W najciemniejszą noc w roku, gdy mieszkańcy Isztenwaru wieczerzali w domowych zaciszach, niektórzy musieli ów wyjątkowy czas spędzić brodząc w błocie. Pod ziemią.
Taki był obowiązek cechu magów-Krzesicieli. Dzierżycieli mocy białego płomienia, który nie spalał, lecz oczyszczał, a także zaklinaczy zwierzęcych duchów. Ich rywale, cech Zaplataczy, prowadzili swoje prace w mroku, w ciemności, a wiele efektów tych prac kryło się w podziemnym błocie.
Zazwyczaj eksperymenty nie wyściubiały nosów czy kończyn z mulisto-błotnego królestwa, lecz w tę jedną noc działo się inaczej. Wiele porzuconych dzieł mrocznej magii zachowywało się śmielej niż zazwyczaj. Stąd konieczność wysyłania Krzesicieli na tradycyjny, coroczny patrol.
Poszło czterech, młodych i ambitnych. Zwano ich: Dmitruk, Matyja, Włast i Zin. Trzech jechało na użyczonych sejornach, przyjaznych stworach, nieco podobnych do owadów, dzięki podłużnemu tułowiu, zakończonemu szczupłym torsem, ramionami i głową. Odnóża sejornów zaginały się tworząc jakby płozy, a rozłożony ciężar pozwalał stworom unosić się na błocie.
Zin, Krzesiciel zamykający pochód, ujeżdżał żubra. Błoto rozstępowało się pod kopytami stwora, połączonego psychicznie z magiem. Wierzchowce niosły przymocowane pasami do grzbietów, skrzynie z dźwigniami i pokrętłami. Drogę w podziemiach oświetlały napędzane mocą białego ognia latarenki. Mimo to, idący na czele Włast korzystał ze wzroku swojego towarzysza. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami, z nadziakiem na kolanach, łączył swą jaźń ze wzrokiem węża, widzącym ciepło.
Włast miał największe zaległości w nauce. Rok karnej zsyłki zrobił swoje. Dlatego patrol był dlań szczególnie ważnym sprawdzianem. Poszukiwaniem stwora z błotnych głębin, by upolować go jako trofeum. Co do Dmitruka i Matyi – ci ciągle sobie przygadywali, raz głośniej, raz ciszej.
Ze skrzyń na grzbietach wierzchowców wystawały prześwitujące tasiemki, których końcówki zanurzały się w błocie.
Wężowe oczy Własta dostrzegały głównie piskorzowatą drobnicę, która pierzchała w głąb jaskiń bojąc się wszystkiego, co większe. Mniejsze stwory nie dały się łapać na przynętę. Włast obserwował, jak zmykają całymi ławicami i kryją się po kątach. W pewnym momencie jednak zniknęły z pola widzenia. Jaskinia rozszerzyła się, dotarli do szerokiego, podziemnego, błotnego jeziora.
– Tu się lubią kryć w zatokach. Musimy się rozejść i przeszukać cały obszar – oznajmił Dmitruk.
– Wiem co mam robić – cierpko odparł Matyja – nie pouczaj mnie.
– Byliście kiedyś na patrolu? Mnie to ominęło i chciałbym wiedzieć jak to jest – tłumaczył Włast.
Dmitruk prychnął.
– Dotąd Matyja mandarynki żarł na czuwaniu…
– Zamknij się! – zgasił go rzeczony.
– Cicho wszyscy! Zaraz i tak będzie okazja się wyżyć – zgasił dyskusję Zin. Matyja syknął coś o „kujonach” – jazda na własnym wierzchowcu na tym etapie zgłębiania sztuki świadczyła o sporych postępach.
Jeźdźcy na trzech sejornach i żubrze rozeszli się tak, by mniej więcej po równo obejść jezioro.
Dało się wyczuć zatęchły zapach magii Zaplataczy.
