- Opowiadanie: Virginia - Bracia mniejsi część 1

Bracia mniejsi część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bracia mniejsi część 1

– Witamy, witamy panie naczelniku!

Dyrektor Mięcik kłaniał się w pas, stojąc w głównym wejściu Psiarni nr 54 miasta stołecznego Warszawy Dzielnicy Wola, w czym przeszkadzały mu skutecznie bardzo wydatny brzuch i obcisła marynarka. Wiedząc, że od dzisiejszego dnia może zależeć jego przyszła kariera przygotował się starannie, założył najlepszy garnitur, zachowany na specjalne okazje, który ostatnio miał na sobie gdy uroczyście przyznano mu stanowisko dyrektora. Wcisnął się dzisiaj w niego, chociaż okazało się, że w tajemniczy sposób, po roku wiszenia w szafie, ubranie skurczyło się co najmniej o jeden rozmiar. Do garnituru dobrał koszulę i krawat, w jego wyobrażeniu pasujące doskonale, a wszystko starannie wyprane i wyprasowane przez jego matkę. Kiedy rano prężył się przed lustrem zdawało mu się, że wygląda znakomicie. Nie potrafił sobie uświadomić okrutnej prawdy – starannie wybrany strój nie poprawił szczególnie jego kiepskiej prezencji. Mięcik nie tak dawno skończył trzydzieści lat, ale wyglądał na dużo starszego, zaczął łysieć bardzo wcześnie i teraz jego czoło powędrowało gdzieś daleko za czubek głowy, oczy miał zapadnięte, tkwiące głęboko między ciemnymi sińcami i podkreślone niezdrowymi workami, które zawdzięczał przepracowaniu i ciągłemu brakowi snu. Sytuacji nie poprawiała przez lata skrupulatnie hodowana otyłość. Zanim zauważył zwały tłuszczu, powiększające się podstępnie gdy siedział zapracowany za biurkiem, obrosły jego ciało, gromadząc się w grubych fałdach pod cienką białą skórą.

 

Dyrektor był jednak głęboko przekonany, że wygląda znakomicie, i teraz, z szerokim fałszywym uśmiechem na twarzy, kłaniał się nisko Naczelnikowi Psiarni m. st. Warszawy. Właściwie sytuacja nie wymagała tak uniżonej postawy, przecież witał swojego bezpośredniego przełożonego, stojącego w hierarchii tylko stopień wyżej, wiedział też, że dyrektorzy psiarni z większym stażem są z naczelnikiem po imieniu i ostro z nim piją po każdym zebraniu, ale Mięcik zaczynał karierę jako zwykły urzędnik najniższego stopnia i dochrapał się swojego stanowiska między innymi dzięki sumiennie praktykowanej czołobitności oraz niemal poddańczemu posłuszeństwu. Bez żadnych znajomości, bez żadnej protekcji, musiał pracować na to co osiągnął o wiele ciężej niż inni. Nie miał rodziny, nie miał zainteresowań i w ogóle wszyscy uznawali go za nudnego człowieka, nawet jego własna matka. Często zdarza się, że tacy ludzie nic nie osiągają, tkwią latami na najniższych stanowiskach z niezmienną sumiennością odwalając czarną robotę, a ktoś inny zbiera pochwały, ale Mięcik został obdarzony pewną dozą sprytu, którą wykorzystywał z dużym powodzeniem, dbając o to by informacje o jego ponadprzeciętnym oddaniu dotarły odpowiednio wysoko, a także, kiedy było to konieczne, żeby potknięcia jego kolegów, nie umknęły uwagi przełożonych. Dzięki temu Mięcik awansował regularnie pnąc się powoli w urzędniczej hierarchii, aż został dyrektorem Psiarni nr 54 na warszawskiej Woli.

 

– No dobrze, dobrze dyrektorze – powiedział naczelnik, ściskając z obrzydzeniem pulchną, spoconą dłoń, a dreszcz rozkoszy przeszył ciało Mięcika, dyrektor – cóż za cudowne słowo, warto było tak ciężko pracować, żeby je usłyszeć. – Nie mam zbyt wiele czasu, chciałbym od razu zobaczyć boksy i wybiegi .

– Ależ oczywiście, osobiście oprowadzę pana naczelnika – powiedział Mięcik, trochę rozczarowany, że nie będzie miał okazji przyjąć przełożonego w swoim biurze i porozmawiać z nim chwilę na osobności. Byłaby to idealna okazja żeby przestawić swoje osiągnięcia w odpowiednim świetle. Trudno, będzie musiał wykorzystać ten krótki obchód.

 

Poszli korytarzem pomalowanym na biało, zimnym, na pozór czystym, niemal szpitalnym. Wystarczyło się jednak dokładniej przyjrzeć żeby zauważyć, że gdzieniegdzie spod świeżej farby wyłażą szare łaty starego brudu, a podłoga, dokładnie wczoraj wyszorowana, też usiana jest plamami, które wżarły się głęboko w pory starego cementu, tak że nie dało się nijak ich usunąć, ale naczelnik rzeczywiście się spieszył i Mięcik miał nadzieję, że nie zwróci uwagi na takie rzeczy. Z przodu szło dwóch ludzi, którzy otwierali drzwi i usuwali wszystkie przeszkody jakie pojawiały się na drodze, później Mięcik, a za nim – minimalnie, a jednak za nim – naczelnik, który pozwolił się prowadzić. Mięcik był wniebowzięty. Przeszli do sali, gdzie znajdowały się boksy. Chociaż wcześniej wszystko zostało dokładnie wysprzątane i tak poczuli bardzo słabo, ale jednak, charakterystyczny zapach psiarni, z najsilniejszą dominującą nutą – odorem odchodów i uryny, którym przez lata wszystko nasiąkło tak głęboko, że trzeba by chyba zerwać podłogę i tynki żeby się go pozbyć. Mięcik spojrzał zaniepokojony na Naczelnika, ale ten nie dał nic po sobie poznać. Widocznie przyzwyczajony już był do takich zapachów.

