Profesor Afanasij Trofimowicz Gradow wpatrywał się w ekran komputera już szóstą godzinę. W tym czasie wielokrotnie odchodził od mikroskopu elektronowego, krążył po pomieszczeniu i wracał, aby upewnić się, że niczego nie przeoczył. Pomiędzy dwiema niezwykle cienkimi szklanymi płytkami, umieszczonymi w widełkach czułego instrumentu, znajdował się efekt kilkunastu lat pracy całego sztabu naukowców. Wszystkie ich wysiłki, kłótnie, lata spędzone w odosobnieniu z dala od rodzin… Wszystko to zawierało się w tej jednej kropli H2O, chemicznego związku cenniejszego od metali szlachetnych, którego miliony litrów marnujemy każdego dnia bez głębszego zastanowienia.
Oczywiście nie była to zwykła kropla wody. Była to pierwsza w historii nieskażona próbka pobrana z jeziora Wostok, zbiornika leżącego niemal cztery kilometry pod powierzchnią śniegów Antarktydy i radziecką stacją badawczą o tej samej nazwie co akwen.
Nadchodzący dwa tysiące czternasty rok mógł być ukoronowaniem naukowej kariery Afanasija. Wybrobrażał sobie, że jako kierownik projektu stanie na konferencji prasowej przed podekscytowanymi dziennikarzami z całego świata i nareszcie przekaże im, że to oni, Rosjanie, odnaleźli…
– Wielkiego chuja! – warknął pod nosem Gradow. – Chuja żeśmy znaleźli!
Obojętnie bowiem jak długo wpatrywał się w monitor, nie widział niczego poza doskonale znanymi i opisanymi przez naukę gatunkami bakterii, pierwotniaków czy niesporczaków. Nawet wymuszając maksymalne przybliżenie nowoczesnego rosyjskiego narzędzia badawczego, będącego technicznie jakieś dwadzieścia lat za amerykańskim sprzętem, zaobserwował jedynie rozmazane zarysy całkowicie zwyczajnych łańcuchów wodnych molekuł. Podobnie było w przypadku trzydziestu kilku poprzednich próbek, wyizolowanych z niewielkiego zbiorniczka, który sprowadziła na powierzchnię wysłana w głąb lodowca sonda.
A przecież COŚ z wodą z Wostoku jednak było nie tak. Ciężar kompletnie się nie zgadzał. Zawartość litrowego pojemniczka ważyła bowiem nieco ponad dwa kilogramy, co w przypadku względnie czystej wody powinno być niemożliwe. Przy tym gęstość cieczy zdawała się nie odbiegać od normy. Jednak wciąż nie byli w stanie odkryć, co odpowiadało za nadmiar masy. W akcie desperacji wzięli zapasowy superszczelny zbiornik, którego opracowanie kosztowało miliony rubli, i lali do niego wodę z czajnika celem sprawdzenia, czy producent czasem nie machnął się z pojemnością. Z czasów dumnych pionierów nauki ZSRR pozostały im bowiem tylko stare, ale wciąż niezawodne oczy radzieckich naukowców, takich jak Gradow. Rodzimemu sprzętowi już dawno nie można było ufać. Te skromne środki, które skapywały do instytutów badawczych, nim dotarły do prawdziwych ludzi nauki były rozkradane w kilku różnych szczeblach.
Z zamyślenia wyrwało Afanasija Trofimowicza ostrożne pukanie w przeszklone drzwi laboratorium. Na korytarzu stała Marina Josipowna Sidorowa, która niedawno rozpoczęła aspiranturę w ich Arktycznym i Antarktycznym Instytucie Badań Naukowych w Petersburgu. Dwudziestopięciolatka, świeżo po dyplomie, od razu spodobała się Afanasijowi. Mimo iż udział w tej wyprawie był bez wątpienia skokiem na głęboką wodę, ani razu nie usłyszał od swojej asystentki słowa narzekania. Sumienna i bystra, miała zadatki na doskonałego naukowca. Oczywiście tylko jeżeli uczestnictwo w tej katastrofie nie pogrzebie jej kariery raz na zawsze.
Gradow westchnął i gestem zaprosił dziewczynę do środka.
– Marinoczka! Wchodź, wchodź, dziecko – przywitał ją serdecznie, gdy stanęła w progu.
– Dzień dobry, profesorze. Spał pan dobrze?
– Moja droga, jak będziesz w moim wieku, zrozumiesz, że na sen szkoda czasu.
– Nie wręczą panu medalu na Kremlu, jeśli zejdzie pan tu z powodu braku snu i regularnych posiłków – z udawaną surowością powiedziała Marina. – Co najwyżej pośmiertnie nazwą pana imieniem jakąś dziurawą łajbę.
Afanasij jeszcze raz odkleił wzrok od ekranu, by spojrzeć na asystentkę. Filigranowa dziewczyna miała włosy koloru marchewki i jasną, pokrytą piegami cerę. Jak sama twierdziła, “trudno być bardziej rudym”. Sympatyczna, wiecznie uśmiechnięta twarz wzbudzała natychmiastowe zaufanie większości ludzi. Jeśli dodać do tego wrodzoną inteligencję i rosnące kompetencje, Marina stała się dla Gradowa prawdziwą podporą w ostatnich tygodniach. Gdyby miał na karku ze trzy krzyżyki mniej, chyba by się zakochał. A tak, traktował ją jak własną wnuczkę. Konkretniej tak, jak chciałby traktować własną wnuczkę. Serdecznie bowiem pogardzał najmłodszą latoroślą swego drzewa genealogicznego, która żyła wraz z rodzicami w Moskwie i zajmowała się głównie prezentowaniem nagiego tyłka na Instagramie. Wszędzie chodziła niemal nago, a do dziadka w Piterze nie przyjedzie, bo za zimno! Z Mariną znacznie łatwiej mu było znaleźć wspólny język.
Ona również doskonale go rozumiała, dlatego od razu odczytała w spojrzeniu profesora wszystkie skryte emocje.
– Wciąż nic, prawda? – zapytała z troską.
Gradow opuścił wzrok i przez moment rozmasowywał palcami nasadę nosa, gdzie czuł już nadchodzący ból głowy.
– Jak to mówicie wy, młodzi, "chujnia z grzybnią", Marinko.
Jeżeli dziewczynę zdziwiły wulgarne słowa w ustach starszego profesora, nie dała tego po sobie poznać.
– Na pewno znajdzie pan odpowiedź! – Twarz asystentki ponownie rozpromienił uśmiech, który jednak w tym momencie tylko drażnił Afanasija. – Kto, jak nie pan?
Uczony z wysiłkiem uniósł kąciki ust. Nie chciał wyjść na zgorzknialca. Poza tym, Marina również włożyła w projekt mnóstwo sił i nie zasługiwała, by stać się celem jego humorów. Zamiast więc skląć ją za naiwność i bazowanie na wierze, a nie twardych, naukowych faktach, powiedział tylko:
– Oczywiście, masz rację, duszyczko. Na pewno wszystko się ułoży. – Ujął jej dłoń w swoje i lekko ścisnął. – No więc masz do starego capa jakąś sprawę, czy zaszłaś tylko w odwiedziny?
– Ma pan dopiero sześćdziesiąt trzy lata! To dzisiaj nowy wiek średni – odparła, a Afanasij, mimo ponurego nastroju, nie zdołał powstrzymać śmiechu. – Zajrzałam do pana tylko żeby zapytać, czy niczego profesor dzisiaj ode mnie nie potrzebuje. Doktor Ługin wysyła mnie do stacji meteorologicznej, więc pewnie wrócę dopiero za kilka godzin.
– A czego ten dureń chce ze stacji? – zapytał z kwaśną miną Gradow. – Nie może wyjrzeć przez okno?
– Wie pan doskonale, że to nie takie proste. A ostatni komunikat ostrzegał przed możliwą zamiecią.
– I posyła cię tak całkiem samą? – Afanasij wciąż nie był przekonany.
– To prosta droga. Dobrze oznaczona – zapewniła. – Jestem już dużą dziewczynką, profesorze. Dam sobie radę.
– Wiem, wiem. Tylko ubierz się ciepło – zażartował na koniec.
– No dobrze – odparła, udając smutną i zrezygnowaną. – Ale jeśli nie odsłonię moich ognistych loków, żaden pingwin nawet na mnie nie spojrzy!
– I tak nie jesteś w ich typie! – roześmiał się Gradow, po czym wstał, by uściskać podopieczną przed odjazdem.
***
Afanasij Trofimowicz jeszcze przez kilka minut po wyjściu Mariny wpatrywał się w puste przestrzenie między radośnie pląsającymi po ekranie pantofelkami. Jednak stopy Kopciuszka, która pasowałaby do tego wszystkiego, wciąż nie było widać. Wreszcie krańcowe zmęczenie dało o sobie znać. Odłączył aparaturę i ostrożnie wyjął badaną próbkę. Kusiło go, żeby po prostu wyrzucić ją do śmieci, ale natychmiast zganił się za tę myśl i zgodnie z procedurą umieścił kroplę w sterylnym pomieszczeniu na zapleczu laboratorium, gdzie znajdowały się również poprzednie dowody klęski profesora. Mógłby przysiąc, że słyszy jak maleńkie cząstki jeziora Wostok chichoczą na półkach, ubawione jego nieszczęściem. Jedna miała nawet głos nieprzyjemnie podobny do jego zmarłego dawno ojca, którego Fonia nigdy nie był w stanie zadowolić. Gradow pokazał im wszystkim figę i tupiąc z wściekłości opuścił laboratorium.
Marina miała rację, potrzebował snu i świeżego spojrzenia. Nim jednak udał się do swojego pokoju, zaszedł jeszcze do kantyny. Od dawna nie mógł zasnąć, nie wypiwszy uprzednio rumiankowej herbaty.
W pomieszczeniu napotkał kilku zaspanych członków zespołu badawczego, pałaszujących śniadanie przed poranną zmianą. Trudno było nazwać to stołówką, ale kuchnia została całkiem nieźle wyposażona. Kilka ustawionych z boku stolików wystarczało w zupełności dla piętnastoosobowej ekipy, rotującej się na trzech zmianach. Był to centralny segment ich bazy, toteż panowała tu zdecydowanie najwyższa temperatura. Badacze często więc przychodzili tu by po prostu posiedzieć w cieple, wychylić kieliszek i pośpiewać wspólnie stare szansony.
Afanasij podszedł do czajnika elektrycznego i chwycił za rączkę, by nalać do niego wody z kranu.