Coś chlupnęło, zabulgotało i zaczęło zgrzytać. Pociągnęło za dwie taśmy.
– Łapie! – zawołał Dmitruk. Już chciał sięgnąć do skrzynki, ale potwór pociągnął w przód z taką siłą, że sejorn stracił równowagę.
– Tu też łapie! – odkrzyknął Matyja, którego razem z wierzchowcem zaczęło ciągnąć w tył.
–Taśmę tnij! – zawołał Zin, jadąc na odsiecz Dmitrukowi, rozbryzgując błoto na boki.
Fala mrocznej energii sprawiła, że oczy Własta i węża zamgliło. Musiał odesłać towarzysza, nim pobiegł na pomoc Matyi.
– Żubrem go wal! – krzyczał ten ostatni do Zina.
– Pod błotem cię przeciągnie! Spróbujcie go najpierw wyjąć!
– Cholera, skrzynkę zaraz urwie! – wołał Dmitruk.
Pojemnik, choć przymocowany mocnym pasem do grzbietu sejorna, urwał się. Krzesiciel chciał uratować cenny sprzęt, lecz gdy chwycił skrzynię, bestia wciągnęła go do błota.
Sejorn jednak był na tyle świadom zagrożenia, że zablokował krzesiciela jedną z przednich płóz.
Matyja już gotował przeciw potworowi kulę ognia, ale nadjechał Włast i przeciął taśmę nadziakiem. Ocalony chciał za tę niechcianą interwencję walnąć ogniem we Własta, lecz kolega-prymus podał lepszy pomysł.
– Kto ma ogień, niech wali!
Matyja zmienił więc szybko cel swego gniewu i wraz z Zinem, uderzyli ogniem.
Dmitruk posłał wiązkę białego płomienia po taśmie. Zniszczył ją, ale także zadał ból ukrytemu wrogowi. Stwór zabulgotał, poleciały iskry. Zanurzył się z powrotem, przez chwilę ukazując kształt ni to robaka, ni to suma.
Nim się obejrzeli, sejorn Własta zaczął zawodzić ze strachu. Zmora złapała go za tylne płozy i ciągnęła w błoto.
Włast, mimo że ręce mu się ślizgały, sięgnął do skrzynki i przesunął wystającą dźwignię. Taśma zwinęła się, ukazując wtyczkę na przynętę magnetyczną. Sejorn sam uwolnił jedno odnóże, ale potwór pociągnął drugie tym mocniej, przechylając wierzchowca.
– Łap go na klaster!
– Robię co mogę! Wszystko się ślizga!
Włast ruszył pokrętłem, coś zazgrzytało. Część skrzynki otworzyła się i ukazała sześć kasetek ustawionych grzbietem do zewnątrz, wirujących jak wiatrak. Włast wyciągnął tasiemkę z błota. Na końcu miała wtyczkę, którą rzucił w stronę stwora. Błysnęły pioruny, ukazując wężowate monstrum z widlastym, podwójnym językiem. Spragnione magnetycznej strawy, oplotły się wokół taśmy, po czym potwora, sejorna, Krzesiciela i sprzęt spowiła oślepiająca aura. Bestia, rozbita na kłąb magnetycznej energii, została uwięziona w kasetkowym klastrze. Skrzynkę z kasetkami wyrwało z pasów, tak że uderzyła Własta w obojczyk i legła w błocie. Daleko, głęboko, niemożliwa do znalezienia – żaden zwierzęcy towarzysz nie mógłby się tam dogrzebać.
Włast odszedł na bok. Utrata sprzętu i potwora, choć póki co unieszkodliwionego, nie zapowiadała nic dobrego w raporcie. Podjechał Matyja, nieco zakłopotany. Gdy się robił poważny, pokazywał inną twarz.
– Musimy iść dalej. Sprzętu nie odzyskamy. Nie ma co opóźniać.
– Gołymi rękami nic nie złapię.
– Masz tę swoją góralską zabawkę. Dawaj, idziemy.