 

Boksy były dosyć duże, dwa metry kwadratowe na każde zwierzę, z jednej strony otwierały się na wybieg, z drugiej na korytarz, odgrodzone od niego kratami – z tej strony pracownicy podawali karmę. Ściółka została właśnie starannie zmieniona, wybrano wszystko dokładnie, zeskrobano z podłogi grubą, udeptaną warstwę, której nikt nie ruszał od lat, wyciągniętą góry brudnej słomy zalegające w kątach. Wyszorowano też poidła, pokryte żółto – szarym kamieniem i koryta, oblepione zaschniętymi resztkami. Na koniec spryskano wszystko dokładnie środkiem na robaki, których całe stada uciekały w popłochu, przerażone nagłym kataklizmem porządku. Wszystko zrobiono tej nocy, żeby nie zdążyło się zabrudzić od nowa przed wizytacją. Nieliczne zwierzęta, które nie wyszły na wybieg, siedziały teraz trochę ogłupiałe, nie poznając swojego mieszkania.

 

– No dobrze, dobrze, dobrze – Naczelnik powtarzał jak nakręcony, zaglądając pospiesznie do kilku boksów – czas goni, chodźmy dalej.

Nie dał nawet dojść do słowa Mięcikowi, który chciał już opowiadać jak dbają o czystość i higienę, zapewniając zwierzętom najwyższy komfort. Nie słysząc nawet słowa pochwały, głęboko rozczarowany dyrektor poprowadził naczelnika po krętych schodach na dach. Budynek miał kształt okręgu, przestrzeń w środku zajmował wybieg na otwartym powietrzu, na który prowadziły wyjścia z każdego boksu. Dyrektor obrzucił wszystko nerwowym spojrzeniem – po dachu od zewnątrz ograniczonym płotem z drutu kolczastego, od wewnątrz niską balustradą, powoli spacerowali strażnicy, wszyscy w przepisowych, czystych, dokładnie wypracowanych mundurach i, co najważniejsze a wcale nie takie oczywiste, trzeźwi. Na dole, na udeptanej ziemi, kręciły się psy. Niektóre spacerowały leniwie, rutynowo obwąchując wszystko co napotkały na swojej drodze, inne wygrzewały się na słońcu, na środku jakaś para kopulowała radośnie, dysząc głośno z wywieszonymi językami. Wszystko gra, pomyślał Mięcik z ulgą. Nad ranem, w pośpiechu szorowali zwierzęta z brudu, na śniadanie dostały podwójne porcje i do tego po kawałku mięsa, chore i słabe przenieśli do drugiego budynku, z nadzieją, że naczelnik tam nie zajrzy. Teraz wszystkie psy wyglądały na czyste, zadbane, zdrowe i całkiem zadowolone. Dobrze przygotowali się do tej niezapowiedzianej wizytacji, o której Mięcik wiedział, z bardzo wiarygodnych źródeł, od dwóch tygodni. Dyrektor stał wyprostowany, z uniesioną głową, dumnie wypinając pierś, czego i tak nie było widać pod zwałami tłuszczu.

– To panie naczelniku nasze zwierzęta. Jak pan widzi wszystkie…

Naczelnik i tym razem nie dał mu nic powiedzieć.

-W waszej dzielnicy dziesięć procent mieszkańców skutecznie uchyla się od obowiązkowej psiarni, dwadzieścia procent ma duże zaległości – powiedział oskarżycielskim tonem, ku rozpaczy dyrektora, nie zwracając większej uwagi na otoczenie.

 

W zmęczonym umyśle Mięcika zrodziła się bardzo niepokojąca myśl. Być może naczelnik sam pozwolił na przeciek o wizytacji, a cała ta akcja nie miała wcale na celu sprawdzenia jakości świadczonych usług. Musiało kryć się za tym coś innego, o wiele większego, tak dużego, że przerastało zwykłego dyrektora psiarni. Mięcik zaklął w duchu. Mógł wcześniej na to wpaść, przecież nie był idiotą. Cóż, teraz już nic nie dało się na to poradzić, postanowił odsunąć te myśli od siebie i skoncentrować się na robieniu dobrego wrażenia. Nic innego mu nie pozostało.

– Wiem panie naczelniku, ale zapewniam, że to nie jest nasz wina– Mięcik próbował się ratować, wchodząc w słowo naczelnikowi. – Robimy wszystko co w naszej mocy, żeby zwierzęta były zadowolone, co możemy poradzić na to, że ludzie…

– Dyrektorze, dostajemy wiele skarg na działanie tej Psiarni – kontynuował naczelnik. – Jeśli ludzie nie są zadowoleni z poziomu usług, trudno oczekiwać, że będą ochoczo spełniali swój obowiązek.

– Ale my naprawdę robimy wszystko, ale cóż możemy poradzić, że ludzie nadal nie rozumieją co jest dla nich najlepsze…

Naczelnik westchnął, popatrzył z góry na Mięcika, który ze łzami w oczach szykował się, żeby paść przed nim na kolana.

– No, dobrze, dobrze – zaterkotał – wierzę wam. Niestety wszystko co możemy zrobić zarząd psiarni, w kwestii przekonywania obywateli do wypełniania obowiązków, to wywieranie nacisku na Ministerstwo Informacji i Promocji Zdrowia Psychicznego. To trudna sprawa, tutaj nie da się nic zrobić na siłę, trzeba zaczynać pracę wcześniej z młodymi umysłami, trzeba odpowiednio wszystko przedstawić, tak żeby rodzice zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji i nawet najmłodszym dzieciom…

Tyradę Naczelnika przerwało nagłe zamieszanie na wybiegu.

– To nic takiego, dwa kundle pogryzły się o sukę – powiedział Mięcik wyglądając przez barierkę i przeklinając w myślach głupie bestie, które nie mogły poczekać dziesięć minut na koniec wizytacji.

– No dobrze, dobrze, jak mówiłem już najmłodsze umysły trzeba kształtować, rodzice powinni wpajać sowim dzieciom…

Niezrażony niczym naczelnik kontynuował swój wywód, kiedy Mięcik odprowadzał go po schodach na dół i później na parking. W tym czasie na dachu strażnicy złożył się do strzału i dwie gumowe kule pomknęły w stronę szamoczących się kundli. Trafione zwierzęta zaskomlały i liżąc obolałe ciała powlokły się do swoich boksów.

