Nie spał, gdy przez radio dotarł do niego zmęczony głos Leny.
– Już czas, Joe.
– Idę. – Podniósł się z westchnieniem z łóżka i przez moment bezmyślnie patrzył na metalową ścianę swojej kajuty. Pokręcił głową na boki, próbując pobudzić mięśnie do pracy.
Zerknął przelotnie na małe lustro wiszące naprzeciwko – przejechał dłonią po włosach, przygładził lekko rudawą brodę i posłał krzywy uśmiech własnemu odbiciu.
Zarzucił szarą kurtkę i wyszedł, kierując się w stronę mostka.
– Wstałeś. – Robot pojawił się znikąd. Musiał od dłuższej chwili warować w okolicach jego sypialni, skoro dogonił go tak szybko.
– Annie. – Skinął jej głową, przyglądając się długim białym włosom spiętym w kucyk i zdecydowanie zbyt błyszczącym oczom. Jej twarz bardzo przypominała ludzką, ale wszystko poniżej szyi stanowiło najprawdziwszy majstersztyk nowoczesnej technologii. – Przylecieliśmy szybciej niż się spodziewałem.
– Pani kapitan wycisnęła z silników wszystko, co mogła.
Weszli do kokpitu, którego główna część była oszklona i dawała doskonały widok na planetę przed nimi. Joe przystanął na moment, starając się wyryć w pamięci każdy szczegół, drobnostkę, która mogłaby wyróżniać ją od setek innych, które widział dotychczas.
– Kapitanie! – Zasalutował przełożonej, choć wiedział, że nie znosiła takich formalności. Lena tylko prychnęła w odpowiedzi i wepchnęła mu kubek kawy w rękę.
– Co my tu mamy?
Opadł na jeden z foteli ustawionych przed skomplikowaną aparaturą służącą do zarządzania ich niewielkim okrętem. Przeleciał wzrokiem po setkach, guzików, dźwigni, lampek i monitorów, nad którym czuwał kolejny AI, Karl.
– Rapsodia-I-7890. – Kapitan i mechanik w jednej osobie podeszła do niego, podała mu tablet i oparła się o jego fotel. – Nie wykryliśmy żadnych cennych złóż ani minerałów. – Obróciła palcami niebieski hologram. – Co mnie jednak zdziwiło, to połowa planety jest wręcz nienaturalnie rozrośnięta technologicznie, druga natomiast to pustynia z… – urwała.
– Z…? – Odchylił się do tyłu i spojrzał na nią pytająco.
– Ruchomym punktem zieleni.
Joe uniósł brwi, ale ona jedynie wzruszyła ramionami. Odgarnęła z twarzy kilka brązowych kosmyków, które wysunęły się z prostego upięcia.
– Galaktyka niepokoi się, że nacja zamieszkująca planetę lada moment osiągnie poziom technologiczny umożliwiający podróże kosmiczne. Stąd kazali wysłać Piewcę…
– …abym ocenił, czy planetę należy eksterminować. – Pokiwał głową i upił solidny łyk kawy.
*
– Nie tego się spodziewałem – mruknął zaskoczony Joe do towarzyszącej mu Annie. Stali oboje na unoszącym się nad ziemią dysku, niewidzialni i osłonięci tarczą.
– Mam podlecieć bliżej?
Pokiwał głową wciąż zafascynowany widokiem, który zobaczył po teleportacji na planetę. Nie wierzył Lenie, gdy ta powiedziała o ruchomym punkcie zieleni przemierzającym pustynię – musiałby być ogromny, aby wyłapały go radary na statku, założył więc, że to błąd aparatury. Ale teraz zrozumiał.
Olbrzymi stwór, podobny do jelenia majestatycznie kroczył przed siebie. Miał jasnobrązowe futro o ciągnących się wzdłuż kręgosłupa turkusowych łatach. Umięśnione nogi gdzieniegdzie porastał szmaragdowy mech, a długa szyja kończyła się lekko oklapniętymi uszami. Na głowie nosił rozłożyste poroże, na którym wisiały tysiące światełek widocznych nawet w środku dnia. Ze środka jego grzbietu wyrastało wysokie i rozłożyste drzewo o migoczących fioletowo-miętowych liściach. Miał pewnie jakiś kilometr długości, a wraz z rośliną jeszcze więcej wysokości.
