Estien
Pomimo że rysopis Estiena na granicy Loary z zachodnimi landami imperium był dobrze znany, Loaryjczyk postanowił skierować gniadego wałacha na trakt. Po dwóch dniach w gęstej kniei był gotów podjąć to ryzyko, by choć na chwilę znaleźć się z dala od insektów, które mimo nadejścia jesieni, nadal cięły okrutnie. Jeśli miał umrzeć, to wolał na trakcie, niż zjedzony żywcem przez owady. Rondo kapelusza opuścił nieco niżej, a twarz przezornie przesłonił szalem. Wybrał Nekarę w nadziei, że uda mu się dostać do odległych rejonów imperium, gdzie nikt nie słyszał o ferajnie, którą opuścił, ani o nim samym. Rozważał, który land będzie najlepszym kierunkiem ucieczki. Nie zastanawiał się nad tym wcześniej. Dawniej, gdzie była ferajna, tam był i on. Po raz pierwszy decydował o sobie i kompletnie nie potrafił z tego skorzystać.
Reimer
Lata pracy w straży miejskiej odcisnęły na Bodo piętno tego, co najgorsze. Zgorzkniał od użerania się z mętami, zobojętniał na wszystko przez codzienne wydeptywanie tych samych ścieżek w trakcie niezliczonych patroli. Przemierzając zaułki podczas nocnych zmian, nauczył się dwóch rzeczy – czujności i cwaniactwa. Pierwsza pozwoliła mu przetrwać na ulicy, a druga doprowadziła do Reimera Ribecka.
Bodo stał przy drzwiach gabinetu, beznamiętnie wodząc wzrokiem po regałach z książkami. Reimer, od chwili kiedy kazał wpuścić Boda, nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem. Notował coś niespiesznie gęsim piórem. To była standardowa procedura, Bodo wiedział, że musi czekać, więc oczyma błądził po gabinecie. Podążył spojrzeniem wzdłuż wzoru na dywanie, który dzielił go od biurka i przyjrzał się chlebodawcy, który właśnie odłożył pióro do kałamarza i usiadł bokiem, wyglądając przez okno na końcu gabinetu. Reimer miał małe, ospałe, jakby wiecznie załzawione oczy osadzone w pulchnej twarzy oraz cienkie, rzadkie włosy, jak zawsze starannie przystrzyżone i zaczesane na lewą stronę głowy. Olbrzymi brzuch napinał przeszywany srebrnymi nićmi kaftan, na którym zaplótł dłonie. Wiecznie zamyślony, pozornie zdawał się nie zwracać uwagi na nikogo i na nic. Ale Bodo poznał Reimera na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że ten widzi wszystko i wszystko zapamiętuje; każde słowo wypowiedziane w obecności herszta było skrzętnie przechowywane w pamięci.
– Jutro rano przyjedzie jeden z moich ludzi – odezwał się Reimer, nie odrywając spojrzenia od okna. – Przywiozą dziewczynę tam, gdzie zawsze. Ma jakieś trzynaście, może czternaście lat. Zabierzecie ją Pod Trzy Korony. – Umilkł, przymykając oczy, jakby walczył z sennością. – Eik zadba o wasze wygody, ważne jest, abyście się nikomu nie pokazywali do około dwudziestej. Wtedy powinienem być już na miejscu i poślę po was. I zasadniczo będziecie wolni.
Reimer znów przerwał, przeniósł wzrok na list, któremu wcześniej poświęcił tyle uwagi. Starannie złożył kartkę, z szuflady biurka wyciągnął kopertę i ulokował w niej pismo. Dzwoneczkiem wezwał służbę.
– Czy wszystko jest zrozumiałe? – zapytał, roztapiając lak nad świecą, po czym przybił pieczęć na kopercie jednym z kilku sygnetów zdobiących prawą dłoń.
– Tak jest – odpowiedział z wyuczoną pewnością w głosie Bodo.
– Bodo, jeszcze jedno. Człowiek, który będzie odbierał dziecko, musi wiedzieć, że córka była pod opieką straży. Nie chciałbym go przestraszyć bardziej, niż jest to konieczne.
Rozległo się ciche pukanie.
– Wejść.
Lokaj przemknął cicho jak duch i odebrał list.
– Dopilnuj, żeby trafił do posiadłości Mayerów, tylko do rąk własnych Dietleva.
Lokaj bez słowa oddalił się, zamykając drzwi tak cicho, iż Bodo nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wcale nie opuścił gabinetu.
– Więc pamiętaj, żeby ją dobrze traktować. – Ribeck pogładził się po policzku, po czym westchnął przeciągle. – W końcu to tylko interes, więc weź to sobie do serca, że dziewczynie nie może spaść włos z głowy. Czy to jasne?
– Tak jest. – Bodo ugryzł się w język, by nie dodać "kapitanie".
– Zatem to wszystko, dziękuję za wizytę. – Reimer odwrócił się w stronę okna.
Kapral założył morion i wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Igmar
Igmar Mayer przypominał ojca, był wysoki, postawny, o przystojnej twarzy i długich, jasnych włosach, opadających swobodnie na ramiona. Brakowało mu jednak ojcowskiego rozsądku i rozwagi, za to odziedziczył po matce wybuchowy temperament i porywczość. Natomiast Gerald, idący posłusznie za przyjacielem, miał czarne, kręcone włosy i posturę lekko przygarbioną od fizycznej pracy, do której był przymuszony od najmłodszych lat. W ostatnim czasie zapuścił wąsy i brodę na wzór szlachecki, ale mimo znajomości z Mayerem, nie nabrał pewności siebie i takiej elokwencji, jaka przystoi zamożnym mieszkańcom Glickensteinu. Igmar i Gerald znali się od najmłodszych lat, a różnice klasowe i czas nie zdołały zepsuć tej zażyłości.
Odgłos rozmowy dobiegał z parteru. Igmar i Gerald przemknęli pod ścianą, skąd spoglądały na nich trzy pokolenia rybnych potentatów.
– To z części gospodarczej – powiedział Igmar.
Minęli pokoje służby i zatrzymali się przy drzwiach prowadzących do kuchni. Igmar klęknął i spojrzał przez dziurkę od klucza, tymczasem Gerald przystawił ucho do drzwi.
– To wszystko – oświadczył zarządca. – Podpisano “Reimer Ribeck”. Uważam, że sprawą powinna zająć się straż. Gdy sytuacja dotyczy tak szanowanego mieszkańca, zapewniam, że podejdą do sytuacji z należytą rozwagą.
Igmar widział tylko zarządcę siedzącego przy stole, ale gdzieś z głębi kuchni dochodziło go ciche łkanie.
– Nie przypuszczałem, że Reimer może posunąć się do czegoś takiego.
Na dźwięk drżącego głosu ojca, młodemu Mayerowi ścisnęło się gardło, gdyż nigdy nie był świadkiem, by mówił z takim przejęciem.
– A powinienem był się domyślić! Od chwili, w której się pojawił, należało być gotowym na najgorsze… – Dietlev urwał, jakby słowa uwięzły mu w gardle.
– Panie, nie możesz się teraz obwiniać. Trzeba działać i tak nadto już zwlekamy.
– Nie! – uciął ojciec Igmara. Choć głos nadal mu drżał, to przebijał się przezeń ton nieznoszący sprzeciwu. – Koniec z niepotrzebnym narażeniem rodziny! Nie będę targować się o córkę! Choćbym miał ostatniego szylinga oddać, sprowadzę Sigune do domu.
– Pozwól panie, że pojadę z tobą.
– Nie. Przygotuj dorożkę, ty zajmiesz się domem pod moją nieobecność. – Mayer mówił już niemal zupełnie opanowany.
– Jak sobie życzysz, panie. – Zarządca wstał od stołu i skłonił się. – Na którą godzinę przygotować powóz?
– Mam się z nim spotkać o dwudziestej w gospodzie Pod Trzema Koronami – powiedział Dietlev.
Igmar oderwał się od drzwi i porwał za rękę Geralda. Cichcem przemknęli do końca korytarza i wyszli na podwórze, nim ktokolwiek wykrył ich obecność.
Gerald spojrzał na młodego Mayera, który krążył po placu niczym pies przy bramie. W końcu kopnął z rozmachem kurę, która nieopatrznie weszła mu pod nogi, po czym stanął, łapiąc się pod boki i wybuchnął:
– Nie pozwolę na to!
– Cóż można zrobić? – Gerald podrapał się w pełną loków głowę. – A właściwie, na co nie pozwolisz?
– Na to, żeby ojciec układał się z tym zbirem. – Oczy młodego Mayera zabłysły z pasji.
– Zatem, co planujesz? – zapytał Gerald, licząc na to, że drzwi na podwórze zaraz się otworzą i ktoś uratuje go przed odpowiedzią.
– Powiem ci, co należy zrobić. Nie ulegać, czyli to, co ojciec zaczął, a my doprowadzimy do końca. – Igmar odchylił nieco głowę i spojrzał badawczo na Geralda. – Bo jesteś ze mną, prawda?
– Oczywiście, że jestem. Przecież wiesz, że poszedłbym za tobą choćby do piekła i z powrotem.
– I dobrze, drogi przyjacielu, bo mamy wizytę u samego diabła. – Igmar uśmiechnął się arogancko.
– Posłuchaj, to nie są żarty, mamy do czynienia z niebezpiecznymi ludźmi. – Gerald potarł nerwowo czoło.
– My też możemy być niebezpieczni, o czym Reimer przekona się osobiście. Weźmiemy kusze, których ostatnio używaliśmy na polowaniu. W zbrojowni ojca powinny znaleźć się też dwa porządne miecze.
– I co, zasadzimy się na Reimera w zaroślach? – Gerald nie wierzył w to, co słyszał. – To nie dzik. Też ma ludzi z mieczami, pistoletami, arkebuzami i tylko bogowie wiedzą, z czym jeszcze.
– Zatem mam pozwolić ojcu, żeby zaprzepaścił rodowy dorobek z powodu jakiegoś szantażysty?! – wrzasnął Igmar, jednak szybko ściszył głos. – Nie pozwolę na to.
– Aubrey prosiła mnie, żebyśmy się spotkali.
– Dalej się z nią widujesz? – Igmar pokiwał głową z niedowierzaniem. – Mówiłem, żebyś znalazł sobie lepszą partię, zresztą nieważne.
– Pomyślałem, że moglibyśmy z jej pomocą dostać się Pod Trzy Korony i zaskoczyć Reimera nim spotka się z Dietlevem – powiedział bez przekonania Gerald.
– Genialne. – Igmar doskoczył do przyjaciela i złapał go oburącz za ramiona. – Jeśli ma się spotkać z ojcem, będzie sam albo wyśle któregoś z ludzi, tak czy inaczej zaskoczymy ich i odbierzemy moją siostrzyczkę. Po czymś takim Reimerowi odechce się targów z rodziną Mayerów – przerwał, a uśmiech znikł mu z twarzy. – Tylko, jak na to zareaguje ojciec?
Gerald wiedział, że jeśli w siedmiu landach istniał ktoś, przed kim Igmar czuł jakikolwiek respekt, to był to Dietlev. Uśmiechnął się mimo woli na myśl, że starcie z groźnym bandytą nie budzi takiego lęku w przyjacielu, co konfrontacja z ojcem.
– A co mi tam? Stawię czoła im obu, jeśli będzie trzeba. – Igmar nonszalancko machnął ręką. – W końcu raz się żyje.
– No właśnie – powiedział z goryczą Gerald.
Aubrey
Aubrey obudziła się, gdy za oknem było jeszcze ciemno. Po szybkiej porannej toalecie opuściła pokój i ruszyła korytarzem, mijając kwatery Gilberta i Krafta. Kiedy zeszła schodami do stajni, powitało ją rżenie koni. Wśród nich były też dwa piękne taranty należące do Ludwiga i Eika Lehnerów, gospodarzy zajazdu Pod Trzema Koronami. Nasypała paszy dla zwierząt, upewniwszy się, że w stajni jest wszystko na miejscu i ruszyła przez drzwi u podnóża schodów. Następnie korytarzem do kuchni. W palenisku ogień jeszcze nie zgasł. Dorzuciła drew. Myślała o Geraldzie. Liczyła na to, że większość gości opuści gospodę po południu i będzie mogła wieczorem spokojnie porozmawiać z narzeczonym. To, co miała mu do przekazania, nie dawało jej spokoju od kilku nocy.
