– O choinka! Tosz to Świenty Mikołaj fe fłasnej osobie! – krzyknął Zajączek Wielkanocny, kiedy para drabów o aparycji naczelnych z podrodziny człowiekowatych wepchnęła obitego grubaska do celi. – Dafnośmy sie nie ficieli, stary pierniku!
Mikołaj postąpił naprzód dwa niepewne kroki, po czym nogi odmówiły mu posłuszeństwa i Święty rymnął o betonową posadzkę, rozkwaszając kartoflowaty nos. Jęknął przeciągle i znieruchomiał.
– Na so się gapicie, so? – Zajączek buńczucznie spojrzał na dwójkę osiłków, jakby chciał ich zastraszyć. – Wypat stont!
– Trzym ten kosmaty ryj, bo ci uchy powyrywamy, tak jak zrobiliśmy z zębami – pogroził Zajączkowi ten bardziej wygadany, najwyraźniej będący mózgiem w tym syntholowym duecie. Chociaż słowo “mózg”, użyte w kontekście anatomicznym, było sporym nadużyciem jeśli chodziło o któregokolwiek ze strażników pilnujących menażerii, którą Sekcja Zwalczania Naruszeń Uczuć Religijnych zebrała w swojej głównej komendzie w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Zajączek spuścił uszy po sobie, świadom, że tępaki mogły zrobić to, co deklarowały, bez jakichkolwiek konsekwencji ze strony swoich przełożonych. Nigdy nie umiał trzymać języka za zębami, teraz nawet bardziej, bo zębów nie miał, seplenił, a niewola, choć krótka, już zaczęła się odbijać na jego kondycji psychicznej. Dryblas zarechotał, trzasnął stalową kratą i odszedł, po drodze łapiąc za ramię swojego mniej rozgarniętego kompana, który tej krótkiej wymianie nieuprzejmości przyglądał się z półotwartymi ustami i miną, którą można by określić klasycznym karpiem.
Kiedy tylko głupi i głupszy opuścili pomieszczenia więzienne, Zajączek przypadł do Świętego Mikołaja i spróbował go podnieść. Niestety tusza oraz bezwład ciała grubaska uniemożliwiły mu postawienie go na nogi. Usiadł więc Zajączek na swojej pryczy, postanawiając zaczekać aż Święty odzyska świadomość.
***
– Za co cię wsadzili? – zapytał Mikołaj, obmywając zakrwawioną twarz w pordzewiałym, metalowym wiadrze, służącym za umywalkę, a w razie potrzeby również za pojemnik do wypróżniania.
– Fiesz, jak jest, Mikołaju – zaczął Zajączek. – Społeceństfo sie laicyzuje, władzę boli komercjalizacja śfiąt i sakazuje praktyk, tradycji oraz symboli, które wynikajom z popkulturowego umocowania. Tylko Pismo do porzygu, a to pszekłada sie na mniejszą ilość sleceń. Tszeba sobie radzić. Uruchomiłem, obok linii produkcyjnej pisanek, komórkę sajmującom sie drukiem ulotek reklamowych. I nic w tym słego by nie było, ale fziąłem kilka zleceń od burdeli, a jak ci wiadomo, tutejsa władza pozwala reklamować tylko dzifki ze swojej stajni i sfój własny burdel. Potem psysli kolesie ze SZNUR-a, zamknęli mi bisnes, oskarszyli i wsadzili tutaj. A ciebie za so dorfali?
– Podobnie. Też musiałem dywersyfikować produkcję, bo inaczej elfy poszłyby na bruk. Na domiar złego Chińczycy okazali się tańsi i bardziej wydajni w produkcji prezentów.
– Rosumiem. W jakie rejony poszedłeś?
– Prostytucja i przemysł porno, jeśli chodzi o elfy, a konkretnie te mniej zdolne. Osiemdziesiąt procent produkcji przeszło w inne sektory, połowa z tego w chemię, druga połowa w zbrojeniówkę. Robiliśmy najlepszą na rynku amfetaminę, bielutką jak śnieg, do tego fencyklidynę, Anielski Pył. Bombki oraz miny przeciwpiechotne szły do kilkunastu państw świata, biznes kręcił się jak nigdy, a do tego, dzięki koneksjom w Coca-Coli, nikt się nie czepiał, nawet żadnej kontroli nie nasłali.
– To so poszło nie tak? – zaciekawił się Zajączek.
– To, że, podobnie jak ty, dawno temu przeniosłem biznes do tego posranego kraju. Montownia, szlag by to wszystko! Ehh, szkoda gadać. Chcieli ode mnie odkupić zakład, żeby jakiś ich koleś się mógł więcej nachapać, dureń jeden, wielki posiadacz ziemski, nawet nie pamiętam imienia tego żłoba. Ale stanąłem okoniem, więc mnie dojechali. I to akurat dzisiaj, kiedy byłem zajęty innymi sprawami.
– Srobili od razu szerszom akcje, szeby sie nie rosdrabniać, typowe. No to pszyjdzie nam tu sdechnońć, Mikołaju. W moim sakładzie siedzi teraz na dyrektorskim stołku jakaś menda bez jakiejkolwiek fiedzy ekonomisznej, co to fceśniej była presesem banku, do ruiny mi bisnes doprowadzi.