– Jak… – zaczął, ale urwał, nie wiedząc jak sformułować pytanie.
– Rejestruję tam co najmniej setkę humanoidalnych istot i wiele pomniejszych, zwierzęcych.
Annie machnęła dłonią i zmaterializował się przed nią półprzezroczysty panel sterowania. Kilkoma szybkimi ruchami palców wprawiła dysk w ruch i popłynęli do przodu, zbliżając się do stwora z niesamowitą prędkością. Im większą pokonywali odległość, tym bardziej Joe nie mógł nadziwić się ogromowi jelenia. Stanowili przy nim zaledwie pyłek kurzu.
– Zdejmij tarczę, Annie – powiedział, gdy znaleźli się tuż obok zwierzęcia, mniej więcej na wysokości jego boku.
– Odradzam. To zbyt duże ryzyko.
– To rozkaz. – Robot spojrzał na niego, ale mężczyzna nie potrafił wyczytać nic z jego sztucznych oczu. Posłusznie zdjął tarczę, ale utrzymał ich niewidzialność.
Joe wyciągnął ręce i zanurzył je w sierści kolosa. Była bardziej miękka, niż się spodziewał, falowała niczym morze traw. Przybliżył twarz i mocno wciągnął jej woń w nozdrza – zaskoczył go zapach miodu zmieszanego z dobrze wysuszoną słomą. Przez chwilę trwał tak, próbując zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Coś tak pięknego i majestatycznego nie powinno zostać zapomniane.
Mężczyzna przejechał ręką po boku jelenia, zastanawiając się, czy ten czuje jego dotyk. Zdawał się nie zauważać ich obecności, ale Joe wiedział z doświadczenia, że zwierzęta było dużo trudniej oszukać niewidzialnością. Zwykle i tak wyczuwały czyjąś obecność, mimo że czujne oko ich pana nie raz przesuwało się po nich, niczego nie zauważając.
– Wspaniałe – szepnął, wciąż gładząc stwora.
– U podnóża drzewa wyczuwam coś dziwnego – zameldowała Annie. – Rozrastające się źródło energii, ale w swojej bazie nie posiadam zapisów pasujących do tego kodu. Powinniśmy to zbadać.
Joe z widoczną niechęcią odsunął się od jelenia. AI ponownie wykonała kilka szybkich ruchów stalowymi palcami i dysk płynnie się wzniósł.
– Zwolnij. – Joe uniósł rękę i zafascynowany przyglądał się korzeniom, które ukazały się ich oczom. Pozornie nie różniły się niczym od tych, które widział na innych planetach. Ba, w porównaniu do magicznego kolosa drzewo było wręcz rozczarowująco zwyczajne. Poza faktem, że wrastało w grzbiet stwora, jakby w rzeczywistości była to ziemia. Niektóre pnącza wbijały się w jego ciało i znikały, ale inne potrafiły znaleźć drogę ku słońcu i niemal nieśmiało przebić się przez skórę wiele metrów niżej.
Szukał krwi, ran, zranień… czegokolwiek co pomogłoby mu zrozumieć, to co widzi, ale niczego takiego nie znalazł. Zwierzę i roślina zdawały się trwać w idealnej symbiozie, choć nie potrafił wymyślić żadnej korzyści dla pierwszego z nich.
*
Cokolwiek zwróciło uwagę Annie, było ukryte głęboko w korzeniach drzewa. Aktywowali swoje własne tarcze, a także niewidzialność – były dużo mniej skuteczne niż te chroniące dysk, ale ostatecznie nie przybyli tutaj by walczyć, a obserwować.
Robot zwinnie przeskakiwał z konara na konar, lecz mężczyzna z trudem za nim nadążał. Przeszedł dość wymagające szkolenie fizyczne, które miało przygotować go do roli Piewcy, ale daleko było mu do szczytowej formy. Zdyszany stanął obok towarzyszki, która ręką wskazała mu sporej wielkości jamę.
– Zostaniemy zauważeni, jeżeli będziesz tak dyszał.
– Ugh… – Pochylił się do przodu i otarł pot z czoła. – Za dużo czasu spędzasz z Leną. Robisz się równie zjadliwa, jak ona.