– Hej, Fonia! – odezwał się znad owsianki jeden z naukowców. – Dopiero co zagotowana, częstuj się.
Gradow ostrożnie dotknął dłonią metalowej powierzchni urządzenia. Szybko cofnął rękę, potwierdziwszy prawdziwość słów kolegi. W milczeniu odstawił czajnik i sięgnął po wyszczerbiony kubek z logo Instytutu. Z puszki po herbacie, pamiętającej jeszcze radziecką przeszłość bazy, wyciągnął torebkę rumianku, wrzucił do kubka i zalał gorącym płynem.
– A ty nie jesteś czasem na popołudniowej zmianie? – zainteresował się miłośnik owsianki.
Był to inżynier Anatolij Pietrow, przydzielony do grupy specjalista od odwiertów. Taki był z niego fachowiec, że nim zdołał wyłączyć swoją piekielną machinę, wtłoczył do jeziora całą masę nafty i krioprotektantów, pozbawiając odwiert jakiejkolwiek dalszej wartości badawczej. Zdążyli zebrać tylko ten jeden litrowy pojemnik niezanieczyszczonej próbki. Reszta wody w pobliżu wylotu nie nadawała się już do niczego.
Zdaniem Afanasija, Pietrow powinien teraz biegać wokół stacji, okryty wyłącznie swoją długą czarną brodą i wieczną hańbą, a nie siedzieć tu w ciepełku i dowcipkować nad śniadaniem. Aczkolwiek widok tego pajaca desperacko walczącego z fontanną wody i chemikaliów, ostatecznie próbującego zatrzymać wyciek gołymi rękoma, zapewnił Gradowowi powód do śmiechu na cały następny tydzień. Sam Pietrow spędził kilka dni po ekspozycji na nieznaną substancję pod obserwacją, ale kiedy okazało się, że jego skóra się nie stopiła, a w organizmie nie robiły spustoszenia nieznane ludzkości wirusy, wypuszczono go.
– Jestem, Tolja, jestem – odparł krótko, by nie wdawać się w zbędne pogaduszki. – Wczoraj też miałem wieczorną, ale trochę się przedłużyła.
– To pewnie zmęczeni jesteście, towarzyszu Gradow! – stwierdził z przesadną troską w głosie. – Wypijcie ten swój rumianek i marsz do łóżka!
Profesor nie odpowiedział. Wiedział, że nie jest lubiany wśród kolegów ze środowiska polarników. Jego trudny charakter i drobne dziwactwa na pewno nie pomagały, ale i tak był przekonany, że głównym winowajcą jest zazdrość innych badaczy. Nie bez przyczyny to właśnie jego wybrano na kierownika projektu. Tak czy inaczej, Afanasij miał gdzieś ich docinki i szepty za plecami. Za stary był na gryzienie się po kostkach. Liczyło się teraz tylko to, czy osiągną założony cel. Na razie miliardami państwowych rubli włożonymi w ekspedycję można by równie dobrze tapetować wychodki po wsiach. Pożytek publiczny z pewnością byłby większy. Nie mógł zawieść zaufania, jakie pokładało w nim ministerstwo.
Upił łyk gorącego wywaru. Ziołowa herbata zawsze go uspokajała. W smaku, oprócz rumianku, wyczuł też jakieś ziemiste nuty, przywodzące na myśl pierwotny las deszczowy oraz delikatną metaliczność. Pewnie filtr wody znów nawalał.
Uśmiechnięty Pietrow wzniósł w jego kierunku niemy toast szklanką kompotu. Afanasij dałby sobie rękę uciąć, że Tolja uprzednio doprawił swój napój zawartością piersiówki, z którą nigdy się nie rozstawał. Siedzący obok niego starszy mechanik Jurcyn parsknął śmiechem, który nieudolnie starał się zamaskować atakiem kaszlu.
Sukinsyny – pomyślał Gradow – pewnie doskonale wiedzieli, że woda smakuje błotem, ale nie uznali za konieczne o tym wspomnieć. To nie ekspedycja naukowa, tylko, kurwa, przedszkole. W dawnych czasach już dawno gniliby w łagrze! Ale spokojnie. I teraz coś się znajdzie na takich, jak ci dwaj imbecyle.
Afanasij, którego ból głowy nagle przybrał na sile, ostatecznie zignorował ich i skierował się ku wyjściu.
– Dajcie znać, gdyby coś się działo – rzucił jeszcze przez ramię, nie oglądając się za siebie.
– Tak jest, towarzyszu! – odkrzyknął Pietrow. – Służę Związkowi Radzieckiemu!
Jeszcze w korytarzu, prowadzącym do prywatnych kwater, słyszał prostacki rechot dochodzący z kantyny.
***
Gradow wszedł do swojego ciasnego boksu mieszkalnego, zamknął drzwi i odłożył herbatę na niewielkie biurko. Dopiero wówczas zamachał bezgłośnie rękoma w powietrzu, kierując kilka obscenicznych gestów w stronę kantyny. Jak on ich wszystkich, do chuja, nie cierpiał! Niemal cały jego zespół stanowili poplecznicy Ługina. Większość z nich wciąż była zdania, że to młody i "błyskotliwy" doktor powinien kierować projektem, a nie “stary komunista”, “polityczna wtyczka” i “człowiek FSB”.
To prawda, że w ostatnich latach udzielał się społecznie na szczeblu lokalnym, w ramach struktur rządzącej partii, ale jaka to polityka! Owszem, uważał, że kraj desperacko potrzebuje odnowy, świeżej krwi i celu, który zjednoczy ludzi. Ale jego osobiste zaangażowanie ograniczało się do ustalania, gdzie na jego petersburskim osiedlu mają stanąć kontenery na śmieci i progi zwalniające. Niech choć tam zapanuje jako taki porządek. A Putina to widywał w telewizji na noworocznych kurantach, jak wszyscy. Fakt, że został dołączony do projektu pod sam koniec przygotowań ekspedycji, musiał rzecz jasna wywołać podejrzenia, plotki i sprzeciwy. Ale to szło już za daleko!
O dziwo, sam Ługin, fircyk po brytyjskiej szkole, przesiąknięty zachodnim smrodem, odstąpił stanowisko kierownika bez najmniejszej skargi i zawsze odnosił się do Afanasija uprzejmie i z szacunkiem. Wiedział, kiedy należy atakować, a kiedy czekać. Pewnie dlatego, gnida, zaszedł tak wysoko w tak młodym wieku.
Po tym wybuchu, Gradow nieco się rozluźnił. Siadł przy biurku i otworzył leżącą tam książkę. Była to powieść autorstwa Dona A. Stuarta, pod tytułem “Kto tam?”. Lektura horroru z akcją osadzoną na Antarktydzie dawała mu w ostatnich dniach tak bardzo potrzebną pociechę, w postaci świadomości, że w końcu mogło być jeszcze gorzej. Poza tym, zawsze miło było poczytać, jak to u Amerykanów dla odmiany coś idzie koszmarnie nie tak. Problem w tym, że oni pisali o tym książki i robili filmy. Rosja żyła swoją niedolą na co dzień.
Przeczytał kilka stron, sącząc w międzyczasie rumianek, jednak ból głowy wciąż nie dawał o sobie zapomnieć. Ostatecznie odłożył książkę i położył się na jednoosobowym łóżku z twardym materacem, by złapać kilka godzin snu przed wieczorną rotacją. Mimo braku domowych wygód i zimnego, sztucznego światła sączącego się spod drzwi wejściowych, zasnął niemal natychmiast.
***
Znowu był na rodzinnej daczy, w małym przysiółku pod Leningradem. Od początku wiedział, że to sen. Zdawał sobie bowiem sprawę, że budynek nie istnieje już od jakichś trzydziestu lat, rozebrany pod wyrastające w szybkim tempie osiedla mieszkalne. Nie zmieniało to jednak faktu, że wszystko było niezwykle realistyczne. Jego pokój wyglądał dokładnie tak, jak go pamiętał. Nie, to nie tak. Dopiero teraz, patrząc na niego, przypomniał sobie, że rzeczywiście tak wyglądał. Na jawie takie szczegóły już dawno zatarły się w jego wspomnieniach.
Spojrzał w dół, na swoje ciało. Raz jeszcze miał dziesięć lat. Afanasij nie potrafił wytłumaczyć, czemu wie to z całą pewnością. Musiał więc być początek lat sześćdziesiątych. Szczyt napięcia pomiędzy USA i ZSRR, który nieomal stał się końcem świata. Ale on, w przeciwieństwie do dorosłych, nie zdawał sobie z tego sprawy. Miał beztroskie i szczęśliwe dzieciństwo. Przynajmniej do tego momentu. Wiedział już bowiem doskonale, jaki to dzień. Jaka inna data mogła się, nie po raz pierwszy zresztą, tak podstępnie wkradać w jego sny?
Młody Fonia Gradow westchnął ciężko i skierował się do wyjścia na korytarz. Lepiej mieć to jak najszybciej z głowy, jeżeli ma choć trochę odpocząć. W wyłożonym wielobarwną wykładziną przedpokoju nie było nikogo. Matka Afanasija była w tym czasie na zakupach na targu. Machinalnie rozejrzał się po rozwieszonych na ścianach zdjęciach. Ojciec na Bramie Brandenburskiej w czterdziestym piątym, na uroczystej kolacji u towarzysza Stalina, sekretarz Chruszczow nadający mu stopień generała-pułkownika. Co ciekawe, we śnie wszystkie fotografie były kolorowe i wykonane w wysokiej rozdzielczości, jakby widział te wydarzenia na żywo. Gdy dotarł do wejścia do kuchni, na kilka sekund przystanął. Wiedział, że ten moment będzie… nieprzyjemny. Świadomość, że wydarzyło się to bardzo dawno temu, jedynie w części łagodziła wstrząs, którego za chwilę dozna.