Po dzisiejszym dniu miało już być po wszystkim, jednak gdy tylko pomyślała o narzeczonym, żołądek ściskał się z żalu przed rozstaniem, które musiało nastąpić i strachem, jak informację o zerwaniu zaręczyn zniesie ukochany. Bo mimo wszystko kochała Geralda, ale nie jako przyszłego ojca swoich dzieci, raczej jak bliskiego przyjaciela. Gdy skończyła ostrzyć noże, przez okno wychodzące na frontowy dziedziniec dojrzała przechodzącego Eika Lehnera. Serce Aubery zabiło mocniej. Ludwig miał odbyć rozmowę z ojcem i poinformować go o ich wspólnych planach.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – powiedziała i ruszyła przez kuchnię.
Korytarz obok schodów prowadzących na piętro i wyszła na częściowo zadaszony dziedziniec, dzielący zajazd na dwie części: tę z jadalnią i tę gospodarczą z piętrem, przeznaczonym na pokoje dla gości oraz służby. Na wprost można było dostać się między drewnianymi filarami za bar w gospodzie, do składziku z piwniczką lub do nieużywanej stróżówki. Skręcając w prawo i mijając browar, dziedziniec prowadził do otwartej części z wychodkami. Zanotowała w pamięci, żeby sprawdzić, w jakim stanie pozostawili je goście po poprzednim wieczorze. Teraz jednak skręciła na lewo ku głównemu wejściu do zajazdu. Otwarła bramę i pod szyldem z trzema koronami, wyszła na plac. Poczuła chłód poranka, noc szarzała, a ptactwo zaczęło już kwilić i świergotać. Ruszyła wzdłuż budynku w stronę wschodniego muru, gdzie skręcił gospodarz, znikając za rogiem. Eik Lehner stał nad warzywniakiem, był to starszy człowiek, o wąsach przechodzących w bokobrody, a siwe włosy zaczesywał gładko do tyłu, nosił czerwoną kamizelkę narzuconą na białą koszulę.
– Panie Lehner…?
– Aubrey, wcześnie dziś wstałaś – powiedział, odwracając się. – Dobrze, że jesteś. Mam coś do zakomunikowania. Widzisz, spodziewam się ważnych gości dzisiejszego wieczora. Dopilnuj, aby jadalnia była zamknięta przed ich przyjazdem.
– Tak, oczywiście. – Zmieszała się. – O której możemy się ich spodziewać?
– Spotkanie umówione jest na wieczór, ale dobrze byłoby opróżnić salę już wcześniej. A, i jeszcze jedno. Po południu odwiedzą nas panowie ze straży miejskiej, zajmij się nimi. Mogą zabawić do wieczora, ważne jest, aby im nie przeszkadzano.
– Oczywiście. Czy to wszystko? – spytała z nadzieją w głosie.
– Myślę, że tak.
Aubrey odwróciła się i ruszyła w stronę wejścia do zajazdu, zaciskając usta z wściekłości. Próbowała opanować łzy, które mając sobie za nic jej starania, płynęły po policzkach. Doprowadziła się do porządku i ruszyła jak najszybciej do jadalni. Dzięki temu mogła unikać spotkania z kochankiem. Sala szybko się zapełniła.
Poświęcała klientom więcej uwagi, niż to było konieczne. Przez to młody Lehner, kiedy tylko pojawiał się na sali, zastawał Aubrey zajętą. Przed dwunastą wyszła na frontowy dziedziniec przez jadalnię i stanęła przy gabinecie Eika, wyglądając za róg. Gilbert na frontowym dziedzińcu oporządzał konie przy wozie, gdzie dwóch kupców szykowało się do drogi.
– Zamierzasz mnie unikać przez cały dzień? – odezwał się za jej plecami.
Ludwig był wysoki, o bladej, pociągłej, choć niewątpliwie przystojnej twarzy, golił się na gładko i nosił krótkie czarne włosy, które zaczynały już siwieć.
– Jeśli to będzie konieczne.
– Nie rozmawiałem z ojcem. – Głos Ludwiga, jak zwykle poważny, zdradzał lekkie zakłopotanie.
– A ode mnie wymagasz, żebym zerwała zaręczyny? A pomyślałeś, że jeśli Eik mnie nie zaakceptuje, to stracę pracę, dach nad głową, narzeczonego i kochanka, a to wszystko podczas jednego wieczoru? – Aubrey poczuła, jak znów napływają jej łzy do oczu. – Ja ryzykuję całe swoje życie.
– Aubrey, wiem w jak trudnej sytuacji się znalazłaś i obiecuję ci, że cię nie zostawię, przysięgam.
Wóz ruszył, a gdy minął bramę, wyszli zza niego Bodo i Friso.
– Aubrey? – Złapał ją za nadgarstek. – Załatwisz sprawę z Geraldem?
– Jeśli dostanę od ciebie, chociaż raz, coś więcej niż tylko obietnice. – Spojrzała na niego wściekle i wyrwała rękę.
Wyszła naprzeciw strażnikom, nie spoglądając za siebie. Bodo i Friso nieśli spory kufer. Bodo był markotny, jak zwykle, prześlizgnął się po jej dekolcie spojrzeniem bez wyrazu, od którego przeszły ją ciarki. Friso, z wymalowaną na twarzy karykaturą uśmiechu, kiwnął jej na powitanie. Aubrey nigdy się nie zdecydowała, który z nich napawa ją większą odrazą.
– Tylko nie mówcie, że się wprowadzacie – powitała ich, wskazując skrzynię.
– Nie możemy żyć bez ciebie, więc postanowiliśmy zamieszkać z tobą pod jednym dachem. Z Bodem będziesz dzielić łoże w dni parzyste, a ze mną w pozostałe, w święta możesz się puszczać, z kim chcesz. – Friso mrugnął do niej.
– Nawet do takich spraw potrzebujesz wsparcia kolegi. – Pokiwała głową z politowaniem.
– Dosyć tego – syknął Bodo, poprawiając uchwyt trzymanej skrzynki, która wyraźnie mu ciążyła.
– Ależ rozmowa z wami jest urocza, jak zwykle. – Aubrey udawała, że nie zauważa cierpienia na twarzy Boda. – A więc postanowiliście zamieszkać pod jednym dachem, do tego spakowaliście się, jak widzę, do jednego kufra, jak uroczo. Gdybym wiedziała, to posłałabym dla was jedno łoże.
Friso wybuchnął śmiechem, w którym nie było nawet cienia wesołości, a Bodo spojrzał na nią w taki sposób, że nie odważyła się na dalsze docinki.
Ruszyła, prowadząc ich w stronę stajni. Bodo klął co chwilę pomagając, sobie lewą ręką przy tobole, a prawą przytrzymując, lecącą mu przez ramię kuszę, w które poza mieczami byli uzbrojeni obaj strażnicy. Przy drzwiach do stajni puściła ich przodem, zmuszając Boda do otwarcia bramy. Poprowadziła ich schodami na piętro do części dla służby, po czym wpuściła do pierwszego pustego pokoju.
– Milego pobytu, panowie. Podeślę Gilberta, żeby przyniósł wam coś do jedzenia i picia.
Następnie zeszła do stajni, gdzie Gilbert Elsner pracował nad podkową.
– Posłuchaj. – Stanęła w drzwiach, opierając się o framugę. – Wieczorem około osiemnastej podejdzie do ciebie Gerald. Przytrzymaj go tutaj do czasu, aż się pojawię. – Uśmiechnęła się do niego.
– Nie ma sprawy. – Gilbert odwzajemnił uśmiech.
– Tylko przypilnuj, żeby go nikt nie zobaczył.
– Oczywiście.
W trakcie reszty dnia ostatni goście opuścili Trzy Korony. Gdy już wysprzątała stoły w jadalni i zmiotła podłogę, zaczęła myśleć o Ludwigu, który od czasu ich rozmowy gdzieś przepadł. Chwyciła miotełkę do kurzu i zabrała się za taksydermie wiszące na ścianach. Nim skończyła, z antresoli dobiegło ją melodyjne pogwizdywanie. Spojrzała na Ludwiga, który gestem zaprosił ją na górę. Nadal była na niego zła, ale też ciekawa, co robił przez resztę dnia. Gdy podeszła, uśmiechnął się do niej i objął. Pozwoliła mu na krótki pocałunek, po czym, z trudem ukrywając podniecenie, zapytała:
– Rozmawialiście?
– Chodź, nie tutaj.
Pociągnął ją wzdłuż antresoli, na końcu której przeszli do galerii. Przyparł Aubrey do ściany między pokojami i namiętnie pocałował. Delikatnie, lecz stanowczo odsunęła go od siebie. Patrzyła w szare oczy, domagając się informacji.
– Rozmawialiśmy – powiedział w końcu.
– I jak to przyjął? – Aubrey zakryła dłońmi usta.
– Gorzej niż myślałem, ale nie przejmuj się – dodał szybko, widząc panikę w zielonych oczach. – Po prostu go zaskoczyłem, to tyle. Najważniejsze, że się zgodził.
– O bogowie, naprawdę? – zapiszczała, tupiąc obcasami.
– Tak, dodał, że jeszcze musimy wrócić do tematu, ale mamy błogosławieństwo.
– Cudownie. – Klasnęła w dłonie. – A już zaczynałam w ciebie wątpić.
Aubrey jedną ręką objęła go za kark, a drugą chwyciła za klamkę sypialni. Pociągnęła go do środka, szepcząc:
– Niesłusznie, jak się okazało, więc wydaje mi się, że zasługujesz na szczere przeprosiny.
Siegwald
Zajazd otaczał mur, częściowo porośnięty czerwieniejącą już winoroślą. Siegwald przejechał przez otwartą bramę i zatrzymał wóz. W drzwiach stajni pojawił się wyrostek o płomiennych kręconych włosach i twarzy obsypanej piegami. Handlarz zostawił mu wóz i ruszył do gospody. Zajazd nie wyglądał najlepiej z zewnątrz. Murowany parter niegdyś pokrywał gips, który teraz odpadł już w większości miejsc, odsłaniając ceglany fundament. Przechodząc pod szyldem z trzema złotymi koronami, Siegwald minął pustą i od dawna nieużywaną izbę odźwiernego.
W jadalni było przytulniej, na wprost wejścia znajdował się piękny dębowy bar, którego podstawę zdobiła wyrzeźbiona scena, przedstawiająca polowanie z ogarami i ryczącego osaczonego niedźwiedzia. Nad nim, wsparta pięcioma filarami, znajdowała się antresola. Schody prowadzące na antresolę zdobiła poręcz zakończona na jednym końcu rzeźbą psiego, a na drugim wilczego łba. Obok baru znajdowały się drzwi do gabinetu właściciela oraz kominek o dużym palenisku, przed którym rozłożono niedźwiedzią skórę. Ze ścian spoglądały na Siegwalda wypchane kuropatwy, głuszce, bażanty i sokoły. Była też głowa jelenia o imponującym porożu. Po chwili pojawiła się dziewczyna w długiej sukni, o czarno-złotych barwach, obszytej przy rękawach i dekolcie białymi falbankami. Dziewczyna, która przedstawiła się jako Aubrey, miała długie, pofalowane, kasztanowe włosy, duże, zielone oczy i pełne, czerwone usta. Handlarza jednak bardziej interesował trzymany przez nią kufel, z którego obfita piana spływała na podłogę oraz obiad, który niosła w drugiej ręce.
Gerald
Zatrzymali konie w zagajniku, nieopodal Trzech Koron. Gerald gładził rozgrzaną szyję wierzchowca, spoglądając, jak Igmar mocuje się z rynsztunkiem. Gerald nigdy nie widział przyjaciela uzbrojonego, a przynajmniej nie w sensie bojowym, gdyż w obecnej sytuacji wyprawy na dzika wydawały się nieistotne. Ocenił, że przyjaciel wygląda dość mizernie. Elegancki wams i pludry, pięknie zdobiona sakwa, sprawiały, że choć zawsze robił bardzo dobre wrażenie, to z bronią wyglądał jak karykatura żołnierza. A choć Gerald włożył ciemne bryczesy, dublet i skórzaną kurtkę, w której chodził na polowania, to i tak z bronią czuł się dziwnie.
