Jajodziej Piórkowski spojrzał na ekran maleńkiego, elektronicznego zegarka. Zbliżał się czas rozpoczęcia akcji. Włączył latarkę czołową i zacisnął palce na nożu taktycznym marki Dynamite Magic. Po raz ostatni skontrolował wszystkie punkty zaznaczone po wewnętrznej stronie skorupki jajka, w które miał zamiar uderzyć. Początkowo zastanawiał się nad niedużymi ładunkami C4, ale wewnątrz jaja było zbyt ciasno, by mógł przeprowadzić kontrolowaną eksplozję.
“Wychodzimy, zbiórka, lecimy” – powtórzył w myślach. “Plan prosty jak konstrukcja cepa.”
Piórkowski odliczył do trzech, po czym wyprowadził kilka precyzyjnych pchnięć wojskowym nożem. Następnie podkurczył nogi i uderzył stopami w oznaczoną część skorupki, która pofrunęła w powietrze niczym pokrywka garnka.
Jajodziej wyskoczył z wnętrza jaja, robiąc przy tym spektakularne salto. Rozległo się gdakanie, w kurniku zapanował rwetes.
Spojrzał w górę i dostrzegł wybałuszone ślepia stojącej nad nim nioski.
Gdyby kury miały twarze, to oblicze wlepiającej w niego wzrok czubatki wypełniałoby bezbrzeżne zbaranienie.
– Koooo, ko ko… – zagdakała nieśmiało, przekrzywiając łepek.
Można się domyślać, że widok kilkucentymetrowego komandosa wyskakującego z jaja był dla siedzącej w sianie przedstawicielki drobiu zjawiskiem dość nadzwyczajnym. Trudno to ustalić z całą pewnością. Teoretycznie można by zapytać, trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że kury zazwyczaj nie są zbyt rozmowne.
– Hmm… Mamusia, jak wnioskuję? – Piórkowski mrużył oczy, lustrując czarne pióra, sterczące z łba czubatki.
Stuk!
Maleńki komandos ledwo uskoczył przed potężnym uderzeniem kurzego dzioba. Najwyraźniej nioska, ochłonąwszy z zaskoczenia, doszła do wniosku, że poruszająca się przed nią istota może być jadalna.
Stuk! Stuk!
– Ej, tak nie wolno!! – wrzeszczał jajodziej, robiąc uniki przed kolejnymi dziobnięciami. – To jest rodzina dysfunkcyjna, zgłoszę szanowną rodzicielkę odpowiednim służbom!
Stuk!
Wyglądało na to, że czubatka, kierując się typowym dla drobiu poziomem intelektu, wcale nie miała zamiaru ustąpić.
– Tego już za wiele… – mruknął Piórkowski.
Dobył broni, która kształtem przypominała osławiony karabin AK-47, ale zamiast lufy zakończona była magiczną różdżką. Wycelował w kurę i pociągnął spust, mamrocząc przy tym tajemnicze formuły.
Ptak z głośnym fuknięciem zmienił się w żabkę.
– No, to teraz czekaj sobie, aż cię jakiś przystojny kogut dziobnie, cholero jedna…
Jajodziej z niezadowoleniem popatrzył na magazynek z magiczną amunicją. Z ośmiu kreseczek jedna zmieniła kolor z zielonego na czarny.
– Ech, żeby to diabli wzięli. Zmarnowałem czar na głupią kurę…
Pierwsza przeszkoda została zneutralizowana. Piórkowski rozpoczął poszukiwania drogi prowadzącej na zewnątrz. Postanowił nie przyciągać wzroku innych zwierząt, przecisnął się więc otworem pomiędzy deskami. Następnie umocował linkę asekuracyjną i zjechał po tylnej ścianie kurnika.
Już z daleka zauważył, że na miejscu zbiórki, czyli w gęstej kępie trawy w pobliżu rynny, czekają dwaj pozostali jajodzieje. W przeciwieństwie do gładko ogolonego Piórkowskiego, obaj byli posiadaczami pięknego zarostu. Starszy jajodziejowy Kurzawski nosił wspaniałą, siwą brodę, która wzbudziłaby zazdrość u Świętego Mikołaja. Tym zaś, co odróżniało skorupkala Dzióbkowskiego od pozostałych jajodziejów, były intrygujące wąsiki przypominające te, którymi szczycił się kiedyś Salvador Dali.