Annie przechyliła lekko głowę na bok – pracował z nią tak długo, że wiedział, że jest rozbawiona. Jakkolwiek AI z własną osobowością były stałym elementem ich cywilizacji, tak żaden z ich twórców nie chciał się podjąć nadania ich ciałom zdolności do okazywania emocji. Ale czym wtedy tak naprawdę by się różnili od ludzi? Tego nie wiedział.
Zakradli się do jaskini. Gdy podeszli bliżej okazało się, że z jej wnętrza bije dość jasne fioletowe światło. Joe pociągnął nosem – w nozdrza uderzył intensywny zapach kwiatów. Zajrzeli do środka.
Stworzenie, które ukazało się ich oczom, miało co najmniej dwa metry wysokości. Więcej, jeżeli liczyć poroże wyrastające z czoła w kolorze ciepłej akwamaryny. Cienkie pnącza wijące się na czubku głowy, które przeplatane były liśćmi i turkusowymi kwiatami, kaskadą opadały na plecy. Skóra była sinozielona i zrogowaciała zarówno na nogach, jak i rękach. Obca w dłoni trzymała długą, powyginaną laskę z białego drewna.
Przed postacią pulsował ogromny kwiat, który w zależności od światła mienił się całą gamą różu, czerwieni i fioletu. Stworzenie uklękło obok i zaczęło cicho nucić – melodia była przepiękna, choć nie przypominała niczego, z czym Piewca spotkał się dotychczas.
Joe przymknął na moment oczy, wsłuchując się w wibrujące dźwięki. Pieśń przeniosła go w ciepłe, spokojne miejsce i budziła nadzieję. Niemal czuł promienie słońca na twarzy i miękką trawę muskającą dłoń.
Gdy kilka chwil później uniósł powieki, kwiat otworzył się niemal całkowicie. Spiczaste płatki rozchylały się jeden za drugim, ukazując jeszcze więcej finezyjnych barw, a pieśń zbliżała się do kulminacyjnego momentu. Choć nie wiedział dlaczego, wyczekiwał.
– Cud narodzin – szepnął, gdy płatki rozchyliły się całkowicie, by niemal od razu zwiędnąć. Ukazały jednak malutką istotę, również sinozieloną, którą czule objęły ramiona oczekującej matki.
Pieśń ustała. Stworzenie mocno tuliło zawiniątko do piersi. Skuliło ramiona, a ciało zaczęło drżeć. Joe ścisnęło w piersi, gdy uzmysłowił sobie, że w geście tym nie było śladu radości, a rozpacz.
Matka pochyliła się i na moment zetknęła swoje czoło z czołem niemowlęcia.
– Należysz do drzewa. Dołącz do Yeflinga. – Był zbyt daleko, aby usłyszeć jej słowa, ale Annie nie ograniczało ludzkie ciało. Domyślił się, że słuchawka w jego uchu została już dopasowana do lokalnego dialektu, tak samo jako niewidoczny implant w okolicach strun głosowych.
Stworzenie podniosło się i delikatnie umieściło dziecko pomiędzy liśćmi, tuż obok kwiatu, z którego się narodziło. Dokładnie je okryła, a moment później z podłoża powoli wysunęły się hebanowe kłącza, które otoczyły ciało niczym kokon i zabrały je ze sobą.
Matka przez dłuższą chwilę wpatrywała się w ziemię. Głowę miała spuszczoną, a plecy przygarbione. Chwyciła palcami kostur i oparła o niego głowę, jakby nie miała wystarczająco sił, aby stać na własnych nogach.
Joe nie potrafił oderwać od niej oczu, ale jednocześnie czuł, że pogwałcił w jakiś sposób jej prywatność i prawo do żałoby.
Pogrążony we własnych myślach nie zauważył, że stworzenie wyprostowało się i dumnie uniosło spiczasty podbródek. Obróciło wzrok dokładnie na nich i choć nie było to możliwe, przyglądało się im.
– Witaj latający pośród gwiazd. – Głos miała dość niski, ale specyfika dialektu nadawała mu śpiewny ton.
Annie sięgnęła po broń, ale powstrzymał ją ruchem ręki. Obca patrzyła wprost na nich, nie było mowy o pomyłce. Podniósł się i wyłączył osłonę niewidzialności. Uniósł obie ręce na wysokość brody, dając znak, że nie ma złych zamiarów.
