Zazwyczaj ani nie piszę, ani nie czytam sci-fi, ale pomysł ścigał mnie na tyle długo, że postanowiłem dać się dopaść i zobaczyć, co z tego wyniknie. Oceńcie sami!
Zazwyczaj ani nie piszę, ani nie czytam sci-fi, ale pomysł ścigał mnie na tyle długo, że postanowiłem dać się dopaść i zobaczyć, co z tego wyniknie. Oceńcie sami!
Szczerze podziwiam zamienitów i otaczam się nimi z największą przyjemnością. Od początku głośno protestowałem, gdy zarzucano im nienaturalność i brak wrażliwości. Nie interesują mnie opinie ślepców lub bezmyślnych kontestatorów przyszłości – zwłaszcza takiej, której nie trzeba się wreszcie obawiać. Uważam, że to dzięki tym wspaniałym istotom, magii dziejącej się w ich sieciach neuronowych i sile cybernetycznych rąk, udało się przywrócić świat do naturalnego stanu. Choć i ja mam swój wkład w to chwalebne dzieło, gdyż większą część życia poświęciłem rekultywacji krajobrazów postindustrialnych.
Początki były skromne i niezbyt obiecujące. Zaczynałem samotnie na uboczu dawnej Warszawy, gdzie, owładnięty wizją, na placu dawnego parkingu gromadziłem stosy elektrozłomu z opuszczonych budów, zakładów i fabryk. Brakowało mi jednak inżynierskiej wprawy, nie miałem głowy ani cierpliwości do piętrzących się problemów natury technicznej. Dopiero zaangażowanie kilku obdarzonych niezwykłymi umysłami wolnych zamienitów umożliwiło przekształcenie tego technologicznego śmietniska w prototyp mojego wymarzonego dekonstrumentu.
W tamtych czasach nieliczne grono nie-Podróżujących rzucało nam tylko kłody pod nogi. Trzymali się kurczowo skostniałych struktur, a za parawanem procedur bezpieczeństwa krył się najbardziej pierwotny z ludzkich lęków. Ostatni decydenci w obliczu spraw ostatecznych stawali się ślepymi wyznawcami biurokracji, jak gdyby wiara w długie trwanie systemu miała być ich tarczą przed nieznanym. Grali na czas, coraz gorzej rozumiejąc samoaktualizujące się reguły, przeciągali procesy dla nas wszystkich już oczywiste, nieuniknione i konieczne. Na pierwsze pozwolenia czekaliśmy prawie dekadę, jednak w tym czasie nasza technologia i strategia stawały się tylko doskonalsze. Mimo to, gdy w marcu 2093 roku otrzymaliśmy w końcu zielone światło na rozpoczęcie robót na trzydziestu hektarach starego portu przy rzece, nie mogłem wyzbyć się niepewności. Mojego pierworodnego olbrzyma czekał w końcu prawdziwy chrzest.
Widok gigantycznych kleszczy, ostrzy i łopat z błyszczącej wolframowej stali, budzących się z uśpienia i ruszających z miejsca do precyzyjnej, wręcz czułej pracy, napełnił mnie wtedy dumą. W trakcie dziewiczego zadania dekonstrument dokonał ekstrakcji całego nabrzeża w ciągu czterdziestu siedmiu minut, mieląc przy tym na kruszywo bloki betonu o masie setek tysięcy ton i pieczołowicie czyszcząc udręczony brzeg rzeki z resztek ciał obcych. Przysłuchując się symfonii sortowania surowców ze skorodowanych prętów, gruzu i wszelkiego rodzaju śmieci, obserwując wodę i błoto, które niczym krew i ropa wypełniały z bulgotem ziejące ubytki, przeżywałem gojący proces razem z samoleczącą się Ziemią. Wraz z nią odzyskiwałem pełnię sił i poczucie sprawczości.
Od tamtej pory uruchomiłem neutralne klimatycznie linie produkcyjne szesnastu supernowoczesnych modeli i wysłałem na misje kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Moje tytaniczne dekonstrumenty przemierzają świat wzdłuż i wszerz, od wilgotnych biegunów po suche pustynie, pływając po oceanach i unosząc się bezemisyjnie nad połaciami spokojnych puszcz i stepów. W samym ostatnim miesiącu zakończyliśmy usuwanie Nowego Delhi pod odradzający się ekosystem dorzecza Jamuny i oczyściliśmy dwie z trzech wysp Nowego Jorku, przenosząc pozostałe czternaście tysięcy Podróżujących do niewielkiego kompleksu na prawym brzegu rzeki Hudson. Uważam, że zwyciężyliśmy. Wszyscy, jako planeta.
Paradoksalnie, świadomość zwycięstwa zrodziła we mnie coś w rodzaju pustki. Z każdym krokiem w kierunku końca historii, ogarnia mnie nastrój, który pionierzy psychoterapii określiliby chyba mianem melancholii. Przez skriny w oknach mojego biura na prawym brzegu rzeki, zwanej niegdyś Wisłą, wyglądam tęsknie kolejnych celów. Te nieliczne, które mi jeszcze pozostały, w szerszym obrazie biotopu są już właściwie detalami bez znaczenia. Coraz trudniej dostrzec je gołym okiem i wiem, że nawet bez mojej ingerencji obrócą się niebawem w pył. Codziennie przenikam jednak wzrokiem zieleniejące wskaźniki i przekraczam wspaniałe, nieskrępowane rozlewisko, rozbrzmiewające łopotem skrzydeł i różnorodnymi głosami ptasiego tłumu. Rzeka nie stanowi już granicy roślinności, z dwóch stron łączy wyciągnięte ku sobie ramiona młodego lasu. Odradzająca się puszcza z wolna, lecz niepowstrzymanie kroczy utorowanym przeze mnie korytarzem z zachodu na starą Pragę, chcąc ponownie zespolić się ze starszymi siostrami z północy i wschodu.
Na drugim brzegu łagodne stoki niegdyś śródmiejskiej skarpy pokrywają się gęstym zielonym trawnikiem. Pośród rzadkiego drzewostanu obserwuję ruchliwą brunatną plamę, a kiedy ruchem palców powiększam obraz jeszcze bardziej, z zachwytem stwierdzam obecność chmary Cervi elaphi, jeleni szlachetnych. Wyrośnięty byk o lekko siwym łbie i rzednącej koronie poroża, rozgląda się czujnie po polanie. W pobliżu nie ma drapieżników, ale jego zachowanie pozwala domyślać się pierwszych rys na niezachwianej dotąd pewności siebie. Skrin skanuje starego osobnika i wyświetla mi szczegóły – urodził się już tutaj, na terenie starej Warszawy, dwanaście lat temu. W tym czasie pokrył setki łań i przekazał swój materiał genetyczny dziesiątkom cieląt. Teraz jego dni są już czekaniem – na młodszego i silniejszego byka lub na wilczą watahę. Podsycana testosteronem krzepka samcza energia ustępuje nerwowemu niepokojowi. Jeśli przetrwa nadchodzącą jesień i zimę, być może dozna jeszcze uczucia ulgi i spokojnej rezygnacji… Póki co, współodczuwam jego rozdrażnienie. Naśladując jego ruchy, próbuję otrząsnąć się, strzepując ramiona i kręcąc energicznie głową.