– Ha, ha, Piórkowski jak zwykle ostatni! – drwił z nadchodzącego kompana właściciel srebrzystej brody.
– Mało tu wilka nie dostaliśmy, co tam się działo… – Dzióbkowski nie krył irytacji.
– No… Skorupkalu, miałem pewne… hmm… problemy techniczne.
– Tak. I od razu jeden strzał poszedł w piach. – Kurzawski wskazał na magazynek kolegi.
– Daj mi spokój. Pewna kura myślała, że jestem dżdżownicą.
– Nie dziwię się, dostrzegam pewne podobieństwo. – Brodacz uśmiechnął się paskudnie.
– Bez przesady!
– Przestańcie, chłopaki! – Skorupkal uspokajał pozostałych, ruszając nerwowo wąsikami. – Pamiętajcie o naszej świętej misji! Musimy jak najszybciej zorganizować sobie transport i ruszamy na coroczny zjazd jajodziejów. Kierunek: Góra Ślęża. To zaszczyt uczestniczyć w zjeździe, po to się wykluliśmy!
– Może by tak…
Starszy jajodziejowy Kurzawski nie dokończył.
Nagłe i potężne uderzenie skrzydeł przewróciło kompanów.
Wielkie ptaszysko zaskrzeczało, złapało pazurami za kurtkę pokrytą kamuflażem MultiCam i porwało Kurzawskiego w powietrze. Myszołów zafurkotał piórami i odleciał.
– Rany boskie, ratunku! – zawodził nieszczęsny jajodziej z powietrza. – Pomocy, chłopaki!
Tymczasem pozostali miniaturowi komandosi zdążyli zerwać się na równe nogi.
– Oddawaj naszego kumpla, przebrzydłe ptaszysko! Zostaw!
Piórkowski wycelował w ptaka z magicznej różdżki.
– Odleciał za daleko, nie marnuj strzału – syknął skorupkal.
– Oby cię sczyściło! – Wściekły Piórkowski miotał się, wymachując groźnie piąstką w stronę myszołowa.
– Cholera, Kurzawskiemu wypadł karabin! – mamrotał nerwowo skorupkal, podnosząc z ziemi broń kompana. – Czyli nie może czarować. Musimy go dogonić! Potrzebny nam jakiś środek transportu, szybko…
Wzrok wąsatego jajodzieja zatrzymał się na kocie, który leniwym krokiem przechodził między pobliskimi zabudowaniami.
– Dobre i to – stwierdził, po czym wycelował w zwierzątko.
Padł strzał. Po wypowiedzenia kilku magicznych formuł przez Dzióbkowskiego, na plecach kocura pojawiło się siodło. Stworzenie podbiegło do przyszłych jeźdźców i miauknęło przyjaźnie. Jajodzieje nie myśląc wiele, dosiedli zaimprowizowanego rumaka.
– Yyy… wio? Jak się woła na kota, żeby jechał? – zachodził w głowę Piórkowski.
Najwyraźniej koci rumak zrozumiał intencje jajodzieja, bo położył uszy po sobie, syknął i runął wściekłym galopem przed siebie. Jeźdźcy trzymali się kurczowo siodła, pokrzykując i wydając zwierzęciu rozkazy.
– Kici, kici! Za tym ptakiem! Tam biegnij!
Kocur pruł przed siebie ile sił w łapach, ale wkrótce stało się jasne, że może nie poradzić sobie z zadaniem.
– Ech, to za mało – stwierdził Piórkowski. – Wiesz, nasz rumak mknie po ziemi, a myszołów, jakby nie patrzeć, lata. W ten sposób go nie dogonimy…
– Chodzi ci o to, żeby nasz środek transportu wystartował? – Jajodziej Dzióbkowski uśmiechnął się szeroko. – Proszę bardzo, misja jest najważniejsza! Przytrzymaj mnie, bo zlecę.
