Kiedy przed twoim biurem zatrzymuje się z piskiem opon srebrny jaguar i wysiada z niego z trzaskiem drzwi kobieta, wiedz, że coś się dzieje i to bardziej niż po przeczytaniu „Harry’ego Pottera”. Nim jednak zdążyłem podjąć decyzję, czy udać, że mnie nie ma, czy też jednak podjąć sprawę, drzwi się otworzyły i stanęła w nich Sylwia, posłanka z frakcji jaguarowej lewicy. Bez słowa podeszła do biurka i zasiadła naprzeciwko mnie. Wydedukowałem, iż jest silnie zdenerwowana. Koronnym dowodem na to był fakt, że zamiast nowomodnych e-papierosów, czy też nieco bardziej klasycznych, wąskich i długich, z eleganckimi smakowymi filtrami, zaciągała się, mającymi dym aromatyczny niczym palone szmaty biełomorami z przemytu.
– Cóż cię do mnie sprowadza?
– Przyjaciół mi mordują, a policja z tym nic nie robi.
– Przyjaciół?
– No przecież mówię?
– Nic o tym nie słyszałem, choć przeglądam serwisy plotkarskie regularnie. Z obowiązku, oczywiście – dodałem szybko.
– Nic dziwnego, że nie było tam żadnej wzmianki. Sprawa nie dotyczy bowiem tych, którzy walczą o powstanie nowego świata na czerwonych dywanach i w świetle fleszy, ale tych, którzy działają u podstaw.
– Czyli o kogo chodzi?
– Dwa tygodnie temu została potwornie okaleczona Halina Rentowska, niby żyje ale leży na intensywnej terapii z sepsą i lekarze nie dają jej więcej jak tydzień. Podobny los spotkał tydzień temu Małgośkę Khanmorg. Z tą różnicą, że zginęła nie w szpitalu, ale jadąc na akcję.
– Gdzie jechała?
– Ty naprawdę nic nie wiesz! – Sylwii z uniesienia aż biełomor wypadł z ust.
– Może tak przypadkiem wyszło – dodałem pojednawczo.
– Potworze bez serca, najlepsze giną, a ty nic nie chcesz dostrzec! – krzyczała dalej.
– A gdyby tak odrobinę konkretniej?
– Dążyła na protest w celu ratowania drzew.
– Aha…
– Od kilku dni Alina nie agituje na stronach naszych organizacji i co gorsza nie można się do niej dodzwonić, a wczoraj Przemo został zamordowany.
– Daj mi więcej danych, a postaram się pomóc, za rozsądnym wynagrodzeniem.
– Powinna tobie wystarczyć świadomość, że w ten sposób będziesz walczył na froncie antyfaszystowskim.
– Wybacz, ale jestem posłem tak jak i ty, odrobinę dorabiam jako detektyw, ale żołnierzem nie jestem, więc na żaden front się nie wybieram. Wiesz, tam można łatwo złapać kontuzję.
– Jesteś taki małostkowy. – Sylwia wyciągnęła nowego biełomora z paczki.
– Ranisz mnie tym przypuszczeniem. – Podałem jej ogień.
– Skoro mówisz o kasie, to myślę, że da się to załatwić. O pomoc prosił mnie szef fundacji „Karetka dla futrzaków”. Z twojego wynagrodzenia odpalisz mi trzydzieści procent. – Sylwia spojrzała na mnie kuszącym wzrokiem.
– Pani poseł, obydwoje wiemy, że to ja będę musiał od wynagrodzenia odprowadzić wszystkie podatki, a twój udział będzie nieoficjalny. Dam ci dziesięć procent.
– Jesteś skąpy jak ż…
– Ciiii. Oboje wiemy, że lewicowej posłance nie wolno kończyć takiego zdania.
– Wolno, albowiem miałam na myśli kapitalistę – dodała szybko.
– No powiedzmy, że ci wierzę, ale maksymalnie mogę odpalić piętnaście procent, o ile w ramach przysługi podpiszesz mi projekt poselski.
– Stoi. – Wyciągnęła rękę na przypieczętowanie układu.
– Na wszelki wypadek spiszemy umowę z tajnym załącznikiem.