Huk wystrzału sprawił, że przez jakiś czas Fonia słyszał tylko przeciągły gwizd. Nie chciał wchodzić do kuchni. Doskonale wiedział, co tam zastanie. Ale zdawał sobie też sprawę, że nie obudzi się, póki nie odtworzy całej sekwencji zdarzeń. Niechętnie przeszedł przez pozbawioną drzwi framugę i stanął w ciasnym, zagraconym pomieszczeniu. Generał Trofim Maratowicz Gradow siedział na taborecie przy niewielkim kuchennym stoliku, opierając się o parapet okna. Przez szybę, pod ostrym kątem, wpadały promienie październikowego słońca i odbijały się od wielkiej plamy krwi, rozlewającej się po blacie. Dziura z prawej strony głowy ojca Afanasija była zaskakująco mała, szczególnie w porównaniu ze zmasakrowaną lewą skronią, będącą zlepkiem płatów skóry, tkanki mózgowej i fragmentów kości. Z rany wylotowej unosił się jeszcze dym. Na stoliku, oprócz szkarłatnego jeziora, znajdowała się także pusta butelka wódki, niedopalony papieros i sałatka z pomidorów i ogórków, wyrosłych w ich własnym ogródku.
Afanasijowi nie towarzyszyły żadne emocje. Widział ten obraz już dziesiątki razy. Analizował każdy szczegół wielokrotnie. Dopiero po rozpadzie Związku dowiedział się, że samobójstwo ojca nie było pochodną zdiagnozowania u niego śmiertelnej, nieuleczalnej choroby, jak wmawiali matce przedstawiciele armii. To była egzekucja, przeprowadzona jego własnymi rękoma.
To właśnie generał-pułkownik Gradow namówił Chruszczowa, by wysłał więcej rakiet na Kubę i spróbował zaszachować Amerykanów. Wszyscy wiemy, czym zakończył się ten pomysł. Radzieckie okręty i wyrzutnie, na rozkaz pierwszego sekretarza, wróciły do domu z podkulonym ogonem, a Kennedy mógł się chwalić, że wystarczyło by pogroził palcem Związkowi, by złamać jego ducha.
Wstyd i hańba, jakie ojciec Afanasija rzekomo przyniósł socjalistycznej ojczyźnie, a tak naprawdę osobiście towarzyszowi Nikicie, musiały zostać zmazane krwią. Gradow otrzymał od tchórzliwego Chruszczowa, którego dni były już policzone, prosty wybór. Albo odchodzi po cichu, ze wszystkimi honorami i zabezpieczeniem dla rodziny, albo będzie sprawiał problemy i pozostawi bliskich z piętnem zdrajców, lub gorzej. Teraz Afanasij w pełni rozumiał decyzję, podjętą przez ojca w niemożliwej sytuacji. Jednak przez lata żył z poczuciem wstydu, że nie walczył, tylko wybrał łatwe wyjście.
Tak jak wtedy, podszedł do ciepłego jeszcze ciała i zanurzył dłonie we krwi na stole. Nie miał pojęcia, dlaczego to wówczas zrobił, chyba chciał sprawdzić, czy była prawdziwa. Rozległ się dzwonek do drzwi wejściowych. Matka wróciła z zakupów. Zaraz jej otworzy i bez słowa pokaże ręce czerwone od krwi. Ona rzuci torby na ziemię, minie go i wbiegnie do kuchni. Potem rozlegnie się krzyk, który tak bardzo wrył się w pamięć Foni. I wtedy się obudzi.
Młodszy Gradow, zgodnie ze scenariuszem, otworzył drzwi i wyciągnął dłonie do zaskoczonej matki. Kobieta jednak, zamiast upuścić zakupy, podała je Afanasijowi.
– Dzięki ci, Fonia – powiedziała tylko zasapana. – Dobry z ciebie chłopiec. Zanieś to do kuchni.
Zdezorientowany Gradow spojrzał na swoje ręce. Po krwi nie było śladu.
– Ja je wezmę – odezwał się zza jego pleców znajomy głos.
Stał tam, cały i zdrowy. Wyglądał nawet młodziej, niż Afanasij pamiętał. Ojciec wziął od niego płócienne siatki i uśmiechnął się.
– Zaraz się przebiorę i wszyscy pójdziemy na spacer – dodał, całując matkę w policzek. – Zapowiada się wspaniały dzień.
Przed wejściem do kuchni zatrzymał się i mrugnąwszy do Afanasija zapytał:
– Pomożesz mi, synu?
Fonia nie wiedział co powiedzieć. Po prostu skinął głową i podążył za nim.
Gdy jednak stanął na progu, osłupiał. Ojciec zniknął, a pomieszczenie było pod sufit wypełnione wodą, która jednak, z niewiadomych przyczyn, nie wlewała się do korytarza. Afanasij zerknął w bok. Matka również rozpłynęła się w powietrzu. Ponownie przeniosł wzrok na przedziwne zjawisko. Wszędzie pływały naczynia i inne kuchenne przybory. Nagle, na samym końcu pomieszczenia dostrzegł jakiś ruch. Woda była bardzo mętna. Gradow wiedział jednak, że coś zmierza w jego kierunku.
Kiedy dostrzegł sylwetkę powoli przesuwającej się postaci, zrozumiał od razu, że to znowu ojciec. Dopiero jednak, gdy postać podeszła na odległość jednego metra, mógł ujrzeć twarz przywidzenia.
Ojciec ubrany był w galowy mundur, ze wszystkimi medalami i wyróżnieniami, dokładnie taki, w jakim go pochowano. Na czaszce pozostały jedynie strzępki mięśni i skóry, a oczodoły były puste. Dwie dziury w skroniach nie pozostawiały jednak wątpliwości, że to on. Przez jeden z otworów Afanasij dostrzegł, że coś wewnątrz się porusza. Nie mózg, ani nawet pożerające resztki mięsa robaki. To były drobne, całkowicie czarne macki, które wiły się i skręcały ze sobą. Czasem wychodziły przez którąś z dziur lub oczodołów, oplatały fragmenty kości lub łączyły się w pary i tworzyły nowe. Widok był dziwnie hipnotyzujący.
Gradow chciał krzyknąć, lecz z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Coś takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Dopiero teraz zorientował się, że patrzy na ożywione ciało ojca nie z perspektywy małego chłopca, lecz dorosłego mężczyzny.
– Wpuść mnie, synu – poprosił umarlak.
Wymawiał słowa powoli i z namysłem, jakby dopiero co się ich nauczył.
– Wpuść mnie – powtórzył. – A wszystko będzie tak, jak sobie wymarzyliśmy.
– Kim jesteś? – zdołał wymamrotać profesor.
– Jestem twoim ojcem. I wszystkich twoich braci i sióstr. Wpuść mnie.
– Nie jesteś prawdziwy – odparł Gradow bez przekonania.
– Nic nie jest prawdziwe, póki go takim nie uczynisz. Wpuść mnie, a przekonasz się.
– Czego ode mnie chcesz?
– Powiedz tylko “wejdź, ojcze”.
– Wejdź, ojcze!
Trup uniósł resztki policzków w makabrycznym uśmiechu.
***
Afanasija zbudził alarm. Był cały zlany potem. Może jednak czytanie horrorów tuż przed zaśnięciem nie było dobrym pomysłem. Szczególnie gdy umysł był wycieńczony i podatny na sugestie. Nie miał zamiaru jednak dać się wytrącić z równowagi nocnym marom, a właściwie porannym. Wstał, zebrał niezbędne przybory i udał się do wspólnej łazienki, by nieco odświeżyć się przed pracą.
Przy śniadaniu, które dla innych mogło być obiadem, nikt nie odezwał się do Gradowa. Wszyscy jedynie przypatrywali mu się z ukosa. Gdy próbował skonfrontować się z nimi wzrokiem, uciekali spojrzeniami w bok, jakby coś ukrywali. Nie miał jednak ochoty drążyć tego tematu. Dokończył więc jajecznicę, zaparzył kawę i z parującym napojem w dłoni odszedł w kierunku laboratoriów.
W pracowni zastał Jurkę Osipowa, doktoranta od Ługina, który właśnie zbierał swoje manatki.
– Dzień dobry, profesorze – przywitał się chłopak. – Już się wynoszę.
– Bez pośpiechu – odparł Afanasij, choć miał wielką nadzieję, że student czym prędzej opuści pomieszczenie. – Znaleźliście coś ciekawego?
– Prawdę mówiąc, chyba tak. – Osipow zatrzymał się w drodze do wyjścia i zmieszany podrapał tył głowy. – Doskonale pan profesor wie, jacy są doktoranci. Kiedy się nudzą i nie wiedzą co robić, odpalają lasery. No więc na igle strzykawki zawiesiliśmy kroplę, żeby móc jej użyć jako soczewki. Odpaliliśmy maszynę i zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Stopień powiększenia był zupełnie inny niż powinien. Przeprowadziliśmy jeszcze parę testów. Załamanie, odbicie, dyfrakcja – wszystko nie tak! Skupiliśmy się na chemii i biologii, podczas gdy należało zacząć od podstawowych własności fizycznych! Profesor Linde chce teraz skorzystać z cyklotronu i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi.
– Rozumiem – odparł Gradow, już analizując w myślach te rewelacje. – Dzięki, nie zatrzymuję dłużej.
Osipow skinął profesorowi głową i wyszedł. Odkrycie studentów było niewątpliwie ciekawe, ale wciąż nie przybliżało ich do odpowiedzi na pytanie “dlaczego?”. Cóż im po wiedzy, że płyn z jeziora ma inny ciężar od normalnej wody i inaczej reaguje z promieniowaniem elektromagnetycznym? Tajemnicą pozostawało najważniejsze, czyli co jest tego przyczyną.
Uruchomił potężny mikroskop elektronowy i raz jeszcze zasiadł przed monitorem. Czekał bezczynnie aż sprzęt się rozgrzeje, zastanawiając się, czy nie wrócić do stołówki po ciasto do kawy.
– Co, do cholery? – zapytał sam siebie, gdy uruchomiła się aplikacja mikroskopu, nagle wypełniając ekran dziesiątkami wodnych żyjątek obecnych w kropli.
Mówiąc dokładniej, komputer wyświetlał obraz nie-żyjątek. Każde z nich zostało bowiem rozerwane na poziomie komórkowym. Błony pierwotniaków były przerwane od środka, a z cytoplazmy wydostawały się chmary niewielkich rzęsek, przypominających pomniejszone larwy muchówki. Zachowywały się niezwykle agresywnie, stopniowo pochłaniając wewnętrzne organelle swoich ofiar. Gdy w pobliżu kończył im się pokarm, nie wahały się rzucać na swoich pobratymców. I rosły. Rosły w zastraszającym tempie. Wkrótce Gradow musiał zmniejszyć przybliżenie obrazu, by dostrzec choć jednego z czerwi w całości. Przetarł oczy dłonią i spojrzał ponownie, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
Stworzenia były bez wątpienia najdziwniejszą rzeczą, z jaką kiedykolwiek się zetknął. Posiadały idealnie czarną powierzchnię. Jakby były zbudowane z nicości i wchłaniały do niej otaczającą je materię. Niczym mikroskopijne czarne dziury. Z tą różnicą, że larwy były wybredne. Niczym ciemna materia, zdawały się nie oddziaływać z falami elektromagnetycznymi, a ich interakcja ze zwykłymi cząstkami była selektywna. Pokrywały jedynie widoczne związki organiczne, pozostawiając cząsteczki wody w spokoju.