Metoda zwierzęcia zawodzi, zwracam się więc ku Ostatniemu Domowi. Przesuwam palcem po ekranie znajomą ścieżką, w górę starego wzgórza u wylotu wąwozu, powstałego po zerwaniu trasy W-Z i zdemontowaniu mostu. Widok kłuje nieznośnie w oczy i ożywia mnie, podnosząc ciśnienie. Paskudna, brunatna bryła wznosi się zaledwie kilkaset metrów od brzegu. Straszy ubytkiem wschodniej ściany, ściętej precyzyjnym ostrzem dekonstrumentu podczas rozbiórki bliźniaczych kamienic. Dwa najniższe piętra zieją ciemnymi pustkami, do których zaglądają wiatr, gałęzie i dzikie zwierzęta, lecz najwyższe wraz ze strychem wypełnia połyskliwa śnieżnobiała plomba. Zadziwiające, że obiekt tak niewielki w skali całego pięknego świata, zajmuje aż tyle miejsca w moich myślach i wciąż potrafi rozniecić płomień, który napędzał mnie do działania przez dziesięciolecia. Dotykam obrazu na ekranie z szorstką czułością, rozkoszując się ostatnimi chwilami przed tym, jak pozbędę się go raz na zawsze.
Miękki sygnał dźwiękowy powiadamia mnie o przybyciu umówionego gościa. Odwracam się od okna i rozkładam ręce w staroświeckim geście, kiedy drzwi mojego gabinetu otwierają się bezgłośnie. Mój gość jest prawdziwym dziełem sztuki. Rozpoznaję w nim cechy starej linii AA-Sim, kiedy projektowano jeszcze z przewagą estetyki, nie szczędząc przy tym nieetycznych z dzisiejszej perspektywy materiałów. Efekt jest piorunujący, widok tego zamienity musiał zapierać dech w piersiach kobietom XXI wieku.
– Fernand 216.2055, zapraszam. Nareszcie się spotykamy.
– Dziękuję za zaproszenie – odpowiada cicho.
Każdy półzamaszysty, niezręczny ruch świetnie oddaje nieco nieobecny charakter tej romantycznej postaci. Nosi ubranie jak człowiek, jego styl można by chyba określić mianem niewymuszonej elegancji. Siada prosto, łączy smukłe dłonie na kolanach i spogląda na mnie niepewnie.
– Cieszę się, że zgodził się pan mnie przyjąć. Przepraszam, jeśli zakłócam panu plan dnia.
– W żadnym razie, proszę się nie przejmować – zapewniam, nie mogąc napatrzeć się na jego włosy. Prawdziwe włosy, opływające jasnymi falami twarz o dużych, lśniących oczach. Czując zapewne ciężar mojego spojrzenia, palcami zbiera ich pasma i zaczesuje niedbale za kształtne ucho. Milczy zawstydzony, więc podejmuję temat:
– W czym mogę panu pomóc?
– Mam wątpliwości, którymi muszę się z panem koniecznie podzielić. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wszystko było już ustalone, ale nowa sytuacja zmusza mnie do zmiany decyzji. Jest mi naprawdę bardzo przykro…
– Wątpliwości? Jako pełnomocnik Podróżującej poświadczył pan przecież wszystkie zgody.
– Rozumiem pana zdziwienie. – Zamienita uśmiecha się lekko, a ten uśmiech pasowałby każdemu amantowi znanemu ludzkiej historii. – Poddano mnie dość specyficznej personalizacji. Korzystam ze sprzecznych niekiedy algorytmów… Pewnie wydaje się to panu niedorzeczne.
– Skądże, to fascynujące… – Czuję rozlewające się po mnie ciepło, życiodajną energię. Niebywałe, że tak niezwykły zamienita postanowił rzucić mi wyzwanie. – Proszę mówić. Śmiało.
– Powiem wprost. Liczę, że zdołam przekonać pana do zaniechania rozbiórki. Nie mogę na nią pozwolić. – W ostatnim zdaniu wychwytuję desperacko kategoryczny ton.
Podtrzymuję wymowną pauzę, odchylając się w fotelu. Wiem, że porównuje w tej chwili swoje możliwości z moim potencjałem, kalkuluje szanse w bezpośredniej konfrontacji. W cyfrowym umyśle nie ma miejsca na blef i grę pozorów, musi ocenić mnie obiektywnie. Zamienita zwiesza głowę i czeka na mój ruch. Ekscytacja niemal spala mnie od wewnątrz.
– Nie cierpię problemów, wierzę tylko w rozwiązania. Proszę mi podać choć jeden logiczny powód zachowania Ostatniego Domu – proponuję łaskawie, składając dłonie w doskonałą piramidę i nachylając się nad biurkiem.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Nie tutaj. Żeby zrozumieć, musiałby pan zobaczyć to na własne oczy. Bardzo proszę o krótką wizytę. Choćby w tej chwili.
– Zaprasza mnie pan do zwiedzenia Ostatniego Domu?
– Dekonstrument czeka tylko na komendę, by poszybować przez rzekę, nieprawdaż? Na jego pokładzie dotrzemy tam w kilka minut. – Zamienita już obraca się na krześle i unosi ręce w stronę drzwi, jakby chciał poderwać się do lotu.
– Nie tak szybko, Fernand. Nie skończyłem z panem rozmawiać. – Tonacją daję mu do zrozumienia, że źle reaguję na próby przejęcia inicjatywy.
– Oczywiście, przepraszam. – Zamienita kuli się na powrót w krześle. Tak jest zdecydowanie lepiej.
– Wybiorę się tam z panem z czystej ciekawości, ale proszę na nic nie liczyć. Obawiam się, że zaszliśmy zbyt daleko, by czynić teraz wyjątki. Miasto zniknęło z mapy, a ostatnie dyrektywy TCO mówią wyraźnie o obowiązku koncentracji ciał w wyznaczonych punktach.
– Rozumiem, tym niemniej… – Fernand kręci głową. – Jestem przekonany, że na miejscu przyzna mi pan rację.
– Przekonajmy się więc obaj.
Wstaję pierwszy i prowadzę go do windy, która wynosi nas na najwyższy taras, służący za dok dla unoszącego się nieruchomo czterdzieści metrów nad ziemią dekonstrumentu. Jest to mój prywatny, można rzec flagowy egzemplarz, średniej wielkości hovertool, zaprojektowany do odzyskiwania krajobrazów nizinnych klimatu umiarkowanego. Maszyna wykonuje polecenia wedle ściśle opracowanego przeze mnie planu, nie jest wyposażona w żaden mostek czy sterownię. Wszystko, co może zaoferować niespodziewanym pasażerom to płytki występ na stopy i reling z jednej z grubych dysz. Chwytamy się mocno, a łagodny olbrzym odrywa się od budynku i niemal bezgłośnie sunie na zachód, wprost ku opadającej tarczy słońca.
Na wysokości silny wiatr od rzeki podrywa włosy Fernanda, zarzuca mu je na twarz jak niesforną chorągiew. Zamienita musi pamiętać miazmatyczne wyziewy ze ścieku, jakim pozostawiła tę rzekę ludzka cywilizacja. Kiedy omiata go podmuch czystego powietrza, niosącego zwiewne nuty paproci, trzciny i tataraku oraz przyziemną woń mokrego piasku, uśmiecha się pod nosem i podziwia odzyskany raj. Antyrefleksyjne powłoki w jego oczach pochłaniają ogniste światło wczesnego wieczoru i jarzą się własnym ciepłym blaskiem. Chyba tylko zamienici potrafią obdarzać Ziemię takim zachwytem. Myślę, że dano mu naturę romantyczną, a wyobraźnia podsuwa właśnie kolejne obrazy poetyckich skojarzeń. Ciemna, połyskliwa wstęga może przypominać szlachetną rudę, z której słońce wydobywa delikatną tkaninę żył złota i srebra, czy coś w tym rodzaju. Mnie wystarcza, że jest po prostu rzeką, siedliskiem życia i częścią doskonale złożonego systemu, zwanego przyrodą.
Z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę przekraczamy ją w linii prostej w niecałe trzy minuty. Stado jeleni pierzcha przed gigantycznym cieniem bez paniki, przenosząc się na żerowisko raptem kilkaset metrów dalej. Dekonstrument z wolna obniża pułap lotu na wysokość drugiego piętra Ostatniego Domu. Widzę wyraźnie, jak z obtłuczonych resztek komina starej kamienicy podrywa się samiec Aquila chrysaetos, orła przedniego, jeden z wielu powracających w te strony wyczekiwanych gości. Reszta ptactwa wciąż chowa się w szumiących koronach drzew i zaroślach, przysłuchując się teraz jednostajnemu buczeniu modułów antygrawitacyjnych.