– Formalista. – Posłanka usiadła i głęboko zaciągnęła się dymem o aromacie palonych szmat, czekając aż zredaguję dokument.
Co może zrobić poseł dorabiający na etacie detektywa, gdy ma mało danych i chce szybko zakończyć sprawę? To elementarne, drogi Watsonie, udaje się do prokuratora generalnego. Miałem z tym trochę kłopotów, bo zasadniczo należałem do frakcji opozycyjnych, ale wszystko idzie załatwić, o ile nie patrzą telewizyjne kamery.
– Czemuż to zawdzięczam wizytę pana Marcina? – Tadek powitał mnie w drzwiach.
– Panie ministrze, chciałem zapytać u źródła o pewne zagadnienie.
– Słucham.
Zreferowałem mu pokrótce sprawę, z którą przybyła do mnie posłanka Sylwia. Tadek pod koniec mojego monologu zdjął z głowy tupecik i podrapał się po łysinie.
– Marcin, powiem ci szczerze. Ona z tym już u mnie była. Odpuść, to wariatka.
– Mów, co wiesz.
– Nie wiem czy warto, twój klub ostatnio ostro mnie atakuje – rzekł z wyrzutem.
– To nie moja wina. Pomożesz mi, a kto wie czy ja nie będę mógł kiedyś pomóc tobie.
– Niedługo będzie głosowanie, na którym pod obrady trafi mój autorski projekt.
– Przyrzekam, nie krytykować medialnie, po tym jak go przepchniecie.
– Widzisz, to nie takie proste…
– Przecież macie większość?
– Mam też wrogów, którzy zechcą zaszkodzić, ale gdyby ktoś spoza koalicji poparł…
– Masz świadomość, że potem będę musiał wszystkim tłumaczyć, jak bardzo się pomyliłem, a tak w ogóle, to maszyna do głosowania się popsuła…
– To nie będzie miało znaczenia, jeśli projekt przejdzie – przerwał mi tłumaczenia.
– Tak jak mówiłem, ty pomożesz mi, ja pomogę tobie.
– Wiesz, że mam dobrą pamięć i nie zapominam… – Położył na biurku kartę pamięci.
– Jesteś zbyt dobrym kumplem, bym mógł cię zawieść. – Szybko ją schowałem do kieszeni.
– Jeśli tak sprawę stawiasz, powiem ci coś, czego nie ma w danych prokuratorskich.
– Dla ciebie, jestem gotów mylić się w głosowaniach częściej. – Puściłem oko.
– To nie była sepsa, tylko wścieklizna antybiotykoodporna – ściszył głos do szeptu.
– Mocne.
– Miałem naciski z ministerstwa rolnictwa i środowiska by w papierach to pominąć.
– W pełni to rozumiem. Gdyby się rozniosło, nasi przyjaciele z Unii zakazaliby nam produkcji zwierzęcej.
– Możliwe, ale nikt nic nie powie – położył nacisk na ostatnim słowie.
– Doskonale to rozumiem.
Wyjście z gabinetu Tadeusza, było niczym opuszczenie jaskini lwa. Czuło się ulgę połączoną z pewną ekscytacją. Oczywiście kartę od prokuratora generalnego najpierw dokładnie przeskanowałem. Było to jak najbardziej słuszne, ponieważ on nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił do danych paru programów szpiegujących.
Suche dane, zbierane przez policję i przesłane prokuraturze. Było w nich jednak znacznie więcej informacji niż podała mi Sylwia. Khanmorg, oprócz typowych obrażeń z wypadku komunikacyjnego, miała na ramieniu ślad po ludzkich zębach. Lekarz uznał, że sama się ugryzła w szoku. Zmarła po trzech tygodniach w szpitalu. Odmówiła składania zeznań co do przyczyn i przebiegu zdarzenia. Rentowska zrobiła to samo, tyle że pisemnie, ponieważ po tym jak pies zmasakrował jej twarz nie mogła mówić. Dokumenty od Tadka zawierały również informacje o Alinie. Kobieta nie poprowadzi już agitacji w sieci, pudel przegryzł jej tętnicę udową. Miejsce ugryzienie oraz poziom zdekompletowania ubioru denatki sugerował, iż wypadek nastąpił podczas przyuczania go do specyficznego zabawiania swojej właścicielki. W porównaniu z poprzednimi, przypadek Przemysława Sekłackiego, był inny. Zdaniem techników ktoś wyrzucił go przez okno. Właściwszym byłoby powiedzenie wraz z oknem, bo zarówno klejone pancerne szyby jak i futryna zleciały z nim na trawnik. Protokół nie tłumaczył, kto miał tyle siły, by tak cisnąć ważącym osiemdziesiąt cztery kilo facetem. Nie musiał, ja już miałem koncepcję odnośnie pochodzenia podejrzanego. Nie była to jednak informacja, którą można by podzielić się z policją. Wyciągnąłem z portfela pergaminową wizytówkę i wstukałem numer.