Padł kolejny strzał z różdżki, któremu towarzyszyło mamrotanie zaklęć. Kot wybałuszył oczy i zamiauczał przeciągle. Jego łapki zamiast przebierać po ziemi, jak Pan Bóg przykazał, nagle zafurkotały obok tułowia jak ptasie skrzydła. Zwierzątko przebierało w powietrzu czterema łapkami niczym koliber, wzbijając się w powietrze w pogoni za ptasim porywaczem.
Tymczasem jajodzieje, lecąc z rozwianymi włosami, zaczęli nucić pod nosem "Cwał Walkirii" Richarda Wagnera. Kocur machał kończynami wyjątkowo zawzięcie. Napędzany magią pędził przed siebie niczym błyskawica, z każdą chwilą zmniejszając dystans do uprowadzonego Kurzawskiego. Dosiadający kota kamraci mogli już usłyszeć przeraźliwe błaganie o pomoc przeplatające się z siarczystymi przekleństwami wykrzykiwanymi przez miniaturowego komandosa.
Nagle w oddali padł strzał.
Myszołów trzymający w szponach jajodzieja przekoziołkował w powietrzu i nagle zaczął spadać.
– O żeby to! – wrzasnął przerażony Piórkowski. – Ktoś zastrzelił naszego kumpla! Już po nim!
– Nie, czekaj… – Dzióbkowski osłaniał oczy ręką. – Patrz, ptak nie wypuścił go od razu! Jest pod lasem. Lecimy tam.
Kot zamiauczał donośnie i zapikował, kierując się w miejsce, gdzie spadł zastrzelony myszołów. Lecąc w dół, przyjaciele dostrzegli nadbiegającą wielkimi susami postać trzymającą w ręku strzelbę. Sprawca zamieszania miał na sobie ciemny sweterek i bawełniane portki, opięte pasem na pokaźnym brzuszysku. Jego krzaczaste brwi kontrastowały z kompletnie łysą głową.
– Patrz, to chyba nasz “snajper”, niech go kurza nóżka! – rozindyczył się Piórkowski.
– Może nie będzie tak źle, tylko trzeba dorwać Kurzawskiego…
– …albo to, co z niego zostało…
– Nie kracz! Najwyżej poskładamy go magią – pocieszał kumpla Dzióbkowski.
– Najpierw trzeba przegonić tego cymbała. Aż mnie ręce świerzbią…
Kot wylądował w zaroślach pod lasem i zaległ na brzuchu. Jajodzieje zeskoczyli z siodła i rozsunęli źdźbła trawy, żeby lepiej przyjrzeć się sytuacji.
Łysy jegomość z flintą stał nad nieruchomym myszołowem i najwyraźniej nie potrafił uwierzyć w to, co widzi. Spomiędzy piór ptaka usiłował wypełznąć kilkucentymetrowy krasnal w stroju komandosa, przeklinając piskliwie na czym świat stoi.
– Na co się gapisz, matołku? Pomógłbyś! – pokrzykiwał Kurzawski do grubego kłusownika.
– O choroba! Gadający skrzat! – Mężczyzna uniósł krzaczaste brwi z niedowierzaniem.
– Sam jesteś skrzat, roztropku! Jajodzieja nie widziałeś?
– Jajo… co?
– Jajodzieja! Maga komandosa, który lęgnie się z jaj zniesionych przez czarną kurę.
– Yyy… pierwsze słyszę…
– Nieważne. Pomóż wyjść! Utknąłem pod tym cholernym skrzydłem.
Mężczyzna przyglądał się uważnie maleńkiej postaci, z miną jakby o czymś intensywnie myślał. W końcu stwierdził:
– A i chętnie. Pomogę. Bo za takiego skrzata dadzą mi w mieście sporo pieniędzy… Chodź no tu, pójdziesz do klatki na ptaki.
– Ej! Ej! Łapy przy sobie! Puszczaj, cholerny wielkoludzie!
Pozostający w ukryciu jajodzieje wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Piórkowski przyłożył kolbę karabinu do ramienia i wycelował.