Ruszyli wzdłuż linii drzew, trzymając się jak najdalej od gościńca. Podeszli od tyłu zajazdu, przemykając przez pole. Dopadli do wschodniego muru i podeszli do bramy. Gerald rzucił okiem na frontowy gościniec, dał znać Igmarowi, że droga jest wolna, i biegiem ruszyli ku stajni. Mayer pociągnął za drzwi, lecz były zamknięte.
– Czekaj.
Gerald przysunął się do szczeliny między skrzydłami.
– Gilbert, to ja, Gerald, otwórz – zawołał ściszonym głosem.
Po chwili usłyszeli kroki, po czym stajenny odbezpieczył rygiel i wpuścił ich do środka.
– A to, co za jeden? – Gilbert spojrzał podejrzliwie na Igmara, gdy weszli.
– Nie twój interes, smarku – warknął Mayer.
– Miałeś być sam, Aubrey będzie wściekła, jak go tu zobaczy. – Gilbert wycelował palcem w Igmara.
– Spokojnie, wszystko jej wytłumaczę. – Gerald poklepał stajennego po policzku. Igmar rozejrzał się po stajni i zapytał:
– A te dwa pociągowe są od kogo?
– Od wozu – odparł zjadliwie Gilbert, patrząc bezczelnie na Mayera.
– Mieliśmy nadzieję, że będzie już pusto – wtrącił się Gerald.
– Kupiec z Hessen przyjechał, miał się zatrzymać tylko na posiłek, ale długo coś siedzi i sporo już wypił, więc pewnie zostanie na noc. Ale poza nim nikogo więcej nie ma.
– Więc to dobre wieści, jesteśmy pierwsi – zauważył Igmar.
– Raczej ostatni, wszyscy goście opuścili już zajazd, a Eik kazał zamykać i nikogo więcej nie wpuszczać. – Gilbert podrapał się w głowę, przyglądając się im podejrzliwie.
– Gdzie mamy zaczekać na Aubrey? – Gerald rozejrzał się za jakimś wygodnym miejscem.
– Nie tu, wejdźcie do kuźni, tam na pewno nikt już nie będzie zaglądał. – Stajenny wskazał im drogę. – Usiądźcie i nie hałasujcie, Aubrey zaraz powinna się zjawić – powiedział, zamykając za nimi drzwi.
Igmar oparł kuszę, po czym sam usiadł na kowadle. Gerald niespokojnie krążył, gdyż nerwy znów dawały o sobie znać. Myśli kotłowały mu się w głowie, ale wszystko minęło, gdy usłyszał głos Aubrey:
– I jak? Jest już?
– Raczej są. – Gilbert uchylił drzwi, puszczając ją przodem.
– Jak to są? – spytała Aubrey wchodząc do kuźni.
– Ano, jesteśmy. – Igmar wstał i skłonił się z kurtuazją.
– Jesteśmy? – Zaczerwieniła się ze złości Aubrey. – Dlaczego go tu ściągnąłeś i dlaczego wyglądacie, jakbyście szli na polowanie albo gorzej, na wojnę?
– Uspokój się, kochanie. – Gerald podszedł do niej i chciał ją pocałować, ale zatrzymała go w połowie drogi.
– Jak mam się uspokoić? Mieliśmy spędzić wieczór razem, a nie z Igmarem i nabitymi kuszami. – Złapała kuszę opartą o kowadło i wymachując nią przed twarzą Geralda, krzyczała. – Wiesz przecież, że mieliśmy porozmawiać, zależało mi na tej rozmowie!
– Wiem, kochana, ale wynikły… – Gerald spojrzał na Igmara.
– Wyniknęły nieprzewidziane okoliczności – dokończył spokojnie Igmar.
– Jedyną nieprzewidzianą okolicznością jesteś ty. – Cisnęła w niego kuszą. Igmar jednak złapał ją zręcznie. Aubrey oparła się o ścianę i powiedziała zrezygnowana:
– Co się tu dzieje?
– Niewiele. Muszę potwierdzić, czy za moimi plecami, ojciec robi interesy z takim jednym – skłamał Igmar bez mrugnięcia okiem. – Ma się z nim spotkać Pod Trzema Koronami. Jak tylko się dowiem, czy to prawda, wyjdę tą samą drogą, którą nas wprowadzisz, a tobie zostawię Geralda na resztę wieczoru.
Igmar dostrzegł, że dziewczyna przygląda się z ukosa kuszy.
– A to głupia sprawa, bo faktycznie wyciągnąłem Geralda do boru, na dzika, ale zgubiliśmy drogę, a wiedząc o spotkaniu nie mieliśmy już czasu zawrócić do miasta, żeby się rozbroić.
– Nie mieliśmy innego wyjścia i przyjechaliśmy prosto Pod Trzy Korony – dodał Gerald.
Aubrey patrzyła na nich chwilę, w końcu kiwnęła głową, że się zgadza.
Wyszli z kuźni, następnie cicho przemknęli przez korytarz między kuchnią a schodami, żeby nie zaalarmować Krafta tłukącego się przy naczyniach, aż dotarli na zadaszony dziedziniec. Zatrzymała ich między drewnianymi filarami. Aubrey chwilę podsłuchiwała przy drzwiach prowadzących do jadalni, czy nie ma kogoś za barem, a jak się upewniła, że nikt ich nie zaskoczy, otworzyła drzwi do składziku.
– Tu nikt nie powinien zaglądać. Na wszelki wypadek, będę na sali – powiedziała, kątem oka obserwując, czy nie nadchodzi ktoś od strony kuchni. – I błagam na wszystkich bogów, bądźcie cicho. Dam wam znać, jak coś się wydarzy.
Siegwald
Siegwald miał doświadczenie w piciu i zamierzał je wykorzystać, nim ruszy na północ. Opłacił nocleg i polecił młodemu Lehnerowi, żeby nie zabrakło przy stole Siegwalda napitku i jadła. Zajadał się serem, kiełbasą i chlebem ze smalcem doprawionym czosnkiem niedźwiedzim. A choć szczodrze zapłacił, handlarz zauważył, że odkąd Eik pojawił się na sali, był niepocieszony, że jedyny gość jeszcze nie poszedł do kwatery. Stary Lehner odpowiadał na pytania zdawkowo, a do każdej sprawy odsyłał syna, który chętnie usługiwał Siegwaldowi. Gdy handlarz poskarżył się, że zaczyna brakować piwa i chleba, Eik wstrzymał usłużnego Ludwiga i oświadczył, że kuchnia jest już zamknięta, a on będzie musiał wcześniej zamknąć gospodę.
– To taka jest ta wasza zachodnia gościnność?– żachnął się Siegwald. – Cóż to ma być? Jak płacą, trzeba usługiwać! Co? Moje hessenskie szylingi są ci wstrętne, to proszę tutejsze też się znajdą!
Lehner nie odpowiedział i wrócił do biura.
– Proszę, to na koszt baru – powiedział Ludwig, podając kolejny kufel.
– Coś mało gościnny ten gospodarz. Oświadczam zatem, że odejmuję mu dwie korony z jego szyldu – powiedział Siegwald. – A zanim się udam na spoczynek, skorzystam z wychodka.
Przeszedł drzwiami obok schodów na antresolę. Na podwórzu było już ciemno, choć księżyc wisiał wysoko na granatowym niebie, oświetlając cztery wychodki. Nim Siegwald wyszedł z szaletu, dobiegło go walenie w bramę, a po chwili usłyszał basowy głos Krafta dyskutującego z kimś przy głównym wejściu.
– To się Eik raczej nie ucieszy – powiedział na głos Siegwald, stając przed szaletem. Próbując dojrzeć w ciemności, z kim rozmawia kucharz. Po chwili dwie postacie wyszły z mroku. Siegwald dojrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę o twarzy zasłoniętej szalem i oczach skrytych pod rondem kapelusza.
– Pan Siegwald, jeśli dobrze pamiętam – głos Krafta w nocnej ciszy rozbrzmiewał, zdawać się mogło, w całej okolicy.
– Dobrze pamiętasz. – Siegwald podrapał się w łysinę i uśmiechnął zjadliwie. – A słyszałem od pana Lehnera, że nie przyjmujecie już gości.
– Ano, nie przyjmujemy, ale ten oto podróżny z Loary przybył i ledwie co duka po naszemu. Nie było jak mu wytłumaczyć, a też się nie godzi zostawiać na gościńcu po nocy. – Kraft zdawał się nie mieć sobie nic do zarzucenia, jednak dodał szybko – może pan zaprowadzić go do wspólnej izby, jeśli dobrze zrozumiałem, nazywa się Estien.
– A co mi tam. Jasne, że zaprowadzę i chętnie zobaczę minę gospodarza. – Siegwald podał podróżnemu rękę, przedstawiając się i wskazał kierunek.
Gdy weszli do środka, zastali za barem Aubrey i Ludwiga, którzy byli tak pochłonięci rozmową, że nawet ich nie zauważyli, dopóki Siegwald się nie odezwał.
– Zaprawdę jestem wielki, bo jak inaczej nazwać kogoś, kto towarzystwo znajduje nawet w wychodku? – Siegwald kiwnął na Aubrey. – Dobra kobieto, kucharz obiecał jeszcze jedną kolejkę za doprowadzenie strudzonego podróżnego, który, założę się, że chętnie spłucze gardło.
Po tych wyjaśnieniach zasiadł na miejscu, wskazując gościowi krzesło obok.
– Drogi panie – zaczął Ludwig, podchodząc do stolika. – Najmocniej przepraszam, ale w dniu dzisiejszym gospoda już jest nieczynna.
– A gadaj zdrów, on po naszemu nie mówi – wtrącił Siegwald. – Ale ja, co nieco, mówię po loaryjsku, jednak tylko przy pełnym kuflu, jeśliś łaskaw.
– Aubrey, podaj panom jeszcze po jednym. – Młody Lehner zachowywał spokój godny podziwu i zwrócił się do handlarza – jakbym mógł prosić, żeby pan wyjaśnił naszemu gościowi, że właściwie gospoda jest zamknięta?
– Oczywiście.
Siegwald przez chwilę wpatrywał się w powałę, jakby stamtąd chciał wyczytać odpowiednie słowa, a gdy Aubrey podała im kufle, pogładził brodę i chrząknął, zanim pomału zaczął przemawiać, co rusz robiąc pauzy między słowami. Loaryjczyk ściągnął kapelusz, odsłaniając, splecione w warkocz, czarne włosy i twarz w kolorze oliwkowym. Napił się piwa, słuchając w skupieniu. W końcu odpowiedział szybko i spojrzał na Ludwiga.
– No cóż – zaczął Siegwald, sięgając po kufel – sprawa jest prosta, trzeba mu jedynie noclegu i podziękował za piwo, bo był spragniony po podróży.
W tej chwili drzwi gabinetu otwarły się i pojawił się w nich wyraźnie podniecony Eik.
– Ludwig, chłopcze, przyjechał mości Reimer… – zaczął, lecz zatrzymał się w pół słowa, widząc, że w izbie jeszcze są goście. – Na wszystkie diabły i demony, nawet najprostszej rzeczy nie możesz dopilnować! Sala miała być pusta, a ty sprowadzasz kolejną osobę?
– Ten oto podróżny aż z Loary ściągnął… – zaczął Ludwig, widząc skonfundowaną minę ojca.
Eik, nie zważając na słowa syna, wyjrzał przez okiennice, po czym podszedł do drzwi i energicznie zaczął je odryglowywać, pośpiesznie mówiąc:
– Nie ma już czasu na to, poprowadzę mości Reimera do gabinetu, a ty dopilnuj, gdy się zjawi pan Dietlev, by dołączył do nas.