– Cóż sprawiło, iż Cravandeary, Czerwony Lis dzwoni do mnie?
– Problem dotyczący najprawdopodobniej kogoś obdarzonego waszym darem.
– W takim razie to nie jest rozmowa na telefon. Przyjedź do mnie osobiście.
– Kiedy?
– Jutro w samo południe.
– Dobrze.
Posiadłość jednego z dziesięciu najbogatszych Polaków na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie starego dworu położonego w parku wśród pól, jednak wprawne oko potrafiło odkryć, iż jest ona silnie strzeżona, wprost ufortyfikowana. Ochrona bez słowa przepuściła mój samochód, milczący majordomus zaprowadził do ogrodowej altany, w której oczekiwał Romulus Basior, szef potężnej grupy kapitałowej World Investmens Logistic Capital.
– Witaj Czerwony Lisie, wiedz, że twa sława cię wyprzedza.
– Jestem zaszczycony, że alfa wszystkich środkowoeuropejskich alf słyszał o mnie. – Skłoniłem się grzecznie.
– Z czym do mnie przybywasz?
– Z pewną sprawą dotycząca kogoś z wilczym darem. – Położyłem na stole wydruki z akt sprawy.
– Dochodziły do nas pewne plotki. – Romulus przeglądał dokumenty. – Przeprowadziliśmy wewnętrzne dochodzenie, ale to nikt z podległych mi watah.
– Są inne wilkołaki?
– Jest w Polsce kilka stowarzyszeń i kultów, których członkowie na pewnym stopniu wtajemniczenia opanowują sztukę transformacji, w psy, niedźwiedzie lub wielkie koty.
– Słyszałem o tym, ale oni chyba nie mogą wpływać na zwierzęta.
– Nieliczni z nich miewają wilczy dar, który daje kontrolę nad psowatymi.
– A więc ktoś z nich?
– Nie. Prawie na pewno nie, zbytnio dbają by mieć z nami jak najlepsze stosunki, aby pozwalać sobie na tego typu akcje.
– Skoro nie korzystają z psiej czy wilczej postaci do walki, to po co im ta zdolność?
– Dyskretna obserwacja, szpiegostwo wszelkiej maści, a czasem po prostu frajda z biegania nocą przy świetle księżyca. Niektóre panie bardzo sobie chwalą ten sposób spalania kalorii.
– Fascynujące.
– Owszem – Basior uśmiechnął się łaskawie.
– Kim więc może być nasz problem?
– Są tylko dwie opcje. Pierwsza to ktoś, kto tak mocno zczłowieczał, że nie podlega alfie lub osobnik wyrzucony z watahy.
– Myślałem, że takich zwyczajowo… – Przeciągnąłem palcem po szyi.
– Owszem mamy taki obyczaj, mogło się jednak zdarzyć, że ktoś kiedyś nie dopełnił tradycji. Dlatego mam propozycję.
– Zamieniam się w słuch.
– W dalszym śledztwie pomoże ci moja asystentka. Wezmę też na siebie wszelkie związane z nim koszty.
– Jestem zaskoczony i zaszczycony – odparłem szczerze.
– Bycie alfą to obowiązki, w tym dbanie o porządek, jeśli ktoś kiedyś popełnił błąd, to muszę go naprawić niezależnie od kosztów.
– Z kim będę współpracował?
– Z Wandą Derą, jutro pojawi się w twoim biurze.
– Rozumiem.
