, kto do niej wraca i dlaczego, czym jest Latająca Polska... Mieszasz politykę z fantazjami, ale dlaczego, w jakich proporcjach wpływają na siebie, nie wiadomo.
To wszystko nadaje się do solidnego przemyślenia, skomponowania od początku z uzupełnieniem i kontynuacją wątków aż do napisania powieści. Aha --- decyzję,  czy ma to być luzackie i kraszone humorem, czy bardziej serio niż obecnie, też należało by podjąć... Bo obecnie jakoś w pól drogi, wydaje mi się.

Jej Wysokość Lady Joseheim z chęcią rozbierze... tekst na części, ale dopiero jutro. ; ) By then - take care.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim, odzywa się we mnie taki mały, straszny anglista, który mówi, że powinno być "until then - take care". Wybacz, ale jestem pewien, że umarłbym, gdybym tego nie poprawił.

A wracając do tekstu:
"Och, tak, to prawdopodobnie nie cierpiąca zwłoki konieczność." - "niecierpiąca" - bo imiesłów działa jak przymiotnik.

"- Po co zaraz ten sarkazm... - burknąłem, podchodząc do okna i spoglądając na ogromny budynek. - Kiedy zaczynamy?
- Właściwie to... teraz - powiedział Rafał, podchodząc do mnie. Spojrzałem na niego niechętnie." - powtórzenia jakoś nie kłują mnie w tym tekście, ale to podchodzenie - idealnie jedno pod drugim - i spoglądanie jakoś rzuciło mi się w oczy.

"Zignorowałem, zrównując się z Rafałem" - zignorowałem co? Tu akurat jakiś zaimek byłby wskazany. Tak myślę.

 

Dobra, przeczytałem całość - spory kawał tekstu - błędów nie znalazłem właściwie żadnych. Jestem naprawdę zaskoczony i tak wdzięczny, że najchętniej bym cię uściskał. Dziękuję, że przywróciłeś mi cień wiary w to, że nie każdy piszący tu użytkownik jest leniwym narcyzem.

Stylistycznie jest fajnie. Wiem skąd mogą brać się zarzuty innych, ale ja twój styl kupuję. Narracji nie będę się czepiał, bo mi akurat taki półżartobliwy styl bardzo się podoba. Zgodzę się jednak z Adamem. Tło historii zdaje mi się bardziej pociągające od przygód w bibliotece. Fajnie byłoby przeczytać jeszcze jakiś tekst twojego autorstwa, który rozwijałby wątki Rzeczpospolitej Prawdziwej. Zgodzę się również, że po przemyśleniu i rozwinięciu, nadawałoby się to doskonale do napisania powieści.

Dalej, główny bohater wygrywa na całej linii. Wręcz uwielbiam postaci, które wtrącają w narrację własne, ironiczne poczucie humoru. Sposób, w jaki przedstawiłaś jego nieśmiertelność i pośmierć, też uważam za bardzo dobry. Inni bohaterowie, nie wiem czy są wiarygodni, ale na pewno są bardzo barwni i ciekawi. I oryginalni. Poza tym zapisywanie kapeluszy sprawiło, że autentycznie wybuchnąłem śmiechem.

Nie ma się co rozpisywać, ja to kupuję. Masz u mnie mocną, bardzo mocną piątkę, bo doskonale wstrzeliłaś się w to co lubię czytać. W tym momencie autentycznie rozważam nominację tego tekstu do comiesięcznego wyróżnienia. Tak czy inaczej, czekam na kolejne opowiadania i mam nadzieję, że nie zawiedziesz moich oczekiwań.

Dziękuję za miłą lekturę.

 

Ach, by then i until then właściwie znaczą to samo, ale zapewne masz rację, że w połączeniu z take care until then  brzmi lepiej. ; P

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

vyzart
No ,czekałem na taki komentarz. Ja też to kupuję i płacę za przyjemność czytania.. Pewne fragmenty objawiły ogromną potencję wyobraźni autora. Ma się po prostu talent. Zachęcony twoim przykładem  6,

Ciekawe opowiadanie, podobało mi się. Trochę za często, Autorko, powtarzasz słowo "się" , poza tym mignęło mi kilka brakujących przecinków. Ale to szczegóły.
Pozdrawiam

Mastiff

Dziękuję za wszystkie uwagi. Zaskakujące, że sama nie dostrzegłam tych powtórzeń, ewentualnie innych błędów wcześniej - teraz wydają mi się oczywiste i rzucające w oczy. I za miłe słowa też dziękuję. Co do tła - tak, to ono miało być najbardziej interesujące. Historia miała być tylko pośrednikiem, by ten pomysł pokazać i zobaczyć, co ludzie powiedzą.