– To jest to! – szepnął do siebie profesor. – E pur si muove!
Zdawał sobie sprawę, że to dopiero początek. Kto wie, z czym faktycznie mieli do czynienia. Formy życia oparte na ciemnej materii? Pierwotne czarne dziury? A może to kolejny psikus dziadowskiej aparatury rodzimej produkcji? Na odpowiedzi przyjdzie czas. Ważne, że wreszcie pojawiły się dobre pytania. Musiał czym prędzej wszystkich powiadomić. Będzie potrzebował pomocy przy testach. Nawet tego lizusa Ługina. Szkoda, że nie ma tu Marinki… Gradow przełączył naukowy aparat w stan czuwania i szybkim krokiem, niemal biegnąc, opuścił laboratorium.
***
– Gdzie Ługin? – bez zbędnych ceremoniałów spytał Afanasij kolegów zgromadzonych w pomieszczeniu z cyklotronem, w którym Osipow właśnie odtwarzał swój przypadkowy eksperyment.
– Jest przy odwiercie – odparł niski, starszy mężczyzna o sięgających ramion siwych włosach, nie odwracając głowy.
Nie mógł być to nikt inny, jak profesor Linde, emerytowany już akademik i doskonały hydrolog. Można powiedzieć, że w zespole był trzecim “rangą” po Gradowie i Ługinie.
– No i Bóg z nim – odparł Fonia, uśmiechając się do myśli, że rywal przegapi całe wiekopomne wydarzenie. – Chodźcie do laboratorium. Znalazłem to.
– Co takiego? – Linde w końcu zwrócił się w kierunku drzwi, a w jego oczach błysnęła iskra ciekawości.
– Nie uwierzyłby pan, gdybym po prostu powiedział. Zapraszam do mnie.
Siedzący na obrotowym fotelu profesor hydrologii wpatrywał się z uwagą w ekran podłączony do mikroskopu. Tuż za nim niecierpliwie przebierali nogami Osipow i dwoje innych młodych badaczy. Afanasij stanął nieco na uboczu, aby dobrze widzieć ich miny, gdy dostrzegą tajemnicze stworzenia. Twarz Grigorija Linde pozostawała jednak niewzruszona. Dopiero po kilku minutach przeniósł wzrok na Gradowa i odezwał się z irytacją:
– Panie kolego, to naprawdę nie jest czas i miejsce na takie sztubackie żarty! Ile jeszcze mają się moje stare oczy wpatrywać w to ustrojstwo, żeby dostatecznie pana zabawić?
– Słucham? Nie rozumiem o czym… – zaczął skonfundowany Fonia.
– No przecież tu nic nie ma i doskonale pan o tym wie! – wykrzyknął wzburzony Linde, raptownie wstając z krzesła.
Gradow natychmiast podbiegł do monitora, przepychając się obok zaskoczonego hydrologa. Próbka wciąż znajdowała się pod mikroskopem, jednak na wyświetlanym obrazie widać było jedynie… nic. Niczym w wielokrotnie destylowanej wodzie, kropla, poza czystym H2O, zawierała jedynie śladowe ilości rozpuszczonych gazów i minerałów. Nie widać było choćby najprostszych związków organicznych.
– Gdzie one się podziały? – wyszeptał Afanasij, nie kierując pytania do nikogo konkretnego. – Przed chwilą tu były!
– Co? Co tam niby było? – Zdenerwowany profesor Linde wraz ze swoją grupą znajdował się już w progu laboratorium, jednak przystanął, by spojrzeć na Gradowa.
– Larwy. W każdym razie coś przypominającego larwy. Rozkładające organiczną materię i nie reagujące ze spektrum elektromagnetycznym.
Afanasij Trofimowicz wypowiadając te słowa doskonale zdawał sobie sprawę, jak absurdalnie one brzmią. Dlatego nie zdziwiło go, gdy Linde jedynie machnął ręką. Starzec podszedł do mikroskopu, bezceremonialnie wyszarpał z niego próbkę i rzucił pod nogi Gradowa.
– Uważaj, Fonia, żeby cię nie zjadły twoje robaki – warknął Linde, po czym strzepnął resztę wody z dłoni i wzburzony opuścił pomieszczenie. Jego asystenci podążyli za nim.
Ostatnim wychodzącym był Osipow. Zerknął jeszcze na zdezorientowanego i zszokowanego Gradowa i po chwili namysłu zrobił kilka kroków w jego stronę, by podnieść ciśnięte w gniewie przez przełożonego szkiełka z preparatem.
– Powinien pan trochę odpocząć, profesorze. Siedzenie w tej puszce wszystkim nam daje się we znaki. Czasami… Czasami tak bardzo chcemy udowodnić swoje racje, że widzimy dowody, których naprawdę nie ma. Ze świeżym umysłem na pewno znajdzie pan rozwiązanie.
Uśmiechnął się niepewnie, jak gdyby nie był przekonany, czy pouczając starszego naukowca nie przekroczył granicy.
– Więc twierdzicie, Osipow, że oszalałem? – zapytał Afanasij, skupiając nagle spojrzenie na młodym badaczu.
– Oczywiście, że nie! – bronił się doktorant. – Mówię tylko, że wygląda pan na przemęczonego.
– Rozumiem. Chcecie się mnie pozbyć, żeby Ługin zgarnął wszystkie laury? A stary Gradow przespał historyczny moment? Niedoczekanie!
– Proszę się uspokoić – odparł Osipow, unosząc dłoń w pojednawczym geście. – Pan jest kierownikiem zespołu i nikt nie odbierze panu zasług. Obiecuję, że osobiście poinformuję pana, gdy tylko znajdziemy coś nowego. Proszę jedynie, żeby położył się pan jeszcze na kilka godzin, zgoda?
Chłopak wyciągnął przed siebie prawą dłoń i czekał. Z przepełnionego gniewem Afanasija powoli uchodziło gorące powietrze. Podszedł do Jurki Osipowa i uścisnął jego prawicę.
– Przepraszam, poniosło mnie – rzekł cicho. – Masz oczywiście rację. Nie spałem za dobrze. Może po prostu zasnąłem przy monitorze.
Gradow ponownie potarł oczy palcami, pogrążony w myślach. Ból głowy wciąż czaił się gdzieś z tyłu jego mózgu.
– Ale sam pomyśl – dodał po chwili. – Gdyby w wodzie znajdowały się cząsteczki ciemnej materii, to nie widzielibyśmy ich, ale ich grawitacyjny wpływ mógłby odpowiadać za dodatkowy ciężar. A trafione laserem działałyby jak soczewka, zniekształcając obraz za nimi, prawda?
– Tak! – potwierdził energicznie doktorant. – To bardzo ciekawa teoria, profesorze. Wydaje mi się, że nasz eksperyment z cyklotronem dostarczy nam sporo nowych danych w tym obszarze. Może po drzemce dołączy pan do nas?
Afanasij obserwował go uważnie. Na twarzy Osipowa zatrzymał się nieodgadniony uśmiech. Przyjął jego szalony pomysł zaskakująco łatwo. Coś tu było nie tak, ale nie miał teraz sił, by to rozgryźć.
– Zgoda, później do was dołączę. Chyba rzeczywiście muszę najpierw odpocząć.
Gradow już miał minąć doktoranta, gdy zauważył jakiś drobny ruch. Oczy młodzieńca wyglądały dziwnie… Tak! Znowu to dostrzegł. Źrenica chłopaka wydawała się poruszać, choć samo oko pozostawało nieruchome. Nie, nie źrenica, lecz coś znajdującego się na niej. Mały, ledwie dostrzegalny czarny kształt, który szybko schował się pod powieką.
– Proszę się nie ruszać – szepnął ostrzegawczo Afanasij i sięgnął dłonią do twarzy młodego naukowca, próbując unieść jego powiekę i zajrzeć pod nią. Zakoczony Osipow instynktownie odepchnął profesora od siebie.
– Profesorze, no co pan? – zapytał wyprowadzony z równowagi doktorant, cofając się powoli do wyjścia. – Na pewno dobrze się pan czuje?
Myśli Gradowa biegły szaleńczym tempem. Czy naprawdę to widział? Co jeśli organizmy z próbki mogły przeżyć poza nią? Osipow dotykał preparatu, podobnie jak Ługin… Czy nieznane formy życia były niebezpieczne dla człowieka? Spróbował się nieco opanować.
– Posłuchaj, Jurij, możesz być w ogromnym niebezpieczeństwie. Być może my wszyscy jesteśmy. Przed chwilą widziałem jedno z tych stworzeń na twoim oku. Musimy cię jak najszybciej odizolować i zebrać cały zespół.
Afanasij postąpił kilka kroków do przodu, ale patrzący na niego z rosnącym niepokojem Osipow odzwierciedlał jego ruchy, niczym w dziwacznym tańcu.
– To nie jest śmieszne, profesorze. – Chłopak znalazł się już na korytarzu i rozglądał za wsparciem.
– Spróbuj się uspokoić. – Gradow uniósł dłonie w pojednawczym geście. – Musimy cię tylko zbadać.
– No… No dobrze. – Doktorant westchnął zrezygnowany i stanął pod ścianą korytarza. – Ale naprawdę czuję się w porządku.
Afanasij powoli podszedł do młodzieńca. Twarze mężczyzn zbliżyły się na tyle, że profesor doskonale widział teraz ciemne kreski wędrujące po gałkach ocznych Osipowa. Choć nie można było na ich ciałkach wyróżnić żadnych struktur, miał niepokojące wrażenie, że go obserwują. Były już znacznie większe niż pod mikroskopem, skoro z łatwością mógł je dostrzec bez pomocy instrumentu.
– Chodźmy do doktora Ługina, chłopcze – rzekł Gradow uspokajającym głosem, a przynajmniej na taki ton się silił.
Chciał objąć Jurkę opiekuńczym ramieniem, lecz po chwili namysłu zdecydował się nie dotykać chłopaka i odsunął się o krok.