Powoli podeszła bliżej. Głowa była nieduża w porównaniu do reszty ciała, a sama szyja miała co najmniej czterdzieści centymetrów długości. Oczy miała zaskakująco podobne do ludzkich, choć były zdecydowanie większe i lekko błękitne, szczególnie w kącikach. Pozbawiona nosa, z dwoma długimi kłami wystającymi spomiędzy górnych warg, nosiła na sobie kolorowe, wielowarstwowe szaty sięgające kolan.
– Witaj. Nazywam się Joe.
– Joe… – powtórzyła wolno, jakby smakując to słowo. – Latający pośród gwiazd.
– To Annie. – Wskazał na robota, który nadal nieufnie przyglądał się obcej. – Nie mamy złych zamiarów.
– Czekałam na ciebie. Yefling uprzedził mnie o twoim nadejściu. – Ukłoniła się, kładąc lewy palec wskazujący i środkowy na ustach.
Mężczyzna odwzajemnił ten gest, choć w jego wykonaniu wyszło to zdecydowanie bardziej pokracznie. Sinozielona obdarzyła go rozbawionym uśmiechem, ukazując spiczaste zęby i pokiwała głową.
– Yefling?
– Yefling jest wszystkim, co widzisz. – Uniosła ręce. – Yefling niesie nas przez świat, dając życie Drzewu i nam.
– Czuję się zatem zaszczycony, że coś tak majestatycznego poświęciło mi, choć moment swojej uwagi. – Odwzajemnił uśmiech, obca istota wzbudziła w nim szczerą sympatię. Szybko dokonywał osądu, ale rzadko się mylił, właśnie dlatego wybrano go na Piewcę.
– Chodźmy. – Wychodząc z jamy, spojrzała na niego przez ramię. – Mam ci wiele do pokazania, Joe latający pośród gwiazd.
– Dobrze – odpowiedział zaskoczony takim obrotem spraw, ale instynkt nakazywał mu poddać się dalszym wydarzeniom. – Aczkolwiek dalej nie znam twojego imienia.
– Jestem Iona, Matka Ludu Yeflinga.
*
Spodziewał się, że ich obecność wzbudzi zainteresowanie, a nawet obawy. I choć ich pojawienie spowodowało sporo emocji, to zaskoczyły go ciepłe pozdrowienia i szczera radość. Tak jakby faktycznie spodziewano się jego przybycia.
Iona po wyjściu spomiędzy korzeni poprowadziła ich do miejsca, gdzie zaczynał się główny pień drzewa. Uniosła ręce, a delikatny wiatr przyniósł setki płatków, które przypominały mu kwiaty wiśni, niegdyś rosnące na pierwszej zamieszkanej przez jego cywilizację planecie. Te otoczyły ich i uniosły.
Joe parsknął śmiechem, widząc zesztywniałą i spanikowaną towarzyszkę. On sam rozłożył szeroko ręce i całym sobą chłonął nowe doznania. Płatki delikatnie łaskotały jego ciało, a on cieszył się widokiem zachodzącego słońca.
Tak wiele minęło czasu odkąd po raz ostatni odwiedził planetę, która nie byłaby skażona.
Domy ludu Yeflinga były ukryte w koronie drzew. Gałęzie łączyły się, tworząc zapierające dech w piersi stożkowe domostwa w kolorze indygo. Pędy przeplatały się ze sobą tworząc ścieżki, przejścia czy miękkie okrągłe ławki, na których odpoczywali mieszkańcy Drzewa. Pomiędzy nimi przebiegały liczne futrzaste stworzenia. Od niewiele większych od dłoni, po takie sięgające kolan. Część z miała futra, szare kolce czy pionowe źrenice, do których idealnie pasowały spiczaste uszy. Inne z kolei miały ogony, które swoją objętością dwukrotnie przewyższały rozmiar drobnych ciałek.
Joe chłonął to wszystko niczym dziecko spragnione wiedzy o świecie.
*
– Nie rozumiem – powiedział w końcu do Iony siedzącej obok. Oboje wpatrywali się w rozgwieżdżone niebo, opierając się plecami o dziwnie ciepłe drzewo. Było już późno i choć przydzielono mu jeden z domów, to zwlekał z odejściem na spoczynek.