Pozdrawiam wszystkich i wszystkim życzę Weny :)

(To będzie naprawdę długi komentarz O.o)

Podoba się. Jako całość, w sumie, oraz na tle tekstów, które na ogół są wrzucane na portal i, oględnie mówiąc, niezjadliwe. Na początek jednak muszę przyznać się, że popieram Adama - pokazujesz wiele ciekawych rzeczy, politycznych, środowiskowych, "postaciowych" też, ale wszystkie ledwo muskasz, przez co czytelnik pozostaje bez odpowiedzi. Bo właściwie czemu bohater aż tak cyka się tej Polski? Jakie zmiany w niej zaszły, że Niemiec ma pewność, że go ukatrupią, jak tylko go ktoś przyuważy po drugiej stronie granicy?

To tak przykładowo. Ponadto widzę pewną dysproporcję pomiędzy pierwszą a drugą częścią tekstu. Początek jest niczego sobie, pomijając niedomówienia, wprowadzasz czytelnika w ciekawą historię. Przedstawiasz bohatera i jego specyfikę (nie wyjaśniając, o co z nim właściwie chodzi i skąd się wziął, ale to akurat mi nie przeszkadza aż tak), zarysowujesz Pretty i pośmierć, a potem bohater przyjmuje zadanie. I od tej pory jest, niestety, gorzej. Tak jakby trudniej było Ci opisywać strategię i akcję, a łatwiej robić opisy i zarysy świata przedstawionego. Trudno jest mi to jaśniej wytłumaczyć, po prostu część poświęcona samemu zadaniu wydaje mi się słabsza. Miejscami troszkę mało wiarygodna, pozbawiona emocji (adrenaliny, przestrachu, irytacji itp.), brzmi jakbyś jechała odrobinkę na siłę, bo wiesz, że musisz dany fragment opisać, aby dotrzeć do końca. Ale brakuje w tym trochę serca. Przynajmniej ja to tak odbieram.

No i zakończenie wydaje mi się lekko urwane, szarpane. Brak mi choć jednego zdania, w którym np. bohater zastanawiałby się "A może warto przyjąć kolejne zadanie?". Czegoś sugerującego pewną otwartość na ewentualne rozwinięcie.

A teraz kwestie techniczne.

„No, i przede wszystkim: kiedy tu trafiłem, w krwawym strzępie mięsa, jakim się stałem, ciężko było rozpoznać człowieka.”

To zdanie jest dość skomplikowane. Musiałam je przeczytać dwa razy, przez ten cały „krwawy strzęp mięsa”, który nie brzmi chyba zbyt naturalnie. I, przede wszystkim, interpunkcja.

Może raczej: „No i, przede wszystkim, kiedy tu trafiłem trudno było w ogóle rozpoznać człowieka w krwawym strzępie mięsa, jakim się stałem.” Albo coś... A jeszcze lepiej byłoby spróbować ten kawałek uprościć.

„Wyprowadzali się. Może nie wszyscy na raz, ale całkiem sporo. Z całkiem sporą ilością maneli i upierdliwą skłonnością do wybierania akurat mojego hotelu na swój przystanek w drodze do jakiejś Ziemi Obiecanej. ” - Niezgrabnie. Może: ale wielu z nich? Poza tym przez podwójne sporo masz teraz powtórzenie. No i określenia „swój”, „swoja”, „swoje” to wróg. Unikaj go.

„Usiadłem możliwie daleko od jakichkolwiek ludzi...” - też brzmi niezgrabnie. Od pozostałych gości?

„Zaśmiała się dźwięcznie, zasłaniając usta delikatną dłonią. W drugiej jakże delikatnej dłoni...” - Bez sensu, już raz napisałaś, że jedną dłoń miało delikatną, więc „jakże” przy drugiej dłoni nie ma racji bytu. Raczej „w drugiej równie delikatnej dłoni...”