Przybity Osipow spuścił głowę i powoli ruszył do przodu. Afanasij podążył za nim. Wtedy coś błysnęło w dłoni doktoranta. Nóż? Chciał coś zrobić sobie, czy jemu? Nie było czasu na zastanowienie. Szarpnął za przedramię chłopaka, próbując wytrącić mu ostrze, jednak znacznie silniejszy Osipow pchnął profesora na ścianę. Gradow pechowo zatrzymał się dopiero na gablocie przeciwpożarowej i rozbił głową chroniące ją szkło.
Osunął się na pokrytą odłamkami posadzkę i zwiesił głowę, dysząc przy tym ciężko.
– Boże, nic panu nie jest? – zapytał Osipow podchodząc do rannego.
Jego twarz nie wyrażała jednak troski, lecz wykrzywiona była w szyderczym uśmiechu. Afanasij zastygł z przerażenia. Czarne larwy pokrywały teraz nie tylko oczy doktoranta, ale też gromadnie wypełzały z jego ust, panosząc się po całej twarzy. Nie mógł na to patrzeć. Musiał coś zrobić, cokolwiek.
Gradow szybkim ruchem rzucił się w prawo, gdzie leżała niewielka siekiera przeciwpożarowa, która wypadła z gabloty przy uderzeniu. Osipow przez ułamek sekundy wyglądał na zdziwionego. Zaraz jednak na powrót przywdział upiorną maskę i uniósł ręce przed siebie. W jednej z nich znowu zabłysnął długi nóż.
Afanasij nie był gotów umierać. Nie tu i nie teraz. Wyciągnął się jak struna i chwycił stylisko siekiery. Zamknął oczy i wziął potężny zamach. Poczuł jak metal z niewielkim oporem wchodzi w coś miękkiego. Potem nastąpiło silne uderzenie i świat przesłoniło mu masywne ciało doktoranta. Trwali tak przez kilka sekund, nim profesor uświadomił sobie, że klatka piersiowa Jurija się nie porusza.
W panice zrzucił z siebie chłopaka. Siekiera tkwiła zatopiona aż po rękojeść w głowie Osipowa. Krew z rany obficie zalewała posadzkę. Afanasij przylgnął plecami do ściany i wpatrywał się w martwe, pełne zdziwienia oczy kolegi.
Zabił człowieka. To była samoobrona. Nie chciał tego. Ale inni odbiorą to inaczej. Nie uwierzą mu i resztę swojego życia spędzi w kolonii karnej nad Amurem. Musi im w jakiś sposób udowodnić, że nie zwariował.
Gradow przełknął głośno ślinę i na czworakach podszedł do zwłok. W oczach zmarłego nie dostrzegł niczego osobliwego. Usta również były wypełnione jedynie krwią. Uważniej przyjrzał się ranie na czaszce ofiary. Rozerwane ciało wokół siekiery zabarwiło się na czarno i zdawało się poruszać, jakby chciało na powrót złączyć się w całość.
Przerażony profesor wyszarpał narzędzie zbrodni z głowy Osipowa, cofnął się o kilka kroków i spojrzał na ostrze. Widniały na nim jedynie ślady krwi i tkanki mózgowej. Trzymał broń w gotowości, jak gdyby mogła pomóc mu w walce z mikroskopijnym wrogiem. Dziura w czerepie młodego naukowca była ciemną otchłanią, pulsującą i mamiącą go, by do niej dołączył. W głębi powoli zrastającej się czaszki nie było już mózgu, lecz wijące się pasma czerni. Dokładnie jak w jego śnie…
W tym momencie Gradow zdał sobie sprawę, że Osipow zginął już kilka minut temu, bezpośrednio po zetknięciu z tajemniczą substancją. Potem rozmawiał już z czymś znacznie bardziej obcym i pierwotnym, co najwyraźniej traktowało ludzi jedynie jako źródło pożywienia i środek transportu.
Afanasij uniósł siekierę w górę i zaczął rąbać. Spokojnie i metodycznie. Przypomniał mu się ojciec, rąbiący drewno na daczy. To zajęcie zawsze sprawiało mu przyjemność. Gradow wciąż pamiętał radość na jego twarzy. Sam również się uśmiechnął.
***
Bez względu na to, jak nie podobała mu się ta myśl, Afanasij musiał odnaleźć Ługina i stworzyć plan działania. Przede wszystkim, musieli opracować metodę rozpoznania zainfekowanych nieznanym pasożytem i odseparować ich od pozostałych. Kluczowe było również zabezpieczenie pozyskanej próbki, aby nikt inny nie wszedł w kontakt ze skażoną substancją. Nad tym, w jaki sposób doszło do zarażenia Osipowa, zastanawiać się będą potem.
Musiał jednak zachować daleko idącą ostrożność. Ewidentnie nieznany organizm powodował u nosiciela gwałtowny wzrost agresji. Jego nadrzędny cel wydawał się zaś równie prozaiczny, co u innych znanych form życia. Wzrost i reprodukcja. Wszystko to razem oznaczało, że każdy zainfekowany będzie chciał go zaatakować i przekazać infekcję dalej.
Ściskając stylisko siekiery, Gradow wkroczył do kantyny. Nie spodziewał się tu zastać nikogo, co jednak nie zmniejszało jego napięcia. Skoro Linde z asystentami był w laboratorium fizycznym, a Ługin i mechanicy udali się do odwiertu, reszta załogi stacji powinna w tym momencie spać.
Rzeczywiście, sala była pusta. Rozglądając się na boki Afanasij podbiegł do aneksu kuchennego i wyciągnął ze stojaka ostry nóż do krojenia mięsa. Rozchylił fartuch i wsadził broń za pasek od spodni. Broni nigdy za wiele. W pośpiechu zapomniał zaś zabrać nóż należący do świętej pamięci Osipowa. Rozglądał się za czymś jeszcze, co mogłoby okazać się pomocne, gdy zza pleców rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Gradow powoli odwrócił się. Spotkał się spojrzeniem z Lizą Kowalenko, pomocnicą Lindego.
Trzydziestokilkuletnia kobieta stanęła jak wryta i wpatrywała się w Afanasija.
– Przyszłam po herbatę… – wyjąkała po chwili, jakby to cokolwiek tłumaczyło.
Rzeczywiście, stojący obok Gradowa czajnik elektryczny parował, jakby dopiero co zagotował wodę.
– Proszę. – Profesor gestem wskazał kuchenny blat i odsunął się w bok o kilka kroków.
Liza wędrowała rozbieganym wzrokiem po całym pomieszczeniu. W końcu skupiła spojrzenie na mężczyźnie.
– Pana fartuch… – Jej usta pracowały bezgłośnie przez kilka sekund, po których dokończyła niepewnie, poprawiając okulary na nosie. – Jest brudny.
Fonia spojrzał w dół. Cały był we krwi. Z trzymanej w prawej dłoni siekiery również ściekały szkarłatne krople. Gdzieniegdzie można było dopatrzeć się także strzępków skóry i włosów. Uśmiechnął się niezgrabnie i spojrzał przepraszająco na kobietę, jakby nakryła go na wyjadaniu cudzych przysmaków ze wspólnej lodówki.
Kowalenko wypuściła z rąk ceramiczny kubek, nadający jej tytuł “Najlepszej mamy świata”. Nim naczynie dotknęło podłogi i rozprysło się na dziesiątki kawałków, Liza była już przy drzwiach, przez które przed chwilą weszła do stołówki. Szamotała się kilka chwil w panice, nim otwierany kartą magnetyczny zamek ustąpił. Wystarczyło to jednak, by Gradow ją dogonił i chwycił za nadgarstek.
– Spokojnie. Muszę tylko coś sprawdzić – powiedział Afanasij, unieruchamiając kobietę w żelaznym uścisku i zakrywając dłonią usta, by stłumić krzyki.
Torturowanie bezbronnej kobiety z pewnością nie było czymś, co miał zapisane w planach na dziś, ale w tej chwili znał tylko jedną pewną metodę testu na obecność tajemniczych pasożytów. Rozpłatanie czaszki Kowalenko musiało jednak pozostać ostatecznością.
Zaciągnął więc szamoczącą się badaczkę z powrotem do aneksu i przygwoździł jej twarz do kuchennego blatu. Fonia nie zdawał sobie sprawy z własnej siły. Najwidoczniej surowe antarktyczne warunki dobrze go zahartowały.
Oszołomiona uderzeniem Liza z trudem mamrotała coś pod jego dłonią. Pierwsze, czego Gradow spróbował, to pobranie próbek z kanału usznego i zatok przynosowych. Niestety, z uwagi na brak odpowiednich narzędzi, musiał zadowolić się grzebaniem na oślep cienką stroną łyżeczki od herbaty. Pod koniec tego procesu Kowalenko już tylko cicho kwiliła, nie wykonując żadnych większych ruchów. Nie napotkał jednak ani śladu czarnej materii. Powtarzał sobie, że to dobry znak. Musiała nie być jeszcze zainfekowana. Wielką niewiadomą pozostawało, w jaki sposób przenosi się ta zaraza. Ostrożnie zabrał się do sprawdzenia najistotniejszego elementu układanki.
Powoli rozchylił półprzymknięte powieki kobiety, po czym westchnął ciężko. Malutkie organizmy przesuwały się już na krańcach widocznych białek. Spojrzał smutno na odłożoną na blat siekierę, czym wywołał kolejną falę stłumionych lamentów Lizy. Brzmiały trochę jak słowa. Ale z pewnością nie w żadnym języku, który kiedykolwiek słyszał. Ale musiał mieć pewność.
Bez dalszego namysłu odwrócił trzymaną w prawej dłoni łyżeczkę i wbił ją w oczodół kobiety. Kowalenko zaczęła opętańczo wierzgać, gryźć i drapać, ale Afanasij nie puszczał. Podważył gałkę, aż trzymające ją w miejscu mięśnie i nerwy puściły, co pozwoliło wyciągnąć organ na zewnątrz. Musiał jednak naruszyć jej strukturę, gdyż zawartość powoli wypływała z ochronnych powłok. Nie był w końcu chirurgiem. Niestety, nie sposób było nie zauważyć, że większość powierzchni oka pokrywały ciemne larwy. Czym prędzej odrzucił narząd do zlewu.