– Zaczekaj – powstrzymał go skorupkal. – Zapomniałeś, że nasza magia nie działa na ludzi? Bezpośredni strzał nie wystarczy. Ale mam pomysł!
Piórkowski spojrzał na przełożonego pytającym wzrokiem.
– Pamiętasz, jak się wylęgliśmy w dziewięćdziesiątym szóstym? – zapytał Dzióbkowski. – Kurnik w okolicach Wołomina.
– Oj, pamiętam! Czy ty chcesz?…
– Jak najbardziej! Przecież to świetny pomysł.
– A zatem… – zaczął Piórkowski, uśmiechając się paskudnie.
– Czas na uliczne pięści jajodziejów! – wykrzyknęli chórem.
Oddali w siebie nawzajem strzały z magicznego kałacha i wymamrotali tajemną formułę: "miasto górą".
Ich mundury komandosa zmieniły się w bluzy z kapturem, maleńkie dresiki z trzema paskami, kołczany prawilności i czapki z daszkiem. W rękach pojawiły się kije bejsbolowe.
Jajodzieje wyszli z ukrycia i śmiałym krokiem ruszyli w stronę kłusownika, który właśnie biegał z czerwoną, spoconą twarzą po polance, usiłując złapać Kurzawskiego.
– Ej ziomuś, nie lataj tak, bo ci żyłka pęknie. – Dzióbkowski uśmiechał się nieprzyjemnie, obijając o dłoń drewniane narzędzie wymierzania miejskiej sprawiedliwości.
– O kurde, jeszcze dwóch! Ale będzie kasa! – ucieszył się zasapany grubas.
– Słuchaj no, łysa pało! Lepiej zostaw naszego kumpla, bo będziesz miał do czynienia z ludźmi z miasta. Czyli z nami. Kapujesz? – Piórkowski splunął i poprawił daszek czapeczki.
– Ha, ha, ha! Straszysz mnie, karzełku? – zarechotał kłusownik. – Nakryłbym cię jedną ręką jak żabę. Te wasze kijaszki przypominają zapałki! No nie mogę, trzymajcie mnie, zaraz pęknę ze śmiechu…
Skorupkal Dzióbkowski popatrzył na kompana i skinął głową, dając sygnał do ataku. Jajodzieje zakasali rękawy i ruszyli niemal jednocześnie.
– Wam się jednak w głowach poprzewracało, przeklęte krasnale! – krzyknął spocony mężczyzna. – Pożałujecie tego.
Tymczasem jajodzieje dobiegali już do celu. Na niecały metr przed nim, obaj wybili się potężnie i wyskoczyli z impetem w powietrze, niczym pchły. Skorupkal uderzył wroga maleńkim kijem bejsbolowym, trafiając w sam środek czoła. Następnie odbił się od łysego czerepu i zrobił poczwórne salto do tyłu, lądując obiema nogami na ziemi. Gdyby mogła to obejrzeć komisja olimpijska w gimnastyce akrobatycznej, z pewnością wystawiłaby jajodziejowi same "dziesiątki" za styl.
W tym samym momencie Piórkowski wyprowadził potężne kopnięcie w krocze spoconego kłusownika. Po chwili również wylądował bezpiecznie obok swego kompana.
Mimo mikrych rozmiarów jajodziejów oba ciosy musiały zrobić na przeciwniku spore wrażenie, bo osunął się na kolana i jęknął z bólu. Warknął wściekle i machnął ręką, usiłując złapać stojącego bliżej Piórkowskiego. Jajodziej zrobił unik, a ręka napastnika trafiła w wyschnięte podłoże, wyrzucając w powietrze tuman kurzu.
Dzióbkowski poruszał nerwowo wąsikami:
– Jeszcze ci mało, draniu? No dobra!
Skorupkal ponownie wyskoczył w kierunku oponenta. Tym razem cios kijem dosięgnął przegrody nosowej. Po twarzy zasapanego mężczyzny popłynęła strużka krwi.
– Już dość… Nie bijcie… Panowie k-k-krasnoludki mnie z kimś my-mylą… – wyjąkał kłusownik. – To jakaś mi-miniaturowa mafia? Już nie będę n-nikogo gonił!