„...dostawszy dofinansowanie od Watykanu, Unii lub...” - dofinansowanie raczej dostaje się „z”, nie „od”.

„...o przemykaniu się nocą czy w jakimś zmyślnym kamuflażu...” - pewna nie jestem, ale „w kamuflażu” jakoś mi nie brzmi, powiedziałabym raczej, że się coś robi „pod kamuflażem”, albo po prostu kamufluje.

„A już na pewno nie taka kupa mięsa jak ty” - „mięsa, jak ty.” Przecinek.

„...strzepała pyłek z ramienia...” - raczej „strzepnęła”.

„Zarzuciłem cały swój dobytek, który zmieścił się do plecaka ze stelażem, na ramię i powlokłem się do wyjścia, ku stacji.” - Czepialstwo nie zna granic, więc powiem, że bardziej niż „zmieścił” pasowałoby „mieścił”. Dlaczego? Wtedy, w danym momencie, bohater dysponował bagażem, który miał określoną objętość. Podróżował z tym jednym plecakiem już jakiś czas, więc wiedział, ile do niego włazi. „Zmieścił” zaś brzmi tak, jakby pakował się po raz pierwszy i komunikował, że to, co ma, się zmieściło. Ok, może to mętne jest, więc zapomnij... Anyway, postawiłabym w tym zdaniu przecinek przed „i”.

„...tuż przed godziną czwartą. Tuż przed bardzo nieprzyjemnym zakrętem. Tuż przed dosyć wysokim odcinkiem trasy. Idealnie w dół, stając w płomieniach. - Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale to „stając w płomieniach” nie pasuje mi w tym fragmencie, w tym zdaniu.

„Znalazłem się w pośmierci. Tak nazwałem etap, kiedy byłem martwy, a moje ciało zajęte było regeneracją.” - Nie podoba mi czas, a raczej jego zmiana. Albo generalnie „tak nazywam etap, kiedy jestem martwy”, albo przeszłość ciągła, „tak nazywałem etap, kiedy byłem martwy”.

(Niech to cholera, czepialska jestem z natury, ale to, że przy Twoim tekście nie jest w stanie wyartykułować, czemu się czepiam, wielce mnie irytuje... ; / Ot, kobieca intuicja...)

„...w chłodnej temperaturze...” - w niskiej temperaturze, nie w chłodnej. Tak jak w wysokiej, a nie gorącej.

„...grających na harfie zniewieściałych gości w białych sukienkach.” - Na harfach, w liczbie mnogiej. Na jednej przecież wszyscy by nie grali. ; )

„...wielka samotność, do której sprowadziło się w tej chwili całe moje istnienie.” - Raczej w „tamtej” chwili, nie tej?

„Zawsze jestem sam i zawsze jestem tym przerażony, a kiedy się budzę, niewiele z tego pamiętam, ale uczucie, którego wtedy doświadczam, czasem nawiedza mnie w snach. To największy koszmar...”

Brzydko. Staraj się konstruować zdania tak, aby unikać podobnych powtórzeń.

„...bo wciąż mówił z tą samą beznamiętną przezroczystością.” - Nie zrozumiałam, o co chodzi. Dopiero gdy wróciłam do tego momentu, wiedziałam już, że przekładasz głos Pretty (bardzo ładnie zresztą ^.^) na kolory. Na początku natomiast pierwsza myśl brzmi: WTF, co to znaczy przezroczystość głosu?

„Przez jakiś czas żyłem na Kubie, nikomu nie wadząc, aż wreszcie, znużony zbyt mocnym słońcem i zbyt rozluźnionymi sąsiadami, wróciłem. Najpierw do Paryża, potem do jakiejś francuskiej wioseczki o bardzo skomplikowanej nazwie, potem do wioseczek irlandzkich i brytyjskich, a wszędzie szukałem tylko spokoju.” - Wróciłem DO EUROPY. Bo przecież nie mógł wrócić do jakiejś francuskiej wioseczki, w której nigdy wcześniej nie był, prawda?

