No dobrze, trzeba tu wyjawić kilka rzeczy.
Zaczęło się od Las wie, a on od tego, że przeczytałem opowiadanie na forum o poronieniu. Autor pozmieniał kilka prawnych przepisów i w wyniku dość drobnych zmian stworzył nowy świat, w którym kobiety się karze za niedonoszenie ciąży. Nie przekonał mnie, uznałem to za nadużycie. Nie wierzę po prostu w efekt motyla, że jakiż tam owadzik w Amazonii zamacha skrzydełkami i stworzy nam huragan pustoszący pół Europy. Nie wierzę też, by na przykład tacy Niemcy rozpętali spiralę mordów i nienawiści tylko dlatego, że Hitler doszedł do władzy. Tam było odpowiednie podglebie wydające z siebie urojoną krzywdę, która doprowadziła ich do uznania siebie za nadludzi, a Żydów, Słowian, Cyganów za coś gorszego. Hitler był wynikiem, nie przyczyną. I dlatego pojawił mi się pomysł na Las wie.
Oczywiście broniłem się, bo pisania nie lubię. Pisanie każe dać pierwsze miejsce temu, co zechciało się objawić. Gdzie ja? No, chodzi o to, że mnie w tym wszystkim nie trzeba. Zatem tłumaczyłem sobie, że nie trzeba nic pisać, przecież nie zajmuję się aktualnościami. Tylko, że to coś, co przyszło, zbyć się nie dało.
Z Lasem jednakże był pewien kłopot, bo wtedy napisałem taki drobiazg na kalendarz adwentowy, a do tego Mikołaja z krzywym ryjem. Rzeczy o zupełnie innym charakterze, skoro Las powinien być mroczny, na Sylwestra umieszczony, bo Sylwester to przecież istny horror.
Nie wyrobiłem się, nie to, że długo szło pisanie, nie. Długo zabierało dokonanie poprawek.
A gdy już Las został umieszczony, to pokłóciłem się z Irką.
Irka zarzuciła manipulację związaną ze świętą (to Miłomira, we wcześniejszych wersjach nie nosiła imienia). Odpowiadając, wyjawiałem własne przemyślenia dotyczące tekstu. A jakże miałem takie, choć nie zamierzałem ich w jakikolwiek sposób realizować. Irka mnie zmotywowała. I tak powstała Pobłogosławiona i Tkaczka.
Oczywiście nie powstały od razu, choć Pobłogosławiona (teraz nosi tytuł W złym lesie wiły z krzywdą tańczyły) szybko, na pewno przed epizodem cukrzycowym.
Prywatą muszę pojechać. Epizod cukrzycowy to ja mocno sobie wyhodowałem nadmiernym lenistwem, co objawiło się tym, że nadmiernie posłodzony w śpiączki zapadałem przy byle wysiłku, a piłem przy tym takie ilości płynów, że do cukrzycy dołożyłem zapalenie cewki moczowej. Ale lekarze się sprawili i przy pomocy przeróżnych wynalazków prędko postawili mnie na nogi. Przed wyjściem ze szpitala odbyłem rozmowę, z psychologiem oczywiście, to znaczy z psycholożką, która postanowiła mnie zmotywować do optymizmu i chodzenia.
Obiecałem, obiecałem, że będę chodzić.
I tu dochodzę do rzeczy. Czyli, że chodzenie sprawiło kłopot.
Mój spacer (ja to jestem chodziarz, myślę jak chodzę) to dwie godziny. Najpierw park, później zwierzyniec, rezerwat zwierzyniecki, nasyp po byłej kolejce wąskotorowej, obecnie ścieżka spacerowo – rowerowa. Dwie godziny, można kupę rzeczy ułożyć.
Nie układałem, bo właśnie na tej ścieżce, gdy zostawało około pół godziny marszu upadałem fizycznie. Spotykały mnie niemiłe rzeczy, pociłem się jak mysz, chciałem rzygać, srać i mdleć. Wszystko naraz. Po prostu przerażające.
Kolejne spacery nic nie zmieniały. Słabość dopadała mnie w tym samym miejscu.
