
– … i wódź go na pokuszenie, a najlepiej rzuć też koklusz na sukinsyna! – kończył poranną modlitwę Alojzy. Jako rodowity warszawiak, nie mógł zdzierżyć, że tuż za ścianą urzędował typowy słoik, a co gorsza z Krakowa. Nie dość, że ów bezczelnie na korytarzu mówił dzień dobry, to jeszcze śmiał ten zwrot łączyć z uśmiechem. I na dodatek co chwila coś chce. A to sól pożyczyć, a to wpada spytać, czy mecz się jakiś podobał. Albo inne głupie pytania. Jakby kto miał czas odpowiadać na takie bzdury. Co on nie wie, że kolegów dzisiaj trzyma się na dystans, najlepiej na fejsie?! Co za irytujący typ?! A było tak cudownie. Przez dwa miesiące mieszkanie vis-à-vis stało przyjemnie puste. Cisza, spokój, pełen relaks. Coś z tym trzeba było zrobić. Cena za taką drobną modlitwę nie będzie duża. A jaka satysfakcja! Ot ledwie jakiś lekki grzech trzeba będzie popełnić.
Pipczenie ekspresu zasygnalizowało finał modlitwy.
Warszawa. Miasto dziwek, ekonomistów i prawników. Wdycham co dzień pot miasta, na mym półtorametrowym balkonie w apartamencie w super hiper wieżowcu. Każdego ranka delektuję się tym samym rytuałem. Cappuccino posypane karmelowym proszkiem, przy akompaniamencie jedynego w ciągu dnia papierosa. Smak tytoniu błogo współgra z aromatem kawy, oczywiście tej po dwieście złotych za sto gramów. Na taką stać tylko dobrą dziwkę lub prawnika. No, niezupełnie. Ekonomistów też stać, tyle że oni zazwyczaj lepiej lokują pieniądze.
Kiedyś było inaczej. Czas stąpał. Dzisiaj biegnie. Zapierdala, jeśli nazwać rzecz po imieniu. To nas jednak łączy. Czas. Łączy dziwki i prawników. Rozliczamy się bowiem za godziny. Różni nas jedynie to, że zawód dziwki, to chyba uczciwsza robota. Co więcej, dobra dziwka sprzedaje się raz. Prawnik musi natomiast kurwić się co chwilę z innym klientem.
Ja jednak jestem wyjątkowy. By móc pić tę kawę na czterdziestym piętrze szklanej wieży, sprzedałem bowiem duszę diabłu. Ale nie tak jak w legendach. Nie było cyrografów pisanych własną krwią. Przed tak barbarzyńskim, niemal masochistycznym aktem zapewne miałbym opory. By rytuał się powiódł, na szczęście wystarczała krew osób trzecich. Wtedy nie miałem z tym żadnego problemu. Ale dzięki temu, moje modlitwy zawsze się sprawdzają. I jeśli mam być szczery, to transakcję tę zaliczam do udanych. A przynajmniej kiedyś tak uważałem, bez jednej chwili namysłu.
***
Wiatrak na sali rozpraw dogorywał ostatnim tchnieniem. Ilość brudu i różnokolorowy kołtun otulający turbinę, świadczyły o wyjątkowym lenistwie konserwatora, o ile szacowny sąd okręgowy w ogóle takowego miał na liście płac. Teatr na sali, z powodu temperatury przypominał skąpaną w pocie torturę. Zwłaszcza, że główne postacie, w tym ta pierwszoplanowa, (znaczy ja), odziane były w urzędowe togi. Aktorzy na tej scenie mają ściśle określone role. Pan lub pani w czerwonej koloratce krzyczy. Na tego jegomościa w pomarańczowym, otoczonego przez osobników w niebieskich mundurach. My zieloni rwiemy szaty, a nie raz i włosy z głowy, burząc się na bezprawie pań lub panów z czerwonego i niebieskiego zespołu. A ci w fioletowym siedzą, patrzą, myślą i słuchają. Na koniec mówią parę słów, z których cieszą się jedni lub drudzy. To znaczy zazwyczaj tak to działa. Czasami bowiem mam wrażenie, że z różnych przyczyn robi się z tego kolorystyczne poplątanie z pomieszaniem i co poniektórzy wchodzą w kompetencje innego koloru. A znowu niekiedy, zamiast myśleć, choć to obowiązek łączący wszystkie kolory, część z nich tylko patrzy i dłubie w nosie. I nie mam na myśli wyłącznie tych w niebieskim.
– … sąd rejonowy postanawia: nałożyć grzywnę na świadka Marcina Blalalala za nieusprawiedliwione niestawiennictwo, w kwocie sześciuset złotych. W drugim punkcie sąd postanawia rozprawę odroczyć z terminem na piśmie.