Siegwald przetłumaczył sens słów Lehnera, a w progu pojawił się niski jegomość o okrągłej twarzy i opasłym brzuchu, ubrany w czerwono-białe pludry z bogato wysadzanym pasem, przy którym wisiał sztylet o misternie zdobionej rękojeści. Miał elegancki czarny wams, wyszywany srebrnymi nićmi, spod którego wystawały białe rękawy koszuli. Wszedł powoli, mijając gospodarza i nie zwracając uwagi zarówno na gości, jak i na powitanie Eika. Za nim wkroczyło dwóch rosłych mężczyzn, obaj w wysokich butach, bryczesach i dubletach w czarnym kolorze, przy biodrach zwisały im miecze. Siegwald spostrzegł, że muszą to być bracia, najpewniej bliźniacy, bo choć jeden nosił przepaskę na oku, a drugi miał zeszpecony blizną policzek, to obaj mieli wąskie usta, wysokie czoła, krzaczaste jasne brwi i krótko przystrzyżone włosy.
– Nalejcie czegoś porządnego Wilgburgowi i Wigbertowi. – Reimer nie zwrócił się do nikogo konkretnego, zapatrzony gdzieś w stronę kominka. – Gdy Mayer się pojawi, moi ludzie z dziedzińca go przyprowadzą. Spojrzał w stronę wnętrza jadalni, pomału prześlizgując się wzrokiem po zebranych. Bliźniacy go minęli, ten z blizną stanął przy barze, drugi usiadł przy bracie, tak, by widzieć wnętrze gospody. Reimer, lekko kołysząc się na boki, wszedł za Eikiem do gabinetu. Siegwald dostrzegł zmianę w zielonych oczach Loaryjczyka, stały się czujne.
– Prosiłbym, żeby panowie dopili i udali się do pokoi. – Ludwig przerwał ciszę, która zdawała się nie mieć końca. – Aubrey, przygotuj panu z Loary pokój.
Tu zawahał się i spojrzał na podróżnego, a ten pytająco na Siegwalda.
– A tak, już tłumaczę… – powiedział handlarz.
– Morda w kubeł – przerwał mu Wigbert, nie odwracając się od baru.
A w głosie było tyle gniewu, jakby Siegwald zamierzał urazić członka jego rodziny. Handlarz zerknął kątem oka na Ludwiga.
– Panowie, podróżny jest z Loary… – zaczął syn właściciela.
– Gówno mnie to interesuje – odezwał się Wilgburg, łypiąc na Ludwiga jednym okiem. – Nie będziemy słuchać tego zwierzęcego warkotu, jak chce szwargotać po swojemu, to niech wraca do siebie.
Siegwald szeptem przetłumaczył szybko, co powiedział Ludwig, lecz nie odważył się przełożyć słów braci. Zresztą nie było sensu, z twarzy Loaryjczyka wyczytał, że ich sens był dla niego jasny.
– Słyszałeś, łysy, co powiedziałem?
Siegwald skinął głową jednookiemu, po czym duszkiem dopił piwo. Wstał i ruszył w stronę schodów. Gdy złapał za poręcz w kształcie psiego łba, zerknął na Loaryjczyka, ten nie patrzył na niego. Rozsiadł się, odrzucił na plecy warkocz czarnych włosów i spokojnie wypił kolejny łyk.
– Panie, chyba powinien pan udać się na spoczynek. – Ludwig wskazał Loaryjczykowi schody prowadzące na antresolę.
– Może go zaprowadzę – zaproponowała Aubrey.
I nie czekając na odpowiedź, podeszła do stolika, nachyliła się nad przyjezdnym, łapiąc go za ramię i wskazała przemierzającego antresolę Siegwalda.
– Nie skończyłem – powiedział Loaryjczyk z silnym akcentem, pomału, starannie wypowiadając każde słowo.
– Nie skończył – powtórzył, uśmiechając się Wilgburg, mrużąc jedno oko. – Co to za gospoda, gdzie nie można w spokoju napić się piwa, dajcie temu brudasowi dopić spokojnie, bo wróci do siebie i będzie opowiadał o tym, jak podle go w imperium traktowano.
– Oczywiście – powiedział młody Lehner. – Czegoś jeszcze panowie potrzebują?
Gdy nie doczekał się odpowiedzi, poprosił Aubrey na dziedziniec.
Aubrey
Gdy wyszli, Ludwig złapał ją za ramiona.
– Posłuchaj, nie ma potrzeby, żebyś tam ze mną wracała.
Był zarazem wystraszony i troskliwy. Aubrey już miała zaprotestować, gdy ujrzała uchylone drzwi od składziku i zamarła.
– Może masz rację, zobaczę, co robi Kraft – powiedziała szybko.
– Dobrze. – Przytulił ją. – Za godzinę powinno być już po wszystkim, wtedy przyjdę do ciebie.
Odwrócił się i ruszył do składziku. Aubrey otworzyła usta, jednak nie znalazła żadnych słów, by go zatrzymać. Wszedł do środka. Po chwili dostrzegła światło padające z wnętrza pomieszczenia. Ludwig wyszedł z dwiema butelkami wina.
– Idź już. – Pocałował ją w policzek i wrócił do jadalni.
Aubrey weszła do składziku, gdy tylko Lehner zamknął drzwi od baru, zwiększyła ogień lampy. Po Igmarze i Geraldzie nie było ani śladu, otwarła jeszcze klapę do piwnicy.
– Gerald?! Igmar?! – zawołała, a gdy nikt jej nie odpowiedział, poczuła, jak ogarnia ją panika.
Siegwald
Siegwald, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, poczerwieniał ze złości i wstydu. Podszedł do pokoju. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Ruszył dalej korytarzem, po lewej natrafił na schody. Zszedł, kierowany zapachem z kuchni. Na dole, spod drzwi naprzeciw, dojrzał światło. Uniósł dłoń, by zapukać, ale zrezygnował i pociągnął za klamkę. Kuchnia była już wysprzątana, przy dużym stole na środku pomieszczenia Kraft pakował mięso. Spojrzał przez ramię na Siegwalda.
– Śmiało, zapraszam – zachęcił go kucharz.
Siegwald wszedł do środka i przez chwilę rozglądał się za miejscem do siedzenia. W końcu wybrał taboret przy palenisku, w którym ogień, choć już przygasł, to dawał jeszcze dużo ciepła.
– Pić się chce i pomyślałem, że może jeszcze coś się znajdzie w kuchni. – Siegwald spojrzał na litrowy dzban, stojący przed Kraftem.
– Oczywiście.
Kucharz wytarł ręce w fartuch i podał naczynie handlarzowi, który spostrzegł, że Kraft ma już nieco w czubie.
– Dziękuję.
Siegwald pociągnął porządnie, oddał kucharzowi naczynie i zerknął w stronę okna, skąd dochodziły odgłosy rozmowy. Kraft podszedł do blatu, przestawiał naczynia i wyjrzał.
– Choć pan zobaczyć – przywołał Siegwalda.
Handlarz wziął ze sobą taboret, wdrapał się na niego i spojrzał na frontowy dziedziniec, gdzie rozmawiała czterech mężczyzn.
– Widzisz pan tego, który przyszedł od strony gościńca? – Kraft wskazał bogato ubranego mężczyznę.
Na głowie miał piękny kapelusz z otokiem przytrzymującym dwa złote pióra. Ubrany był w czarny wams i pludry, do tego miał zieloną koszulę oraz pończochy.
– To mości Dietlev Mayer, poznać go można po barwach rodowych.
– A tych trzech? – zapytał handlarz.
– Niech no się przyjrzę, czy któregoś poznaję.
Tymczasem barczysty młodzieniec o jasnych, rudych włosach i pryszczatej twarzy, wskazywał Mayerowi drogę do gospody. Dryblas o długich, jasnych włosach i nieładnej, chudej twarzy, ubrany w biało-czerwony dublet ruszył za Dietlevem. Siegwald zauważył, że blondyn ma przy pasie bandolet. Czwarty z ludzi Ribecka stał spokojnie z boku. Głowę zakrywał mu skórzany czepiec, nosił czarną, krótko przystrzyżoną brodę, a w zębach trzymał zapaloną fajkę. Na jasną koszulę miał narzuconą zieloną kamizelkę, a zamiast pludrów nosił niebieskie szarawary na wzór tych, które zakłada się w Panonii. Przy pasie zaś wisiał mu toporek o niewielkim, zaokrąglonym ostrzu z długim styliskiem.
– O! Widzi pan tego w niebieskich gaciach? – Wskazał Kraft. – Tego poznaję, to Landorf Brandstätter, były knecht. Podobno walczył na Wschodzie, nim przywędrował w te strony, szybko znalazł pracę u Ribecka. Tajemniczy typ, o którym różne plotki chodzą po mieście.
Handlarz i kucharz patrzyli jeszcze chwilę, aż Dietlev i blondyn zniknęli im z pola widzenia. Pryszczaty, zarzuciwszy na ramię pałkę, chodził w tę i z powrotem. Natomiast Landorf oparł się o mur, zaplótł ręce na piersi i spokojnie pykał fajkę.
– Skończą robić interes i pojadą – powiedział Kraft. – A przypomniało mi się, że w spiżarni jest nieco suszonego mięsa. Czekaj, no pan, zaraz przyniosę, będzie czym przekąsić.
Siegwald wrócił na miejsce przy palenisku, pełen złych przeczuć co do reszty wieczoru.
Igmar
Igmar kręcił się po magazynie, rozdrażniony bezczynnością. Na dźwięk każdego odgłosu zastygał na chwilę w nadziei, że to Aubrey nadchodzi z informacjami o wydarzeniach w gospodzie. Gerald siedział na skrzyni z miną jak człowiek, który trafił na przyjęcie, na którym nikt się go nie spodziewał. Gdy z gospody dobiegły ich kolejne odgłosy, Mayer pochwycił kuszę i uchylił drzwi.
– Co ty wyprawiasz? Mieliśmy czekać!
– Na co? Aż sprawy się rozwiążą bez naszego udziału? – warknął Igmar.
Zadaszony dziedziniec był pusty. Igmar wyszedł i przemknął między filarami. Od strony browaru również nikogo nie dostrzegł. Zobaczył, jak Gerald niepewnie wychyla się z magazynu.
– Idziesz? – syknął do niego Igmar.
Gerald skinął głową i pobiegł za Mayerem w stronę otwartej części dziedzińca. Tam skoczyli za najbliższy szalet, następnie zaczęli się przekradać, aż zauważyli drzwi prowadzące do gospody.
– Zajrzę do środka i rozeznam się w sytuacji – wyszeptał Igmar. – Powinni być już na miejscu.
– A co, jeśli ktoś nas zauważy? – wybąkał lękliwie Gerald.
– To zabawa zacznie się nieco wcześniej. – Uśmiechnął się szelmowsko Igmar, następnie podbiegł do budynku.
Ostrożnie złapał za klamkę i uchylił drzwi, zajrzał w chwili, gdy blondyn wprowadził do gospody Dietleva. Na ten widok Igmar poczuł nagły ucisk w żołądku. Gdy ojciec zniknął za drzwiami gabinetu, młody Mayer wyszeptał do siebie:
– Musisz mu się postawić i wziąć sprawy w swoje ręce, jesteś Mayerem, a tu chodzi o twoje dziedzictwo.
Poczuł na ramieniu rękę Geralda, a gdy spojrzał na niego, zobaczył gotowość w oczach towarzysza, co dodało mu nowych sił. Igmar oparł się o ścianę i zaczął naciągać kuszę, Gerald bez słowa poszedł za przykładem młodego Mayera. Następnie ostrożnie umieścili bełty.
– Co teraz? – zapytał Gerald.
– Czekamy, aż ojciec wyjdzie z Reimerem – powiedział Mayer, obserwując jadalnię przez szparę między drzwiami a framugą. – Właściciel poszedł na piętro, z pewnością wysłany po moją siostrę. Zaraz, przy naszych drzwiach siedzi jakiś gość, wygląda na Loaryjczyka, więc chyba nie musimy się o niego martwić. Przy gabinecie stoi jeden z ludzi Ribecka, drugi siedzi niedaleko baru. Nie widzę zza schodów, ilu jest przy kontuarze. Ja biorę na cel Reimera, ty masz mieć na oku tego Loaryjczyka i Eika Lehnera. Gdy się zacznie, każ mu oddać Sigune. Jak tylko ją wypuści, wyjdźcie przez dziedziniec i pędźcie w stronę zagajnika.