 

*

 

Pieńkowski moczył się już pół godziny. Ciepła woda kosztowała, ale jego było stać. Nigdy nie wystarczały mu te zimne prysznice, którymi próbowali ich domyć po wyjściu z psiarni, nawet po dokładnym szorowaniu czuł, że nadal śmierdzi starym gównem i uryną. Pewnie czuć było od niego wiele innych rzeczy, ale mieszanka odchodów i moczu, ten koronny aromat psiarni, zawsze wygrywał i trzymał się najdłużej. Gorąca woda, mydło i długie namaczanie – po miesiącu życia w brudzie, spania na starej ściółce, tarzania się w piachu, to było jedyne lekarstwo.

– Pieńkowski, Pieńkowski, robisz się na to za stary – powiedział do siebie obmacując obolały bok, na którym zaczynał powoli rosnąć wielki, fioletowy siniak – i to wszystko przez jakąś wyleniałą sukę z cycami do ziemi. Fe, Pieńkowski, poza wybiegiem nawet byś na taką nie spojrzał, ale pies nie może być wybredny, pies bierze co jest.

Bardziej niż rosnący siniak przeszkadzała Pieńkowskiemu myśl, że interwencja strażników, którzy normalnie woleli robić zakłady niż marnować kule, uratowała go przed porażką. Nie znał tego psa, a przynajmniej nie kojarzył go z poprzednich pobytów w psiarni i nigdy wcześniej z nim nie walczył. Już po pierwszym starciu zrozumiał, że jeśli nie ucieknie od razu z podkulonym ogonem czeka go sromotna klęska i wróci do domu z kilkoma bliznami więcej. Na szczęście tym razem strażnicy przerwali walkę. Wolał jednego siniaka od bolesnej świadomości porażki.

– Pieńkowski, Pieńkowski, czas wziąć się za siebie – powiedział patrząc krytycznie na swoje odbicie w pękniętym lustrze. Nie czuł się stary, w pracy radził sobie świetnie, miał nadzieję na awans, ale wiedział że jego młodość minęła bezpowrotnie i już nie będzie się stawał coraz silniejszy. Chociaż starał się dbać o siebie wyrósł mu mały, wystający brzuszek, we włosach widać było wyraźnie srebrne pasemka siwizny. Jeszcze kilka lat, a na wybiegu będzie musiał ustąpić miejsca młodym psom. Dręczyło go przeczucie, że jeśli zacznie przegrywać w psiarni, zacznie też przegrywać w życiu.

 

Zanim wyszedł z łazienki stanął jeszcze w wannie i wylał na siebie wiadro zimnej wody, które przygotował wcześniej. Wytarł się energicznie szorstkim ręcznikiem, parskając cały czas z zimna. Dopiero teraz poczuł się czysty. Ubrał się i dołożył do ognia pod kuchnią. Musiał jeszcze zejść na dół, do studni, bo zapomniał odlać trochę wody do czajnika i w końcu mógł zrobić sobie kawę. Nie śpieszył się, korzystając z tego, że ma wolny dzień rozsiadł się wygodnie na starej, wytartej kanapie. Telewizor włączył nie dlatego, że lubił, wręcz przeciwnie, telewizyjny bełkot irytował go niesamowicie. Kierował się raczej poczuciem obowiązku. Na jego stanowisku dobrze było wiedzieć co ludzie słyszą w wiadomościach.

Wcisnął duży, toporny guzik i na ekranie pojawiła się prezenterka, niemłoda i niezbyt urodziwa, chociaż te mankamenty ukrywała częściowo gruba warstwa makijażu i woalka z szarych punkcików zakłóceń. Kobieta zaczęła odczytywać wiadomości z grubego pliku kartek, które trzymała w rękach. Robiła to całkowicie beznamiętnym głosem, zacinając się od czasu do czasu. Ta to dopiero musi mieć znajomości, pomyślał Pieńkowski z niesmakiem.

– Dnia ubiegłego, odbyły się niezapowiedziane wizytacje Naczelnika Psiarni Powszechnych miasta stołecznego Warszawy we wszystkich podległych mu placówkach. Wizytacje wypadły nadzwyczaj pomyślnie, wykryto nieliczne, drobne nieprawidłowości, które natychmiast zostaną usunięte. Jedynie poziom Psiarni numer 54 na Woli wzbudził większe wątpliwości. Jak zapewnia rzecznik prasowy Psiarni Powszechnych, nie stanowiły one zagrożenia dla życia i zdrowia przebywających tam zwierząt, a zarząd natychmiast dołoży wszelkich starań żeby poprawić sytuację – odczytała kobieta.

No ciekawe o co tu chodzi, pomyślał Pieńkowski żałując, że nie orientuje się lepiej w wewnętrznych rozgrywkach psiarni. Chociaż musiał przyznać, że wolska psiarnia, z której sam korzystał to był wyjątkowy syf i nie sądził żeby jakiekolwiek działania zdołały to naprawić.

– Tegoroczne zbiory, pomimo sprzyjającej pogody wypadły gorzej niż się spodziewano – dukała dalej prezenterka – W związku z tym konieczne będzie dalsze utrzymanie reglamentacji żywności. Ministerstwo Rolnictwa i Przemysłu Chemicznego zapewnia, ze będzie pracowało nad poprawieniem wyników w przyszłym roku.

Tym akurat Pieńkowski nie musiał się przejmować. Na swoim stanowisku dostawał dodatkowe przydziały. Nie wspominając o smakołykach, które trafiały się od czasu do czasu dzięki uprzejmości znajomych, a za które odwdzięczał się korzystając z możliwości jakie dawał mu jego pozycja. Dopiero trzecia informacja zdołała przykuć jego uwagę.

– Dnia ubiegłego policji udało się dokonać zatrzymania jednego z biskupów podziemnego Kościoła Katolickiego – brzydka prezenterka zniknęła, a na jej miejscu pojawiły się zdjęcia z aresztowania – mężczyzna w średnim wieku, w starym wymiętoszonym garniturze i grubych okularach, prowadzony przez dwóch ludzi z zakrytymi twarzami – na razie wiadomo, że biskupa udało się ująć dzięki informacji przekazanej policji przez mieszkańców, kiedy odprawiał zakazany rytuał w jednym z mieszkań przy ulicy Wiernego Psa.