„- Nie masz schizofrenii - zapewnił mnie głos, a na mojej świadomości błyskawicznie rozwinął się zielony promień pewności.” - NA świadomości? Czyli gdzie? Nie raczej „w”?

„...sine szpileczki, które obracały się niespiesznie, mieniąc złoto na czubkach.” - Wiem, że „jak – złoto”, ale tutaj to brzmi trochę jak literówka (w pierwszej chwili odruchowo poprawiłam na „złotem”). Żeby oddać kolor, może lepiej użyć słowa „złociście”?

„I nie robią żadnych dodatkowych badań, nie jestem żadnym ciekawym obiektem naukowym. I nie przejmują się, że serce nie bije. I pod żadnym pozorem nie próbują reanimacji, bo mnie jeszcze przywrócą! - wyrzuciłem z siebie.”

Wiem, że to słowa bohatera, a nie narratora, ale takie powtórzenia zawsze wyglądają brzydko.

„Tylko że chodziło o moją śmierć! A ona nie może być tania, choćbym miał potem wszystkie te pieniądze wywalić do kosza, bo człowiek jest wart tylko tyle...” ...jest powtórzenie. Może: „Ale tu chodziło o moją śmierć!”?

„Wszystko jest zrobione profesjonalnie.” (...) „Wszystko pójdzie gładko i profesjonalnie.” - Wprawdzie między jednym a drugim zdaniem jest kawałek tekstu, ale i tak mnie dziabnęło w oko, bo zapamiętałam, że przed chwilą tego profesjonalizmu już użyłaś.

„- To mój nauczyciel. Jedyny taki nauczyciel - rzuciło takim tonem, jakby chciało uciąć tę rozmowę. Nie będzie mnie spławiać jedno małe wycackane stworzenie.”

Powtórzenie. Poza tym zdanie zaczynające się od „Nie będzie mnie...” brzmi dla mnie jak przypięte przypadkiem, nie stanowi gładkiej kontynuacji. Brakuje mi czegoś w stylu „Zmarszczyłem czoło. Nie będzie mnie...”; „Zirytowałem się”. Czegoś, co połączy jedno zdanie z drugim.

„- To przecież oczywiste. Ameryka jest ojczyzną Lovecrafta.” XD

„Dlaczego musiałem spotkać jakąś popieprzoną hermafrodytę, która chce mnie wysłać...” - Hermafrodyta jest rodzaju męskiego. Er, znaczy, w języku polskim. Zatem „tego pieprzonego hermafrodytę, który chce mnie wysłać...”

„Byłem bliski wyskoczenia z tego samochodu z obłąkańczym krzykiem na ustach i krwią Pretty na rękach, ale powstrzymała mnie perspektywa niechybnej śmierci z polskich rąk.” - Powtórzenie.

„Szanuje się tu literaturę, nawet jeżeli w trosce o psychiczne bezpieczeństwo obywateli, nie pozwala się jej czytać.” - Wtrącenie z obu stron wydzielamy przecinkami, zatem przecinek przed „w trosce”.

Tutaj następuje dialog, w którym przynajmniej ze dwa razy przydałoby się doprecyzować podmiot, czyli kto akurat mówi, bo się można pogubić...

„- Od tego jest tutaj mój przyjaciel Rafał - uśmiechnęło się do niego słodko [Pretty].

- Tak - potwierdził chłopak kanciastym niemieckim. - Zająłem się już większością zabezpieczeń. Ochrona Zakazanej nie jest taka wielka. Ludzie nie chcą czytać tych książek. Nikt nie chce się włamać.

- My chcemy.

- Właściwie już to zrobiłem.

- Wystarczy tylko wejść?

Potwierdził skinieniem głowy.

- Nie wolno dotykać książek ani klamek.

- To rzeczywiście niczego nie zmienia.

- On zapewni ci dojście do Kurtyny. [- wtrąciło Pretty]. - Ja będę rozmawiać z tobą, kiedy umrzesz.”

Na przykład.

„...a ja nie miałem na sobie ani odpowiednich ubrań, ani broni.” - To brzmi, jakby miał mieć broń na sobie, lol. Lepiej to „na sobie” skreślić. „...a ja nie miałem ani odpowiednich ubrań, ani broni.”