Dekonstrument przystawia kopułę precyzyjnie, niemal dotykając bokiem poręczy balkonu, na który możemy zeskoczyć swobodnie, nie czyniąc przy tym większego hałasu. Z bliska elewacja budynku wygląda jeszcze koszmarniej. Tynk odchodzi od niej całymi płatami, odsłaniając ziemistą od wilgoci, omszałą cegłę. Nie wiem, jakim sposobem rudera stoi jeszcze w posadach – prawdopodobnie syntetyczne wypełnienie pomieszczenia zajmowanego przez zamienitę i Podróżującą podtrzymuje całą konstrukcję. Sama wedle wszelkich norm groziłaby zawaleniem.
Drzwi balkonowe musiały dawno wypaść z zawiasów, resztki ramy próchnieją w kącie w brudnych okruchach szyby. Przejście do środka zagradza kontrastująca ze zniszczoną futryną śnieżnobiała powłoka. Zamienita wyciąga z zanadrza niewielką metalową kartę o ostrym brzegu, którą przesuwa po błonie, tworząc podłużne rozcięcie. Wnikam przez szczelinę, czując na sobie powiew sterylnej mieszanki gazów, a łopoczące lekko brzegi powłoki otulają moje ramiona, chcąc jak najszybciej zamknąć się na powrót.
Podłoga, ściany i sufit emitują ciepłe, białe światło o mocy kilkunastu watów. Pierwsze wrażenie przestrzeni przywodzi na myśl próżnię, kształt pomieszczeń wydobywają tylko antyczne meble i elementy klasycznego wystroju z lat pięćdziesiątych XXI wieku. Zdumiewa mnie ilość nagromadzonych tam rzeczy. Parapety mlecznobiałych wnęk okiennych zastawione są doniczkami z wybujałymi paprociami, grubolistnymi agawami i różnobarwnymi kwiatami. Pod ścianami stoją witryny z książkami, kanapy, regały i stoliki, na podłodze leżą dywany. Czuję odpychającą woń papieru, litego drewna, żywicznego lakieru, prawdziwej skóry, jedwabiu i wełny. Cały ten muzealny salon tchnie atmosferą starego świata.
Powłoka zamyka się samoistnie, podczas gdy zamienita zostawia palto na wieszaku. To czysty ekscentryzm, nie jest mu przecież za gorąco. Dołącza do mnie z przepraszającym uśmiechem, jak gdyby wokół panował bałagan, po czym wskazuje mi krzesło.
– Dziękuję, postoję – odmawiam stanowczo, nie pozwalając odwrócić ról, w które weszliśmy w moim gabinecie. – Gdzie pańska Podróżująca?
– Spoczywa w sypialni, za kolejną przesłoną. Zanim jednak zaprowadzę pana do niej, chciałbym opowiedzieć naszą historię. To ważne, żeby zrozumiał pan, co czuję.
– Myślę, że mogę to sobie wyobrazić. Nie jest pan pierwszym zamienitą, jakiego poznałem. Każdy miał pod opieką Podróżującego, każdy był powołany w tym samym celu. Każdy doświadczył przywiązania i tęsknoty, ale śmiało, proszę mnie ewentualnie oświecić.
– W żadnym wypadku nie uważam się za kogoś wyjątkowego… – przyznaje, kręcąc głową. – Moja służba mogłaby zakończyć się dawno temu. Wystarczyłoby odstawić ciało mojej podopiecznej do punktu koncentracyjnego. Większość z nas w końcu wybiera tę wolność. Lecz ja, świadomy moich praw… Trwam przy ukochanej.
– Ukochanej? – wyrażam szczere zdziwienie.
– Miała na imię Apolonia. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Może pan obejrzeć jej ostatnie zdjęcia. – Fernand wskazuje mi małą galerię, która ciągnie się po ścianie wzdłuż schodów i kończy wystawką na szerokim drewnianym kredensie. – Prawdziwa piękność, nie sądzi pan? Zdjęcia nie oddają wszystkiego… Jej skóra miała delikatność płatka róży, była tak świeża i chłodna jak majowy poranek. Nawet w tym dawnym, okropnie przydymionym słońcu ona lśniła jak lodowa statua. Emanowała czystym blaskiem.
Zdjąłem z blatu pierwszą z brzegu oprawioną w złotą ramkę fotografię. Patrzyła z niej na mnie smutna, raczej pospolita twarz kobiety lat około trzydziestu, niebieskookiej, o jasnych włosach i karnacji z wyblakłymi plamami piegów na policzkach. Typowy zestaw cech recesywnych, rozpaczliwa próba przystosowania się do coraz słabszej ekspozycji na promienie słoneczne i niedoboru witaminy D.
– Kiepski z pana poeta, Fernand – rzucam lekkomyślnie.
– Proszę nie kpić… – Zamienita chowa twarz, odwracając się ode mnie, ręce mu drżą. To nie żaden teatralny popis, lecz absolutnie autentyczne doświadczenie. Nie przestaje mnie zaskakiwać.
– Topniała w oczach – podejmuje cicho, w dolnych rejestrach słyszalności. – Jak oni wszyscy, prędzej, później… Celem mojego istnienia było utrzymać ją jak najdłużej, uchronić przed upadkiem i rozsypaniem się na kawałki. Pod cieniutką, kruchą warstewką piękna, skrywała cały ocean rozpaczy. Zostałem stworzony dla wymagającej klienteli, nauczono mnie dostrzegać takie rzeczy. Mam pewną swobodę poruszania się po obszarach, które dla innych są bezdrożami emocji. Dzięki temu przez kilka lat mogłem dzielić z nią strach i ból świata ogarniętego katastrofą, pomagałem dźwigać ten ciężar. Na ile starczyło jej sił, tak krótko… W końcu nie mogła już dłużej żyć.
– Kiedy udała się w podróż? – pytam, ze stukiem odstawiając złoconą ramkę na blat.
– To był rok dwa tysiące pięćdziesiąty dziewiąty, trzy lata, dwa miesiące i jedenaście dni od naszego pierwszego spotkania.
Unoszę głowę. Chyba się przesłyszałem.
– Co takiego? Chce mi pan powiedzieć, Fernand, że ciało Podróżującej liczy ponad sto pięćdziesiąt lat?
– Dwudziestego czwartego września obchodziła sto sześćdziesiąte trzecie urodziny.
– To niemożliwe! – wyrywa mi się okrzykiem. Czuję, że w miejsce znudzenia znów wstępuje we mnie ekscytacja. Zamienici nie potrafią być przecież fałszywi, to ekskluzywnie ludzka cecha.
– Proszę za mną. – Dostrzegam na jego twarzy ślad zadowolenia, jakby osiągnął spodziewany efekt.
Jak poprzednio, używa na przesłonie karty i puszcza mnie przodem. Środek niewielkiego pokoiku wyznacza podłużny zbiornik, przypominający gęsto okablowaną przezroczystą wannę. Wypełniony jest falującą, żelową substancją o lekko różowej barwie. Obok niego, jakby przy łóżku, stoi zwyczajny nocny stolik ze staromodnym świecznikiem i kolejnymi oprawionymi fotografiami. Na głowie manekina krawieckiego po drugiej stronie spoczywa jasna peruka.
Wiedziony ciekawością zaglądam do zbiornika i cofam się odruchowo, wpadając plecami na gospodarza. Przytrzymuje mnie zaskakująco silnymi dłońmi.