Była w tym jakaś racja. Nadziak miał wiele zastosowań tak w boju jak i poza.
Przynajmniej nikt inny nie zgubił sprzętu.
Po dalszej drodze natrafili na trochę potworów niedużych, ale walecznych.
W kasetkach lądowały skorupijawy, małpiranie, błotnoloty i mnóstwo podobnych glonom wijców. Tylko na koncie Własta nie lądowały żadne trofea, bez skrzynki Krzesiciel mógł co najwyżej wypatrywać kolejne potwory wężowymi oczami.
Aż nastała chwila, gdy serca wszystkich zabiły jednocześnie. Wszystko co było napędzane białym płomieniem, przygasło. Znak, że oto poziom ciemności osiągnął szczyt.
Uroczysta chwila. Na powierzchni, mieszkańcy Isztenwaru gromadzili się wokół gasnącego paleniska, czekając aż zapłonie energią nowego, odradzającego się światła.
Potęga mroku zdawała się nieograniczona. Krzesicieli ogarnęła zaduma. Zapewne obrzędy w kryjówkach Zaplataczy dochodziły teraz do kulminacji.
Tu, głęboko pod ziemią, panowała całkowita cisza.
Wzrok węża znów osłabł, Włast widział świat jak przez zasłonę z ciężkiej, niemożliwej do przebicia błony.
Z mułu wyszło coś, co w pierwszej chwili przypominało nagie drzewo, o gałęziach tylko po jednej stronie. Urosło jednak jak góra, o potężnej, mrocznej aurze.
Krzesiciele patrzyli w milczeniu, dziwiąc się, że coś tak wielkiego mogło pozostać niezauważonym.
Pojawiło się światło, żółte i mętne. Inne niż ogień Krzesicieli. Kasety z magnetycznymi śladami stworzeń emitowały mrowiące fale, a potem wyskoczyły ze swoich opakowań i poleciały ku mrocznej masie. Masie będącej cieniem wielkiej ryby z postawioną na sztorc, niczym metalowy pręt, grzbietową płetwą.
Wszystkie kasety przylepiły się do płetwy i zajęły elektrycznością. Spomiędzy łusek monstrualnej ryby wyrosły kolejne wypustki, podobne wijcom, same zaś łuski twardniały, jak pancerz skorupijawki. W mięsistych ustach wyrosły kły, niczym u małpiranii.
Wroga aura narastała, ciążyła. Włast odesłał węża, by nie sprawiać mu bólu. Dobył nadziak, „góralską zabawkę”. Pamiątkę z wygnania. Podbiegł na sejornie, wyprzedził rybę i zamachnął się, chcąc ciąć w oczy. Wodny potwór wykonał obrót i nadziak wbił się w łuskę. Bestia zabrała czarodzieja. Płynęła niezdarnie, choć całkiem szybko. Śliska, trzęsąca się, chciała zrzucić maga z grzbietu, lecz ten głębiej wbił nadziak i trzymał mocno. Szedł ku grzbietowi, łapiąc się za krawędzie łusek. Zaparł się czubkami butów, wydobył z rybiego pancerza broń i uderzył w górę kasetek i taśm na grzbiecie. Ryba zatrzymała się, ale dwie przeciwstawne energie, pozytywna i negatywna, zgniotły między sobą Własta jak w imadle. Ryba utraciła uzyskane od innych stworów właściwości, przez co stała się śliska. Włast ledwo się trzymał, wbijając kolec z dołu nadziaka między łuski. Próbował jednak dalej walczyć i zlikwidować stwora ciosem w skrzela lub między oczy. Szarpnął za mocno, oderwał jedną z łusek.
Przez to, co zobaczył, zastygł w bezruchu.
Wielka kaseta, ni z ciała, ni z tworzywa, obracająca krwistą, organiczną, błoniastą taśmę.