„Mój nastrój tylko się od tego polepszył.” - To zapewne miał być sarkazm, ale nie brzmi. Wygląda na pomyłkę, niestety.

Tu następuje wejście do biblioteki, które jest deczko naciągane. I co, naprawdę nic, nikogo przy wejściu, żadnej recepcji, ani pół strażnika? Ot tak, pusty zapuszczony korytarz jak wyczyszczony celowo przez Voldemorta Departament Tajemnic? Coś mi się nie widzi, żeby w tak ważnym budynku, do którego władze nie chcą dopuścić obywateli, kompletnie żadnej widocznej ochrony nie było. Zgrzytnęło mi to jako poważnie nierealne.

No i to liczenie stron. 394? Może przeceniam możliwości przeciętnego (?) człowieka, ale wątpię, żebym bez pomyłki doliczyła ręcznie do trzysta którejś strony, zwłaszcza pod presją czasu i w stresie. Zwłaszcza, że strony na ogół nie zaczynają się od pierwszej (numeracja znaczy).

(Sięga po pierwszą z brzegu książkę).

No właśnie, tekst jako taki zaczyna się na kartce trzeciej, na stronie numer pięć. I skąd wtedy (po ciemku zwłaszcza) wiadomo, jak należy liczyć?

Poza tym w tekstach literackich ładniej jest unikać zapisywania liczb cyfrowo, raczej robi się to słownie. „Na stronie trzysta dziewięćdziesiątej czwartej”.

„...bo ekran wciąż jeszcze się świecił. Chłopak pochylił się nad klawiaturą i wykonał szybko kilka komend, a potem podniósł się usatysfakcjonowany i dworskim ruchem wskazał mi dalszą drogę. Poszedłem ciemnym korytarzem, docierając do schodów i windy.

Ruchem głowy wskazał mi schody i bezszelestnie pobiegł przodem. Podążyłem za nim. Echo moich kroków dźwięczało uparcie, mimo wszystkich moich starań. Zeszliśmy dwa piętra pod ziemię, gdzie urwały nam się stopnie. Znaleźliśmy się w pogrążonej w ciemnościach hali. Zatrzymałem się, nie wiedząc, dokąd iść, i poczułem na ramieniu dłoń, która poprowadziła mnie tak pewnie, jakbyśmy przechadzali się w południe po słonecznym deptaku.”

Się, się, się... I jeszcze moich. Konstruuj zdania inaczej, tego da się uniknąć.

Poza tym co to znaczy, że schody się urwały? W sensie, że brzmi to raczej tak, jakby nastąpiła jakaś katastrofa, która faktycznie ileśtam stopni urwała, i teraz tam, gdzie powinny być, zieje dziura. Może po prostu: skończyły?

„ale w tej chwili pragnę tylko latarki.

- Nie mam, tylko zajmuje ręce.”

„Ktoś nas gonił, wykrzykując coś gniewnie. Zignorowałem, zrównując się z Rafałem.” - Zignorowałem i co dalej? Albo „go”, albo „to”, coś tu być musi.

„...który przykrywał, na moje oko, litą ścianę.” - Kiepski szyk. Raczej: „...który przykrywał litą, jak na moje oko, ścianę.”

„brakowało nam jeszcze sporo odległości” - Oj, nie. Jak jedziesz dokądś np. samochodem to też pytasz „A ile odległości nam jeszcze zostało”? Sformułuj to jakoś ładniej...

„Pocisk wpadł nam pod nogi.” - Wpadł? A to był kamień z procy, czy jak? Dynamicznie rzecz biorąc, sądzę że kule z pistoletu nie wpadają pod nogi.

„Tak jak się spodziewałem, za Kurtyną był beton.” - Przecinek po „tak”.

„...przycisnęliśmy ręce do okładek i wpadliśmy za Kurtynę.

Wrażenie było dziwne. Skojarzyło mi się ze zdarzeniem z dzieciństwa, kiedy to wpadłem do studni.”

„Urazy związane z rdzeniem kręgowym i kręgosłupem w ogóle są dosyć łatwe do wyleczenia. Oczywiście, nie u śmiertelników, ale w moim przypadku nie różnią się niczym od nastawienia kilku kostek i związania nitek, składających się na mój rdzeń.” Powtórzenie. Ponadto to „w ogóle” jakoś mi nie brzmi. Może: generalnie są łatwe?