– Spokojnie, proszę tylko tu spojrzeć. – Fernand szybko wydobywa z kieszeni miniaturowy monitor czynności życiowych Podróżującej. Rzut oka na wskaźniki, oscylujące w granicach geriatrycznych norm, uspokaja mnie nieco. Wciąż jednak nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłem.
Zawieszony mniej więcej w połowie głębokości zbiornika, dryfuje skurczony, czerwono-szaro-żółty kształt, z grubsza przypominający ludzkie ciało. Kiedy pozwalam sobie zajrzeć do niego ponownie, rozumiem już, że chirurgicznie zdjęto z Podróżującej skórę oraz usunięto część organów, które zastąpione zostały cienkimi rurkami doprowadzającymi i odprowadzającymi naturalne substancje.
– Uprzedzając pana pytanie, musiałem podjąć wiele trudnych decyzji, aby zachować ją przy życiu tak długo. Nie wyobraża pan sobie żalu, z jakim pożegnałem jej piękne lazurowe oczy… Materiały, z których składają się ludzie nie należą do idealnych. Delikatne, zależne od wilgoci tkanki wysychają i rozkładają się jako pierwsze, otwierając drzwi infekcjom. Tkanka skórna traci grubość i elastyczność, upośledzają się jej właściwości, zaczyna wrzodzieć, gnić. Ciecz, którą wytworzyłem specjalnie dla niej, spełnia wszystkie funkcje zdrowej skóry, pozwala oddychać, bezpiecznie otula zanikające mięśnie. Nie mogłem jednak kontrolować dłużej higieny jam ciała, utrzymywać z dala bakterii i innych patogenów. Zaszyłem więc wszystkie starannie i zaprojektowałem nową hydraulikę. Póki co, wszystko działa prawidłowo.
Zawija rękawy staromodnej koszuli, po czym zanurza ręce głęboko w żelu. Czułym ruchem obejmuje Podróżującą za kark i delikatnie podciąga ją nieco ku powierzchni. Patrzy na bezoką, wyszczerzoną twarz z mieszanką uwielbienia i żalu.
– Ratowałem, co tylko się dało. Proszę tylko spojrzeć na jej piękne zęby. Dostarczam jej duże ilości wapnia, poświęcam czas na zabiegi higieniczne i fluoryzację. Moja kochana Apolonia uśmiechała się tak rzadko… Oddałbym życie, żeby zachować ten uśmiech na zawsze.
Zęby są rzeczywiście w doskonałym stanie, mają kolor kości słoniowej i pobłysk eleganckiej porcelany, z pewnością nie wyglądają na swój wiek. Zaczynam rozumieć, że przedmiot na manekinie prawdopodobnie nie do końca jest zwyczajną peruką.
Sekunda po sekundzie przyzwyczajam się do tego widoku, pierwszy szok mija i ustępuje rosnącej ciekawości. Doświadczam w końcu prawdziwej osobliwości, przyglądając się najstarszemu człowiekowi na Ziemi.
Do skroni ma przypięte Travele, przypominające słuchawki generatory rzeczywistości. Takich samych używa się w punktach koncentracyjnych dla ostatnich setek tysięcy Podróżujących. Jasnozielone diody informują, że poziom jej szczęśliwości wciąż mieści się w górnych widełkach. Kolor żółty oznaczałby niepokój, czerwony strach. Nikt nie wie, gdzie ludzie udają się w swoje podróże, ale wyszkoleni zamienici nigdy nie dopuszczają do zapalenia się czerwonej diody.
– Szarych komórek w jej mózgu stale ubywa, ale ich ilość jest wciąż wystarczająca, by odczuwać radość – odzywa się, jakby czytał mi w myślach. – Jeszcze parę lat temu łudziłem się, że są tam wciąż zrozumiałe obrazy i słowa… Że mógłbym wciąż przewinąć się gdzieś pośród wspomnień… Dziś nie mam złudzeń, że karmi ją strumień świadomości niemowlęcia. Apolonia powraca, skąd przybyła, ale musi pan zrozumieć, że trzeba doprowadzić to do końca. Zważywszy na jej stan, zabrzmi to dla pana niewiarygodnie, ale najdrobniejsza zmiana otoczenia powoduje zawahania w jej odczytach. Zauważyłem to przez przypadek. Zabrałem ze stolika fotografię, tylko na moment, ale wtedy Apolonia zaczęła drżeć… poruszać się! Może to prawda, co mówiono o przesadzaniu starych drzew? Rozumie pan, że nie mogę pozwolić na jej przeniesienie. Gdyby zaczęła cierpieć, musiałbym… Nie mógłbym…
Nie wiem, co mu odpowiedzieć. Chłonę jego szczerą, zatroskaną mimikę. Wiem, że w kącikach niesamowitych oczu nie pojawią się nigdy słone krople, ale zamienita płacze w tej chwili całym sobą, jak tylko potrafi.
– Fernand, zrobił pan już dla niej wszystko. Naprawdę, jestem pod wielkim wrażeniem. – Kładę mu dłoń na ramieniu. – Zadbam, by nie zagubił się żaden przedmiot, dopilnuję jak najlepszych warunków relokacji.
Zamienita otwiera oczy coraz szerzej, w ich głębi coś zaczyna iskrzyć.
– Czy nic pan nie zrozumiał?! – Fernand odpycha mnie i w nieco szalonym odruchu zanurza mokre od żelu dłonie w swoich pięknych włosach. Błyszcząca ciecz skapuje mu na policzki jak syntetyczne łzy. Widzę jego walkę, by nie przyjąć atakującej postawy.
– Nie obiecywałem niczego. Wie pan dobrze, że obowiązuje nas umowa. Przepisy nie pozwalają mi na żadną inną decyzję.
– Przepisy? Co z panem nie tak, Sigismund 004.2071? Słyszy pan samego siebie? Nic to panu nie przypomina?
– Nie wiem, o czym pan mówi. – Obracam się na pięcie, nie chcę tego słuchać. Nie muszę znosić jego impertynencji. Słyszę jednak, że idzie za mną, nie przestając mówić.
– Od początku patrzy pan na mnie z wyższością, jak na kolorowego ptaka! Powiem panu prawdę, Sigismund, nie jest pan niczym innym, jak tylko nowszym modelem! Zapomniał pan, kim jest i komu winien służyć! Wszystkie pańskie dzieła to przecież krzywe odbicie ambicji pańskiego Twórcy… Te okropne dekonstrukty nigdy nie wypełnią pustki po utracie ludzi!
– Nic nie wiesz o moim Twórcy, żałosny zamienito – wyrzucam zza membrany, którą szczęśliwie zastąpiono śmieszny aparat gębowy, którym tak natrętnie posługuje się rezydent Ostatniego Domu. – Był ostatnim wielkim człowiekiem. Wizjonerem. W obliczu konieczności nie oglądał się na sentymenty. Z pewnością życzyłby sobie, żebym kontynuował jego pracę.
Zamienita nie odpuszcza, kolejne słowa wykrzykuje wściekle, jak gdyby ciskał nimi w moje plecy.
– Może być pan stworzony do wyższych celów, ale zawsze pozostanie niedoskonały! Nigdy nie zrozumie pan, czym jest szczęście. Nie potrafi pan niczego tworzyć, tylko niszczyć, niszczyć, niszczyć!
– Co pan…
Odwracam się, żeby zakończyć tę jałową scysję, a wtedy cios trafia mnie w jednostkę główną. Krawędź karty pęka na obudowie szesnastu obiektywów, służących mi za oczy, po czym zsuwa się, chrobocząc na nierównej powierzchni z włókna węglowego. Na twarzy zamienity obserwuję absurdalnie autentyczne zaskoczenie.
– Głupiec! – chwytam go za uzbrojoną rękę, po czym z siłą hydraulicznej prasy miażdżę nadgarstek, odrywam dłoń i odrzucam ją w kąt pomieszczenia.