Na tym spotkanie było w zasadzie skończone, Romulus dorzucił jeszcze kilka zdawkowych uprzejmości. Cichy jak duch majordomus odprowadził mnie do samochodu. Już w biurze poszukałem czy ofiary łączyło coś więcej, poza szeroko rozumianymi sympatiami politycznymi? Szybko odnalazłem wspólny mianownik, czyli ekologię. Halina Rentowska specjalizowała się w psach, a właściwie w zbiórkach na ich ratowanie, leczenie, a nawet wykupywanie tych, które miały trafić w Chinach do gara. Małgorzata Khanmorg koncentrowała się na ratowaniu flory. Wystarczyło, że inwestor kupił działkę i zaczął zbierać dokumentację do budowy domów, supermarketu, czy też fabryki, a pojawiała się ona i łańcuchy, którymi przykuwała się do drzew. Alina Perzyk zajmowała się marketingiem wirusowym, jeśli ktoś chciał ze swojego konkurenta biznesowego czy politycznego zrobić potwora nieczułego na dobro przyrody, wystarczyło jej zapłacić. Dzięki swoim kontaktom dowiedziałem się, iż od paru lat świetnie prosperowała na walce ze smogiem. Przemysław Sekłacki za życia zajmował się w pewnym sensie ochroną. Jeśli któraś organizacja chciała wejść na kominy elektrowni, dach ministerstwa, do fermy futerkowców, ale dostępu broniła ochrona, wystarczyło mu zapłacić i było po problemie.
Szukajcie a znajdziecie, mówi pismo. Po wielogodzinnych poszukiwaniach odnalazłem stareńki artykuł na niemal zapomnianym portalu. Opisywano w nim siódemkę młodych aktywistów tworzących nieformalne stowarzyszenie ratujące zwierzęta. Artykuł zawierał też zdjęcie. Pobieżna analiza pozwoliła zidentyfikować na nim całą paczkę moich umarlaków. Obok siebie stały bowiem młodsze o kilkanaście kilogramów wersje Haliny, Gośki i Aliny. Na dole leżał Przemo. Z prawe strony, co za przypadek, stał Grzegorz Czerniawski, proszący Sylwię o pomoc prezes fundacji „Karetka dla Futrzaków”. Pytanie, kim był długowłosy chłopak po lewej stronie? Artykuł wspominał bowiem jeszcze o Wiktorze, studencie prawa i Dogbercie, uczącym się weterynarii. Matematyka, królowa nauk wskazywała na drobny niedobór materiału fotograficznego. W artykule aktywistów było siedmioro, a na zdjęciu sześcioro. Czyżby brakujący członek grupy w tym przypadku wystąpił w roli fotografa? Jutro trzeba będzie się przejechać do szefa fundacji i zadać mu parę pytań.
Punkt ósma w drzwiach mego biura pojawiła się Wanda Dera, asystentka Basiora. Wysoka blondynka, o zimnych stalowych oczach, mimo że ubrana w typowy strój biurowy, poruszała się z gracją drapieżnika. Od wejścia przystąpiła do rzeczy.
– Co mamy w planach?
– Wycieczkę do siedziby fundacji „Karetka dla Futrzaków”.
– Kogoś tam mamy konkretnie przemaglować? – Odruchowo napięła palce tak że zatrzeszczały stawy.
– Zaczniemy grzecznie od paru pytań do ich szefa.
– Też tak można – zgodziła się łaskawie.
– Przydałoby się też ustalić, kim dziś są Wiktor i Dogbert z tego artykułu. – Położyłem przed nią wydruki.
– Zaraz uruchomię kogo trzeba i zobaczymy co jest w naszych zasobach.
– No to ruszajmy do Czarniawskiego.
Pojechaliśmy samochodem Wandy, potężnym hummerem. Samochód wewnątrz był wyposażony iście po spartańsku, co sugerowało jego ekswojskowe pochodzenie. Jedynym luksusem były foliowe weneckie lustra naklejone na pancerne szyby części ładunkowej. Z drugiej strony takie rozwiązanie pozwalało zachować dyskrecję i widzieć wszystko na zewnątrz, samemu nie będąc widzianym.