– A co, jeśli jej nie wypuści? – zapytał Gerald.
– To wpakuj mu bełt w kolano. – Głos Igmara zabrzmiał szorstko, jak u starego wojaka, pouczającego młodego rekruta. – To tylko karczmarz, nie będzie ryzykował życia dla interesów Ribecka.
Usłyszeli, jak drzwi gabinetu otwierają się. Przez szparę zobaczyli, jak Dietlev Mayer i Reimer Ribeck stają w sali. Igmar kiwnął na przyjaciela i wpadli do jadalni.
Okazało się, że za schodami był jeszcze jeden oprych, który teraz wolno obrócił się, spoglądając na nich oczami, pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu, jakby trzymali w rękach patyki zamiast kuszy. Jednooki wstał w pierwszym odruchu, uśmiechnął się, równocześnie kładąc dłoń na rękojeści miecza. Dietlev wpatrywał się w Igmara, milczał, z twarzy biła mu rozpacz.
– Rozwalimy któremuś łeb? – odezwał się wysoki blondyn.
Igmar dopiero teraz spostrzegł, że człowiek Reimera trzyma wycelowany w ich stronę bandolet.
– Nie trzeba, Gerino, jestem przekonany, że doszło tu do nieporozumienia – powiedział Reimer, nieznacznie chowając się za plecami Dietleva. – Prawda, mości Mayer?
Dietlev Mayer zdążył zaledwie skinąć głową, gdy na antresoli pojawili się strażnicy z właścicielem i Sigune. Igmar dostrzegł panikę na twarzy Geralda.
– Sigune, siostrzyczko, wszystko w porządku?! – zawołał Igmar, wodząc kuszą od oprycha z blizną, przez jednookiego, do blondyna.
Sigune, niesiona przez Bodo, spojrzała na salę przerażona. Gerald zerknął na Loaryjczyka, który siedział z obojętną miną, trzymał ręce w kieszeniach płaszcza i wodził wzrokiem po zebranych, jak malarz po niedokończonym obrazie. Gerald odwrócił się w stronę schodów i wycelował kuszę w ich szczyt.
– Sigune, wszystko dobrze? – powtórzył Igmar, gdy strażnicy zatrzymali się, nie wiedząc, co robić.
– Wszystko w porządku, braciszku – odpowiedziała dziewczyna drżącym głosem.
– Paniczu Igmar, rozumiem, że przyszedłeś po siostrę? – odezwał się Ribeck.
– Zgadza się – odparł z determinacją Igmar.
– Zatem świetnie się składa, gdyż ustaliliśmy z twoim ojcem, że Sigune wraca do domu. – W głosie Reimera zabrzmiała nuta zadowolonego handlarza, kupującego towar bez targów po zaniżonej stawce. – Prawda, panie Dietlev?
Mayer przeszywał syna wzrokiem bardziej niepokojącym niż wycelowana lufa bandoletu. Dietlev skinął tylko głową, nie będąc w stanie nic powiedzieć przez zaciśnięte szczęki.
– Widzisz, Igmar? – zaczął łagodnym tonem Reimer. – Nie ma powodu do gwałtu, wszyscy chcemy tego samego.
– Doprawdy? – Igmar starał się opanować drżenie głosu. – Sigune wraca do domu, a ty już nigdy nie będziesz niepokoił naszej rodziny, ponadto wszystkie ustalenia, które poczynił ojciec, uważam za nieważne.
– Chodzi o ofertę współpracy między mną a panem Mayerem? – Ribeck zrobił obojętną minę. – Oczywiście, masz prawo weta, w końcu jesteś pełnoprawnym spadkobiercą. Skoro sprawa jest w zasadzie wyjaśniona, myślę, że możemy się wszyscy uspokoić.
– Dopiero, gdy Sigune wyjdzie stąd wraz z moim towarzyszem. – Igmar wskazał głową na Geralda.
– Oczywiście. Bodo, znieś panią Sigune i przekaż ją temu młodzieńcowi – rozkazał Reimer.
Igmar czuł, jak kusza zaczyna ciążyć mu w dłoniach. Zerknął ukradkiem na Gerino, który stał bokiem w pozycji strzeleckiej, bez cienia zmęczenia. Gdy Bodo podszedł do krawędzi schodów, zapytał chrapliwym głosem:
– Chyba zdajecie sobie sprawę, co oznacza grożenie bronią przedstawicielom prawa?
Gerald spojrzał na Igmara. Młody Mayer widział, jak panika ogarnia przyjaciela.
– Spokojnie, Gerald, to nic nie znaczy – powiedział Igmar.
– Zgadza się, chłopcze, tylko spokojnie – potwierdził Reimer.
Bodo ruszył w dół schodów, nie spuszczając z oczu celującego w niego chłopaka. Zapadła cisza, przerywana skrzypieniem stopni pod butami strażnika. Gdy znalazł się w połowie drogi, inny dźwięk przeszył wnętrze gospody Pod Trzema Koronami. Nieprzyjemne zgrzytnięcie, a potem świst. To kusza Geralda wystrzeliła, bełt z impetem wbił się w udo strażnika. W tym samym momencie bandolet Gerino wypalił. Zapalony proch buchnął ogniem, a wnętrze gospody wypełniło się dymem. Bodo usiadł ciężko na stopniu, lecz nie upuścił dziewczyny. Zawył dopiero, gdy ta wściekle ugryzła go w dłoń. Gerald stał osłupiały, widząc, jak Sigune wyrywa się z objęć strażnika i na złamanie karku pędzi w dół schodów. Gdy zostały jej niespełna trzy stopnie do pokonania, skoczyła w stronę Geralda. Ten złapał dziewczynę w powietrzu, obrócił się, trzymając ją w ramionach, i wtedy zobaczył, że Igmar leży na podłodze. Gerald ścisnął mocniej Sigune i wybiegł na dziedziniec.
Aubrey
Aubrey zatrzasnęła drzwi do składziku, zastanawiając się, gdzie Igmar i Gerald mogli pójść. Ruszyła przez dziedziniec, a następnie korytarzem, otwarła drzwi do stajni, ale ta była pusta. Kuźnia i wozownia zamknięte. Wbiegła po schodach na piętro i stanęła przed pokojem stajennego. Zapukała raz, drugi, i trzeci.
– Witaj, Aubrey – przywitał ją w drzwiach.
– Widziałeś Geralda? – zapytała Aubrey.
– Zgubiłaś ukochanego – rzekł rozbawiony sytuacją Gilbert.
– To również twój problem, bo jeśli okaże się, że ci dwaj coś nawywijali, to powiem Lehnerowi, że to ty ich wpuściłeś przez stajnię. – Spiorunowała go wzrokiem.
– Ale przecież… – Gilbert zaczął się jąkać.
– Żadnego "przecież". Lepiej rusz się! Musimy ich poszukać!
Zeszli razem do stajni i usłyszeli wystrzał, na dźwięk którego oboje podskoczyli. Spojrzeli na siebie i ostrożnie zbliżyli się do drzwi obok schodów. Przystawili głowy do desek.
– Co to było? – zapytał Gilbert.
– Nie wiem, temu Loaryjczykowi źle z oczu patrzyło, to pewnie jakiś awanturnik. Nie chciał opuścić sali, gdy go prosiliśmy z Ludwigiem, musiał ściąć się z ludźmi Reimera.
Aubrey poczuła przenikający na wskroś niepokój i złapała stajennego za rękę. Kolejny wystrzał sprawił, że odskoczyli od drzwi.
– Może powinniśmy się schować na wszelki wypadek? – zaproponował Gilbert. W tym momencie usłyszeli odgłos szybko zbliżających się kroków. Odskoczyli, aż po boksy, gdzie konie niespokojnie biły kopytami o klepisko. Gilbert porwał widły sterczące z kupki siana. Aubrey schowała się za stajennym, kładąc mu ręce na ramionach i sprawiając, że chłopak poczuł, jak mężnieje. Drzwi otwarły się na oścież, a do środka wpadł Gerald z Sigune na rękach. Aubrey wszystko zrozumiała w jednej chwili i poczuła, że robi jej się słabo. Gerald podszedł pod drzwi wozowni i ostrożnie posadził dziewczynę, która była roztrzęsiona, szlochała.
– Obejmij ją! – rozkazał Gerald, głos mu drżał.
Aubrey usiadła obok Sigune i przyciągnęła ją do siebie, a stajenny opuścił widły.
– Co się tam stało? – zapytała Aubrey.
Gerald patrzył na nią błędnym wzrokiem.
– Co wyście narobili! – krzyknęła Aubrey.
Gerald zakrył twarz dłońmi i zapłakał. Patrzyli na niego, gdy drzwi uchyliły się, stanął w nich Ludwig z muszkietem w jednej ręce i rożkiem na proch w drugiej.
– Gdzie jest Kraft? – rzucił szybko młody Lehner.
– Nie wiem, pewnie u siebie, albo w kuchni – powiedział Gilbert i zapytał – co się tam stało?
– Powiem ci, co się stało. Ten – wskazał palcem na Geralda – i młody Mayer wpadli do gospody z kuszami, biorąc na cel Reimera i żądając, by oddał im, o tę, tam przy wozowni. Ojciec z Bodem i Frisem byli już na antresoli i chcieli przekazać Sigune, gdy Gerald wystrzelił w Boda, raniąc go w nogę. A potem zaczęła się istna jatka.
Sigune wybuchnęła przeraźliwym płaczem, ściskając w pasie Aubrey, ta objęła jej głowę i gładziła po złocistych lokach. Gerald upuścił miecz i usiadł ciężko na klepisku.
– Ribeck nakazał pozbyć się świadków – dodał młody Ludwig.
– Pozbyć? Co to znaczy, pozbyć się? – zapytał Gilbert i pobladł.
– Nie wiem – odparł szybko Ludwig. – Dlatego, gdy się zaczęło na całego, wyciągnąłem strzelbę spod lady i wybiegłem was szukać
– A co z Loaryjczykiem? – dopytywała Aubrey.
Wtedy drzwi od strony kuchni otwarły się po raz trzeci.
Estien
Estien usłyszał dźwięk zwalnianej cięciwy, a następnie huk z bandoletu. Blondyn Gerino był dobrym strzelcem, Estien cieszył się, że to nie do niego mierzył. Broń wypaliła dokładnie w chwili, gdy Igmar spojrzał w stronę schodów. Pocisk trafił go w policzek, a siła uderzenia obróciła go nim upadł. Długie włosy zakryły rozerwaną twarz, lecz fragment czaszki, w miejscu w którym kula wyszła, oderwał się częściowo i sterczał z tyłu głowy, razem z kosmykami włosów. Estien przez dym spostrzegł, jak Ludwig, który przez cały ten czas stał za barem z butelką wina w ręku, zrobił dwa kroki w tył, w stronę drzwi. Bliźniacy spojrzeli na herszta. Reimer wyglądał, jakby jeszcze analizował całą sytuację, do chwili, gdy Dietlev zobaczył powalonego syna. Wtedy z gardła Mayera wydobył się przeraźliwy skowyt. Blondyn upuścił róg z prochem, klnąc pod nosem. Estien nie zareagował. Słyszał już, jak ludzie wyją w ten sposób; to był dźwięk, który wydaje człowiek tracący wszystko, co nadawało życiu jakikolwiek sens. Odgłos ten wielokrotnie nawiedzał Loaryjczyka w dręczących nocnych marach. Wtedy Reimer już bez dłuższego wahania podjął decyzję, wyciągnął sztylet i jednym pewnym pchnięciem wbił go w kark Mayera. Skowyt urwał się gwałtownie, ciałem kupca wstrząsnęły konwulsje nim upadł.
– Zabić świadków – warknął Reimer.