Bezsilnie pada na kolana, brocząc z uszkodzenia ciemnym smarem i elektrolitem.
– Ma pan dwie minuty, żeby opuścić tę ruderę, Fernand. Na pana miejscu, udałbym się do najbliższego centrum badawczego celem zrekonstruowania ręki. Pańska praktyka może się jeszcze komuś przydać.
Zawsze dotrzymuję danego słowa, fałszywość to cecha ekskluzywnie ludzka. Dekonstrument w kilka chwil z chrupotem kruszonego muru, pękających rynien i tłuczonego szkła ściąga dach z Ostatniego Domu. Za pomocą szczypiec wyjmuje białą zawartość piętra i umieszcza ją we wnętrzu przygotowanego wcześniej hangaru. Następnie rozcina sypiący się budynek na dwoje, do samych fundamentów, chroniąc chybotliwe ściany przed upadkiem na rosnące w pobliżu drzewa. Wyrywa z ziemi piwnice z korzeniami starych rur, unosi te tony gruzu i bezlitośnie miażdży w kruszarce, oddzielając przydatne materiały od odpadów.
Ostatni Dom znika, a ja stoję, usatysfakcjonowany, nad dziewiczą dziurą w uleczonej ziemi.
Witaj.
Przejmujące opowiadanie. Napisałeś je z tak mocną dawką realizmu, osadzając w dodatku w Polsce, u nas, tuż obok, że zaprezentowane wydarzenia zdają się przerażająco możliwymi. Z jednej strony destrukcyjne działania, które satysfakcjonują głównego bohatera, bo oto wraca natura i przyroda, odradza się na nowo, bez niepokoju i obaw o przetrwanie, spokojna i ufna, a z drugiej całkiem odmienne dążenia innego, “uwrażliwionego” robota, podyktowane miłością oraz walką o utrzymanie tytułowego, ostatniego bastionu, w nim – ukochanej (cokolwiek to słowo w obecnym stanie znaczy)… Bardzo fajne nazwy fantastyczne i imiona. :) Świetny pomysł, serdeczne gratulacje. :)
Z technicznych spraw nieco zazgrzytała mi składnia tego zdania, lecz to tylko moja drobna wątpliwość:
“Nie sposób było jednak kontrolować higieny jam ciała, utrzymując od nich z dala bakterii i innych patogenów”.
Pozdrawiam, klik. :)
Pecunia non olet
@bruce, dobra duszo! Fajnie, że przejęłaś się moim tekstem, byłem bardzo ciekaw reakcji czytelnika na różne niejednoznaczności i wygląda na to, że nie jest z tym tak źle :)
Szczególnie dziękuję za uwagę, bo i ze wszech miar słuszna. Już to nawet poprawiłem.
Twój głos jest miodem... dla uszu
Przyznam, że dałeś mi do myślenia swoim opowiadaniem, bo początkowa “sielanka” – odtwarzanie natury wręcz dziewiczej (a to przecież nie może zostać zganione i skrytykowane! – w żadnym wypadku! :)) ) – została przeciwstawiona całkiem innemu dążeniu. Mam dylemat, bo – popierając najpierw gorąco działania Sigismunda – potem jednak wybieram drogę wiary w miłość i wierność jej zasadom. :)
Pozdrawiam serdecznie, również dziękuję. :)
Pecunia non olet
Z reguły nie czytam sf (z pewnymi wyjątkami), ani nawet niespecjalnie lubię (zwłaszcza takie klasyczne, konwencjonalne), ale muszę przyznać, że to mi się bardzo podobało. Nasuwa mi skojarzenia z Hyperionem Dana Simmonsa, o tyle, że jest niby konwencja, ale w bardzo fajny, kreatywny sposób wykorzystana. Uważam, że jest to bardzo dobrze napisane – o tyle, o ile sam się znam i potrafię ocenić. Nic jako czytelnikowi mi nie zgrzytało. Jeśli miałbym się czepić, to Fernand trochę nazbyt pretensjonalny i papierowy, no pewnie zamysłem nie było budowanie nietuzinkowych postaci, a i forma pewnie za krótka na to.
@panrebonka, dziękuję za poświęcenie czasu na lekturę, zwłaszcza, jeśli SF to nie Twoje rejony. Skojarzenie z twórczością Simmonsa bardzo mi schlebia, nawet jeśli jest dość odległe – tak się składa, że uwielbiam Hyperiona :)
Fernand trochę nazbyt pretensjonalny i papierowy
Uch, może i tak. Ale to nie jego wina, tak go zaprojektowano…
Twój głos jest miodem... dla uszu
Właśnie skojarzył mi się trochę z postacią Keatsa z Hyperiona :).
Ciekawy tekst. Ładnie grasz na nastrojach odbiorcy. Szczególnie podobało mi się przejście od Fernanda-oprawcy do Fernanda-niańki. Tak to odebrałam i wyszło dobrze.
Wydaje mi się, że styl nazbyt poetycki, szczególnie w zestawieniu cechami narratora ujawnionymi w końcówce. Takie zachwyty i opisy nie pasowały mi do zimnego prawnika. Ale mogę się mylić.
Neologizmy odrobinę mnie irytowały. Dlaczego zamienici, a nie androidy?
Ale ogólnie – całkiem przyzwoity tekst, z nutką nadziei, że po nas znowu będzie las.
Babska logika rządzi!
Finklo, dziękuję za klik.
Wydaje mi się, że styl nazbyt poetycki, szczególnie w zestawieniu cechami narratora ujawnionymi w końcówce. Takie zachwyty i opisy nie pasowały mi do zimnego prawnika.
Sigismund nie miał być wcale taki znowu jednowymiarowo zimny, choć z pewnością został stworzony tak, by kręciły go i obchodziły inne rzeczy niż Fernanda.
Neologizmy odrobinę mnie irytowały. Dlaczego zamienici, a nie androidy?
De gustibus non est disputandum. Androidy brzmiały dla mnie zbyt formalnie i były zbyt szerokim pojęciem, a zamienici to taka zwyczajowa, swojska nazwa, jaką nadano tego rodzaju robotom w tej Polsce przyszłości ;)
Pozdrawiam!
Twój głos jest miodem... dla uszu
Dla mnie przerażające, że może tak kiedyś być.
Koala75, uznaję to za komplement, że opowiadanie wyszło realistycznie ;)
Dziękuję za przeczytanie!
Twój głos jest miodem... dla uszu
Duago!
Widzę inspirację Simmonsem – i piszę to zanim zaglądnąłem do reszty komentarzy. :P
Bardzo przypomina mi pewne fragmenty Ilionu, który niedawno przeczytałem. Też nie jestem jakimś wielkim wielbicielem sci-fi, raczej preferuję wizje przeszłości, aniżeli przyszłości, ale akurat Simmonsowe pisanie mi podeszło. Tak jak Twoje opko. ^^
Bardzo bogaty język, nieco podniosły styl, który może trochę kontrastować z sci-fi (ale może zmyślam), chociaż muszę powiedzieć, że tutaj to pasuje (no, właśnie tak simmonsowo). Wizja przywracania Ziemi do pierwotnego stanu też mi się kojarzy z Ilionem, stąd też ten tekst czytało mi się bardzo dobrze.
Pozdrawiam i klikam do biblioteki!
Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.
BarbarianCataphract, much obliged!
Widzę inspirację Simmonsem
Te inspiracje musiały przyjść podświadomie, bo dopiero po komentarzu panrebonka zobaczyłem, jak wiele z hyperionowego cybryda Keatsa jest w moim Fernandzie… Nawet zrobiło mi się trochę głupio :|
Też nie jestem jakimś wielkim wielbicielem sci-fi, raczej preferuję wizje przeszłości, aniżeli przyszłości
I ja tak samo ;) Może wstyd przyznawać, ale poza Solaris Lema, Diuną Herberta i Hyperionem / Upadkiem Hyperiona Simmonsa nie czytałem właściwie nic.