W siedzibie fundacji natknęliśmy się na mur niezrozumienia i brak chęci współpracy. W żaden sposób nie chciano nam pozwolić na rozmowę z jej szefem, ani udzielić żadnych informacji, kiedy przeprowadzanie jej będzie możliwe. Nie pomagały prośby, próby przekupstwa, a nawet groźby. Dopiero telefon od Sylwii nieco zmiękczył serca broniących nam dostępu harpii. Dowiedzieliśmy się, że Czarniawski pojechał na akcję odebrać krzywdzone amstafy. Wtedy mnie olśniło, przecież to idealna okazja dla wilkołaka do zamachu. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem.
– Sylwia, natychmiast dzwoń do Czarniawskiego i każ mu nie zbliżać się do tych psów.
– Ale czemu?
– To pułapka!
– On tego nie odwoła – stwierdziła ze smutkiem. – Na dziś ma umówionych gliniarzy i wolontariuszy.
– Kobieto! Dzwoń, bo on go tam zabije!
– Ten faszysta?
– Wilkołak! – krzyczałem.
– Nie ma czegoś takiego.
– Jak by nie było, to byś mnie nie wynajmowała. – Przemawiałem jej do rozsądku.
– Gliny go ochronią. – Sylwia uparcie nie chciała współpracować.
– Bez szans. Nawet nie będą wiedzieli co się dzieje.
– Dam ci namiar na miejsce akcji. Chroń go, bo jak zginie, to nikt nam nie zapłaci.
– Niech i tak będzie.
Chwilę później dostałem SMS z adresem. Wanda ostro ruszyła w drogę i w przeciągu pół godziny byliśmy na miejscu. Wydawało się, że zdążyliśmy na czas. Przed bramą posesji, na której hodowano amstafy kłębił się tłumek ludzi. Wyskoczyliśmy by znaleźć Czarniawskiego, gdy Dera powiedziała łamiącym się głosem.
– On tu jest.
– Gdzie?
– Nie wiem, ale…
– Co jest? – Wanda gwałtownie zbladła.
– Do wozu – zakomenderowała głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Ku mojemu lekkiemu zdziwieniu weszła do części towarowej hummera i gwałtownie zaczęła się rozbierać.
– Wiem, że jestem przystojny, do tego akcja, adrenalina, ale może potem?
– Nic nie rozumiesz.
– A co mam rozumieć?
– On telepatycznie wymusza posłuszeństwo. Są w nim ogromne pokłady bólu i szału. Zakuj mnie. – Naga podała mi kajdanki.
– To srebro, może cię zranić.
– Ale powstrzyma przemianę i nie pozwoli mi ulec jego rozkazom.
– Ok. – Szybko skrępowałem jej ręce.
– Nogi też – dodała.
– A tak ze zdrożnej ciekawości, czemu się rozebrałaś?
– Jak widzisz – Wyciągnęła w moją stronę nadgarstki. – Srebro rani mnie do krwi, a mój kostium kosztował cztery średnie krajowe, szkoda byłoby go zniszczyć.
Za oknami samochodu tymczasem rozpętało się piekło. Czarniawski kazał policji zabrać właścicielkę psów i z wolontariuszami wszedł na posesję. Klatki z amstafami nagle się otworzyły. Kilkanaście psów zaatakowało przybyłych. Wokół tryskały strugi krwi. Trzask miażdżonych kości mieszał się z upiornymi wrzaskami umierających ludzi. Policjant, który przed chwilą wsadził kobietę do radiowozu, teraz trzęsącymi się rękami wyrwał pistolet z kabury i zaczął strzelać w powietrze. Jego partnerka była w szoku i histerycznie krzyczała, stojąc niczym słup soli. Amstafom to nie przeszkadzało szarpać ekologów w najlepsze. Wreszcie psy jak na komendę przestały i spokojnie ruszyły w stronę klatek. Wyglądało to dziwnie, bo jeden z nich niósł odgryzioną rękę, inny ciągnął wyrwane z kogoś wnętrzności, wszystkie zaś miały sierść czerwoną od krwi. Wanda przestała się, miotać po pace i rzekła spokojnie.
– Osłabł i odszedł – stwierdziła Wanda.
– Jest bezpiecznie?
– Na tyle, byśmy zobaczyli czy z Czarniawskiego coś zostało.
– Ok. – Sięgnąłem po pistolet.
– Rozkuj mnie i zostaw ten rekwizyt.
– To porządna beretta.