„Rozważyłem szybkie popełnienie samobójstwa w celach informacyjnych”. XD

„Za plecami dostrzegłem ścianę, przykrytą identycznym materiałem, jak ten w Zakazanej Bibliotece.” - Szyk. Raczej „przykrytą materiałem identycznym jak ten w Zakazanej...”

„Wokół mnie było mnóstwo książek. Otaczały mnie regały, wysokie na co najmniej cztery metry, wypełnione najróżniejszymi tomami.

Obok mnie leżało wykręcone nienaturalnie ciało Rafała.”

Po-wtó-rze-nia. Poza tym lepiej brzmi „nienaturalnie wykręcone”. Przysłówek pierwszy. Pięknie zrobione. Dobrze powiedziane. I tak dalej.

„...aż dotarłem do rozwidlenia dróg tego bibliotecznego labiryntu.” No, w odróżnieniu od tamtego.

„...ciągnął tymczasem tamten niezrażony.” - Przecinek przed „niezrażony”.

„- Jestem - zaczerwienił się. - Ale ty nie jesteś mordercą - oznajmił spokojnie.

- Skąd wiesz? - zapytałem, bo nie mogłem się powstrzymać. Rzucił mi spanikowane spojrzenie.

- Czuję - powiedział zdawkowo.”

Chyba Adam już o tym pisał. „Zaczerwienił się” to nie jest, jak to ktoś kiedyś ładnie określił, „odgłos paszczą”, a więc nie stanowi naturalnej kontynuacji kwestii dialogowej. W takim wypadku po „Jestem” kropka, a „zaczerwienił się”, od nowego zdania, wielką literą.

Poza tym nie przekonuje mnie to „czucie” strzyga, które sprawia wrażenie jakiejśtam nadnaturalnej mocy. A wojna? Wszak bohater to niemiecki żołnierz, sam mówił wcześniej o zabijaniu.

„...biegania w te i we w te” - Razem. W te i wewte. ; ) A jeśli już koniecznie nie razem, to z ogonkami. „W tę i we w tę”.

„To mówiąc, wysforował się na czoło, a potem wyprzedził nas obu.” Ajć. Masełko maślane. Według słownika PWN, wysforowywać się «wyjść, wybiec lub wyjechać naprzód, zostawiwszy innych za sobą». Podsumowując, jeśli się wysforował, to oczywiste, że ich wyprzedził, zatem to, co napisałaś, brzmi w uproszczeniu „wyprzedził nas, a potem nas wyprzedził”. ; P

„No, proszę, wilkołaki. Miło wiedzieć, że istnieją.

- Zróbcie coś z tym - powiedział spokojnie Czytelnik, cofając się za nasze plecy. - Nie potrafię się bronić, kiedy nie mają nic na głowie.

- Dobrze wiedzieć – mruknąłem”

„Ahe rzucił mi broń.” - Jaką broń? Ani słówkiem wcześniej nie wspomniałaś, że jakąś miał. Gdybyś chociaż wspomniała, przy opisie jak pojawia się po raz pierwszy, że ma u pasa pistolet czy coś, wypadłoby to znacznie lepiej. Bo teraz normalnie wyczarował ją z powietrza. Tę broń.

„Zaskamlał i zatoczył się na regał, drasnąwszy pazurami moje ramię. Jego towarzysze nie czekali grzecznie w kolejce do odstrzelenia, tylko rzucili się na mnie.

Co było okropnym błędem, bo Ahe miał jeszcze drugi pistolet. Szybko ściągnął dwóch w ludzkiej postaci, ale nim udało mu się unieszkodliwić trzeciego, wilk skoczył na niego. Strzyg poderwał się z ziemi, ale nie zdążył uciec. Uderzył w regał, próbując strząsnąć z siebie oszalałe zwierzę. Miotali się chwilę, nie zauważając chwiejącego się regału.”

Poza tym szyk: raczej nim unieszkodliwił ludzi, „skoczył na niego wilk”, a nie „wilk skoczył na niego”.

„celując do wilka” - Wiem, że generalnie celuje się DO kogoś, ale w przypadku wilka raczej chyba W.