Wigbert już szedł w stronę Estiena, wyciągając broń. W świetle latarni twarz, oszpecona blizną, wyglądała upiornie. Estien nadal siedział, spoglądając na Gerino, który miał jakiś problem z przeładowaniem. Wigbert stanął nad Loaryjczykiem z uniesioną bronią i wymierzył cięcie. Z twarzy bliźniaka biła pewność siebie, jak u rzeźnika ćwiartującego mięso. Estien na taką pewność siebie właśnie liczył. Zaparł się nogami, a lewą ręką błyskawicznie dobył korda, gdy klinga o szerokim ostrzu z impetem zleciała na Loaryjczyka, trafiła idealnie między jelc a głownię korda. Wigbert włożył tyle siły w cięcie, że ciało poszło za ciosem. W tym momencie Estien wstał, trafiając czubkiem głowy w podstawę masywnej szczęki. Zęby Wigberta zgrzytnęły, a cios odchylił go do tyłu. Estien prawą ręką zamachnął się w poziomie, wydobytym spod płaszcza nadziakiem. Trafił w prawy policzek, dokładnie w starą bliznę. Tym razem salę wypełniło obrzydliwe chrupnięcie, jakby ktoś miażdżył skorupy orzechów. Oprych ryknął, lecz urwał w chwili, gdy Estien pociągnął za stylisko. Napastnik stracił równowagę, potknął się o własne nogi i padł na podłogę, obok ciała Igmara.
Wilgburg doskoczył i ciął ukośnie w biodro, Estien sparował cios czekanem. Jednooki wykonał dwa szybkie kroki, za którymi poszły dwa pchnięcia. Estien przed pierwszym zdążył uskoczyć, drugie odbił kordem wpadając na ścianę. Loaryjczyk oparł jedną nogę na krześle i wybił się, przelatując nad stołem, wykonał w powietrzu efektowne salto, zostawiając Wilgburga po drugiej stronie blatu. Bliźniak złapał krawędź stołu, ale zawahał się, zaskoczony akrobatyczną sztuczką. Loaryjczyk wylądował pewnie na równych nogach, spojrzał na Gerino, który stał już w pozycji strzeleckiej, mierząc w niego. Estien rzucił się w stronę schodów, przeskakując po dwa stopnie z pochyloną głową. Jednooki ruszył za nim. Bodo, widząc napastnika, w jednej chwili zapomniał o bełcie w nodze, puścił trzymane oburącz udo i sięgnął po miecz.
Estien przeskoczył nad nim i w locie trafił go w tył moriona tępą stroną nadziaka. Strażnik zjechał po stopniach, zwalając się pod nogi klnącego Wilgburga. Estien dotarł na antresolę i zamarł. Friso trzymał wymierzoną w niego kuszę. Gerino, widząc, że Loaryjczyk stanął, wypalił. Kula niechybnie sięgnęłaby celu, gdyby nie wyrzeźbione podparcie na szczycie poręczy w kształcie wilczego łba, które znalazło się na linii strzału. Kula roztrzaskała je w drzazgi, lecz dębowe drewno zmieniło tor lotu pocisku, który ze świstem wbił się w ścianę za plecami Estiena.
W chwili, gdy bandolet wypalił, Friso nacisnął spust. Huk wystrzału sprawił, że ręka mu drgnęła, a bełt minął głowę Loaryjczyka. Estien pojął, że wciąż żyje i bez wahania ruszył na drugiego ze strażników. Friso upuścił kuszę, sięgając do rękojeści miecza. Loaryjczyk, będący dwa kroki od niego, odbił się lekko od ziemi, wykonał piruet, a ciosem, za którym poszedł cały impet ciała, zdzielił Frisa czekanem w prawą skroń. Strażnik stęknął. Po uderzeniu, pasek, który przytrzymywał morion, puścił, a hełm wyfrunął przez balustradę, spadając do sali z brzękiem, rozbijając dzbany i kufle stojące na barze. Siła uderzenia rzuciła Frisa na poręcz, na której zawisł bezwładnie. Estien zgrabnie wylądował i, nie zwalniając biegu, dotarł do końca antresoli. Otworzył drzwi i wypadł na korytarz. Biegiem przemierzył galerię, mijając pokoje, a następnie ruszył ostrożnie schodami w dół. Stopnie wyprowadziły go na kolejny korytarz. Spod drzwi naprzeciwko zobaczył bijący blask. Pociągnął nosem, wyczuwając kuchnie. Zdecydował się ruszyć na lewo, skąd dochodził go zapach stajni. Nacisnął klamkę, drzwi ustąpiły. W środku byli niemal wszyscy: Gerald, stajenny z widłami, obok nich Ludwig z nabitym muszkietem. Aubrey i Sigune siedziały oparte o drzwi wozowni. Za plecami Estiena stanęli Siegwald i Kraft, którzy ukradkiem wyszli z kuchni.
– Co się tu wyprawia? – zadudnił basem kucharz.
Ludwig opuścił broń i nakazał całej trójce wejść do środka.
Reimer
Reimer zawrócił Wilgburga. Nie był pewien, czy bliźniak podoła Loaryjczykowi, a nie lubił stawiać na niepewną kartę. Pomyślał, że to cholernie niesprawiedliwe, że przy tak prostej sprawie wszystko mogło tak się skomplikować. Obserwował bliźniaka, gdy zmierzał powoli w kierunku schodów, mijając Lehnera, bełkoczącego coś nad wiszącym bez ruchu Frisem. Gdy Wilgburg doszedł do poręczy, zatrzymał się i przyjrzał roztrzaskanej głowie wilka.
– Byłem pewien, że linia strzału jest czysta – powiedział do niego Gerino. – Ależ miał szczęście ten sukinsyn.
Reimer dostrzegł u podnóża schodów Boda. Leżał twarzą do podłogi, nieruchomy, spod hełmu ciekła niemal czarna krew. Obok niego wił się i wrzeszczał Wigbert. Ribeck podsunął sobie krzesło, wyciągnął spod mankietu chusteczkę i otarł pot z czoła.
– Panie… – zaczął Gerino.
Reimer jednak przerwał mu machnięciem dłoni. Wilgburg zszedł tymczasem na dół i przyklęknął nad bratem, próbując dopatrzeć się, jak poważne odniósł obrażenia. Bliźniak twarz miał bladą z wściekłości, więc Ribeck postanowił zacząć od karczmarza:
– Mości Lehner, jesteście na tyle przytomni, by stwierdzić, czy Friso Keller jest jeszcze między nami?
Eik zamrugał szybko, co chwilę przecierając oczy kciukiem i palcem wskazującym, jakby miał w nich piasek. Reimer dał mu chwilę.
– Nie oddycha, ma rozciętą głowę i krwawi z rany, o bogowie, jak on bardzo krwawi – wyjąkał Eik.
– Proszę cię, znajdź nić i igłę, jeśli łaska – powiedział Reimer, tak jakby zamawiał obiad.
Lehner znów zamrugał nerwowo, a potem ruszył, by wykonać polecenie, jak na dobrego gospodarza przystało.
– Dziękuję – dodał Ribeck. – Wilgburg, co z twoim bratem?
Bliźniak spojrzał na niego z furią
– Zanim odpowiesz, postaraj się uspokoić i zapewniam cię, że jeszcze tej nocy zobaczysz, jaki kolor ma krew Loaryjczyka. Teraz spokojnie, powiedz mi, co z Wigbertem?
Jednooki nim odpowiedział, usiadł na bracie okrakiem, złapał go za przeguby i przyszpilił ręce do ziemi. Wigbert chwilę walczył, w końcu uspokoił się, prychając krwią, gdy z sykiem wypuszczał powietrze.
– Ma rozdarty policzek i na pewno stracił kilka zębów, ale i tak zawsze był brzydki – powiedział Wilgburg, schodząc z brata.
Gerino zachichotał nerwowo, lecz ucichł zaraz, gdy Reimer zmierzył go wzrokiem, następnie pytał dalej:
– A teraz powiedz mi, co z drugim panem władzą?
Wilburg obrócił strażnika i powiedział:
– Nie żyje.
Eik, wyminąwszy leżących u podnóża schodów, wszedł za bar i zaczął grzebać za kontuarem.
– Dobrze zatem – podjął Reimer, obserwując, jak Wilgburg sadza brata na krześle. – Wyciągnij trupy na plac z wychodkami. Następnie sprowadźmy Landorfa i poprośmy, żeby zszył twarz Wigberta. Podobno podczas wojaży już miał z czymś podobnym do czynienia, miejmy nadzieję, że nie zapomniał tej sztuki.
Wigbert siedział na krześle, trzęsącą się ręką uciskał ranę. Reimer beznamiętnie obserwował przez chwilę, jak jucha cieknie mu przez palce i kapie na podłogę. Stukanie w okiennice oderwało go od tego makabrycznego widoku, obrócił się i dostrzegł głupkowatą, pryszczatą twarz rudzielca Rocco.
– Co się tu stało? – zapytał, a wyraz zdziwienia na twarzy sprawił, że wyglądał jak kretyn w czystej postaci.
– Sprowadź tu Landorfa – rzucił krótko herszt i zwrócił się do blondyna. – Gerino, idź z tym idiotą i dopilnuj, żeby nikt nie opuścił zajazdu.
Eik tymczasem skompletował wszystkie przedmioty i przytargał misę z wodą. Jednooki, który wyniósł ostatnie ciało, wrócił i stanął za bratem. Drzwi gospody otwarły się, Gerino i Landorf z fajką w zębach weszli po cichu. Dym roztaczał w izbie przyjemną woń dobrego tytoniu. Podeszli do stolika. Landorf podwinął rękawy i zabrał się od razu do obmywania ran Wigberta. Reimer wstał i dołączył do reszty, zapraszając też Lehnera.
– Musimy ustalić w pierwszej kolejności, na kim możemy polegać – powiedział Reimer, kładąc dłoń na ramieniu Eika. – Drogi Lehnerze, dowiodłeś, że na tobie można, jednak zastanawia mnie, co się dzieje z Ludwigiem. Czy możemy liczyć na jego posłuszeństwo?
– Tak, wydaje mi się, że od jakiegoś czasu łączy go pewna zażyłość z Aubrey. – Lehner mówił przytomnie, jednak wyraz twarzy miał upiorny, wyglądał jakby coś w nim pękło i wszystko wskazywało na to, że nie da się tego już poskładać. – Zapewne zaniepokojony pana oświadczeniem o świadkach, pobiegł, by ją chronić, tak mi się wydaje.
– Czy możemy liczyć na jego posłuszeństwo?
– Myślę, że mnie posłucha, jeśli będzie miał pewność, że nic mu nie grozi – powiedział Eik.
– Dobrze, postarajmy się ustalić, gdzie podziewa się reszta rezydentów. Przypomnij mi, Eik, ilu macie gości. – Reimer przyjacielsko potrząsnął ramieniem Lehnera.
– Jest tylko Loaryjczyk i Hesseńczyk, no i ten młody, który wybiegł z Sigune – odrzekł właściciel.
– Ze stajni ktoś nas obserwował, myślę, że tam się schronili – powiedział Landorf, przytrzymując jedną ręką twarz Wigberta, a drugą starannie prowadząc igłę, by szew był drobny.
– Dobra robota – pochwalił go Ribeck. – Kto jeszcze został?
– Aubrey, Gilbert stajenny i Kraft kucharz – wybąkał Eik.
– Czy możemy na nich polegać, jak na Ludwigu?
– Myślę, że tak – potwierdził gospodarz.
Landorf skończył szyć i ocenił, że jest zadowolony z efektu, a Wigbert zniósł mężnie cały zabieg.
– Wygląda nieźle, staraj się nic nie mówić, żeby szwy nie puściły, a rana powinna się szybko zrosnąć – powiedział Landorf, obmywając ręce w misie. Reimer spojrzał na niego.