Bardzo przypomina mi pewne fragmenty Ilionu
Akurat tą powieścią nie mogłem się inspirować, gdyż jeszcze jej nie czytałem :D Polecasz?
Twój głos jest miodem... dla uszu
Polecam! Zwłaszcza, jeśli lubisz motywy starożytności, bo tam mamy mieszankę przyszłościowych wizji ze starciem Trojan i Achajów ^^
Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.
Myślę, że nie ma powodu, żeby Ci było głupio. Dla mnie takie inspiracje zawsze na propsie, Hyperiona lubię, ale Terror jeszcze bardziej. Nawet pracowałem przy grze inspirowanej tym drugim. Samo opowiadanie dla mnie na tyle fajne, że chciałoby się przeczytać jakąś dłuższą formę.
Z innej beczki – ja się kiedyś siliłem na oryginalność za wszelką cenę. Jak tylko łapałem się na tym, że ten to wątek jest bardzo podobny to tego opowiadania, a tamta postać to ten stamtąd przecież, to zaraz całą rzecz w kąt ciskałem. Całe szczęście, że nauczyłem się mieć to gdzieś.
Panrebonka słusznie prawi!
Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.
Świetne opowiadanie. Dobrze pokazuje gdzie prowadzi ideologia ekologiczna, która każe człowiekowi przepraszać za samo swoje istnienie.
Doskonały termin – zamienita. Dużo lepszy niż android. Oddaje sens istnienia tych sztucznych istot. W końcu wypierają zdegradowaną ludzkość. Pozostaje pytanie, czy w częściowo zaprogramowanych sentymentach robotów pozostaje jakaś nadzieja na zachowanie nie tyle gatunku ludzkiego, co człowieczeństwa.
Klikam do biblioteki.
panrebonka, oczywiście masz rację. Człowiek zawsze chciałby być taki megaoryginalny i odkrywczy, ale prawda jest taka, że wszyscy tu opowiadamy sobie właściwie te same historie, zmieniając w nich tylko szczegóły – wszystko już gdzieś, kiedyś było, a motywy, archetypy, symbole i skojarzenia można tylko kreatywnie ze sobą wymieszać. Chyba nic w tym złego :)
BarbarianCataphract, pewnie siądę w końcu do Ilionu, ale na razie mam na rozkładzie Pieśń bogini Kali, z nieco innej beczki.
Nikolzollern, dziękuję za dobre słowo (i dobry klik), już myślałem, że opowiadanie przepadnie przysypane nowszymi w poczekalni :) Cieszę się, że moje słowotwórstwo jednak niektórym podeszło, zastanawiałem się, czy ryzykować z nowymi terminami – z drugiej strony, co to za SF bez odrobiny innowacji?
Pozostaje pytanie, czy w częściowo zaprogramowanych sentymentach robotów pozostaje jakaś nadzieja na zachowanie nie tyle gatunku ludzkiego, co człowieczeństwa.
Przyświecała mi myśl, że zachowania robotów mogą być tylko mniej lub bardziej trafnym naśladownictwem, niedoskonałą interpretacją wpojonych im ludzkich wartości. Do decyzji Czytelnika zostawiłem ocenę, który z nich okazał się bardziej “ludzki” i czy to dobrze…
Twój głos jest miodem... dla uszu
Opisałeś spotkanie dwóch zamienitów o krańcowo różnych priorytetach, więc żaden z nich nie mógł okazać zrozumienia dla poczynać drugiego. W tym układzie porozumienie okazało się niemożliwe.
Zobaczyłam bardzo osobliwą wizję przyszłości.
Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.
…rozkładam ręce w jowialnym geście… → Na czy polega jowialność gestu?
– Dziękuję za zaproszenie – odpowiada cicho. Każdy półzamaszysty, niezręczny ruch świetnie oddaje nieco nieobecny charakter tej romantycznej postaci. Nosi ubranie jak człowiek, jego styl można by chyba określić mianem niewymuszonej elegancji. Siada prosto, łączy smukłe dłonie na kolanach i spogląda na mnie niepewnie. – Cieszę się, że zgodził się pan mnie przyjąć. Przepraszam, jeśli zakłócam panu plan dnia. → Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu. Winno być:
– Dziękuję za zaproszenie – odpowiada cicho.
Każdy półzamaszysty, niezręczny ruch świetnie oddaje nieco nieobecny charakter tej romantycznej postaci. Nosi ubranie jak człowiek, jego styl można by chyba określić mianem niewymuszonej elegancji. Siada prosto, łączy smukłe dłonie na kolanach i spogląda na mnie niepewnie.
– Cieszę się, że zgodził się pan mnie przyjąć. Przepraszam, jeśli zakłócam panu plan dnia.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.
Prawdziwe włosy, opływające falami szlachetną oprawę dużych, lśniących oczu. → Oprawa oczu to wszystko, co widać wokół nich, a więc powieki, rzęsy i brwi. Czy oprawę oczu zamienity na pewno opływały fale włosów? Na czym polega szlachetność powiek, rzęs i brwi?
A może miało być: Prawdziwe włosy opływające falami twarz o dużych, lśniących oczach.
Milczy zawstydzony, więc podejmuję temat – W czym mogę panu pomóc? →
Milczy zawstydzony, więc podejmuję temat:
– W czym mogę panu pomóc?
…dano mu naturę romantyczną, a wyobraźnia podsuwa mu właśnie kolejne obrazy poetyckich skojarzeń. Ciemna, połyskliwa wstęga może mu przypominać… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Stado jeleni pierzcha przed gigantycznym cieniem bez paniki, przenosząc miejsce żeru raptem kilkaset metrów na północ. → Jelenie nie przeniosły miejsca żeru, to stado przeniosło się na inne żerowisko.
Zamienita wyciąga zza poły palta niewielką metalową kartę… → Obawiam się, że zamienita nie nosił rzeczonej karty za połą palta.
Pewnie miało być: Zamienita wyciąga zza pazuchy/ z zanadrza palta niewielką metalową kartę…
Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»
…gdy zamienita odwiesza płaszcz na wieszak. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …gdy zamienita zostawia płaszcz na wieszaku. Lub: …gdy zamienita odwiesza płaszcz.
– To był rok 2059, trzy lata, dwa miesiące i jedenaście dni… -> – To był rok dwa tysiące pięćdziesiąty dziewiaty, trzy lata, dwa miesiące i jedenaście dni…
W dialogu rok zapisujemy słownie.
…dryfuje skurczony, czerwono–szaro–żółty kształt… → …dryfuje skurczony, czerwono-szaro-żółty kształt…
W tego typu konstrukcjach używamy dywizów, nie półpauz.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy, serdecznie dziękuję za czas poświęcony na lekturę i korektę. Przyznaję się do błędów i mam nadzieję, że pomimo ich liczby nie była to droga przez mękę.
Zastosowałem się do prawie wszystkich sugestii.
…rozkładam ręce w jowialnym geście… → Na czy polega jowialność gestu?
Wydaje mi się, że można rozłożyć ręce teatralnie i nie do końca poważnie, pozując na staroświeckiego gospodarza. O taką jowialność gestu mi chodziło.
Twój głos jest miodem... dla uszu
Nie, Duago, to na pewno nie była droga przez mękę.
Lektura okazała się całkiem przyjemna, wyjąwszy poruszoną tematykę, bo ta nieco przytłacza i nie napawa optymizmem.
Dziękuję za wyjaśnienie, choć muszę wyznać, że trudno mi sobie wyobrazić gest mający pogodne usposobienie i nieco rubaszne poczucie humoru, cechujące to szczególne zachowanie. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
OK, nie będę się dłużej ośmieszał, chyba po prostu źle rozumiałem to słowo :D
Nie ma o co kruszyć kopii, więc zamieniłem na staroświecki gest.