Liza nie dawała znaków życia, nawet gdy rozluźnił swój chwyt. Afanasij westchnął ciężko i sięgnął po drewnianą deskę do krojenia. Ułożył na niej szyję kobiety i kilkoma machnięciami siekierki odrąbał jej głowę. Miał już odejść, jednak po krótkim namyśle chwycił odcięty łeb za włosy i wrzucił do zamrażarki. Potrzebował przecież dowodów. Zadowolony, oddalił się w kierunku laboratorium fizycznego. Skoro Kowalenko była zainfekowana, to reszta jej grupy najprawdopodobniej również.
***
Z drugim z doktorantów profesora Linde Afanasij poradził sobie bez większych kłopotów. Gdy wszedł do pomieszczenia badawczego, nikt nawet nie odwrócił się w jego kierunku. Ani “dzień dobry”, ani “pocałuj mnie w dupę”. Gradow uznał to za kolejny dowód choroby toczącej ich umysły. Nabożnym spojrzeniem swoich czarnych, pozbawionych białek oczu wpatrywali się w cyklotron, w którym wirowało ich nowe bóstwo. Podszedł więc do stojącego tyłem asystenta i wbił kuchenny nóż u nasady czaszki, kierując ostrze w górę, by dotarło wprost do mózgu.
Widząc przerażenie malujące się na twarzy Lindego, na widok pokrytego czerwienią metalu wyrastającego nagle spomiędzy oczu podwładnego, Fonia zdał sobie sprawę, że pasożyt nie pozbawiał swych nosicieli wszystkich ludzkich odruchów. Wyrwał nóż z ciała ofiary i stanął nad kulącym się ze strachu staruszkiem. Zlikwidowanie go byłoby czynnością banalną, ale Afanasij potrzebował odpowiedzi. Chwycił więc Lindego za kołnierz i zawlókł na drugi koniec pomieszczenia, gdzie znajdowały się stanowiska pomiaru wytrzymałości materiałów. Włożył dłoń profesora do maszyny badającej odporność na ściskanie i uruchomił ją.
– Fonia! No co ty… – wyjąkał Linde, bezskutecznie próbując wyszarpnąć rękę. – Nie poznajesz mnie? To ja, Grisza, znamy się sto lat! Opamiętaj się, na miłość Boga!
Gradow powoli zwiększał nacisk wywierany przez maszynę na palec starca. W jego wieku, kość mogła pęknąć lada moment.
– Ja cię poznaję – odparł – ale czy ty mnie też? Czy tam w środku jest jeszcze prawdziwy profesor Linde?
– O czym wy pierdolicie, Gradow? – Grigorij wyprostował się, na ile to było możliwe, w ostatnim wyrazie dumy i buntu. – Oszaleliście, ale to was nie uchroni przed dożywociem w kolonii!
– Larwy, Grisza, larwy! – Rozgorączkowany Afanasij zaczął żywo gestykulować ręką uzbrojoną w nóż, niemal odcinając własne ucho. – Życie zrodzone z ciemnej materii, lub czegoś podobnego! Infekują naszych, ale muszę wiedzieć, czy mają w tym jakiś konkretny cel. I ty mi powiesz!
– Przecież to jakieś brednie… – zaczął odpowiadać Linde, jednak przerwał mu trzask jego własnej, pękającej kości.
Staruszek zawył z bólu, a Gradow przesunął jego dłoń tak, by prasa naciskała na kości śródręcza.
– Zapytam jeszcze raz. Czy jesteście rozumne, a jeśli tak, to czego chcecie?
– Ochujałeś, sukinsynu – z niemałym wysiłkiem skonstatował profesor Linde.
Kolejny trzask. Kolejny krzyk.
– No cóż, do trzech razy sztuka – westchnął Afanasij.
Wyjął z maszyny pogruchotaną dłoń starego profesora i zamiast niej, umieścił tam jego głowę. Zbliżył się maksymalnie do twarzy Grigorija, tak by zauważyć ewentualny ruch na powierzchni jego oczu.
– Czy mnie rozumiecie?
Jego rozmówca nie reagował, mimo iż z każdą sekundą prasa z większą siłą naciskała na jego skroń. Nagle otworzył szeroko oczy, w których malowało się teraz pomieszanie przerażenia i zachwytu.
– Tak! Teraz je widzę! Przepiękne stworzenia… Ty też…
W tym momencie kość nie wytrzymała, a obciążnik wbił się w mózg profesora Lindego.
***
Afanasij zrozumiał, że dla jego zespołu nie było już nadziei. Jedyne, co mógł zrobić, by zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy, to zniszczyć stację i wysterylizować jezioro Wostok. Obie pieczenie można było upiec na jednym ogniu. Za podpałkę posłuży zaś nafta i paliwo lotnicze, zgromadzone przy odwiercie.
Musiał się spieszyć, nim wstaną naukowcy z kolejnej zmiany. Lepiej dla nich, by odeszli we śnie. Dotarcie do prowizorycznego baraku postawionego wokół maszyny wiertniczej nie było jednak takie proste. Wspomniana przez Marinkę burza śnieżna powoli docierała do bazy. Zawieja była na tyle gęsta, że gdyby nie linka naprowadzająca i pulsujące oświetlenie trasy, mógłby już nie trafić do celu. Gruba puchowa kurtka, gogle i maska na twarzy skutecznie zasłonią jego zakrwawione oblicze przed Ługinem i innymi, dzięki czemu może tym razem uda się uniknąć przemocy.
Smagany podmuchami lodowatego wiatru, dotarł w końcu do naprędce zbudowanego baraku. Szczelnie zamknął za sobą drzwi i bez słowa opuścił kaptur.
– Kogo tam czort niesie? – zapytał pochylony nad jakąś umorusaną w smarze częścią Jurcyn. – A, to wy, Gradow? Uprzedzając pytania, nie, nie udało nam się pobrać nowej próbki i nie, nie wiemy skąd nastąpił wyciek nafty. Możesz już wracać.
– Gdzie Ługin? – szorstko zripostował Afanasij, nie zdejmując maski.
– Dalej, przy świdrze – odparł Anatolij Pietrow. – Czeka, aż zaczniesz mu wiercić dziurę w brzuchu swoimi pytaniami!
Mężczyzni zarechotali spoglądając na siebie i powrócili do przerwanej pracy. Gradow gotował się w środku. Gdy był mały, ojciec też go tak traktował. Wyśmiewał, poniżał. Kiedyś, gdy pomagał mu przy naprawie jego Moskwicza 407, dostał w twarz za upuszczenie jakiejś głupiej nakrętki. Gdy ojciec znowu zanurkował w brudnych odmętach silnika, Fonia sięgnął po ciężki klucz francuski i przez chwilę walczył z pokusą rozłupania jego czaszki. Wtedy jednak, rzecz jasna, był tylko maltretowanym szczeniakiem. Teraz już się nie wahał.
Chwycił z pobliskiego stolika żeliwny klucz – szwedzki, nie francuski, ale cóż począć – i wymierzył idealny cios w szczękę odwracającego się dopiero w jego kierunku Jurcyna. Koktajl z krwi i zębów chlusnął na wszystko wokół. Afanasij ponownie nie docenił swojej siły. Resztki szczęki mechanika zwisały bezwładnie na poszarpanych ścięgnach i skórze. Być może chciał krzyknąć, ale byłoby to trudne w tych okolicznościach. Na swoje szczęście, jego umysł szybko osuwał się w otchłań niebytu. Jego kolega uczynnie wyręczył go we wrzaskach, które skutecznie zagłuszyły szalejącą na zewnątrz śnieżycę.
Jurcyn opadł na stół warsztatowy, przy którym jeszcze chwilę temu pracował i mimowolnie zaczął barwić go na czerwono. Wysokie piski Pietrowa stopniowo cichły w oddali. Zapewne pobiegł do Ługina. Afanasij musiał czym prędzej do nich dołączyć. Kilkoma zręcznymi ruchami klucza “odkręcił” więcej kości czaszki od podrygującego szkieletu mechanika, aż nabrał pewności, że mężczyzna nie żyje, po czym otarł narzędzie w kurtkę i spokojnym krokiem udał się w głąb baraku.
Gdy dostrzegł obu mężczyzn, Pietrow mówił coś do Ługina intensywnie gestykulując. Z tej odległości Gradow nie był w stanie rozpoznać poszczególnych słów, ale przecież wiedział, o kim rozmawiają. Stali w kręgu lamp otaczających główny świder. Afanasij pozostawał jednak w cieniu, wciąż niewidoczny dla swoich kolegów. Obserwował ich przez chwilę. Ługin od początku zazdrościł mu stanowiska kierownika projektu i kopał pod nim dołki, bez względu na to, ile razy temu zaprzeczał. Teraz Fonia to wiedział. Młody doktorek musiał odkryć prawdę o pasożytach zamieszkujących jezioro już jakiś czas temu, inaczej nie zdołałyby rozprzestrzenić się w takim tempie. Wszyscy zginą przez jego chciwość. Ługinowi zależało bowiem tylko na sławie i bogactwie. Gdzieś miał Rosję oraz cześć rosyjskiego akademika.
A przecież ich znalezisko nie musiało skończyć się tą tragedią. Mogło być początkiem czegoś wspaniałego. Niemożliwy do wykrycia biologiczny pasożyt, który niszczy bezpośrednio mózgi wroga! Gdyby ojciec Afanasija miał do dyspozycji taką broń, jego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Teraz jednak, opatrzność ofiarowała ją w ręce młodszego Gradowa, aby wreszcie zapanowała dziejowa sprawiedliwość. Musiał tylko pozbyć się niewygodnych świadków.
– Witam, doktorze Ługin – powiedział Gradow, wchodząc w otaczający pozostałych mężczyzn krąg światła. – Obawiam się, że pana plan przekazania pasożytów Amerykanom nie doczeka się realizacji.
– Jakich pasożytów? O czym ty bredzisz, Fonia? – Ługin spoglądał na kolegę z rosnącym niedowierzaniem.
– Dla was, chłystki, “Afanasiju Trofimowiczu” – poprawił go Gradow ze złowrogim błyskiem w oku. – Wiem, że wysłałeś Marinkę, żeby przekazała twoją propozycję zachodnim szpiegom!
– Mówiłem ci, popierdoliło go konkretnie! Uciekajmy! – wtrącił się Pietrow, potrząsając ramieniem doktora.
Afanasij wyciągnął zza pleców zakrwawiony klucz nastawny i zrobił krok naprzód.
– Posłuchaj, Gradow – pospiesznie wyrzucał z siebie słowa Tolja – możesz mieć trochę racji. Coś tu rzeczywiście nie gra. Ale nie z nami.
Fonia przystanął na moment i spojrzał na niego zaciekawiony.