Landorf wiedział, czego herszt oczekuje, więc wyciągnął fajkę z ust i powiedział:
– W części gospodarczej jest ciasno, nie będzie możliwości, by sprawnie władać bronią. Dlatego przyda się kusza. Powinien tam pójść ktoś, kto dobrze się nią posługuje. To mogę być ja. Na zewnątrz Rocco i Gerino będą ostrzeliwać tych, którzy spróbują uciec przez frontowy dziedziniec. Bracia pójdą górą obok pomieszczeń strażników dróg, do piętra dla służby. Jak się zacznie, wpadną schodami od góry do stajni. To powinno zaskoczyć tych w środku. Ale na początek proponuję… – Landorf spojrzał po zgromadzonych. – By ze mną udał się też pan Lehner. Spróbujmy najpierw załatwić sprawę polubownie. Niech Eik porozmawia z synem. Wystarczy, że pozostali wydadzą nam młodzika, dziewczynę i Loaryjczyka, to ocaleją. – Zerknął na Ribecka. Ten nie oponował. – Obsługa ocaleje. Pan Ribeck będzie miał ich na oku. Zresztą potrzebujemy świadków, by potwierdzili naszą wersję wydarzeń, gdy już zjawi się straż. Jeśli jest z nimi Hesseńczyk, to się go cicho załatwi po wszystkim. Można też go odesłać precz. Pewnie i tak już nigdy nie wróci w te strony. Reszta będzie na pozycjach, gdyby coś poszło nie tak.
– Ta propozycja nie podlega targom – zgodził się Reimer, patrząc na Lehnera. – Jeśli chcesz ocalić syna, pamiętaj, że nie ma innej możliwości na polubowne załatwienie sprawy. Reszta poczeka, jak mówił Landorf, w gotowości. Żadnych indywidualnych działań, rozumiemy się? – Spojrzał na braci. Ci odpowiedzieli mu ponurym milczeniem.
Aubrey
Chwilę trwało, nim wszyscy się uspokoili i przestali krzyczeć jeden przez drugiego. Estien uchylił drzwi od stajni i obserwował dziedziniec, na którym najpierw tego z fajką zmienił Gerino, przynosząc rudemu kuszę. Aubrey, Gilbert, Kraft, Gerald i Ludwig usiedli w kole na środku klepiska. Siegwald stanął przy drzwiach prowadzących na korytarz i wypatrywał, czy ktoś się nie zbliża. Sigune łkała cicho. Miała ładną, choć mocno sponiewieraną sukienkę z wyhaftowanymi makami i zieloną wstążkę we włosach. Gdyby nie twarz, z której biła rozpacz zdruzgotanego dziecka, to wyglądałaby, jakby wybierała się na jarmark.
– Nie mam pojęcia, czy coś nam grozi – powiedział Ludwig do Aubrey, która po raz kolejny zadawała to pytanie. – Ribeck to człowiek, który nie szuka zatargów z prawem, choć działa wbrew niemu. Na pewno sam chce znaleźć rozwiązania z tej sytuacji.
– A jednym z nich jest posłanie nas w ślady Igmara i jego ojca – żachnął się Gerald.
– Tego nie możesz wiedzieć – powiedziała Aubrey. – Na pewno Ludwig może porozmawiać z ojcem, a mości Lehner zna Reimera nie od dziś i zdoła jakoś załagodzić sytuację.
– A może zadowolą się tylko Loaryjczykiem – powiedział spokojnie Ludwig. – Spójrzcie na dziewczynę. Jest przerażona, na pewno będzie współpracować. Nawet myślę, że Gerald, jeśli zapewni Reimera, że będzie siedział cicho, ma szansę ocalić skórę. Ale nie Loaryjczyk… On pociął jego ludzi, a tego Ribeck z pewnością nie daruje.
– Ty bydlaku! – Gerald chciał się podnieść, lecz Aubrey nie pozwoliła, trzymając go za rękę. Pociągnęła narzeczonego z powrotem na klepisko. – Myślisz, że będę się płaszczył przed nim? Nie po tym, co zrobił. A od Sigune oczekujesz, by po prostu zapomniała o rodzinie? Oni nadal tam leżą! – krzyczał Gerald.
– Ludwig jest po prostu zdenerwowany, jak my wszyscy. Pamiętajcie, że z tymi ludźmi został Eik – powiedziała spokojnie Aubrey i spojrzała ostro na młodego Lehnera.
– Masz rację, przemawiają przeze mnie nerwy. – Lehner podparł się na kolbie i wstał, po czym powiedział do Siegwalda. – Słychać coś?
– Cicho jak w krypcie, jeśli mogę się tak wyrazić. – Siegwald podrapał się w głowę. – Panie Estien, a co pan o tym sądzi?
– Miło, że pytasz, ale prawda jest taka, że nie wiem. – Estien wzruszył ramionami. – Na placu jest ich dwóch. W gospodzie zabiłem strażników. Obawiam się, że Wigbert mógł przeżyć, więc pewnie jest ich sześciu, uzbrojonych, mają bandolet i kusze. Pewnie już ustalili, gdzie jesteśmy i myślą nad tym, jak nas… – spojrzał na zebranych w stajni, po czym dodał – …zabić.
– Nie wierzę, powtarzam raz jeszcze. – Nie dawał za wygraną Ludwig. – Zobaczycie, że przyjadą się z nami rozmówić i załagodzić sytuację.
Estien ponownie wzruszył ramionami. Przy bramie na chwilę pojawił się ten z fajką. Gerino słuchał go uważnie.
– Posłuchajcie. – Estien zwrócił się ponownie do zebranych w stajni. – Oni tam na zewnątrz nie próżnują, wymieniajcie się informacjami. Myślę, że powinniście się przygotować.
– Na co przygotować? – wymamrotał Gilbert, ściskając w dłoniach widły.
– Dobrze by było, gdyby ktoś stanął przy schodach na wszelki wypadek – powiedział Estien, ignorując stajennego.
Kraft z wielkim kuchennym nożem kiwnął głową i zajął stanowisko. Gerald zbliżył się do Estiena z mieczem.
– Co mogę zrobić? – zapytał.
– Stań przy Aubrey i Sigune i pilnuj ich, by nie wpadły w panikę.
Gerald posłusznie wykonał polecenie.
– To ty wprowadzasz panikę, panie Loaryjczyk – powiedział Ludwig.
– Może, a może nie, zobaczymy, a założę się, że niebawem – skwitował Estien i zwrócił się do Gilberta – chłopcze, stań z tymi widłami obok Siegwalda i trzymaj ostrzami w dół, bo kogoś jeszcze nadziejesz.
– Ktoś idzie. – Siegwald przymknął drzwi i szybko schował się za framugą. Estein wyciągnął broń.
– Posłuchajcie, dobrzy ludzie, to ja, Eik.
Usłyszeli z korytarza.
– Przychodzę, byśmy mogli wszyscy cali i zdrowi zażegnać tę sytuację.
– Jest z nim jeden, ma kuszę – powiedział Siegwald, spoglądając w szparę między drzwiami a framugą.
– Mówiłem, że się dogadamy – powiedział z dumą w głosie Ludwig i ruszył w stronę drzwi, zabierając ze sobą strzelbę. – Za chwilę będzie po wszystkim – rzucił na odchodne i zniknął za drzwiami.
Wszyscy spoglądali po sobie, nastawiając uszu, jednak dobiegał ich ledwie słyszalny szept, zagłuszany końskim prychaniem i biciem kopyt o klepisko. Rozmowa przeciągała się, gdy Aubrey nie wytrzymała.
– To dobry znak, prawda? – W jej głosie słychać było desperację. – Że tyle rozprawiają, to musi być dobry znak.
– Słyszałem kogoś przy schodach na górze – wyszeptał Kraft, cofając się wyraźnie przestraszony.
Estien spojrzał na rudego i blondyna. Stali teraz nieco bliżej stajennej bramy, Gerino trzymał broń na ramieniu, a rudy przy piersiach.
– Wraca – odezwał się Siegwald.
Ludwig wszedł do środka, niespiesznie, zatrzymując się dopiero na środku stajni. Wszyscy wyczekiwali w napięciu, gdy w końcu przemówił:
– Obsługa jest bezpieczna – zaczął. – Hesseńczyk, jeśli nie będzie sprawiać problemów, może wraz z dobytkiem odjechać, przyrzekając, że zapomni o sprawie i nie wróci więcej w te strony.
Ludwig spojrzał na Estiena, muszkiet miał w pogotowiu, a kurek zamka odciągnięty.
– To wspaniałe. – Aubrey wyminęła Geralda, podbiegła i uściskała Ludwiga.
– Jaki jest warunek? – wychrypiał posępnie Siegwald, zaciskając pięści.
– Gerald, Sigune i Loaryjczyk – wyliczył chłodno Ludwig.
– Nie godzi się. – Kraft pokręcił głową.
– To był twój pomysł!? – krzyknął Gerald. – Tak się wykpiłeś z sytuacji, poświęcając nas.
– Nie, to jest warunek Ribecka, nie podlega negocjacji – powiedział oschle Ludwig. – Możemy teraz wyjść. Tylko my i Hesseńczyk, każdy inny zostanie zabity.
Złapał Aubrey za rękę i zaczął prowadzić w stronę wyjścia.
– Aubrey? – zawył Gerald. – Chyba nie pozwolisz na to?
Zatrzymała się i obróciła.
– Ja… – zaczęła – …ja nie mogę tu zostać, rozumiesz?
Ludwig przyciągnął ją do siebie i Gerald zrozumiał, pojął wszystko w lot.
– Przykro mi, Gerald – powiedział Ludwig i uśmiechnął się kącikiem ust.
Gerald dostrzegł to i ruszył ku niemu. Ludwig wyszarpnął dłoń, dziewczyna straciła na chwilę równowagę i upadła na klepisko. Młody Lehner uniósł muszkiet. Nie zdążył jednak wypalić, ostrze Geralda trafiło go w głowę nad czołem.
Ludwig zrobił dwa kroki do tyłu, a muszkiet wypadł mu z rąk. Z rozciętej głowy przez czoło pociekła krew, krople zebrawszy się na nosie zaczęły kapać pod nogi. Najpierw usiadł ciężko, a potem padł na wznak. Siegwald podbiegł i usunął broń z zasięgu ręki Aubrey, która blada wstała, przeszła nad leżącym bez życia kochankiem, patrząc z przerażeniem na Geralda i ruszyła do drzwi. Nie zwolniła, nawet widząc Landorfa mierzącego do niej z kuszy. Rzuciła się na szyję Lehnera, który spokojnie zapytał:
– Aubrey, gdzie Ludwig?
Dziewczynie łzy pociekły po policzkach. Lehner odsunął ją na bok, przez uchylone drzwi dojrzał leżącego syna i Krafta pochylającego się nad nim.
– Co z moim synem? – wyszeptał z niepokojącym chłodem w głosie.
– Pan wie, że Ludwig i ja…
Złapał ją za ramiona, na twarzy Eika malowały się na przemian furia i rozpacz.
– Co z moim synem?!
– Mieliśmy się pobrać. – Głos uwiązł Aubrey w gardle, a łzy zalewały policzki. – Przecież Ludwig rozmawiał z panem. Mówił, że pan wyraża zgodę.
– Mów, co z moim synem! – wywrzeszczał jej w twarz, zaciskając palce na ramionach.
– On nie… – zaczęła, a wtedy Eik ją puścił, upadła.
Lehner spojrzał, jak Kraft podtrzymuje głowę Ludwiga zalaną krwią, która spływa na ziemię, barwiąc słomę.
– Ludwig wspominał, że cię rżnie i że trzeba coś z tobą zrobić, gdyż chcesz się wżenić do rodziny – Lehner cedził słowa, z trudem panując nad sobą. – Nie ma już żadnego układu, panie Landorf.
– Przykro mi – wyszeptał Landorf.
Trzymając fajkę w zębach, przyłożył kolbę kuszy do ramienia. Aubrey otworzyła usta, by błagać o litość, lecz nie dobyło się z nich ani jedno słowo. Zasłoniła twarz dłonią. Bełt wystrzelił, przebijając jej rękę i wszedł w policzek pod prawym okiem, przyszpilając głowę Aubrey do ściany.
Landorf wyciągnął fajkę z ust, w jej miejsce wsadził kciuk i palec wskazujący i zagwizdał przeciągle.