Słuchając Pieńkowski żałował, że rozwiązanie całej sprawy przypadło kiedy musiał siedzieć w brudnej psiarni. Pracował nad tym ciężko od kilku miesięcy. Podziemny Kościół był bardzo dobrze zakonspirowany i miał wielu ukrytych zwolenników, ludzi z pozoru całkiem czystych, którzy nigdy nie powiedzieli słowa przeciw animalizmowi, ani państwu i regularnie odbywali psiarnię, ale raz w tygodniu biegali na tajne rytuały odprawiane w starych fabrykach i w podmiejskich lasach. Trudno było ich znaleźć, jeszcze trudniej skłonić do mówienia. Ujęcie biskupa było wielkim sukcesem, a teraz cała zasługa przypadnie komuś innemu. A już był pewien, że go awansują… Trudno, będzie musiał się wykazać inaczej.

 

– Cześć tato! – Ponure rozmyślania przerwał mu Adam,wysoki, chudy szesnastolatek raczej sprytny niż pracowity, wciąż za mało doświadczony, żeby zrozumieć, że jest zbyt pewny siebie. Jego syn.

Pieńkowski wykorzystał znajomości, żeby to potwierdzić. Badania nie zostały oficjalnie zakazane, ale zgodnie z założeniami animalizmu ojcostwo, w przeciwieństwie do macierzyństwa, nie miało większego znaczenia. Testy były bardzo źle widziane i żadne laboratorium nie chciało ich przeprowadzać. Zresztą większość zapłodnień miała miejsce na wybiegu, gdzie nikt nikogo nie zna, ale każdy z każdym kopuluje. W takiej sytuacji przywiązywanie wagi do tego kto jest ojcem dziecka nie miało większego znaczenia. Nikt już tego nie robił. W tym przypadku Pieńkowski miał jednak pewność i w dziwaczny, trochę archaiczny sposób traktował Adama jak syna.

– Cześć, czemu nie w szkole? – zapytał patrząc wymownie na zegarek.

– Mam dzisiaj inne zajęcia, napisz mi usprawiedliwienie – chłopak z bezczelnym uśmiechem podsunął mu kartkę i długopis.

– Który to już raz w tym miesiącu?– zapytał Pieńkowski wypisując formułkę. – Nie myśl, że możesz wykorzystywać moją nieobecność.

– Dopiero drugi.

– No dobrze, masz – popatrzył podejrzliwie na chłopaka – ale i tak zapytam twojej matki jak się sprawowałeś.

 

Z żoną (zdążyli wziąć ślub zanim oficjalnie zniesiono instytucję małżeństwa jako nie zgodną z prawami natury) Pieńkowski rozstał się piętnaście lat temu. Nie chodziło o to, że trzy razy w roku ma ją każdy pies na wybiegu, to było normalne. On sam kiedy był psem starał się zaliczyć wszystkie suki w odpowiednim wieku. Jakoś pogodził się też z faktem, że nigdy nie będzie pewien czy jest ojcem dzieci, które ona urodzi. Problem leżał gdzie indziej – jego żona lubiła psiarnię. Wiedział, że przez trzy miesiące spędzane z nim nudzi się i myśli tylko o tym żeby zedrzeć z siebie tą elegancką kieckę, którą jej kupił za połowę pensji, wytarzać się w błocie i nadstawić tyłek. Dla Pieńkowskiego i większości ludzi, których znał, pobyt w psiarni był uciążliwą koniecznością. Oczywiście publicznie głosili animalizm, głosowali na Powszechne Zezwierzęcenie, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie cieszył się na myśl o miesiącu w budzie. Nie mówiono też tego głośno, ale każdy z ulgą wracał do domu. Pieńkowskie zdawał sobie sprawę z tego, że głoszone oficjalnie teorie udowadniające sens regularnych praktyk animalistycznych, jak państwowa propaganda nazywała pobyt w psiarni, nie przekonywały wielu. Oczywiście zdarzali się tacy, którzy wierzyli we wszystko i traktowali to poważnie, jednak żona Pieńkowskiego nie należała do tej kategorii ludzi, nie przejawiała najmniejszego zainteresowania animalizmem, nie interesowało jej wyzwolenie moralne poprzez powrót do pierwotnych instynktów. Ona po prostu lubiła żyć jak zwierzę.

Pieńkowski nie od razu się zorientował. Zsynchronizowali swój pobyt w psiarni, ale nie mogli obejść ściśle przestrzeganego zakazu umieszczania na jednym wybiegu rodzin, został mu więc oszczędzony widok żony poddającej się z przyjemnością zezwierzęceniu. W końcu jednak uświadomił sobie jakie są jej upodobania. Miłość zniknęła bez śladu, został tylko niesmak.

Podobno teraz znalazła sobie jakiegoś kundla należącego do grupy zwanej Nadgorliwcami, która praktykowała zezwierzęcenie także poza Psiarnią, oficjalnie tłumacząc to osiągnięciem ostatecznego odrzucenia moralności, przez całkowite wyzwolenie w sobie zwierzęcia. Pieńkowski wiedział, że do Nadgorliwców należą głównie ludzie zamożni i wpływowi, którzy mają silne lobby w rządzie postulujące zniesienie ostatnich więzów zniewalających człowieka w jego człowieczeństwie i całkowity powrót do stanu pierwotnego. Nie sądził, że może im się udać i cieszył się z tego. Pieńkowskiemu nie zależało na żadnym postępie i zburzeniu panującego porządku. On sobie w tym porządku bardzo dobrze radził.

 

-Nie miałeś mieć dzisiaj jakiegoś sprawdzianu? – zapytał syna.

-Miałem tydzień temu. Z podstaw animalizmu – odpowiedział chłopak pochłaniając kanapkę.

-Takich rzeczy was teraz uczą? – Pieńkowski zdał sobie sprawę, że nie wie nawet dokładnie jakie przedmioty ma jego syn.

-Czemu nie? Zwierzę jako wyższa forma istnienia, pozbawiona niedoskonałej ludzkiej moralności powinna być wzorem dla każdego człowieka – wyrecytował Adam, stając na baczność – i tak dalej. Przedmiot jak każdy inny, trzeba się nauczyć i zdać.