– To był dowcip! – wydusił z siebie specjalista od odwiertów, unosząc dłonie w uspokajającym geście.
– Dowcip?
– Tak! Pamiętasz, jak rano przyszedłeś do kantyny? Widzieliśmy wcześniej z Jurcynem, jak wychodzisz z laboratorium. Pobiegliśmy przodem i dodaliśmy próbkę z jeziora do wody w czajniku. Wiedzieliśmy, że nie pójdziesz spać bez swoich ziółek. Po wypadku przy odwiercie Jurcyn opowiedział mi, że przez całą akcję mało nie posikałeś się ze śmiechu. Chciałem się odegrać.
Doktor Ługin spojrzał na niego wstrząśnięty.
– Jasne – kontynuował inżynier – to było głupie. Ale wszyscy widzieliśmy, że niczego tam nie ma! A na pewno nic, co przetrwałoby zwykłe przegotowanie wody. Mnie przecież nic się nie stało! Miała tylko dziwnie smakować, ale może rzeczywiście było w niej coś więcej… Przysięgam na grób matki, że nigdy nie widziałem żadnych pasożytów ani przywidzeń. Sam nie wiem, czemu to zrobiłem. Naprawdę, przepraszam.
Gradow był kompletnie zdezorientowany. Z jakiegoś powodu był przekonany, że Pietrow mówi prawdę. Ale to by oznaczało… W ciągu milisekundy prześledził w głowie wydarzenia ostatnich godzin. Co jeśli to on został zainfekowany jako pierwszy? Co jeśli rzeczywiście był jedynym, który widział czarne larwy? A może w ogóle nie było żadnych mistycznych czerwi, a jedynie gorączka, spowodowana zwykłym bakteryjnym zakażeniem, która przyniosła ze sobą widziadła ojca i dawnych ambicji? Czy zamordował pięć niewinnych osób, bez żadnego powodu?
Afanasij padł na kolana, wypuszczając narzędzie zbrodni z bezwładnej dłoni. Widział, jak Ługin ostrożnie go okrąża i odsuwa stopą klucz na bok. Nie zareagował w żaden sposób. W ogóle nie spoglądał na kolegów z zespołu. Zamiast tego wpatrywał się w kucającą tuż przed nim postać generała-pułkownika Gradowa. Tak jak w jego śnie, ojcu brakowało większości twarzy, a w otchłani przestrzelonej czaszki wiły się niczym macki pasma nieprzeniknionej czerni.
– Nie jesteś moim ojcem – skonstatował oczywistość Fonia.
– Mówiłem ci już. W pewnym sensie, jestem – odparła postać. – Jestem ojcem wszystkich. Waszym bogiem. Diabłem. Byłem przed wami i będę długo po was.
– Jesteś tylko wytworem mojego chorego umysłu.
– Ta forma? Z całą pewnością. – Fałszywy generał Gradow wydawał się rozbawiony. – Ale nie czyni mnie to mniej prawdziwym.
– Kim w takim razie jesteś? Jakąś pradawną istotą, żyjącą w głębi planety? Kosmitą, jak w filmach?
– Wszystkim tym i czymś o wiele więcej. – Ciemne kosmyki w głowie mężczyzny zaczęły poruszać się z większą intensywnością, a on sam wyprostował się. – Materia przybiera znacznie więcej form, niż wasze ograniczone umysły są w stanie obecnie pojąć. Świadomość nie potrzebuje tej barionowej skorupy, którą widzicie wszędzie wokół. Niestety, trudno w ten sposób wykonać pewne czynności. Ale dość już o mnie. Mam dla ciebie propozycję, Fonia. Myślę, że ci się spodoba.
– Kazałeś mi zabijać! Czemu miałbym teraz cię słuchać?
– Kazałem? – Tym razem generał wybuchnął śmiechem na dobre. – Jestem zaledwie cieniem w twoim umyśle, przyjacielu. Owszem, być może podsunąłem ci jedną myśl, lub dwie. Ale znalazłem je u ciebie. To mój pierwszy kontakt z twoim małpim gatunkiem, ale muszę powiedzieć, jestem pod dużym wrażeniem waszej kreatywności. Twoje wspomnienia, lęki były bardzo… soczyste. Jak widzisz, szczególnie upodobałem sobie twoją relację z ojcem. Bardzo dramatyczna!
– Więc od kilkunastu milionów lat siedziałeś bezczynnie uwięziony w wodzie i pierwsze, co ci przyszło do głowy po uwolnieniu się i spotkaniu inteligentnych istot, to zamordować jak najwięcej z nich?
– Nie lubię tracić czasu. – Trofim Maratowicz wzruszył ramionami. – Poza tym nie byłem “uwięziony” w wodzie. Ja byłem wodą. Wodorem, tlenem, kwarkami, elektronami i wszystkim pomiędzy. A teraz jestem częścią ciebie.
Generał-pułkownik mrugnął do Afanasija, po czym wyciągnął w jego kierunku dłoń.
– Czy otworzysz mi drzwi do końca? – zapytał.
– Czemu ja? – wahał się Fonia.
– Twój ojciec mógł zaoferować swojemu krajowi i całemu światu cudowną przyszłość. Tak się składa, że mam podobne marzenie. Razem możemy je spełnić.
– A reszta? – zapytał z nadzieją, choć w głębi duszy znał już odpowiedź. – Byłeś też w ich głowach?
– Ależ skąd! – Zjawa jego ojca ponownie zaniosła się śmiechem. – Dodatkowy impuls elektryczny tu i tam w twoim mózgu i voilà, twoje oczy widzą nóż, straszne macki, pełzające larwy… Macie tak prymitywną konstrukcję, że było to wręcz orzeźwiające doświadczenie.
Profesor Afanasij Gradow nie miał już dla czego żyć. Nawet, jeśli opuści ten przeklęty kontynent żywy, jego kariera naukowa legnie w gruzach, a on sam resztę swoich dni spędzi w odosobnieniu. I słusznie. Jedynie na to zasługiwał. Jego sen się skończył.
Ale sen jego ojca, sen o Wielkiej Rosji, wciąż mógł się ziścić.
– Wejdź, ojcze – odparł z pokorą.
Uśmiech postaci w generalskim mundurze rozszerzał się w nieskończoność, aż w końcu czerń pochłonęła Afanasija Trofimowicza.
***
– Kompletnie odjechał – powtórzył któryś już raz Pietrow, ważąc w dłoni podniesiony przed momentem z podłogi długi, żelazny pręt. – Może by go tak… – Wziął zamach swoim prowizorycznym mieczem. – Powiemy, że to była obrona własna.
Ługin zganił go spojrzeniem.
– Nie ma mowy! Daj mi to – wskazał na kawał żelaza w rękach kolegi – i zwiąż go czymś.
– Ale czym? – zapytał inżynier, oddając koledze pręt.
– Nie wiem, kurwa. Choćby własnymi gaciami. Myślcie, Pietrow, myślcie.
Spec od odwiertów spojrzał na doktora z wyrzutem, ale posłusznie rozejrzał się po zawalonych sprzętem stołach i w końcu odnalazł wzrokiem długi pas transmisyjny, używany przy jednym ze świdrów. Czym prędzej chwycił zwój materiału, rozciągnął fragment między dłońmi i ostrożnie zbliżył się do Gradowa.
– Wejdź, ojcze – powiedział profesor do rozmówcy, którego widział jedynie jego oszalały umysł.
Inżynier był już o krok, gdy Afanasij nagle zwrócił ku niemu wzrok oczu całkowicie czarnych, niczym studnie bezdennej rozpaczy. Pietrow niemal oszalał, wpatrując się w nie. Na szczęście, po chwili straszny obraz zniknął. Podobnie jak reszta Gradowa, który z niezwykłą, jak na swój wiek, szybkością rzucił się do biegu i przepadł w ciemnościach.
Anatolij, zdjęty nagłym przerażeniem, rozejrzał się na wszystkie strony, a przynajmniej tam, gdzie nikłe światło pozwalało cokolwiek dojrzeć. Po profesorze nie było śladu. Posłał nieme pytanie do Ługina, ale on też jedynie bezsilnie pokręcił głową.
Wtedy inżynier poczuł, jak jego własne ręce kierują się w górę i zaplatają pętlę z pasa transmisyjnego na jego szyi. Było to jedynie złudzenie. To Gradow wyłonił się za jego plecami, złapał za materiał i zacisnął na gardle Pietrowa z taką łatwością, jakby ręce inżyniera w ogóle się mu nie przeciwstawiały, a wręcz pomagały założyć śmiertelny uścisk.
Po chwili, pozbawiony przytomności naukowiec padł na kolana. Afanasij puścił nieszczęśnika. Nim jednak bezwładne ciało Pietrowa zdążyło runąć w przód, chwycił jego głowę w obie dłonie i bez najmniejszego wysiłku przekręcił ją o sto osiemdziesiąt stopni. Kręgi pękły z suchym trzaskiem, a przez skórę przebiły się gdzieniegdzie fragmenty kości. Podtrzymywana teraz jedynie przez nieliczne nierozerwane jeszcze mięśnie czaszka inżyniera zwisała na jego plecach, niczym u starej szmacianej lalki.
Trzeba oddać Ługinowi, że nie rzucił się na ten widok do panicznej ucieczki ani nie pełzał u stóp Afanasija, bezskutecznie błagając o litość. Wykorzystał ten moment, by zajść Gradowa od tyłu i z całą mocą uderzyć metalowym prętem w bok jego głowy. Profesor zachwiał się, jednak mimo siły ciosu zdołał ustać na nogach. Dotknął dłonią niemal urwanego prawego ucha i z zaciekawieniem przyjrzał się własnej krwii. Doktor Ługin zamachnął się, by dokończyć dzieła, jednak ręka Afanasija z nieludzką prędkością wystrzeliła mu naprzeciw, przechwytując zakrwawione żelazo. Wyrwał broń z rąk przeciwnika z nie większym trudem, niż zabierając niemowlęciu grzechotkę, po czym pogroził mu palcem wskazującym.
– Zgoda, Afanasiju Trofimowiczu – powiedział drżącym głosem zastępca kierownika projektu, cofając się byle dalej od bestii, która stała przed nim. – Rozpracowaliście mnie. Przez cały czas opłacali mnie Jankesi. Ale mogę się z wami podzielić! Ile chcecie? Pięćdziesiąt procent? Siedemdziesiąt?