Tłuścioch złożył ręce jak do modlitwy i zalał się rzewnymi łzami.
– To co robimy z tym osłem, skorupkalu? – szepnął Piórkowski.
Dzióbkowski rozłożył bezradnie ręce. W końcu wrzasnął na kłusownika:
– Słuchaj koleś. To jest twój szczęśliwy dzień. Zmiataj stąd gdzie pieprz rośnie i więcej nie wracaj. Zrozumiano? Bo inaczej będzie źle. Nawet cię wywozić nie musimy, pod lasem już jesteś.
– Dzię-dziękuję bardzo, p-p-panie mafiozo! B-b-bardzo dziękuję…
– Won!! – ryknęły jednocześnie “mafijne” krasnale.
Spocony i przerażony kłusownik stwierdził prawdopodobnie, że dalsze zwlekanie może być nieco nieopłacalne, gdyż podciągnął portki i zaczął sadzić potężne susy w stronę najbliższej asfaltówki. Tempo, w którym się poruszał, było wprost zdumiewające, biorąc pod uwagę jego tuszę.
Tymczasem jajodzieje ściskali się z radości.
– Uff, dzięki, chłopaki za uratowanie mi skóry… – Kurzawski był wyraźnie wzruszony.
– Przyjaciele są najważniejsi! – odparł dumny z siebie Piórkowski.
– No dobra, panowie. To co? Trzeba się doprowadzić do porządku i ruszamy na coroczny zjazd jajodziejów – komenderował Dzióbkowski. – Czas na podbój Góry Ślęży.
– Na to wygląda – potwierdził Kurzawski. – Ej, czym wyście tu przylecieli? Jak to? Dosiadając kota?
Zwierzątko wyszło im na spotkanie i miauczało przymilnie.
– A zresztą… – machnął ręką uratowany jajodziej. – Odczaruje się go potem, wynagrodzi przysmakami. Właściwie, może weźmiemy go sobie na stałe?
– …albo on nas! – stwierdził rozbawiony Piórkowski. – Kici, kici! Polecisz z nami na imprezę?
Mruczek pokiwał głową twierdząco i jajodzieje przekonali się, że nie tylko Kot z Cheshire potrafi się uśmiechać.
---
– Może… Zacznijmy jeszcze raz, panie Marianie. – Mężczyzna w białym fartuchu pogładził się po bródce.
Zwalisty, łysy jak kolano jegomość leżał na kozetce i wyglądał na bardzo rozemocjonowanego. Dłonie mu drżały, silnie gestykulował i miał rozszerzone źrenice. W przeciwieństwie do brodatego lekarza, który wydawał się być ostoją spokoju.
– No więc, jak już mówiłem, oni lęgną się z kurzych jaj – opowiadał podekscytowany pacjent.
– Oczywiście.
– Właściwie to nie ze zwyczajnych, ale takich zniesionych przez czarne kury!
– Aha.
– I mają po kilka centymetrów wzrostu. No, normalnie, tak żeby się zmieścić w jajku. Na początku nie rozumiałem, ale potem sobie uświadomiłem, że to przecież oczywiste.
– Trzeba przyznać, że całkiem logiczne, panie Marianie.
– I nazywają siebie jajodziejami, wie pan? – Pacjent wsparł się na łokciach, uniósł krzaczaste brwi i spojrzał doktorowi w twarz. – Niby tak nazywa się czarodzieja, który lęgnie się z jaja. Chociaż nie do końca czarodzieja, bo właściwie to taki komandos. Pan mnie w ogóle słucha?
– Oczywiście, że pana słucham. Czarodziej komandos.
– Tak jest, dokładnie! – ucieszył się Marian. – Ale czasem też czarodziej mafiozo.
– O, a to intrygujące. Mafiozo, powiada pan…
Lekarz kiwał głową w skupieniu i patrzył przez okno, wciąż delikatnie gładząc kozią bródkę. I pomyślał, że księżyc w pełni, który zawisł nad targanymi wiatrem drzewami, dziś wyjątkowo przypomina jajo.