Iona spojrzała na niego pełna powagi. Gdy patrzył w jej stalowoszare tęczówki, miał wrażenie, że patrzy na kogoś niewyobrażalnie starego, mimo, że była dość młoda jak na standardy jej rasy.
– Twój lud dzisiaj… zaskoczył mnie. – Odtworzył w myślach wydarzenia wieczoru. Wkrótce po ich przybyciu wydano uroczystą kolację, złożoną głównie z owoców i nasion, podczas której zajął honorowe miejsce. Przez całą ucztę zielonkawe istoty przychodziły i pokazywały przeróżne przedmioty, opowiadały swoją historię i historię swoich rodzin. Mówiły o swoich wierzeniach, o tym, że ich bogiem, bardzo namacalnym, jest Yefling.
Snuły opowieści, które opowiadano dzieciom i choć wieczór był długi, nie był w stanie wysłuchać wszystkich.
– Nie zauważyłem tu zbyt wielu dzieci – zaczął ostrożnie.
Iona długo milczała, wpatrując się w niebo.
– Kiedyś były nas tysiące i zamieszkiwaliśmy całą planetę. – Urwała na moment, lekko obracając głowę w jego stronę – kiedyś wędrowaliśmy od morza do morza, od pustyni po gęste tropiki. Kiedyś byliśmy jednością.
Zgięła nogi i oparła ręce na kolanach.
– Wtedy z nieba spadła gwiazda. W noc taką jak dzisiaj. – Uniosła rękę i czterema palcami dłoni wskazała tor upadku. – Nie wiemy, co w niej było, ale skaziła część lasów i rzek, przy których Yefling zatrzymywał się na odpoczynek. Pierwsi nie byli świadomi, co robią, ale reszta… oni wybrali świadomie. – Pokiwała głową, zgadzając się z samą sobą.– Ci którzy posilili się skażonymi owocami, zmienili się. Musisz wiedzieć, że jesteśmy nierozerwalnie złączeni z Podróżnikiem. On daje nam życie poprzez Drzewo, a bez niego umieramy.
Milczał, nie wiedział co powiedzieć. Nie chciał też przerywać jej opowieści, widział, że jest pogrążona we własnych wspomnieniach i że prawdopodobnie przeżywa je na nowo.
– Przestali być częścią Drzewa, przestali się starzeć, przestali uważać Yeflinga za naszego opiekuna. Namawiali innych do opuszczenia drzewa i zwiedzenia tej części świata, której nie pokazał nam Podróżnik. Wielu… większość podążyła za nimi spragniona wiedzy, świata i… wiecznego życia.
Wstała, nagle spięta. Powoli ruszyła do przodu, wspierając się na kosturze – przez moment wahał się, ale bez słowa ruszył za nią. Prowadziła go wzdłuż gałęzi, która szybko się zwężała i wkrótce znaleźli się na ścieżce niewiele szerszej niż jego rozłożone ramiona.
– Spójrz… – Wskazała kosturem na bezkres pustyni, po której wędrowali. – Ten świat należał do nas, ale im było mało. Yefling przechadzał się po świecie, a my wraz z nim. Eterrum, ich pierwsza osada rozwijała się w tempie, którego nie byliśmy w stanie pojąć. Pochłaniali lasy, drążyli głęboko w skale i budowali coraz większe wieże, jakby chcieli mimo wszystko znaleźć się tak wysoko jak niegdyś żyjąc na Drzewie. Ale to i tak było mało.
Odwróciła się do niego. Zmarszczyła brwi i spojrzała na swoją dłoń, jakby tam mogła znaleźć nękające ją odpowiedzi. Przymknęła na moment oczy, łagodniejąc. Gdy ponownie uchyliła powieki, powitał go smutek ale i pogodzenie z losem.
– Joe, co wybrałbyś, stając przed wyborem: twoje wieczne życie czy życie twoich dzieci?
Drgnął zaskoczony. Również długo milczał, zastanawiając się nad jej pytaniem.
– Rodzicie się tylko z drzewa – powiedział w końcu – gdy przestajecie być jego częścią…
– Nie rodzą się dzieci – dokończyła za niego. – Im mniej nas było, tym mniej młodych przychodziło na świat. A te, które dorosły… najpierw przekonywali ich po dobroci. Kusili nowym życiem, rozwojem… ale gdy to przestało działać, przemocą zabierali naszych braci i siostry, by następnie odciąć ich od drzewa. A z tej ścieżki nie było już powrotu.