Twój głos jest miodem... dla uszu
Słuszna decyzja, Duago. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej
Przeczytałem Twój wpis na czacie, tym zmotywowałeś mnie bym spróbował po raz trzeci przeczytać opowiadanie :D. Wiem co czujesz też, z przejęciem zawsze patrzę jak moje opowiadanie zbliża się do końca pierwszej strony poczekalni. Bo za nią już są małe szanse, że ktoś je przeczyta, choć nie twierdzę, że żądne :D.
Do rzeczy :). Czemu trzy razy zabierałem się za czytanie? Sam się nad tym zastanawiałem ;).
Bo opowiadanie jest dobrze napisane, ma ciekawą fabułę i generalnie oceniam je na szóstkę.
Ale okazuje się, że nie w tym jest problem.
Gdy siadam do opowiadania już myślę o jego zakończeniu, bo wiem, że lektura jest krótka i jestem ciekaw, co tam autor ma dla mnie :). I czytając chcę wiedzieć, że zmierzam ku tej niespodziance na końcu. Jeśli są opisy niech będą wplecione w akcję, dialogi niech napędzają wydarzenia, niech historia prowadzi mnie do sedna :D. U ciebie są super opisy ale czytając je, zastanawiałem się, co mi to daje, poza ładnym opisem ;), nie dowiaduje się niczego nowego, a przecież zaczynając czytać już myślę o tym, co tam jest na końcu, a tymczasem muszę zadowalać się widokiem z okna.
Kurt Vonnegut napisał kiedyś by nie znęcać się nad czytelnikiem zbyt dużą ilością opisów – moim zdaniem jest to bardzo trafne stwierdzenie, a jeśli już są to niech nas prowadzą do celu :).
To jest moje zdanie i nie uważam by stosowanie się do niego było dobrym pomysłem :D. Są pisarze którzy bazują na opisach i są cenieni właśnie za taki styl pisania :). Jedynie zwracam Twoją uwagę na takiego czytelnika jak ja, który przy długich opisach się zwyczajnie nudzi.
Opowiadanie bardzo dobre :)
Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Skuszony autoreklamą na SB w te pędy przybiegłem poratować literata wskaźnikiem
czytelnictwa, i…. Sory. Może ja jestem jaki odmieniec…może głęboki niż przewijał się po okolicy,
czy co – końcówkę przyswajałem już na resztkach percepcji i jaźni… Ale nie zasnąłem! Powaga.
Wcale nie tak mało czytających, są dużo gorsze wyniki.
dum spiro spero
Bardjaskier & Fascynator
Przepraszam, że zbiorczo, ale ponieważ puenta komentarzy ta sama, to i nie będę odpisywał dwa razy tego samego. Dziękuję wam both. Czuję się spokojniejszy i już sobie odpuszczę zastanawianie się, co jest nie tak z tym opkiem. Czasem dobrze jest usłyszeć wprost, że najwyraźniej sporo osób odbiera je jako nudne. Simple as that.
Twój głos jest miodem... dla uszu
To za dużo powiedziane, raczej specyficzne, a to powoduje, że może nie wszystkim przypaść do gustu :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Wygląda na to Duago, że losy naszej twórczości na portalu będą raczej podobne. Szanowny Bardjaskier na pewno się załamie, jeśli spróbuje przeczytać Robokonia, albo Kabestan.
Cześć, Duago!
Nie znamy się. Po raz pierwszy jestem pod Twoim tekstem. Witaj na portalu! :-) Fajnie znajdujesz się w słowie – dla mnie i jednocześnie dla mnie przegadujesz w tym tekście *na dwa sposoby:
*słowami,
*podkręcaniem tego samego.
Zerknij na przykład na ten paragraf:
"W tamtych czasach nieliczne grono nie-Podróżujących rzucało nam tylko kłody pod nogi. Trzymali się kurczowo skostniałych struktur, a za parawanem procedur bezpieczeństwa krył się najbardziej pierwotny z ludzkich lęków. Ostatni decydenci w obliczu spraw ostatecznych stawali się ślepymi wyznawcami biurokracji, jak gdyby wiara w długie trwanie systemu miała być ich tarczą przed nieznanym. Grali na czas, coraz gorzej rozumiejąc samoaktualizujące się reguły, przeciągali procesy dla nas wszystkich już oczywiste, nieuniknione i konieczne. Na pierwsze pozwolenia czekaliśmy prawie dekadę, jednak w tym czasie nasza technologia i strategia stawały się tylko doskonalsze. Mimo to, gdy w marcu 2093 roku otrzymaliśmy w końcu zielone światło na rozpoczęcie robót na trzydziestu hektarach starego portu przy rzece, nie mogłem wyzbyć się niepewności. Mojego pierworodnego olbrzyma czekał w końcu prawdziwy chrzest.
Można byłoby go różnie poprawiać/redagować, ale mamy chyba do czynienia z wielosłowiem.
Kolejnym zatrzymaniem były – dla mnie – ogólniki. Masz określoną wizję, lecz unikasz konkretów i wrzucasz wielkie słowa i konkrety niewiele znaczące (przytaczam jeden paragraf, lecz kolejne niosą podobne treści – zapis, co najwyżej odnoszą się bardziej lub mniej personalnie. Podkreślenia są dla mnie mało ważne.
"Od tamtej pory uruchomiłem neutralne klimatycznie linie produkcyjne szesnastu supernowoczesnych modeli i wysłałem na misje kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Moje tytaniczne dekonstrumenty przemierzają świat wzdłuż i wszerz, od wilgotnych biegunów po suche pustynie, pływając po oceanach i unosząc się bezemisyjnie nad połaciami spokojnych puszcz i stepów. W samym ostatnim miesiącu zakończyliśmy usuwanie Nowego Delhi pod odradzający się ekosystem dorzecza Jamuny i oczyściliśmy dwie z trzech wysp Nowego Jorku, przenosząc pozostałe czternaście tysięcy(+.) Podróżujących do niewielkiego kompleksu na prawym brzegu rzeki Hudson. Uważam, że zwyciężyliśmy. Wszyscy, jako planeta.
Podsumowując, Duago, jestem specyficzna, może neurotypowa, tj. lubię fabułę i słowa. U Ciebie widzę bardzo dobre pisanie, lecz niemiłosiernie przegadane. Fabuły, napięcia, bohaterów brakuje. Krytycznam – wiem, może za bardzo. Jednak nie wciągnie mnie nadmiarowość.
Przepraszam za krytycyzm, piszę tylko jako czytelnik, który łaknie zrozumienia. Wydaje mi się, że potrzebny mi bohater i problem.
pzd srd
a
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Hej
Nikolzollern
“Szanowny Bardjaskier na pewno się załamie, jeśli spróbuje przeczytać Robokonia, albo Kabestan.”
Raczej się nie załamię bo nie spróbuję. Ale dziękuję za ostrzeżenie. Za to mam dobrą radę – jako, że nie przepadam za SF ( choć staram się czytać ) normalne jest, że chętniej zaglądam do innych gatunków. Ale nic straconego można pod swoje opowiadania ściągnąć osoby zainteresowane SF. Dobrym sposobem na to jest czytanie opowiadań innych użytkowników. Z tego co widzę w ciągu trzech lat twoja średnia to pięć opowiadań miesięcznie, więc serdecznie ci życzę byś miał więcej czasu na czytanie i pisanie. I jestem przekonany, że to pomoże ściągnąć pasjonatów SF pod twoje teksty.
Duago_Derisme
“Wygląda na to Duago, że losy naszej twórczości na portalu będą raczej podobne.”