Uff. Koniec męczarni. Dzisiaj zieloni i pomarańczowi triumfują. Czerwoni, niebiescy i fioletowi nie wiedzą jeszcze, że pan Marcin wącha już kwiatki od spodu. Mówiąc oczywiście w przenośni, bo trudno by cokolwiek rosło na zakolu Wisły i to na samym środku rzeki. Jak go wyłowią, pan w czerwonym pokrzyczy, pokrzyczy, jeszcze głośniej pokrzyczy, a potem z braku dowodów sprawę umorzy. Kolejny wielki sukces mojej kancelarii.
Wbrew pozorom nie jestem zły. To nie ja modliłem się o to, by pan Marcin zmarł. Był on mi zupełnie obojętny. A nawet czułem sympatię do niego, za to, że miał odwagę obciążyć Jana K. Taki dzisiejszy Werter, mimowolnie, dumnie lecz samobójczo dążący niczym ćma w stronę ognia. Musiał spłonąć. Nie ma ognioodpornych ciem. A większość moich klientów to żywe słupy ognia. Wulkany rzygające lawą, palącą wszystko i wszystkich dookoła. Chcąc nie chcąc, post factum dowiedziałem się, że koledzy mojego klienta złożyli panu Marcinowi wizytę. Nie mój to interes, mojej duszy zbrodnia ta nie plami. Zwłaszcza, że pozbyłem się jej dawno temu. Nadto nie przeznaczam już swoich modlitw i innych mych darów na takie bzdury. Nie wiem bowiem, ile cierpliwości zostało mojemu mrocznemu darczyńcy, zanim upomni się on o moje życie. Owo błogosławieństwo ma niestety ograniczenia i słabe punkty. Wiąże mnie jedyna sprawiedliwa zasada, quid pro quo. W skrajnych przypadkach, zbyt intensywne użycie mocy powoduje, że przez krótki okres tracę nad sobą kontrolę, przeistaczając się w coś innego. Czasem mam wrażenie, jakbym latał niczym nietoperz, dostrzegając jedynie akustyczne krawędzie mego ukochanego miasta. Raz obudziłem się w nieznanym mi miejscu, odziany we flaki leżącej przede mną kobiety. Skojarzenia z jakimś pedalskim wampiryzmem są jednak chybione. Po prostu ilość dobra, które wyrządzam sobie moimi modlitwami, wymaga ekwiwalentności po stronie zła, które muszę wyrządzić innym. Mam na to tydzień od każdego życzenia, bo inaczej wstąpi we mnie szatan. Zawód prawnika jest w tym kontekście idealny, bowiem zazwyczaj udaje mi się zachować ową równowagę, po prostu robiąc swoją robotę, bez konieczności szczególnego wysilania się. A to małe nagięcie przepisu, odwrócenie kota ogonem, intymidacja świadka, kłamstewko, wykorzystanie głupoty, i zaraz sprawca staje się ofiarą, a ta ostatnia bandytą. Równowaga zostaje wówczas zachowana. Wydawałoby się, że to jest takie mniejsze zło. Moi koledzy myślą, że wkładając togę wdziewają immunitet i rozgrzeszenie przed czynieniem zła. Śmiech na sali. Piękne są słowa, o domniemaniu niewinności, i że równi są wszyscy wobec prawa. I że każdy na obronę zasługuje. Albo że lepiej jest winnego wypuścić z więzienia niż niewinnego do niego wsadzić. I że jak nieomylny sąd winy nie znajdzie, to znaczy że jej nie było. Ja tam wiem lepiej. Za każdym razem jak winnego uchronię przed pierdlem, mogę się modlić o koklusz dla kolejnego sukinsyna z Krakowa. Ja tam wiem lepiej.
----------
taki fragment czegoś co kiedyś pisałem, wyjątkowo zadbałem o przecinki, choć pewnie i tak coś znajdziecie ;) pzdr. m.
EDIT --> uwzględniłem poprawki Regulatorzy, thx ;)
Ale można Ci będzie coś o tekście powiedzieć bez usłyszenia, że od poprawiania błędów to Ty masz korektora, od niespójności fabularnych scenarzystę, a od kontaktów z czytelnikami sekretarkę?
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
no nie mogę tego zagwarantować ;)
No to napiszę tylko, że dla mnie opowiadanie jest bzdurne, ale niestety nieśmieszne. Oraz: "urzędowa toga" – a jest nieurzędowa? Wystarczy toga. Okres czasu, miesiąc czasu – pleonazmy.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
A, byłbym zapomniał. A co to znaczy "brać na pokuszenie"? To tak specjalnie?