W ciszy patrzyli na siebie.
– Ocaliła nas ich technologia. A może to Yefling ochronił nas po raz kolejny…? Ich latające statki nie są w stanie podróżować przez pustynię, którą sami stworzyli. Spadają z nieba i toną pośród piasku. W przeciwnym wypadku nie przetrwalibyśmy. Eterrum chce, abyśmy wszyscy zasilili ich szeregi. Choć sądzę, że nie mogą znieść myśli, że ktoś z nas wciąż jest częścią Drzewa i należy do Podróżnika.
– Przykro mi – powiedział lekko zduszonym głosem. Wyprostował się, zaciskając szczęki i zwinął dłonie w pięści, próbując zapanować nad swoimi emocjami, których zupełnie się nie spodziewał. Podziwiał światy, które odwiedzał, rejestrował ich historię i kulturę, ale czuł się bardziej historykiem, który podchodził do sprawy analitycznie. Coś w ludzie Yeflinga jednak dotknęło jego duszy – być może ich prostolinijność, szczerość, lub najzwyklejsza serdeczność, która została zatracona w tak wielu światach.
Uśmiechnęła się do niego smutno.
– Już późno. Niech gwiazdy ci świecą, a Drzewo ogrzeje.
*
– Umieramy.
Joe zamarł. I choć podejrzewał, że coś takiego usłyszy i tak go to zaskoczyło. Zerknął na Ionę, ale zaraz potem wrócił wzrokiem do gromadki roześmianych dzieci, które puszczały latawce. Głębiej wsunął dłoń w miękką sierść Yeflinga, po czym uniósł głowę, wpatrując się w górujące nad nimi Drzewo. Choć nie było to możliwe, wydawało mu się, że gdzieś wysoko, w koronie liści dostrzegł kilka drobnych spacerujących postaci.
– A nie powinniście – powiedział cicho. – Zasługujecie na to, aby trwać.
– Nasz czas nadszedł.
– Mówisz to tak spokojnie. – Obrócił się w jej stronę, jednocześnie pociągając jedno kolano do piersi, na którym z kolei oparł złożone ręce. – Jakbyście pogodzili się już z losem.
– Bo tak jest. – Uniosła jeden kącik ust, gdy najmłodsze z dzieci, któremu było jeszcze daleko do wieku dojrzewania, goniło za latawcem, by w końcu złapać sznurek i dając upust ekscytacji, zaczęło skakać wokół towarzyszy zabaw. – Od ponad dziesięciu tysięcy zmierzchów nie narodziło się zdrowe dziecko. One wszystkie… umierają wraz z pierwszym oddechem – szepnęła i urwała, biorąc głęboki, bolesny wdech. – Yefling umiera, a wraz z nim Drzewo i my. Nasi pobratymcy zabili świat, po którym miał stąpać całą wieczność. Nie ma już oaz, w których mógłby spocząć, idzie więc przed siebie i będzie szedł do momentu, aż stanie się zbyt słaby, aby zrobić choć jeden krok.
Milczał. Czuł wewnętrzny opór, choć jako Piewca miał być tylko obserwatorem i nie powinien przywiązywać się do żadnego ze światów, które odwiedza.
– Jesteście ostatni? – Przypomniało mu się to, co jeszcze na statku powiedziała mu Lena, pojedynczy punkt zieleni. Jeden jedyny. Nie musiała nic mówić, nie oczekiwał odpowiedzi, bo doskonale ją znał.
Spojrzał na roześmiane dzieci, które przekomarzały się ze sobą. Jedne były drobne i smukłe, inne rosłe i silne. Na głowach chłopców częściej pojawiały się drobne gałęzie pełne liści, ale dziewczynki emanowały urokiem, którego nie dało się ująć w słowa. Były piękne, ale delikatne – jak kwiaty.
Od każdego z nich biło ciepło, jakby byli jedną wielką rodziną, choć nigdy nie wierzył w bezinteresowność istot rozumnych, w tym ludzi.