-No, nie podchodź do tego tak lekko, animalizm to istota naszego ustroju. – Pieńkowski pogroził mu palcem, jednocześnie w duchu ciesząc się, że jego syn nie traktuje oficjalnej ideologii poważnie.

-Daj spokój tato, mówisz jak mój nauczyciel – Adam przełknął w biegu ostatni kęs.

-Gdzie idziesz? – zapytał Pieńkowski, ale jego słowa zagłuszyło trzaśnięcie drzwiami.

 

 

*

 

– Ja ciebie chrzczę w imię Ojca…

Wodę ksiądz Antek przyniósł w zwykłej, dużej butelce z przezroczystego plastiku i teraz starał się ostrożnie wylać trochę na czoło Adama, tak żeby nie oblać mu całej twarzy. Prawie mu się udało.

– I Syna…

Tym razem polało się zdecydowanie za dużo. Adam zniósł to cierpliwie, rozpaczliwie próbując zachować powagę.

– I Ducha Świętego.

Trzeci strumień zimnej wody popłynął na twarz chłopaka. Ceremonia była zakończona, stał się członkiem nielegalnego Kościoła Katolickiego. Został na kolanach, czekając aż ksiądz Antek ochrzci pozostałe pięć osób, różnej płci i wieku. Potem wstał, otrzepał spodnie i wytarł twarz. Antek, który osobiście przygotowywał go do chrztu, poklepał go przyjacielsko po plecach. Ksiądz był tylko cztery lata starszy od Adama, został wyświęcony po trzech semestrach tajnego seminarium. Podziemny Kościół bardzo potrzebował księży.

 

Spotkali się tego dnia w umówionym wcześniej miejscu. Antek wyprowadził go daleko za miasto, nad Wisłę. Tam wyciągnął z krzaków małą łódkę. Wyglądała na bardzo starą i całkiem spróchniałą. Adam zawahał się chwilę zanim do niej wsiadł.

– Na pewno dopłyniemy tym na drugi brzeg? – zapytał, patrząc niepewnie na Antka.

– Jasne – zapewnił go młody ksiądz – nie raz to robiłem. Zresztą nie ma innego sposobu, albo tak, albo wpław, wiesz, że mosty są obserwowane. Chodź, Bóg nad nami czuwa.

Nie bardzo to przekonało Adama, ale nie miał wyjścia. Popłynęli. Antek wiosłował, widać, że miał wprawę, Adam wybierał wodę z dna starą puszką po farbie. Machał najszybciej jak potrafił, ale wody cały czas przybywało. Już chciał krzyczeć do księdza, że toną, ale w ostatnim momencie dno łodzi otarło się o piasek. Nie zauważył nawet kiedy dopłynęli.

-Widzisz – zawołał Antek wyskakując na brzeg – mówiłem, że Bóg nad nami czuwa!

Adam jakoś nie potrafił tego czuwania docenić, zwłaszcza, że przemoczył się do kolan, woda chlupotała mu w butach, mokre nogawki przykleiły się do łydek, parząc zimnem przy każdym podmuchu chłodnego wiatru. Niewiele brakowało, a wykąpałby się cały w tym wielkim, cuchnącym ścieku zwanym rzeką, jednak nic po sobie poznać. W sumie cena była do przyjęcia.

Wylali resztę wody i schowali łódkę w krzakach. Antek prowadził Adama na przełaj, przez krzaki, rowy, stare, częściowo rozebrane tory. Szli przez podwórka zarośnięte krzakami i chwastami sięgającymi do pasa, przemykali między ruderami z zawalonymi dachami i wybitymi szybami, które całkiem pozbawione nadziej na powrót do dawnej świetności, czekały cierpliwie aż czas zmieni je w kupy gruzu. Spotkali się z pozostałymi w jednym ze starych, opuszczonych magazynów. Był w dużo lepszym stanie niż okoliczne budynki, musiał być używany jeszcze kilka lat temu, ale teraz stał całkiem pusty, w szczelinach popękanego asfaltu dojazdowej drogi kwitł spokojnie rumianek, a pod dachem zagnieździły się jaskółki.

 

Oprócz niego i Antka, było jeszcze pięć osób, chcących przyjąć tego dnia chrzest i para koło czterdziestki, która miała być rodzicami chrzestnymi. Wszyscy stali w ciasnej kupce pod ścianą z szarej blachy falistej, rozmawiając rozglądając się nerwowo wokół i mówili przyciszonymi głosami jakby bali się, że nawet tutaj ktoś może ich podsłuchać. Dopiero po całej ceremonii Adam zauważył, że w magazynie był jeszcze jeden mężczyzna, który trzymał się cały czas z boku, paląc spokojnie papierosa.

– Kto to? – zapytał Antka kiedy skończyli odmawiać wszystkie modlitwy.

– Przyjaciel, chce z tobą porozmawiać – szepnął mu do ucha ksiądz.

Niepozorny mężczyzna zorientował się chyba, że rozmawiają o nim. Kiedy podszedł bliżej Adam zorientował się, że jest kilka lat starszy do niego.

– Antek powiedział mi, że będzie cię dzisiaj chrzcił – zaczął – znam kogoś, kto chciałby z tobą porozmawiać.

– Kim jest ten ktoś i czego ode mnie chce? – Adam poczuł się nagle jak bohater filmu powtarzający utartą kwestię. Nigdy nie był w takiej sytuacji i nie miał pojęcia jak się zachować.

– Zabiorę cię do kogoś, kto walczy z animalizmem, jasne? To powinno ci wystarczyć. – powiedział chłopak rzucając na ziemię wypalonego papierosa. Rozgniótł peta podeszwą, podniósł i wsadził do kieszeni. Widząc to Adam mało nie parsknął śmiechem, ale powstrzymał się i tylko skinął głową Spotkać kogoś, kto walczy z animalizmem? Oczywiście, właśnie po to tu przyszedł. Musiał podczas katechezy dać Antkowi wystarczająco jasno do zrozumienia, że przekłada działanie nad modlitwę i kontemplację.