Krzesiciel prawie zwymiotował, lecz nie pozwoliła na to wiązka elektrycznej energii, która pochłonęła go i przeniosła do wnętrza potwora.
Dmitruk, Zin i Matyja próbowali doścignąć rybę, lecz ta plasnęła masywnym ogonem, rozrzuciła błoto, osady i muł, po czym zniknęła.
Ognie zapłonęły na nowo. Światłość odradzała się.
Godzina 0:01. Iskra zgasła.
Tak w raporcie zapisywano, gdy Krzesiciel poległ w akcji.
***
Brzuch bestii okazał się stosunkowo mało kwasowy. Wnętrze organizmu pokrywała błona, która nie pozwalała się przedostać trawiennym sokom.
Włast miał poczucie, że topi się w czymś, co nie jest ni mgłą, ni parą, ni wodą, ni deszczem.
Czołgał się przez mięsiste wnętrze ciała, szukając drogi wyjścia. Nie umiał jednak stwierdzić, gdzie nozdrza, gdzie paszcza, ani gdzie jelita. Karp w środku wyglądał zupełnie inaczej. Wszystko zmierzało do jednego punktu, przypominającego pompę albo bardzo prymitywne serce. Gdy Włast zbliżył się do niej, świecąc sobie niewielką iskrą – niesprzyjające magicznie warunki pozwalały tylko na to – ujrzał coś kwadratowego, podobnego księdze albo pomnikowej płycie, zapisanej w nieznanym i prawie niemożliwym do poznania języku.
Poświecił lewitującą nad dłonią iskrą. Znaki zaczęły się poruszać, układać w najrozmaitsze wzory, figury geometryczne, spirale. Niektóre podświetliły się, łącząc w litery rezonujące uniwersalną mową, językiem dusz.
– Kim jesteś? – zapytały.
Ktoś już uczył Własta tej mowy. Skupił się i starał wydawać rezonans ze środka swojego ducha.
– Wrogiem magii Zaplataczy. Twoim wrogiem.
Litery na kwadratowej płycie znów zmieniały położenie.
– Też byłam, wrogiem. Kiedyś. Teraz to nieważne.
– Niszczysz miasto – odparł Włast – trzeba cię zlikwidować.
– Czemu więc jeszcze tego nie zrobiłeś?
– Nie wiem jak.
– Ja też nie. Musi to zrobić ktoś, kto zna sposób. Jeśli go nie znasz, to nic nie zrobisz.
– Dlaczego chcesz żeby cię zlikwidować?
– To ciało to moje więzienie. Wciąż jestem człowiekiem.
– Jako gadająca płyta?
– Taką formę ma każdy z nas. I ty i ja. Każdy z nas kroczy przez życie razem ze swoją księgą…
– …która zapisuje je w całości. Mądrość Krzesicieli.
– Chciałeś powiedzieć, Zaplataczy.
– Nigdy! Przysiągłem ich zwalczać!
– Jak wiele wrogich sobie rodów, plemion, szkół, nasze kręgi kiedyś były jednością.
– Nie uwierzę w takie bluźnierstwo!
– Też nie wierzyłam. Ale już nie jestem Zaplataczką. Ta wojna mnie nie dotyczy.
– Jak więc się stało, że jesteś płytą z napisami w środku wielkiej ryby?
„Nazywam… nazywałam się Liafiria. Królowa Szponów. Zaplatałam pióra ptaków i stałam na czele koweny. Służące mi Zaplataczki przybierały postać harpii. Gdy inne koweny walczyły między sobą o skarby Eteru, ja czekałam aż walka się skończy i napadałam na osłabionego zwycięzcę. Aż w swej zuchwałości, napadłam na zamek potężnego władcy demonów – Strigona. Jego wieża o otwartym dachu prosiła się o atak. Poleciałam tam więc i wpadłam, rozpędzając jego sługi. Sam nie dał znaku życia, szydziłam z jego tchórzostwa.