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Mnie się językowo tekst podoba, napisany z pazurem,kreacja narratora (od strony językowej) przekonująca. Ale, cholera, treść… Już na wstępie serwujesz maksymalnie wyświechtany obrazek: adwokat – dziwka. I już do końca idziesz tym tropem – znaczy się jechania po stereotypach. I mówię to jako osoba, która na serio ma mocne podstawy do tego, by adwokatów i sądów nie lubić. Ja tu, przynajmniej w tym fragmencie, nie widzę żadnego pomysłu na opowiadanie, tylko zbitek zapożyczeń. I ostatnia sprawa – czy taki wyrwany z kontekstu fragment, który do niczego nie prowadzi i nie funkcjonuje jako osobna całość, może być atrakcyjny dla czytelnika? Chyba nie.
oj ktoś tu modlitwy ojcze nasz nie zna ;) dzięki za opinię; opowiadanie w założeniu nie ma być śmieszne; zapewne nie widzisz potrzeby wytłumaczenia, dlaczego uważasz, że opowiadanie jest bzdurne? pzdr. m.
Dałeś mi w przeszłości wystarczające powody do tego, żeby nie marnować czasu na analizę Twojego tekstu :) Ojcze nasz:
"i…) i nie wódź nas na pokuszenie (…)"
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
teatrzykokrucienstwa --> to co wkleiłem, to mniej więcej 0,01% całości ;) 100% nikt na tej stronie nie przeczyta, poza tym ja 100% nie wkleję :D … fakt, przyznaję, ów fragment jest przerysowany.. Osobiście uwielbiam skrajności i kontrast, stąd może trochę przesadziłem. Fragment ten zdradza jednak ogólną koncepcję --> historia człowieka, który w dowolny sposób może zrobić sobie dobrze, pod warunkiem że przełknie gorycz konsekwencji w postaci ekwiwalentnego zła ;) jakoś tak mi do tej koncepcji spasował prawnik, osobiście nic do nich nie mam :D beryl --> bądźmy profesjonalistami, każda powieść = czysta karta? :D pzdr. m.
Jeśli pozostałe 99% tekstu jest napisane tak jak zaprezentowany 1%, to rozumiem pewność Autora, że nie znajdzie on czytelników.
Jako rodowity Warszawiak… – Jako rodowity warszawiak…
…a to wpada się spytać, czy mecz się jakiś podobał… – …a to wpada spytać, czy mecz się jakiś podobał…
…na mym półtora metrowym balkonie… – …na mym półtorametrowym balkonie…
Cappuccino posypane karmelowym proszkiem, w akompaniamencie jedynego w ciągu dnia papierosa. – Czy papieros wydawał jakieś dźwięki?;-)
Akompaniament, to dźwięki towarzyszące czemuś. Coś może się odbywać z akompaniamentem, przy akompaniamencie, ale nie w akompaniamencie.
…oczywiście tej za dwieście złotych za sto gram. – …oczywiście tej po dwieście złotych za sto gramów.
No nie zupełnie. – No, niezupełnie.
Rozliczamy się bowiem na godziny. – Raczej: Rozliczamy się bowiem za godziny. (Przepracowane).
By móc pić tą kawę na czterdziestym piętrze szklanej wieży… – By móc pić tę kawę na czterdziestym piętrze szklanej wieży…
…to transakcję tą zaliczam do udanych. – …to transakcję tę zaliczam do udanych.
My zieloni rwiemy szaty i włosy z głowy… – I szaty, i włosy, wszystko rwane z jednej głowy? ;-)
Mam na to tydzień czasu od każdego życzenia… – Tydzień to czas. Tydzień czasu jest masłem maślanym.
Moi koledzy myślą, że ubierając togę wdziewają immunitet… – W co koledzy ubierają togę? Stroju się nie ubiera! Strój się wkłada! W strój można się ubrać!
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ok, widzę że nie jestem jedynym nocnym markiem ;) Regulatorzy --> dzięki za wytyk błędów, poprawię jutro przy bardziej trzeźwej porze, dzięki także za kąśliwą acz zgrabną uwagę, takie lubimy najbardziej. :D pzdr. m.
Fragment interesujący. Ciekawe jak to dalej wygląda…
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Przeczytałem – ale muszę przyznać, że tematyka mnie nie porwała. Nie lubię historii o japiszonach z wafki ; )
I po co to było?
syf --> :) dobre ;) ale toż to jest wdzięczny temat. Fasoletti --> dzięki za komentarz, pzdr. m
Niezłe, interesujące. Chętnie przeczytałbym więcej, bo ten fragmencik jest jednak niewystarczający na miarodajną ocenę. Pozdrawiam
Mastiff
Bohdan --> dzięki; Za tydzień może wkleję dłuższy fragment. Muszę go tylko lekko odświeżyć, odpicować i sprawdzić przecinki ;) pzdr. m.
Podobało mi się. Czy u nas więźniowie mają pomarańczowe ubranka? Bo ja raczej kojarzę takie brązowo-niebieskie, brzydkie jak sumienie Twojego protagonisty.
Babska logika rządzi!
Finkla --> dzięki za komentarz. No właśnie nie wiem jak to jest z tymi bandziorami, wdziałem ich w pomarańcz, bo to tak chyba jest w zgodzie z filmowym wyobrażeniem więźnia.
A bo te filmowe wyobrażenie to przeważnie po drugiej stronie Atlantyku powstają…
Babska logika rządzi!