 

Wyszli pierwsi, reszta miała czekać pół godziny. Adama zawsze bawiła ta konspiracja, zwłaszcza gdy spotykali się na takich odludziach jak to, gdzie i tak nikt nie mógł ich zobaczyć. Wiedział od ojca, że nie śledzą zwykłych księży, ani takich małych grupek, nie starczyłoby im na to ludzi i czasu. Biedny Antek i inni chrześcijanie których spotkał do tej pory, żyli w ciągłym strachu, że są obserwowani, a każdy ich najmniejszy ruch jest śledzony, każde słowo skrzętnie notowane. Zdecydowanie przeceniali możliwości państwa, ale Adam nie próbował wyprowadzić ich z błędu, gdyby wyszło na jaw kim jest jego ojciec straciłby zaraz ich zaufanie, musiał więc w milczeniu godzić się na całą tą szopkę z kryciem się po krzakach.

Chłopak prowadził go bezdrożami. Adam znowu musiał przedzierać się przez krzaki i kupy gruzu. Szli na Pragę – kryjówkę zdemaskowanych członków Podziemnego Kościoła, ludzi którzy chcieli walczyć z animalizmem i tych którzy tylko uciekali przed obowiązkiem psiarni oraz zwykłych przestępców. Adam nie czuł się pewnie kiedy kluczyli ulicami wyjętej spod prawa dzielnicy, zawalonymi gruzem i śmieciami, ale jego przewodnik szedł jakby był u siebie. Kilka razy mijali jakichś ludzi, ale wszyscy schodzili im z drogi, nikt nie próbował ich zaczepiać. Adam był pewien, że gdyby zapuścił się tu sam, już dawno leżałby gdzieś porządnie obity i ograbiony ze wszystkiego, łącznie z ubraniem.

W końcu przewodnik zatrzymał Adama ruchem ręki przed jakąś kamienicą, nie różniącą się niczym do pozostałych budynków, a sam zniknął w ciemnej jaskini klatki schodowej. Wrócił po chwili i kazał chłopakowi iść z sobą. Nie oświetlonymi schodami, po omacku, zeszli do piwnicy. Na dole Adam, zobaczył mężczyznę siedzącego za starym drewnianym biurkiem, w słabym świetle świecy nie mógł zobaczyć dokładnie jego twarzy.

– Szczęść Boże – powiedział i zaraz zrobiło mu się głupio.

– Wciąż jesteś przepełniony Duchem Świętym, czy jakoś tak? – mężczyzna za biurkiem zaśmiał się, po głosie Adam domyślił się, że ma do czynienia z kimś bardzo starym – No dobrze, siadaj chłopcze – staruszek wskazał krzesło stojące w cieniu pod ścianą.

– Pan nie jest wierzący? – zapytał chłopak sadowiąc się ostrożnie na starym meblu. Znalazł się w kręgu światła świecy, nic nie widział, ale jego było widać doskonale.

– Ja? Nie, nie jestem. – Mężczyzna wydał się zaskoczony tym pytaniem

– Więc czemu pan to robi? Czemu walczy pan z animalizmem? – Adam miał nadzieję, że nie jest zbyt ciekawski. Chciał się dowiedzieć jak najwięcej i jednocześnie nie wzbudzić podejrzeń. Nie miał w tym zbyt dużego doświadczenia.

– Nie trzeba być wierzącym żeby walczyć. Po prostu nie lubię jak ktoś mnie okłamuje. To wystarczający powód. Ale przejdźmy do rzeczy. Antek ręczy za ciebie, myślę, że możemy ci zaufać.

– Księża często są pośrednikami przy werbowaniu?

Adam poczuł na sobie podejrzliwie spojrzenie i zrozumiał, że poruszył temat, który nie powinien go interesować. Mimo to mężczyzna odpowiedział na jego pytanie.

– Góra, znaczy hierarchia, nie pochwala takiego zachowania, ale jest wielu księży, którzy pomagają nam na różne sposoby. Ale starczy tych wyjaśnień. Jak mówiłem, Antek cię poleca więc ci ufamy. Szykujemy dużą akcję, potrzebujemy ludzi. Chcemy wysłać jednego miłego pana na tamten świat. – zaśmiał się widząc wystraszoną minę Adama. – Nie martw się, to nie twoje zadanie, razem z kilkoma chłopakami będziecie obserwować cel, sprawdzicie, czy zawsze chodzi do pracy tą samą drogą, ile czasu mu to zajmuje, czy gdzieś się zatrzymuje i tak dalej. Prosta robota. Jak się dobrze spiszesz może pozwolimy ci załatwić następnego. – Zaśmiał się znowu. – Ja jestem Turek, a ten tam w kącie to Drzazga – powiedział wskazując na chłopaka, który przyprowadził Adama – jak mamy wołać na ciebie?

-Pieniek – powiedział Adam, miał wrażenie że brzmi to strasznie głupio, ale nic innego nie przyszło mu do głowy.

-Dobra – powiedział Turek – chyba nie mamy żadnego Pieńka. Drzazga będzie się z tobą kontaktował i przekaże ci wszystkie szczegóły, jasne?

Adam skinął głową.

-No to możesz odejść. Jak będziesz miał jakieś pytania to do Drzazgi.

Turek wstał i zanim Adam zdążył cokolwiek powiedzieć, zniknął za drzwiami ukrytymi w cieniu.

 

Znowu Drzazga prowadził go przez Pragę. Wrócili z powrotem na północ do miejsca, gdzie przeprawiał się przez rzekę z Antkiem.

– Długo pracujesz dla Turka? – zapytał Adam kiedy szli.

– Wystarczająco długo – powiedział Drzazga.

– Dużo ludzi z tobą służy?

– Wystarczająco dużo.

– Dużo już takich akcji przeprowadziliście? – młody Pieńkowski nie dawał za wygraną.

– Tyle ile nam kazali, a ty co taki ciekawy jesteś? Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie. – Drzazga, który szedł przodem zatrzymał się nagle i odwrócił. – Rozmawiasz o całej sprawie tylko ze mną, komuś piśniesz słowo, to znajdę i zatłukę jak kundla w psiarni, jasne? – powiedział.

Adam nie pytał o nic więcej i szli dalej w milczeniu. Na drugi brzeg przeprawili się tą samą łódką, którą wcześniej płynął z Antkiem i znowu musiał w szalonym tempie wybierać wodę z dna.