– W pojemniku na nadkolu masz coś lepszego.
Faktycznie nie kłamała, tam gdzie powiedziała były szturmowe Beryle w wersji komando i kilkanaście magazynków załadowanych srebrnymi kulami. Wandzie musiało się spieszyć, bo wyszła z samochodu naga, o ile nie liczyć pasa z ładownicami. Bez problemu minęliśmy zszokowanych gliniarzy i weszliśmy na posesję. Pod rozszarpanymi ciałami, coś się ruszało. To był Czarniawski. Przypadłem do niego. Coś mówił. Schyliłem się by lepiej słyszeć.
– Wiktor… Sukinsyn… Półtorej bańki… – charczał resztką sił.
– Nie rozumiem cię, co Wiktor?
– Prawnik… Zdradził – wyszeptał i wpadł w konwulsje.
– Nie odchodź, słyszysz!
– Zostaw – rzekła Wanda. – Już po nim. Nie zginął od razu, bo miał na sobie kolczugę. – Wskazała lufą zakrwawione fragmenty pancerza. – Amstafy nie rozerwały my tętnic, ale przy nacisku szczęk tona na centymetr zmiażdżyły je. Wykrwawił się do środka.
– Zmywajmy się stąd, zanim gliniarzom przejdzie szok.
– Nic tu po nas – zgodziła się.
Pół godzinki później nasz samochód stał na poboczu, a ja przetrząsałem sieć w poszukiwaniu danych.
– No cóż musimy koniecznie dorwać tego Wiktora o którym mówił przed śmiercią Czarniawski – stwierdziłem oczywistą oczywistość.
– Prawdopodobnie będzie to Makowski. – Wanda powiedziała to kończąc ubierać się w mundur z demobilu, który miała w zasobniku pod tylnym siedzeniem.
– Kto?
– Prokurator chętnie współpracujący z ekologami przy tego typu akcjach.
– To nasz wilkołak?
– W tym problem, że nie. Moi ustalili, iż wilczy dar miał Dogbert Mieszkowski. Rozpuszczony smarkacz, syn alfy ze szczecińskiego. Dzieciak nie chciał działać w ramach reguł watahy, a ojciec aż do śmierci ukrywał jego ucieczkę.
– Tym bardziej musimy dorwać Wiktora przed nim. To nasz ostatni ślad.
– Ruszajmy – rzuciła twardo.
Willa prokuratora Makowskiego wyglądała całkiem przyjemnie, z solidnym ogrodzeniem, otoczona zielenią. Na nasze szczęście, brama do niej była otwarta na oścież. Wjechaliśmy zakładając, że w razie czego podamy się za zabłąkanych podróżnych. Mimo naszej gotowości, nie bardzo było komu o tym mówić. Podjazd był pusty, a ochroniarz leżał w drzwiach z poderżniętym gardłem. To skłoniło nas do sięgnięcia po broń. Odruchowo przeładowałem, Wanda zrobiła to samo. Zanim ruszyliśmy sprawdziłem jeszcze czy na szyi mam srebrny łańcuszek i medalik z Matką Boską. Praktycznie od progu dały się słyszeć odgłosy karczemnej pyskówki, skierowaliśmy się w ich stronę.
– Czego ty ode mnie chcesz! – krzyczał ktoś w pokoju na końcu korytarza.
– Zapłacisz mi za wszystko!
– Ale jakie wszystko?
– Czy ty wiesz, do czego mnie zmusiliście?
– Z tego co pamiętam, z własnej nieprzymuszonej woli, robiłeś za konia trojańskiego. Wprowadzaliśmy cię w zwierzęcej postaci do schroniska, a ty skłaniałeś tamtejsze psy do tego by się trochę pogryzły, dzięki czemu mogliśmy je ratować z łap hycli.
– Ratować! Ty kłamco! Grzesiek większość z nich od razu usypiał.
– Nic o tym nie wiedziałem.
– Wiktor, ty parszywy kłamco!
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, pomógłbym. Ty jednak znikłeś, a teraz wracasz i krzyczysz, że mnie zabijesz.
– Niby jak miałem to zrobić! Grzesiek po jednej akcji założył mi obrożę podbitą srebrem, nie mogłem wrócić do ludzkiej postaci.