Teraz następuje scena pod regałem. Zgubiłam się w niej. Zgaduję, że jeśli na kogoś spadnie regał biblioteczny, potęęężny mebel, to fakt, że leży również na nim wilk, schodzi na drugi plan. Zwłaszcza jak najpierw oberwie się spadającą z niego kupą książek. Regał może zabić. Tym bardziej jak się nim oberwie centralnie w plecy. Tak napisałaś, to cholerstwo upadło na nich całkiem mocno, a nie tylko przygniotło im nóżki. Jak niby POD tym regałem Ahe próbuje ściągnąć z bohatera wilka? No jak? Wątpię, żeby tam było miejsce dla trzeciej osoby, a co dopiero miejsce na to, by tego wilka z bohatera ściągać. ; / No, próbowałam to sobie wyobrazić ale niestety ta scena jest kolejną, w której logika, wiarygodność i realia bardzo mi zgrzytnęły.

„Zaraz będą tu strażnicy.” - Kolejni strażnicy. Bo kilku już przecież spotkali.

„Poruszyłem się i, podpierając na półkach regału, wysunąłem się z trudem spod zwłok wilkołaka. Nie mogłem oddychać, więc prawdopodobnie zwierzak połamał mi żebra. Ahe, zawisnąwszy nade mną, pomógł mi wydostać się spod regału, po czym chwycił mnie pod ramiona i tak wsparty, dotarłem do czystej posadzki.”

Pomijając powtórzenie, ten kawałek też wydaje mi się dziwny, trudny do wyobrażenia i nieszczególnie realny do wykonania. Podpierając na półkach czy podciągając na nich? Jak to wszystko się dzieje pod regałem, to jak Ahe mógł zawisnąć nad bohaterem, i być w stanie go sięgnąć? Przydałby się bardziej przemyślany i plastyczny opis tego wszystkiego.

„- Panowie, proszę, zatrzymajcie się.

Strażnicy przystanęli.

- Musimy dostać się do Kurtyny - powiedział spokojnie, opuszczając ręce. - Eskortujcie nas.”

„Powiedział spokojnie Czytelnik”. Trzeba to dookreślić, bo zmieniasz podmiot. Najpierw mówi Czytelnik, owszem, ale potem podmiotem są strażnicy, więc wypada zaznaczyć, że podmiotem znowu staje się Czytelnik.

„...i pociągnąłem towarzyszy za sobą, odrzucając broń i rozkładając książkę.”

Ciekawam, gdzie on tę książkę trzymał i jak to się stało, że jej nie zgubił, w tej zawierusze, strzelaninie, szaleńczym biegu. Aha, i pod regałem, z którego wysypało się mnóstwo innych książek...

„Jak długo można popełniać samobójstwo?!” XDD

No dobrze, wystarczy, bo z sił opadłam.

Wracając do sedna – tekst mi się podobał. W sumie, po odjęciu tego, co wymieniłam powyżej. Ode mnie mocne 4. Bo doceniam i inwencję, i humor, styl, ogólnie poprawny zapis dialogów ; P... tylko zabrakło rozwinięcia paru wątków, zarysowania jeszcze paru rzeczy, które dopełniłyby świat, umocnienia postaci (bo np Czytelnik wypada według mnie blado, pewnie dlatego, że miał za mało czasu na rozwinięcie się).

W każdym razie powodzenia, życzę jak najwięcej dobrych pomysłów i dobrych wykonań. ; )

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Niech to szlag, co za piekielny portal (lol), rozwaliło mi całe formatowanie. To, co pogrubiłam, przepadło. ; ( Liczę na to, że się domyślisz, o co gdzie mi chodziło, Altair... ; [

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Domyśliłam się, domyśliłam. Dziękuję za tak długi komentarz i bardzo konstruktywną krytykę. Poprawię całość pod kątem wszystkich wymienionych uwag.

AB :)

nie jest źle, ale wymienione już przez przedpiszcó błędy utrudniają lekturę. dlatego 7/10, a nie 8

Tak bardzo mnie wciągnęło, że prawie nie zauważyłam kilku naprawdę, naprawdę strasznych błędów :)

Nowa Fantastyka