– Wiesz, Ługin, kiedyś była odpowiednia kara, dla takich jak ty. – Gradow przyjrzał mu się z namysłem. – Myślę nad przywróceniem jej w moim nowym imperium.
Stary profesor wykonał jeden krok, a mimo to znalazł się tuż przed młodszym mężczyzną. Delikatnie pchnął go palcem, co jednak wystarczyło, by wystraszony Ługin runął jak długi.
– Niestety, nie mamy czasu na zachowanie historycznego realizmu, ale przecież liczą się intencje, nieprawdaż?
Gradow nie czekał na odpowiedź oszołomionego doktora. Jedną ręką chwycił go za kołnierz.
– Mam nadzieję, że starczy ci przyzwoitości, by nie odczuwać zbytniej przyjemności – przestrzegł go surowo, po czym wbił w krocze Ługina żelazny pręt, jakby nawlekał go na pal.
Wsuwał metal powoli, delektując się chwilą. Początkowe opętańcze wrzaski doktora cichły z każdym kolejnym centymetrem, aż w końcu zamilkł na zawsze.
– Ech, nie żyje! Coś musiałem zrobić nie tak – westchnął zawiedziony Afanasij.
– Cóż, praktyka czyni mistrza – odparł filozoficznie stojący obok Trofim Maratowicz. – Podoba ci się twoja nowa siła?
– Jest wspaniała, ojcze – z entuzjazmem pokiwał głową Gradow.
– Zatem pozostaje nam unicestwić to miejsce i przenieść się w ciekawsze rejony. Za moich czasów krajobraz był tu bardziej różnorodny.
– Ale ojcze – wtrącił z wahaniem Afanasij – czemu niszczyć też jezioro? Czy Wostok nie jest wciąż częścią ciebie?
– Mnie, a także wielu innych mi podobnych. A ja nie lubię konkurencji – powiedziała postać generała tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– Będzie, jak sobie życzysz, ojcze.
Na szczęście Afanasij spędził tu sporo czasu w trakcie drążenia odwiertu. W końcu trwało to bez mała dwie dekady. Wiedział zatem mniej więcej, co i jak działa. Może nie na tyle, by wykonać precyzyjne prace bez marginesu błędu, ale z pewnością wystarczająco, by coś zepsuć. Wkrótce hektolitry nafty i szkodliwych krioprotektantów zaczęły nieprzerwanym strumieniem spływać do jeziora Wostok. Choć nie stanie się to w ciągu dnia czy dwóch, Gradow był pewien, że w końcu wyciek doprowadzi do zaniku wszelkiego życia w akwenie.
Wybierając się w drogę powrotną, Fonia zaopatrzył się w szczodry zapas materiałów wybuchowych, służących do likwidacji lodowych zatorów w odwiercie. Cześć z nich ustawił przed wejściem do baraku wraz z resztą nafty, tak by jedna celna raca mogła zrównać go z ziemią.
Zamieć powoli ustępowała szarości dnia, która z kolei kilka tygodni wcześniej zwyciężyła nad nieprzeniknioną polarną nocą. Na trasie do głównego kompleksu nikt więcej go nie niepokoił. Zgodnie z przewidywaniami profesora, reszta ekipy wciąż odsypiała poprzednią zmianę.
Bez przeszkód dotarł więc do lądowiska, gdzie czekał śmigłowiec, który miał zabrać Gradowa oraz jego “gościa” do stacji Progress, na wybrzeżu. Stamtąd zaś droga do reszty świata stała otworem.
Zatankował maszynę, a następnie w kilku miejscach rozłożył prowizoryczne bomby zapalające z materiałów wybuchowych i paliwa lotniczego. Zadowolony z wykonanej pracy załadował do plecaka pistolet z kilkoma flarami, konserwy i butelkę wódki, po czym siadł za sterami helikoptera. Nigdy nie latał, ale nie miał wątpliwości, że jego nowy przyjaciel poradzi sobie także z tym. Jego mózg zalała fala endorfin. Sam już nie wiedział, czy to on odczuwa radość, na myśl o opuszczeniu tego miejsca, czy to wpływ jego jedynego pasażera. Cicho zanucił pod nosem jeden z wakacyjnych przebojów sprzed kilku lat, który mimowolnie zapadł mu w pamięć:
Где ты, лето? Мы наложили свое вето
На все проблемы и все запреты.
Где ты, лето? Мы отменяем конец света,
Его не будет, а будет только…
Mimo że brakowało mu lotniczego doświadczenia, Afanasij był niemal pewien, że warkot silnika powinien usłyszeć dopiero po jego uruchomieniu. Wychylił się w fotelu pilota i rozejrzał po okolicy. Od strony antarktycznej pustyni nadjeżdżał skuter. Mogła to być tylko jedna osoba. Gradow rozpiął pasy bezpieczeństwa i wysiadł ze śmigłowca.
– Marinoczka! Dzięki Bogu! – zawołał, próbując przekrzyczeć dziki ryk śnieżnego skutera i dmący wicher.
– Profesorze, co się stało? – spytała Marina gasząc silnik i zdejmując kask. – Czemu odpala pan maszynę?
– To Ługin – odparł Afanasij łamiącym się głosem. – Oszalał! Rozmawialiśmy o naszych kolejnych negatywnych wynikach, gdy nagle chwycił siekierę ze ściany i zaczął rąbać ludzi na prawo i lewo! Jest tylu rannych… Marinko, muszę lecieć do Progressu, albo do Mirnego i sprowadzić pomoc. Może zdołamy jeszcze kogoś uratować!
– Kurwa… – Asystentka zatrzymała się i milczała przez długą chwilę, nie wiedząc, co powinna zrobić lub powiedzieć.
Gradow poczuł wilgoć na policzku, która jednak szybko zamarzła. Nie miał pojęcia, skąd w jego oczach wzięły się łzy.
Widząc to, Marina podbiegła do profesora i przytuliła go na tyle mocno, na ile pozwalały grube puchowe kurtki.
Gdy rozluźniła uścisk, zrobiła krok w tył, by lepiej mu się przyjrzeć. Z jej ust wydobyło się ciche sapnięcie.
– Pańskie ucho! Udało wam się go obezwładnić?
– Niestety, gdy opamiętał się na tyle, by zdać sobie sprawę z tego, co zrobił, odebrał sobie życie – oznajmił profesor, a po jego policzku spłynęła kolejna łza.
Marina ponownie go objęła, nieświadoma, że palce starszego mężczyzny dyskretnie odpinały właśnie przytroczony do jej spodni czekan.
Nie możemy jej zabić – pomyślał Afanasij. Nie Marinę!
Nie mógł jednak wykonać żadnego ruchu, patrząc jak jego własna dłoń zamykała się na rękojeści ostrego narzędzia. To nie Gradow sprawował teraz kontrolę nad tym ciałem.
Błagam, nie.
Och, już dobrze! – odparł jednocześnie w myślach Afanasij, jego ojciec oraz ktoś zupełnie obcy. Jeżeli masz tak biadolić i psuć całą zabawę. Potraktuj to jako gest dobrej woli. W końcu spędzimy razem trochę czasu. Musimy żyć w dobrej komitywie.
Dziękuję.
Gradow chwycił od tyłu zaskoczoną Marinę dłonią za szyję. Złapał jeden z wystających kręgów między kciuk i palec wskazujący, a następnie ścisnął. Mocno. Pod skórą kość pękła, niczym rozłupany włoski orzech, natychmiast przerywając rdzeń kręgowy. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, dziewczyna padła na ziemię pod ciężarem własnego ciała.
Co?!? – wrzasnął wewnętrznie Fonia. Mieliśmy jej nie zabijać. NIE ZA-BI-JAĆ, rozumiesz?!?
Spokojnie – odpowiedziało jego alter ego. Żyje. I o ile się pospieszymy, nadal będzie żyć. Co prawda nigdy nie poruszy już żadną kończyną i bezsilnie będzie podziwiać nasz triumf, ale kto wie? Jeśli trafi na dobrego specjalistę, może kiedyś wyjąka opowieść, jak to przetrąciłeś jej kręgosłup. Obawiam się jednak, że biednej dziewczynie po traumatycznym wypadku nikt nie uwierzy… Ty zaś powrócisz do ojczyzny jako bohater, który uratował jedyną ocalałą z masakry w bazie Wostok! Może ci nawet dadzą, kurwa, medal!
Afanasij spojrzał na nieprzytomną Marinę, drgającą jeszcze nieco u jego stóp. Po chwili podniósł jej zwiotczałe ciało i przypiął w pozycji leżącej na tylnych siedzeniach śmigłowca. Sam wrócił na fotel pilota i uruchomił silnik maszyny.
– Medal, tak? W sumie czemu, kurwa, nie.
***
– Jeszcze raz chciałbym złożyć najszczersze gratulacje, panie profesorze – powiedział do Gradowa prezydent Władimir Władimirowicz Putin. – A także wyrazy ubolewania, z powodu pańskich kolegów. To ogromna strata dla rosyjskiej nauki.
Afanasij z pokorną miną opuścił wzrok ku parkietowi jednej z sal moskiewskiego Kremla, gdzie przed godziną miała miejsce ceremonia wręczenia orderu Aleksandra Newskiego, którym uhonorowana został między innymi jego skromna osoba.
– Jeśli Bóg da, ich ofiara nie pójdzie na marne – odparł po chwili Gradow i nieznacznie uniósł kieliszek szampana w toaście. – Oby dwa tysiące czternasty rok okazał się dla nas wszystkich bardziej pomyślny.
– Cześć ich pamięci – powiedział prezydent i upił łyk z własnego naczynia.
Zmarszczył brwi i przejechał językiem po wargach, a jego oczy stały się na chwilę nieobecne. Zaraz jednak otrząsnął się i ponownie zwrócił do profesora:
– Mogę tylko obiecać, że nasze igrzyska w Soczi to początek czegoś wielkiego. Świat już nie będzie potem taki sam. A teraz przepraszam, obowiązki wzywają.
– Oczywiście, oczywiście – zapewnił go z uśmiechem Afanasij i skłonił delikatnie głowę.
Przez moment spoglądał za odchodzącym politykiem, po czym rozejrzał się po skrzącym się od złota pomieszczeniu. Tak, zdecydowanie im się tu podobało.
Afanasij Trofimowicz Gradow wychylił do dna swojego szampana. W przeciwieństwie do prezydenta Rosji, który gdzieś w oddali rugał jednego z obsługujących salę kelnerów, wcale nie uważał, że smakował metalem i błotem.