Aż po trzech tygodniach przeszło.
Nie mdlejąc mogłem czymś się zająć i zająłem. Pobłogosławiona istniała, Tkaczka nie. Mając czas postanowiłem zabrać się w nowy sposób do rzeczy. Zwykle to ja znam finał i doprowadzam historię do końca, mając nieco notatek i sporo przemyśleń. Moja robota w tym wypadku polega na tworzeniu łączników, bo sceny to mi się same z siebie zobaczyły. Postanowiłem spróbować nowego sposobu. Czasu w trakcie spaceru nie brakowało.
Stworzyłem plan.
Powstało w taki sposób dwadzieścia jeden rozdziałów, to znaczy w planie, w którym potrafiłem rozpisać na przykład kluczowy dialog dla rozdziału i sposób w jaki do niego doprowadzić.
Ta praca trwała od połowy czerwca do początku sierpnia.
Umieściłem Pobłogosławioną na stronie, nieco ją poprawiwszy (teraz poprawiłem bardziej) i zabrałem za pisanie Tkaczki.
Zacząłem dwunastego sierpnia. Szło mi nieźle, choć z początku nienadzwyczajnie. I już w drugim rozdziale napotkała mnie nielicha zagwozdka, polegająca na tym, że tak zwykle to ja trzymam się jednej perspektywy, nie kurczowo, ale jednak. Odstępuję rzadko wiodącego bohatera (choć zdarzyło mi się odstępować), a tu chciało pójść inaczej. Nawet usiłowałem coś z tym zrobić, nie mam pojęcia co bym zrobił, jak opowiedzieć o tych wszystkich wydarzeniach z planu. Nie wiem. Poszło inaczej. W czasie pisania doszły także dwa rozdziały. Jeden zechciał się rozbudować, drugi zechciał objawić.
I tak kończąc dwudziestego drugiego października z 458 205 znaków miałem dwadzieścia trzy rozdziały i coś na kształt zbiorowego bohatera.
Prawie epopeja.
Do poprawek nie zabrałem się od razu. Mógłbym, coś bym nawymyślał o tkactwie i bartnictwie, obejrzał kilka filmików na jutubie i tyle. Ale zrobiłem inaczej. Nakupiłem książek. Z początku kilkanaście, do nich kolejne, w rezultacie coś około czterdziestu. Potrzebowałem wiedzy o tych dwóch kwestiach plus rola kobiety w średniowieczu. Nie piszę tu średniowiecza, ale warunki nieco przypominające. Wiedziałem, że z tego powstaną sceny urealniające mi historię. Z czystym sumieniem polecę tu Giesów, jeśli ktoś potrzebuje przystępnie podanych informacji o epoce to w życiach średniowiecznych ich autorstwa znajdzie tego pod dostatkiem.
Giesów czytało się przyjemnie, Baranowskiego całkiem, tragicznie te wszystkie folklory, bo do nich sięgałem z myślą o tkactwie. A się przydały. Scena z łyżnikiem powstała dzięki nim. Bez, kończyło się na tym, że ojciec płacze, córka pociesza, sprawa głodówkowa załatwiona. A nie może być tak łatwo, bo gadanie za mało. Podobnie dzieci czekające na przebierańców. Folklor wiele mi dał.
Ale jak umęczył!
Teraz wpisuję te wszystkie poprawki, a mam ich naskrobanych trzydzieści trzy strony. Jedne przedstawione jako sceny, do pewnego rozwinięcia, inne to zarys, muszę znać perfekcyjnie tekst i mnóstwo rzeczy do siebie dopasowywać.
Całkiem ciekawa robota.
Jeśli chodzi o doświadczenia, to napisanie planu ułatwia pracę, lektura różnych nudziarstw się przydaje i przynosi owoce. Lenistwa warto się strzec, nie ma co ukrywać, leniłem się przez ostatnie półtora roku, może nie całkiem, ale dość. Z doświadczenia powiem, że nie polecam, lepiej być robotną pszczółką niż zbędnym trutniem.
Zdrowiej. Nadmiar słodyczy szkodzi.
Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.