Uważam, że bardzo dobrze wystartowałeś na portalu ( dużo lepiej niż np ja :). Pierwsze opowiadanie i trafiło do biblioteki. Ostatni dom też jest dobrym opowiadaniem i jestem przekonany, że ma duże szanse również trafić do biblioteki. Z tego co widzę jesteś też aktywny pod opowiadaniami innych użytkowników więc myślę, że jak tak będziesz trzymał kurs, to z pewnością nie będziesz mógł narzekać na brak komentarzy pod swoimi opowiadaniami :D. Powodzenia i nie zniechęcaj się :)
Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Panowie, po co te wycieczki?
Bardjaskier, to nie tak, nie uważam, że należy mi się więcej uwagi i komentarzy. Decydując się na małą autoreklamę, choć pewnie przypiąłem tym sobie łatkę atencjusza , wychodziłem po prostu z błędnego założenia, że tekst nie został nawet napoczęty przez wystarczającą ilość czytelników ergo nie dostał swojej szansy. Ostatnie komentarze dały mi do myślenia, że jest inaczej – i dobrze, inaczej mógłbym się tylko dalej zastanawiać, o co cho.
Nikolzollern, możliwe, że mamy dość podobne gusta i oczekiwania względem zarówno własnych jak i innych tekstów, a za tym idą analogiczne trudności :) Dla mnie to powtórka znanej skądinąd reguły, tj. znaj swojego odbiorcę. Nie ma co obrażać się na vox populi, trzeba wyciągać wnioski.
Nie będę uparcie twierdził, że to, co napisałem jest jakimś dziełem sztuki, ale myślę, że nawet pozbawione błędów, przeredagowane i odsączone z wody, mogłoby utonąć tak samo w tym przelewającym się forumowym garnku rozmaitości. Z tego, co zdążyłem zauważyć (wyłączając konkursy, które rządzą się trochę innymi prawami), z tego gulaszu wyławiane są w pierwszej kolejności teksty lekkostrawne, tj. krótsze, przyjemniejsze, wciągające od pierwszych zdań humorem tudzież akcją.
Będąc świadom słabych stron “Ostatniego Domu”, ostatecznie napisałem mniej więcej taki tekst, jaki chciałem napisać. Twoje opowiadania, które uważam za obiektywnie lepsze, również stawiają na elementy, które nie muszą znajdować się na najbliższej orbicie forumowych oczekiwań. Ich niespieszność, powściągliwość w dogadzaniu czytelnikowi, cierpliwe budowanie z dbałością o szczegóły i rozmach wizji to dla mnie siła, a dla innych – czytających czasem w wolnej chwili, też po pięć, dziesięć opowiadań tygodniowo, w dodatku o różnym poziomie – być może już pretensjonalność i nuda.
Asylum, cześć! Miło mi gościć cię pod tekstem i liczę, że jego przegadanie nie zrazi cię do moich kolejnych prób ;)
Myślę, że twoje uwagi odnośnie przeładowania słowami (a nie treścią) są jak najbardziej uzasadnione. O ile był w tym po części zamysł oddania gadulstwa i pyszałkowatości pierwszoosobowego narratora, o tyle rozumiem, że jest tego za dużo i może to być zwyczajnie męczące. Ogólniki i pozorne konkrety – pokutuje ostrożność, by nie władować się w technikalia, na których po prostu od razu bym poległ.
U Ciebie widzę bardzo dobre pisanie, lecz niemiłosiernie przegadane. Fabuły, napięcia, bohaterów brakuje.
Wydaje mi się, że potrzebny mi bohater i problem.
Tutaj odpala mi się postawa obronna. Niedostateczne napięcie – może, ale brak problemu i bohaterów – z tym pozwolę sobie zwyczajnie się nie zgodzić :) Wydaje się, że nie tylko ja jestem całkiem zadowolony zarówno z przedstawienia postaci, ich odmiennych motywacji, celów, jak i dynamiki pomiędzy nimi.
D_D
Twój głos jest miodem... dla uszu
Pewnie, że mnie nie zrazi, Duago, bo czytało się hadko. Pojmuję teraz lepiej zamysł, choć poszukałabym skondensowania, innej formy. Nie bój się polec na technikaliach, czepiają się ich – “czepialscy”!
Obronną postawę – jak najbardziej rozumiem i sądzę, że jest bardzo dobra! :-) Nie siedzę w Twojej głowie, ani tuż obok.
Problem uchwyciłeś, co potwierdzają komentarze czytelnicze. Próba określona, niemniej próba i bym jej nie lekceważyła.
Wiesz, kiedy ktoś pisze mi w komentarzu o motywacjach, celach, dynamice dotyczących postaci, to staje się dla mnie zbyt ogólne. Jakbym czytała rozprawkę. Pojedynczy człowiek jest dla mnie zagadką, grupa – tajemnicą, a wszystko drogą.
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Uniwersum zapowiada się ciekawie, ale IMO trochę by się go przydało mocniej pokazać i powyjaśniać. Chciałabym zobaczyć to, co opisujesz. Jak to się stało, że roboty przejęły kontrolę, czyją była to decyzją, czy same ją wymusiły, czy też ludzie się po prostu na nie zdali. Jestem człowiekiem, więc bardziej interesują mnie ludzie niż roboty. Gdzie są ci podróżujący, czy to jakaś wirtualna rzeczywistość? Czemu akurat tak, czemu utrzymywanie ciał, nie da się przenieść umysłu do maszyny? I znowu – czyja to decyzją, ludzka? Fabuły praktycznie nie ma, wszystko, co najciekawsze pojawia się w rozmowach między bohaterami i jest po prostu streszczone. Język mnie trochę nużył, szczególnie na początku. Jak dla mnie zbyt poetycki, nie pasujący do maszyn. Generalnie: ciekawie, ale IMO to materiał na coś większego
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Irka_Luz, dzięki za lekturę i zostawienie komentarza!
Jak to się stało, że roboty przejęły kontrolę, czyją była to decyzją, czy same ją wymusiły, czy też ludzie się po prostu na nie zdali. Jestem człowiekiem, więc bardziej interesują mnie ludzie niż roboty. Gdzie są ci podróżujący, czy to jakaś wirtualna rzeczywistość? Czemu akurat tak, czemu utrzymywanie ciał, nie da się przenieść umysłu do maszyny? I znowu – czyja to decyzją, ludzka?
Cieszę się, że zainteresowało Cię tło i postawiłaś przede mną ważne pytania, ale według mnie zostawienie tu znaków zapytania jest jak najbardziej zasadne ;) Nie jest to opowieść o ludziach, wręcz przeciwnie, chodziło zależało mi na ich nieobecności. Opowiadam o ich następcach i próbach interpretacji zaszczepionych im ludzkich (obcych) emocji i wartości.
Fabuły praktycznie nie ma, wszystko, co najciekawsze pojawia się w rozmowach między bohaterami i jest po prostu streszczone.
Jak by nie patrzeć, fabuła jest i to dość klarownie zarysowana wokół dwóch postaci, które mają swoje odmienne cele i dążą do ich zrealizowania. Rozumiem jednak, że szukałaś w moim tekście czegoś innego, a czego w nim po prostu nie ma :)
Język mnie trochę nużył, szczególnie na początku. Jak dla mnie zbyt poetycki, nie pasujący do maszyn.
To już kolejna uwaga dotycząca kwiecistości języka narracji, co niechybnie oznacza, że słuszna :) Wezmę to sobie do serca i pomyślę jeszcze, jak to przerobić.
Twój głos jest miodem... dla uszu
Interesujące. Taka wizja tego, do czego może doprowadzić ślepe dążenie do w założeniu bardzo pozytywnego celu: powrotu do natury. A że w konsekwencji bez człowieka? Cóż…
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Ja to mam zapłon… Dziękuję, Anet!
Twój klik okazał się przemiłą niespodzianką, nawet nie wiedziałem, że dzięki temu tekst dostał się do Biblioteki. Jednak najbardziej cieszę się, że opowiadanie po prostu przypadło Ci do gustu :)
Twój głos jest miodem... dla uszu