W ciągu minionych kilku dni miał okazję obserwować ich zaloty – nawet one były pełne gracji. Młodzi chłopcy przywdziewali najlepsze szaty i dekorowali głowy najpiękniejszymi liśćmi. Wieczorami, gdy drzewo oświetlały miliony świetlików, mężczyźni prosili swoje wybranki do tańca pośród gałęzi, co wymagało nie lada zwinności.
Raz na jedną pełną wędrówkę Podróżnika, która zajmowała tysiąc zmierzchów, pary, które dojrzały do posiadania potomstwa wędrowały wraz z Ioną do samego Yeflinga. W otoczeniu swojego ludu, śpiewu i bębnów, których dźwięk niósł się daleko, małżonkowie składali hołd i zawieszali latarnię ze złapanym przez siebie świetlikiem na porożu ogromnego jelenia – ta miała świecić się tak długo, póki oboje żyli. A jeżeli zostali uznani za godnych – Drzewo przyniosłoby im potomstwo.
Pokręcił głową, ale zacisnął usta, nie odzywając się.
– Już czas, Joe. Przedłużanie swojego istnienia ponad miarę prowadzi do zguby. Płacimy za to, co wybrali nasi bracia.
Wyciągnęła dłoń w jego kierunku, ale zawahała się. Spojrzała najpierw na niego, później na swoją rękę i znieruchomiała na moment niezdecydowana. Jednak po chwili położyła dłoń na jego ramieniu.
– To nie ty powinnaś pocieszać mnie. – Posłał jej zbolały uśmiech i odwrócił wzrok.
– Wy ludzie, jesteście czującymi istotami. Myślę, że macie wiele na sumieniu, ale próbujecie… – Przechyliła głowę na bok. – Ostatecznie jesteś tu, więc spotkał nas sąd i wysłuchano naszej historii.
– One wiedzą? – Ruchem brody wskazał dzieci.
– Domyślają się. Widzą usychające od czubka Drzewo, wiedzą, że nie rodzą się dzieci. Czują, jak Yefling coraz wolniej stawia kolejne kroki.
– Nie chcesz dla nich przyszłości? Musi być coś…
Przerwała mu.
– Nie chcę, aby umierały w cierpieniu. Długo żyjemy i długo umieramy, widziałam to. Chcę im oszczędzić tego losu.
Nie zgadzał się z nią, ale zmusił się do milczenia. Powtórzył sobie w głowie, jaka była jego rola oraz fakt, że ingerencja w historię czy kulturę tego ludu była zakazana. Była wręcz zbrodnią wobec samego siebie i innych Piewców. Pomyślał o tych światach, które ocalił i jak bardzo chciałby wymienić setkę z nich na ten jeden.
– Czujemy spokój, bo wiemy, że nie zostaniemy zapomniani. – Spojrzała mu w oczy. Pierwszy odwrócił wzrok, kiwając głową. Nie rozumiał jak, ale wiedziała. – Nasza historia zostanie spisana i opowiedziana. – Nie popełnijcie naszych błędów – dodała po dłuższej chwili.
– Nie wiem, czy nie jest już na to za późno.
*
Na statek teleportował się z ciężkim sercem. Lud Yeflinga żegnał ich z uśmiechem. I ulgą w oczach. Choć to ostatnie mógł sam sobie wyobrazić, aby ukoić własny umysł i usprawiedliwić decyzję, którą musiał podjąć.
Annie pierwszego wieczoru usiadła na jednej z gałęzi i tam spędziła minione kilka dni. I choć wiedział, że takie było jej zadanie – miała skanować, analizować i zebrać dane, to w jakiś sposób miał do niej żal, że nie dała szansy tej przedziwnej zielonoskórej nacji.
Galaktyka wysyła AI do oceny surowców i złóż, a Piewców do oceny kultury danej planety. Jeżeli istniała nadzieja, że dana rasa nie ruszy na podbój kosmosu lub była z zasady pokojowo nastawiona, jego zwierzchnicy byli skłonni pozwolić jej istnieć. Chcąc uniknąć kolejnej rozdzierającej kosmos wojny, przyjęli strategię zapobiegania – lepiej eksterminować całą rasę niż dopuścić do tego, aby urosła w siłę i stanowiła zagrożenie dla całego układu.