Chłonęłam ukryty w klejnotach eter. Gdy nasyciłam się, poczułam ciężkość. Nie mogłam latać. Siostry uciekły, a krata zablokowała wyjście z wieży. Wtedy Strigon ujawnił się, wytknął moją głupotę i naiwność, po czym wpuścił wodę i ryby, które pożarły i rozerwały moje jestestwo na kawałki. Nie pozwolił jednak, bym umarła. Wydobył Księgę mojego życia i dał ją wielkiej rybie, która odpłynęła ku eterycznym oceanom. Aż dotarła tutaj, w błota pod Isztenwar.
– Czyli mam zakończyć twoje cierpienie, a ty wypuścisz mnie z trzewi bestii?
– Tak właśnie będzie. O ile wiesz, jak nas stąd wydostać.
***
Powrót z patrolu zazwyczaj wiązał się ze świętem. Krzesiciele zasłużenie odpoczywali.
Lecz nie świętowali, gdy iskra gasła na wieki.
Zin, Matyja i Dmitruk owinęli ramiona żałobnymi wstęgami.
Ilona Zorij, przywódczyni cechu, czekała z rylcem, którym miała nakreślić nazwisko poległego na służbie.
„Laszlo Włast Brus”.
Czekając na ceremonię, Krzesiciele i inni obecni wznosili płonące patyki.
Tylko jedna osoba, kobieta w niebieskiej sukni i o jasnych włosach, nie paliła białego ognia, a zaciskała oczy w skupieniu.
– Przestańcie natychmiast! – zawołała nagle, gdy rylec miał dotknąć księgi.
– Angara? Jesteś pewna, że on…?
– Niedługo będę pewna. Wstrzymaj ceremonię.
Kobieta wybiegła z siedziby cechu. Lekko stąpała po ulicach miasta, wśród kolorowych, świątecznych świateł. Zdawało się, że płynie niczym foka przez spokojny ocean. Z gracją zeskoczyła z murów miasta. Na podgrodziu leżał osobnik w podartych szatach. Połowę jego ciała pokrywały przemieszczające się litery. Ramię miał dziwnie wygięte, a dłoń rozczapierzoną.
Angara przytrzymała go i nakreśliła rytualny krąg.
Potem złapała za dłoń ze zwyrodnieniami.
– Odejdź w Eter. Odejdź z nie swojej księgi.
Odejdź i napisz się tam, gdzie czekają twoje puste strony.
Angara powtarzała, obejmując opisanego cudzymi literami Krzesiciela.
Włast powtórzył słowa. Litery zaczęły schodzić z ciała, układać się w spiralę i wnikać do bramy otwartej w rytualnym kręgu.
Krzesiciel i mistrzyni logomancji opadli na ziemię i leżeli w objęciach. Przytomność odzyskali dopiero o świcie. Bliskość zaskoczyła ich i zakłopotała ale nie czuli się nieprzyjemnie. Do miasta wrócili różnymi drogami.
W sali zebrań siedziała już tylko przywódczyni. Nie dała po sobie tego poznać, ale ogarnęła ją ulga. Odłożyła rylec i zamknęła księgę.
– Terminancie Włast, proszę odnieść Księgę-Znicz. Wszystkiego najlepszego z okazji Odrodzonego Światła.
Krzesiciel odwzajemnił życzenia, oddał księgę do biblioteki i ruszył ku kwaterom sypialnym.
Unosił się tam zapach jedyny w swoim rodzaju, na który mieszkańcy Isztenwaru czekali cały rok.
Zaskrzypiały drzwi do pokoju, w którym mieszkał z towarzyszami.
Zin, Dmitruk i Matyja wyskoczyli spod pierzyn jak jeden mąż.
– Ty żyjesz?
– Nie jesteś duchem?
– Jak to zrobiłeś?
Włast podszedł tylko do szafki, zajrzał pod poduszkę i zmarszczył brwi.
– Powiedzcie lepiej… który gałgan zeżarł mi mandarynkę?