– Stąd już trafisz do domu? – zapytał Drzazga gdy dotarli do brzegu.

– Tak. Kiedy się spotkamy?

– Nie martw się, znajdę cię kiedy będzie trzeba.

 

*

 

Pieńkowski obiecał sobie, że będzie się relaksował. Wywalczył jeden wolny dzień po psiarni i chciał wykorzystać to małe zwycięstwo, żeby trochę odpocząć Zamierzał obejrzeć jeden z tych starych, zakazanych filmów, które zawsze po kryjomu wynosili z przeszukiwanych mieszkań, tych filmów sprzed wielkiego kryzysu, kiedy wszyscy jeździli samochodami, mięli duże domy i mieszkania, kochali się i umierali, płodzili dzieci i wychowywali je w staroświeckich rodzinach. On funkcjonariusz państwowy, na dość wysokim stanowisku, nie mógł sobie pozwolić nawet na niewielką część tego luksusu, który dla nich był czymś naturalnym. Pieńkowski zawsze wypełniał swoje obowiązki z oddaniem, nigdy, nawet jednym słowem, ani publicznie, ani prywatnie, nie wystąpił przeciw animalizmowi i nie zanegował jego sensu, regularnie, przepisowo odbywał psiarnię, jednocześnie, gdyby miał tylko taką możliwość, bez zastanowienia, bez najmniejszego wahania przeniósłby się do czasów sprzed kryzysu. Gdy szedł do pracy, patrzył na świat i przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi to wszystko tak jak musiało wyglądać lata temu. Ulica na chwilę zapełniała się samochodami, ubrania nabierały kolorów, z chodników znikały śmieci i brud, ludzie zaczynali się uśmiechać, ale złudzenie szybko znikało i przypominał sobie, że żyją na zgliszczach świata, który nie może wrócić. Rozumiał doskonale czemu filmy, które tak lubił, są nielegalne i czasem żałował, że zaczął je oglądać. Chował je przed Adamem pod łóżkiem. Specjalny odtwarzacz, na którym mógł je oglądać, także wyniesiony nielegalnie z przeszukiwanego mieszkania, ukrył w szufladzie pod skarpetami. Głupio się z tym czuł, jak dzieciak chowający pornosy przed rodzicami, ale nie chciał żeby jego syn oglądał lepszy świat, którego już nie ma i którego nigdy nie będzie. Po co mu to? Lepiej żeby skupił się na tym co jest tu i teraz.

 

Niestety Pieńkowski nie potrafił się zrelaksować. Praca, oprócz syna, była wszystkim co tak naprawdę miało dla niego znaczenie. Dlatego zamiast włączyć film sięgnął po papiery, nielegalnie wyniesione z pracy przez jego kolegę i zaczął czytać raporty z ostatniego miesiąca. Zasiedział się nad tym, nie zauważył nawet kiedy minęło południe. Lekturę przerwał mu dopiero powrót Adama.

– Cześć! – rzucił chłopak wchodząc do mieszkania.

– Mogłeś mi powiedzieć dokąd idziesz, wysłałbym za tobą człowieka – powiedział Pieńkowski z wyrzutem.

– Daj spokój tato, na pewno by go zauważyli. Zresztą to dobrzy chrześcijanie, nic mi nie zrobią. Wiesz, wybaczanie i takie rzeczy. – Adam zabrał się energicznie do przeszukiwania lodówki.

– Czego się dowiedziałeś?

– Chrzcili mnie dzisiaj, wiesz? Ale nic takiego się nie działo. Antek polał mnie wodą, odmówili modlitwę i tyle. Dopiero później zrobiło się ciekawie. – Adam urwał sobie kawał kiełbasy i zaczął energicznie przeżuwać. Miałeś rację, żeby trzymać się tego księdza i sugerować mu, że przeciw złu tego świata wolę walczyć czynem niż modlitwą.

– Poznał cię z kimś?

– Poznał, poznał. Poszło dużo lepiej niż myślałem.

 

Adam zdał relację ze wszystkiego co się wydarzyło, przerywając co chwilę, żeby przerzuć kawałek kiełbasy. Pieńkowski słuchał uważnie, zastanawiając się jednocześnie, czy już nie czas skończyć z tym wszystkim. To nie on wciągnął Adama w całą tę grę. Chłopak wparował pewnego dnia do mieszkania i jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, oznajmił, że od miesiąca przygotowuje się do chrztu u jednego młodego księdza, poznaje wielu chrześcijan i bardzo chętnie opowie o wszystkim czego się dowiedział.

– Czy to się może na coś przydać? – zapytał.

– Oczywiście, że tak, opowiadaj – odpowiedział Pieńkowski bez wahania.

Na początku był nawet zadowolony, informacje, których dostarczał chłopak nie miały większego znaczenia, ale też nie groziło mu żadne poważne niebezpieczeństwo. Gdyby zaczął budzić jakieś podejrzenia, jego nowi przyjaciele po prostu nie dopuściliby go do chrztu. Ryzyko było niewielkie, a Adam zdobywał cenne doświadczenie. Pieńkowski już widział jak jego syn zastępuje go w przyszłości na stanowisku, ba nawet osiąga dużo więcej niż on. Teraz sprawa zmieniła się diametralnie. Adam trafił na zupełnie innych ludzi. Wbrew temu co mówił to już nie byli dobrzy chrześcijanie, którzy bardziej troszczą się o swoje zbawienie, niż o życie, to była zbrojna organizacja antypaństwowa, mała, podziemna, armia wkurwionych, wrednych sukinsynów. Służby nie wiedziały o nich dużo, ale sądząc po akcjach, które od czasu do czasu udało im się przeprowadzać była to grupa desperatów i szaleńców zdolnych do wszystkiego, a małą liczebność i kiepskie uzbrojenie rekompensowała im nienawiść do animalizmu. Jednym słowem z nimi nie było żartów.