– Przykro mi, nie wiedziałem – odrzekł nazwany Wiktorem.
– Ty wiesz co on mi robił? Wykastrował, głodził przez lata, trzymał w klatce, gdzie czułem ból i rozpacz zamkniętych w sąsiednich boksach psów. Ja wariowałem od tego.
– Widzisz, twoje emocje mogą być tego efektem, pomogę ci, opłacę leczenie, a Grześka oskarżymy i posadzimy. Zgadzasz się?
– Grześka nie oskarżymy, bo już wyrównałem z nim rachunki.
– W takim razie mogę ci zapłacić za krzywdy. Co powiesz na sto tysięcy zeta?
– Tylko w ciągu ostatniego miesiąca zebraliście półtora miliona, a ty chcesz mnie spławić jakimś ochłapem. Nie chcę tego szmalu, chcę twojej krwi! – Krzyczący zaczął kasłać. – Coś ty mi zrobił.
– Wiedziałem, że albo Grzesiek, albo jego przyboczni, prędzej czy później z czystej chciwości wydłubią z twojej obroży srebro. Zabezpieczyłem się. Odkąd tu jesteś, klima rozprowadza po pomieszczeniu srebrny pył. Gdybyś się zgodził na kasę, może pozwoliłbym ci żyć, a tak, parszywy kundlu, dostaniesz porcję srebrnego śrutu.
Stanęliśmy, ciesząc się w duchu z tego, że mieliśmy nałożone maski przeciwcovidowe. W innym przypadku pył mógłby zaszkodzić również Wandzie, a wtedy musiałbym ją ratować z wilkołakiem lub prokuratorem na karku. Tymczasem w gabinecie rozległy się strzały. Najpierw dał się słyszeć pistolet a dopiero potem huknęła dubeltówka. Gdy zajrzeliśmy do pokoju, naszym oczom ukazał się dość makabryczny widok. W stronę wyjścia czołgał się jasnowłosy mężczyzna, ciągnąc za sobą szeroką smugę krwi. To musiał być Dogbert, który dostał solidną porcję śrutu. W fotelu po drugiej stronie pokoju z kilku ran na piersi krwawił facet w garniturze. Ze zdjęć które oglądałem wcześniej wynikało, że to Wiktor. Prokurator mimo ran usiłował załadować rozerwanego wystrzałem obrzyna.
– Kim jesteście? – Makowski zwrócił na nas uwagę.
– Prywatnymi poszukiwaczami prawdy – odrzekłem wymijająco.
– Zapłacę, jeśli mi pomożecie.
– W tej sytuacji preferuję płatność z góry, a ty wykrwawisz się nim zrobisz przelew – zauważyłem.
– W skrytce za obrazem mam gotówkę, podam kod.
– Najpierw sprawdźmy czy jesteś wypłacalny. – Zdjąłem obraz patrząc na sejf.
– Pięć, sześćdziesiąt trzy, jedenaście, trzydzieści siedem. – Makowski od razu zrozumiał moją sugestię.
– Ok możemy ci pomoc za powiedzmy sto tysięcy.
– Zabijcie go i zabierzcie mnie do szpitala.
– Zobaczymy co się da zrobić. – Wanda podniosła z ziemi pistolet porzucony przez Dogberta, wycelowała i strzeliła w głowę prokuratora.
– Co teraz? – zapytałem podnosząc lufę beryla.
– Sprzątamy. – Podeszła do wilkołaka. – Oby twoja dusza znalazła ukojenie – powiedziała i wpakowała w jego głowę kilka srebrnych kul.
– Pozwolisz, że pobierzemy wynagrodzenia od Makowskiego. – Wyjąłem z sejfu kilkanaście plików banknotów.
– Jesteś niepoprawny – rzekła Dera.
– Bez przesady, połowa jest twoja – wyciągnąłem w jej stronę plik banknotów.
– Masz duszę wyjątkowo pragmatycznego księgowego. – Roześmiała się biorąc pieniądze.
– Jestem posłem i muszę sobie jakoś radzić, choć po dzisiejszym zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej przygotować poselski projekt podniesienia uposażeń w sejmie.
– Pomyślisz o tym później, teraz wiejmy, bo za chwilę zaroi się tu od glin.