– Długo to trwało. – Lena przywitała ich, opierając się niedbale o jedną ze ścian. Jej ciemna skóra umorusana była smarem – musiała grzebać przy jednym z reliktów, które miały pochodzić z pierwszej planety zamieszkanej przez ich cywilizację.
Annie nie odezwała się, spojrzała znacząco na towarzysza i zniknęła w głębi statku.
– Czym ją tak wkurzyłeś?
Westchnął. Przejechał dłonią po brodzie i roztarł policzki.
– Nie rozumie. Nie jest w stanie tego zrozumieć. – Machnął ręką, powstrzymując jej pytania i ruszył na mostek. Nie chciał odwlekać tego ani moment dłużej.
Usiadł obok Karla, który bez słowa rozpoczął łączenie z centralą. Joe nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że reszta ich małej załogi stoi za jego fotelem i przygląda się w milczeniu. Kiedyś, dawno temu, w takich momentach czuł się jak bóg – decydował o życiu i śmierci. Później zmądrzał, ale uparcie odsuwał od siebie myśli dotyczące etyki swojej pracy.
AI kiwnęło głową, dając mu znak, że nawiązało połączenie. Wcisnął guzik.
– Tutaj Joe Kowalski, z Niszczyciela Światów MN5489.
– Potwierdzam tożsamość.
– Melduję wykonanie zlecenia na Rapsodia-I-7890. Odwiedziliśmy planetę, nie ma tam cennych surowców, a zamieszkały ją naród jest bliski odkrycia podróży kosmicznych. – Obrócił się na fotelu i zerknął na Annie. Nie potrafił odgadnąć, o czym myśli, ale zakładał, że zgodziłaby się z jego decyzją, choć z innych pobudek.
– Joe Kowalski, proszę o wydanie dyspozycji.
Przez chwilę milczał, wpatrując się gdzieś w przestrzeń.
– Ja, Joe Kowalski, certyfikowany z ręki Galaktyki Piewca, potwierdzam dyspozycję zniszczenia planety Rapsodia-I-7890. Powód: zagrożenie dla ładu systemu.
– Przyjmuję, przekazuję do wykonania…
Nie słuchał dalej. Wstał, czując się lekko pijany. Bez słowa minął pozostałych i ruszył do swojej sypialni. Po drodze zgarnął butelkę whisky, którą kiedyś podobno wynaleziono na ich planecie matce.
*
– Trzymasz się? – Lena usiadła na krześle obok. Przyniosła własną szklaneczkę i nie czekając na jego odpowiedź, nalała sobie do pełna.
Milczał.
– Robi się to coraz trudniejsze – odpowiedział cicho, wpatrując się w trzymany w ręce alkohol. Przez ostatnie dni nie był sobą. Wśród Yeflingów czuł się jak chłopiec, a nie starzejący się mężczyzna, któremu coraz bardziej ciążyły własne decyzje.
– Co sobie powtarzasz, aby spać w nocy?– Niemal przypadkiem dotknęła cienkiej bransoletki, którą dawno temu dostała od męża. – Sama opowiadam sobie o tym, że przynajmniej nie jestem w samym środku tej zgnilizny, która toczy nas, ludzi. To nas ktoś powinien eksterminować… Prawda jest jednak taka, że zrobiłabym wszystko, aby móc tam zostać i mieć rodzinę, której mi odmówiono – dodała po chwili i upiła łyk.
Pokiwał głową, doskonale rozumiejąc co ma na myśli.
– Najpierw chciałem być bogiem. I przez pewien czas to działało. Do momentu aż nie spotkałem nacji, która nie zasługiwała na taki los. Którą chciałem ocalić, ale choć decyzja w teorii należała do mnie, to AI, które nam towarzyszą, nie dopuszczają do błędu. Później… później wmówiłem sobie, że jestem historykiem.
Z obrzydzeniem zerknął na urządzenie, poprzez które za moment miał przesłać wszystkie swoje wspomnienia z niedawno odwiedzonej planety.
– Powtarzałem sobie, że moją misją jest zbieranie pamiątek po nich, tajemnic światów… z nadzieją, że kiedyś zbiorę ich tak wiele, że to wystarczy, aby usprawiedliwić setki innych, które wydałem na zagładę.
Zaśmiał się z goryczą.
– Ale coraz częściej zastanawiam się… kim niby jesteśmy, abyśmy bawili się w boga?