Siegwald
Przeciągły gwizd przeszył wnętrze stajni. Siegwald skoczył do drzwi i nie mierząc wypalił. Pierś Eika eksplodowała, nim padł na podłogę. Landorf, chowając się za kuchenną framugą, przykucnął, naciągając cięciwę. Siegwald błyskawicznie zamknął drzwi i dopadł Ludwiga, szukając prochu i kul. Z piętra, po schodach, wypadli bliźniacy. Wilgburg w biegu ciął na odlew po piersi zaskoczonego Krafta. Kucharz zaryczał i zwalił się na Ludwiga. Siegwald skoczył do tyłu, łapiąc broń oburącz za lufę. Jednooki przeskoczył nad Kraftem i uderzył z góry. Handlarz przyjął uderzenie na kolbę, potknął się, stracił równowagę i upadł. W tym czasie Wigbert dojrzał Estiena i ruszył na niego. Loaryjczyk odepchnął na bok stajennego i przyjął pozycję, stając bokiem z nadziakiem nad głową i wyciągniętym kordem w lewej ręce. Wigbert, nim dopadł do Estiena, skoczył z uniesionym mieczem. Zaślepiony żądzą mordu, nie spostrzegł, że Loaryjczyk jest przygotowany do uniku. Estien odskoczył zwinnie. Miecz Wigberta uderzył o klepisko. Bliźniak odwrócił się błyskawicznie, lecz nie dość szybko. Estien już był przy nim, zasypując go ciosami, bijąc na przemian kordem i nadziakiem. Wigbert parował z największym wysiłkiem zadawane ciosy, a za każdym z nich zmuszony był się cofać, do momentu, gdy natrafił plecami na boks stajni. Wigbert zdołał jeszcze odbić zadane z góry uderzenie czekanem, wtedy Loaryjczyk skrócił dystans i wbił mu kord w mostek, po samą rękojeść. Wigbert wybałuszył oczy, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało, następnie wypuścił powietrze i skonał.
Siegwald młócił kolbą na lewo i prawo, jakimś cudem odbijając dwa kolejne cięcia, gdy nagle jednooki zamarkował cios, następnie szybkim ruchem nadgarstka uderzył od dołu w lufę muszkietu, wytrącając go z dłoni handlarza. Siegwald rozpaczliwie krzyknął. Wilgburg nie zdążył jednak wyprowadzić kolejnego ciosu, obrócił się w ostatniej chwili, by sparować widły Gilberta. Miecz wszedł między ostrza. Stajenny uniósł broń do ponownego pchnięcia, lecz Wilgburg był szybszy. Jednym cięciem rozrąbał trzon wideł, a drugim głowę stajennego, zabijając go na miejscu. Ponad ciałem Gilberta dostrzegł Loaryjczyka i martwego brata, wiszącego bezwładnie na kordzie. Zawył wściekle i ruszył, szukając zemsty. Gerald, zamroczony panicznym strachem, ocknął się słysząc okrzyk nacierającego Wilgburga, odskoczył pod ścianę wozowni. Przypomniał sobie o Sigune, lecz dziewczyny nigdzie nie dostrzegł. Drzwi boksu otworzyły się z hukiem. Do stajni wpadł wierzchowiec, dziewczyna dosiadała go na oklep pochylona nad końskim łbem z palcami wczepionymi w grzywę. Tarant Lehnerów przeciął drogę jednookiemu, który wyhamował tuż przed kopytami. Zwierzę dobiegło do ściany między schodami a drzwiami, stanęło dęba obracając się, spłoszone zapachem krwi i prochu. Sigune, ku zaskoczeniu wszystkich, nie spadła. Klacz ruszyła galopem w stronę bramy. Wilgburg znów znalazł się na jej drodze, w ostatniej chwili unikając stratowania. Dostrzegł, jak koń mija Loaryjczyka, jednak nie zdążył już zauważyć nadziaka wirującego w powietrzu. Czekan przeleciał przez stajnię i wbił się w pierś Wilgburga z głośnym chrupnięciem złamanych żeber. Jednooki chwycił za stylisko, zrobił krok do tyłu, próbując złapać oddech, lecz płuco już się zapadło, otwierał i zamykał usta, jak ryba wyciągnięta z wody. Tracąc siły, przykląkł na jedno kolano, w końcu upadł na bok. Koń Sigune wpadł w bramę, z impetem rozrzucając skrzydła drzwi na boki, dokładnie w chwili, gdy Rocco nachylił się, by ją otworzyć. Uderzenie oderwało go od ziemi, przefrunął kilkadziesiąt cali w powietrzu, nim upadł na dziedziniec. Blondyn, mając czas i miejsce, odsunął się, wycelował broń i wypalił, do wybiegającego na dziedziniec konia, lecz spudłował. Klnąc, zaczął ładować bandolet.
Siegwald znalazł prochownicę i kule. Estien podbiegł do Wilgburga i nie zwalniając biegu, wyrwał ostrze z piersi bliźniaka, następnie ruszył po schodach na piętro. W tej samej chwili z dziedzińca rozległ się kolejny wystrzał, a następnie Siegwald usłyszał rżenie konia. Wybiegł na plac, mijając Gerino.
Handlarz ruszył prosto do przygniecionej tarantem Sigune. Schował się za powalonym wierzchowcem i zaczął ładować muszkiet. Gdy spojrzał na plac, zobaczył jak blondyn znika w stajni.
– Nie ruszaj się – powiedział.
Dziewczyna w mroku nocy wyglądała niemal jak upiór. Siegwald uniósł nieco koński grzbiet, a wtedy Sigune uwolniła nogę. Chciała rzucić się od razu do ucieczki, lecz handlarz złapał ją za rękaw sukienki i pociągnął ku sobie.
– Nie wstawaj, tamten na pewno zdążył już przeładować – powiedział.
Siegwald dostrzegł, że ktoś wychodzi zza otwartych na oścież drzwi od stajni. Oparł broń na końskim brzuchu i przymierzył. Rudzielec wytoczył się zza bramy chwiejnym krokiem i postąpił naprzód. Usłyszał wołanie z wnętrza budynku, spojrzał w tamtą stronę, lecz nim pojął, co się dzieje, muszkiet wypalił. Siegwald trafił w pierś, tamten padł, nie wydobywając z siebie żadnego dźwięku. W tej samej chwili blondyn wyskoczył na dziedziniec, idąc ku nim szybkim krokiem z wymierzoną bronią. Dziewczyna dojrzała go i pobiegła w stronę zajazdu. Gerino podążył za nią bandoletem. Siegwald wyskoczył zza zasłony, dobywając noża. Gerino wycelował w niego. Handlarz dopadł blondyna długimi susami i zamachnął się. Ostrze spadło na Gerino w chwili, gdy nacisnął spust, rozcinając gardło blondyna ukośnie od ucha po obojczyk. Gerino zacharczał i padł. Siegwald macał pierś. Była cała, a mógł przysiąc, że drgający w konwulsjach napastnik nacisnął spust. Siegwaldowi serce waliło jak młotem, gdy zerknął z niedowierzaniem na bandolet. Dostrzegł krzemień na panewce i proch, który jakimś cudem nie zapalił się od skrzesanej iskry. Podniósł głowę i zauważył, że drzwi pod szyldem zajazdu są uchylone. Ruszył w tamtą stronę, a gdy przechodził pod wymalowanymi trzema koronami, doszedł go dźwięk zwolnionej cięciwy. Zapadł się w ciemność, nim jeszcze upadł na ziemię. Landorf tymczasem narychtował kuszę i pobiegł śladem Sigune.
Reimer
Reimer, gdy usłyszał strzały na zewnątrz, podszedł do okna w gabinecie Lehnera. Zobaczył, co się dzieje na dziedzińcu i nie mógł uwierzyć, że znów wszystko szło nie tak. Pobiegł do jadalni, dopadł do kontuaru, dysząc ciężko, dostrzegł rzeźbioną podstawę, gdzie osaczony niedźwiedź walczył o życie ze sforą psów. Nagle poczuł zapach tytoniu, następnie zza baru wyłoniła się twarz Landorfa z fajką w zębach, podał rękę Reimerowi i wciągnął za bar. Landorf wyciągnął fajkę i przyłożył palec wskazujący do ust. Obaj spojrzeli w górę na antresolę nad ich głowami.
– Jesteście tam?
Reimer i Landorf rozpoznali Loarski akcent.
– A może uszliście na wewnętrzny dziedziniec?
– Spokojnie, jesteśmy tu i nigdzie się nie wybieramy – powiedział Landorf.
– Tak mi się zdawało, że wciąż czuję tytoń – powiedział Loaryjczyk. – Przyjemny zapach, wydaje mi się, że jakiś porządniejszy.
– Najlepszy. W Panonii można go dostać – odpowiedział Landorf. – U nas jest rzadko spotykany, a jak już jest, to zdzierają na nim okrutnie.
– Co z resztą? – wyszeptał Ribeck do Landorfa.
– Nie żyją.
Usłyszeli Loaryjczyka przemieszczającego się wzdłuż antresoli.
– To się musiałeś wykosztować na ten tytoń?
– Nie szczególne, tam jest tani. – Landorf wodził kuszą za miejscami, gdzie deski poruszały się pod nogami Loaryjczyka. – Na miejscu zakupiłem spory zapas, żeby teraz móc się nim rozkoszować.
– Brzmi to jak wstęp do całkiem dobrego interesu – odpowiedział Loaryjczyk.
W tym momencie zatrzeszczała balustrada tuż nad barem.
– Zejdź i obgadajmy to – zaproponował Landorf i przyłożył kuszę do policzka.
Przymierzył, oczekując dogodnej sytuacji do oddania strzału. Reimer wskazał drzwi prowadzące na dziedziniec. Landorf kiwnął, że się zgadza.
– Jak tam, jesteś jeszcze, panie Loaryjczyk? – dopytywał Landorfa.
Ribeck chwycił klamkę, nie odrywając oczu od desek nad głową. Nacisnął ją, drzwi ustąpiły z cichym trzaskiem, na górze zapadła głucha cisza. Ribeck ostrożnie wyszedł z baru, a gdy przekroczył próg, obrócił się i spojrzał na ciemny dziedziniec. Czekał, aż oczy przywykną do półmroku. Nagle dostrzegł kontur postaci stojącej tuż obok jednego z filarów. Otworzył usta, by przywołać Landorfa, jednak cień skoczył ku niemu. Reimer zamarł w przerażeniu. Następnie ciało herszta przeszył ból, gdy sztych miecza wbił się w brzuch. Reimer ryknął przeciągle, a głos przemknął przez zajazd od fundamentu aż po strych. Gerald naparł na rękojeść, a ostrze weszło o kolejny cal w opasły brzuch. Reimer złapał oburącz za klingę, kalecząc dłonie. Landorf obrócił się i wystrzelił bełt, który poleciał w ciemność. Estien czekał cierpliwie, a gdy usłyszał dźwięk zwolnionej cięciwy, przeskoczył przed balustradę, lewą ręką opierając się o poręcz z kordem w zębach i nadziakiem w prawej. Wylądował miękko na kontuarze. Landorf rzucił kuszę i dobył toporek. Estien uderzył zza głowy. Ostrze z impetem wbiło się w kość policzkową tuż przy prawym oku Landorfa z taką siłą, że bezwładne ciało poleciało za ciosem i wyrżnęło o blat, następnie padło na podłogę. Estien zeskoczył z kontuaru i wyszedł na dziedziniec. Ribeck stał w ciemności, nadal trzymając ostrze, wodząc błędnym wzrokiem.
Loaryjczyk wyciągnął kord z zębów i podszedł do niego. Ribeck na ten widok podniósł zakrwawioną dłoń i wyciągnął w stronę Loaryjczyka. Otworzył usta, nie zdążył jednak nic powiedzieć. Estien odepchnął rękę i wbił mu ostrze w gardło i patrzył, jak osuwa się martwy na ziemię.
Loaryjczyk stał nad Geraldem. Bełt trafił go w szyję nad prawym obojczykiem. Konał, dławiąc się krwią. Estien dopiero teraz zauważył Sigune wychodzącą ze stróżówki. Podeszła w milczeniu i przez krótką chwilę zdawać się mogło, że tuż przed śmiercią, z twarzy młodzieńca zniknął strach.
Loaryjczyk złapał dziewczynę za rękę i poprowadził do wyjścia, nad którym wisiał szyld z wymalowanymi trzema złotymi koronami.