– Nie bój nic. Moi mnie nie zostawią, a gdy przyjdą, ciebie weźmiemy ze sobą.
***
Mikołaj i Zajączek siedzieli na pryczy, wspominając stare, dobre czasy. Pomimo niewesołego położenia w jakim się znaleźli, radośnie przerzucali się anegdotkami, rechocząc przy tym jak dwójka licealistów rozpamiętująca dzikie imprezy z okresu gimbazy, gdy na stołach lało się Piccolo, a pod stołami wódka zajumana ojcu z barku. Święty był w środku opowieści o tym, jak nakrył podczas wigilijnej nocy jednego celebrytę, wówczas jeszcze młodego wilka, zabawiającego się ogórkiem – co było dość znamienne, ze względu na pewne aktualne zależności – kiedy ściana sąsiedniej celi eksplodowała.
Gdy opadł kurz, w wyrwie dostrzegli czerwone światło, a po chwili rozległ się dźwięk dzwonków. Renifer Rudolf, z nosem rozjaśnionym wewnętrznym światłem i źrenicami rozszerzonymi po zażyciu parzystokopytnej dawki amfetaminy, stał na tylnych nogach, z racicami zagłębionymi w powstałym po wybuchu gruzie. Przez szeroką pierś przewieszony miał bandolier, z którego w gronach zwisały granaty oraz bombki.
– Yupikayay! – ryknął gromko. – Dojadę was jak John Mcclane w Nakatomi Plaza, wydymańcy!
Zza pleców Rudolfa do środka wpadła reszta nafuranego bardziej niż Charlie Sheen w swoich najlepszych latach rogatego oddziału ratunkowego. Kometek i Złośnik podbiegli do krat celi Mikołaja z zaopatrzoną w diamentową tarczę szlifierkę akumulatorową. W tym samym czasie Fircyk oraz Tancerz, obaj z ciężkimi karabinami, zajęli pozycje po obu stronach drzwi prowadzących do pomieszczeń strażników, sal przesłuchań i komnat tortur komendy.
Iskry szeroką strugą wystrzeliły spod tarczy narzędzia, kiedy renifery wzięły się do roboty, piłując kraty celi. Po chwili drzwi otwarły się z impetem i do sekcji więziennej wpadło kilku osiłków z tonfami w rękach.
– Na strzelaninę z pałkami?! – wydarł się dowodzący akcją Rudolf, odpinając od bandoliera kilka granatów i wyszarpując płaskimi zębami zawleczki.
Zanim ładunki wybuchowe ciśnięte przez Rudolfa wypadły przez drzwi i wybuchły, zawalając wejście kolejnymi pryzmami gruzu, karabiny Fircyka oraz Tancerza zaterkotały w takt kolędy “Lulajże Jezuniu”, uzupełniając ciała drabów o kilkanaście poszarpanych otworów.
– Dalej, wiara, do sań! – krzyknęła cieniutkim głosikiem dzierżąca lejce elfka w wyzywającym stroju wyuzdanej pasterki, kiedy w asyście reniferów Święty i długouch wydostali się na zewnątrz budynku. – Jazda, jazda, betlejemska gwiazda!
***
Sanie Mikołaja wznosiły się coraz wyżej, lecąc z prędkością ponad trzech machów, co niechybnie było oznaką pofolgowania sobie reniferów z ilością wciągniętego narkotyku.
– I so teraz?! – krzyknął wbity w oparcie Zajączek, dławiąc się pędem powietrza.
– Lecimy! – odkrzyknął wesoło Mikołaj, przejmując lejce z rąk elfki.
– Ale gdzie?!
– Nieważne, byle jak najdalej stąd! Tam gdzie będzie normalnie!
– To chyba na księszyc! – zakpił długouchy.
– Jeszcze po dwie kreski, królu złoty, i nie ma sprawy! – przekrzyczał wiatr Rudolf.
– A so z naszymi bisnesami?!
– Nieważne! Grunt, że jesteśmy wolni!
– Niewaszne?! To so niby jest waszne?! – zapytał strapiony Zajączek.
– Rodzina! Rodzina jest ważna! A my jesteśmy jak rodzina! Jedziemy na jednych saniach!
Zajączek chciał wyrazić swoje powątpiewanie wobec słów Mikołaja, poczuł jednak, że coś łaskocze go w ucho. Kiedy zerknął w górę, zauważył zwisającą mu nad głową zieloną gałązkę. Dzierżąca w jednej dłoni jemiołę elfka drugą ręką gładziła słuchy Zajączka, uśmiechała się ciepło tym rodzajem uśmiechu, który mówi, że wszystko będzie w porządku, a może nawet lepiej.
– Wiesz so?! – zwrócił się do Mikołaja długouchy, wreszcie się odprężając. – Piepszyć problemy, na nie pszyjdzie czas póśniej! Pszeciesz jest wigilia!
– No właśnie! Jest wigilia! – zawtórował mu Mikołaj. – Rudolf! Zawróć no, przyjacielu, mamy w saniach mnóstwo odratowanych z fabryki prezentów, a zapomnieliśmy przecież obdarować naszych oprawców! Rozjaśnimy tę noc! Ho! Ho! Ho! Jest przecież wigilia!