Pieńkowski wiedział, że prędzej czy później nadejdzie chwila, kiedy zrobi się zbyt niebezpiecznie i trzeba będzie wszystko skończyć. W sumie to coś miał, nawet więcej niż się spodziewał – Adam mógł mu wystawić tego Drzazgę, a przez Drzazgę może udałoby się dostać do kogoś ważniejszego. Może. Ale była jeszcze jedna sprawa, która wszystko komplikowała – awans. Pieńkowski potrzebował jakiegoś spektakularnego sukcesu, czegoś naprawdę dużego, a po tej akcji z biskupem, którą przegapił nic takiego się nie szykowało. Posucha mogła trwać kilka miesięcy, może nawet rok. Jedyną szansą zdawał się Adam. Pieńkowski na swój sposób kochał syna, ale zależało mu bardzo na tym awansie i nie chodziło w cale o ambicję, ani o pieniądze. Chodziło o Psiarnię nr 1.

Nikt nie wiedział nic na pewno, przecieków z góry jak na lekarstwo, te co były chyba i tak kontrolowane. W zasadzie jedyne co mięli to skąpe, ostrożnie wydzielane informacje oficjalne. Wynikało z nich tylko tyle, że Psiarnia nr 1 zostanie otwarta niedługo, że przeznaczona będzie dla funkcjonariuszy wyższego stopnia, a każdy kto dostanie tam przydział będzie cholernym szczęściarzem. Pieńkowski chciał być cholernym szczęściarzem i chciał żeby razem z nim był jego syn, ale domyślał się, bardziej z kontekstu i nastrojów, niż z potwierdzonych informacji, że jego stanowisko jest zbyt niskie i on się na ten raj na ziemi po prostu nie załapie. Czym była Psiarnia nr 1 nikt dokładnie nie wiedział, a jak wiedział nie chciał mówić. Pieńkowski domyślał się jednak, że nie ma ona wiele wspólnego, ze zwykłą psiarnią, w której musiał męczyć się trzy razy do roku, a więcej z luksusowym, dobrze strzeżonym hotelem gdzie zasłużeni funkcjonariusze mogą sobie odpocząć, popijając wyszukane drinki w towarzystwie ładnych pań, kiedy reszta świata jest przekonana, że oto wypełniają swój obywatelski obowiązek zezwierzęcenia. Pieńkowski chciał się tam dostać za wszelką cenę. Dlatego potrzebny był mu awans i dlatego nie potrafił zabronić Adamowi zabawy w agenta. Gdyby pociągnąć to jeszcze trochę dłużej, myślał, przynajmniej kilka tygodni, mógłby ująć sprawców zamachu. Może to by wystarczyło.

-Co z tym zrobicie? – Pytanie Adama wyrwało Pieńkowskiego z zamyślenia.

-Z czym?

-No z tym zamachem? Powstrzymacie ich?

-A z tym… Pewnie nic nie zrobimy. Nie chcę cię zdekonspirować, możesz jeszcze trochę nad tym popracować.

-A jeśli chcą załatwić kogoś naprawdę ważnego?

-Daj spokój. – Pieńkowski machnął ręką lekceważąco. – Myślisz, że dadzą radę? Poza tym niedługo dowiesz się o kogo chodzi i wtedy zobaczymy.

-Jasne – Adam przełknął ostatni kęs kiełbasy – idę pouczyć się do klasówki.

 

Koniec

Komentarze

Sporo tu literówek i nawet jest jeden ort. Przerzuli. Przejrzyj to jeszcze. Poza tym tekścik bardzo fajny pomysłowy, ma jednakowoż jedną olbrzymią wadę: po przeczytaniu pierwszego "rozdziałku", tego o dyrektorze, o mało nie zrezygnowałem. Jest nieciekawy, nie przyciąga uwagi. Nudy. Na tym etapie wydaje się jeszcze, że mamy do czynienia z najzwyklejszym dyrektorem schroniska dla bezdomnych zwierząt. Doymślam się, że to było celowe, ale jeśli chcesz to tak zostawić, to koniecznie poszukaj czegoś innego, co przyciągnie uwagę czytelnika na samym początku. Po braku komentarzy spodziewam się, że inni czytelnicy mieli podobne odczucia do mnie.

Tym niemniej, kiedy już się zacznie czytać po pierwszej gwiazdce, tekst nagle robi się interesujący. Bardzo podoba mi się pomysł i koncepcja nie-aż-tak-bardzo futurystycznego świata. Urzekła mnie jego stonowana, łagodna post-nie-do-końca-apokaliptyka. Super pomysł. Więcej na razie nie napiszę, poczekam na dalsze części. A przeczytam z pewnością. :)

Aha jeszcze klimat. W miejscach, gdzie bohaterowie przemierzają paskudne, obskórne uliczki, przydałoby się parę soczystych opisów. Niedługich, na jeden, góra dwa akapity. Wiesz, śmieci, odrapane ściane, budynki grożące zawaleniem, może jeszcze coś. Język mógłby być trochę bardziej "uliczny", może nie koniecznie ustach księdza, ale chłopaków i bojówkarzy - już jak najbardziej. Klimat, rozumiesz, tego trochę tu brakuje. Ale i tak mi się podoba. ;)

Dzięki! Już myślałam, że nikt tego nie czyta. Pewnie masz rację z tym początkiem, niestety nie mam już możliwości edytowania pierwszej części Cóż, cierpliwi zostaną nagrodzeni ;).

 Obiecuję, że przejrzę tekst, ale mam duże problemy z wyłapywaniem drobnych błędów, więc nie ręczę, że wszystko „wyczyszczę"

Smutna kobieta z ogórkiem.

Dobra, coś mi sie pokręciło, myślałam, że to druga część. W tej nic już nie poprawię, bo nie mogę, zostanie piękny ortograf :(. 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Całkiem nieźle :) Przyczepię się tylko do dwóch rzeczy: to, że konspiratorzy nie sprawdzili chłopaka i nie wiedzą, kim jest jego ojciec, jest trochę naciagane. Dwa: momentami trochę kuleje styl, ale nie mocno, to chyba raczej tylko kwestia wprawy. Ogólnie tekst, choć oparty na pewnym schemacie, to jednak oryginalny i interesujący, no i przede wszystkim z rozmachem, którego tutejszym tekstom najczęściej brakuje :) Obyś mnie nie zawiodła w dalszych częściach, bo będę wredna ;)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka