WIOSNA
Płomyk świecy drżał w ciemności. Mary patrzyła na ogienek, skupiona, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy.
Ale nie modliła się. A przynajmniej nie w sposób, jaki przystawałby dobrej katoliczce. Ten prosty, wyuczony gest wydawał jej się odpowiedni, nawet jeśli pozbawiła go pierwotnego znaczenia.
Blask pełzł po kształcie majaczącym za świecą. Delikatnie obwodził kontury pięciu par rąk, rozłożonych na podobieństwo płatków kwiatu. Igrał na lwim pysku, tańczył na ostrzach dzierżonych w każdej z dziesięciu dłoni. Pełna ornamentów korona błyszczała w słabym świetle.
Zapach topionego wosku. Cisza nocy. Jasność ognia.
Skupienie.
Chroń go. Strzeż od złego. Chroń go. Chroń…
Płomień drżał.
*
– Te paszteciki są stare, nie uważasz, kochanieńka? Takie czerstwe, bez smaku. Nie to, co u starego Lawsona, nim go dżuma nie zabrała w sześćdziesiątym szóstym, świeć Panie nad jego duszą. U kogo ty je kupiłaś?
– Tam, gdzie zawsze, cioteczko Ann – wymamrotała Mary.
Siedziała w salonie ciotki, damy tak wiekowej, że pamiętała zapewne wybudowanie Bastylii. Była to jej jedyna krewna mieszkająca w Londynie; kobieta owdowiała wkrótce po Wielkim Pożarze i od tamtej pory żyła wygodnie ze spadku po bogatym mężu. Mary regularnie załatwiała dla niej sprawunki; nie przepadała za tymi wizytami, ale przynajmniej wynikało z tego tyle dobrego, że miała okazję oglądać piękne domy w Covent Garden.
Starsza pani nie przestawała perorować. Mary tylko kiwała głową, pozwalając myślom błądzić. Nawet tutaj, na miękkiej kanapie i w ciepłym świetle słońca, czuła się nieswojo.
Gdy zamykała oczy, widziała pojedynczy płomyk w ciemności. Blask na krawędziach figurki. Czy grzechem było to, że chciała chronić Williama?
– Ale pomówmy o tobie, droga Mary. Twój syn niedługo wraca do Anglii, prawda?
Głośniejszy ton ciotki znienacka wyrwał ją z odrętwienia.
– Ach… tak. William…
– Najwyższa pora! Azja to nie miejsce dla przyzwoitego człowieka. Tam mieszkają same dzikusy. Czy oni w ogóle mają kościoły? Mówiłam ci już dawno, Mary, że twój Will powinien rzucić Kompanię i zostać tutaj, w Anglii – skrzeczała ciotka. – Zwłaszcza teraz, gdy na tronie zasiada król Jakub. Popiera katolików i wie, jak postępować ze zdrajcami. Tak, jak zrobił to z księciem Monmouthem – oznajmiła z zadowoleniem.
Ciotka często lubiła wspominać o samozwańczym królu, który ledwie trzy lata wcześniej pożegnał się z głową w londyńskiej Tower. Tego samego roku, w którym w Exeter powieszono wiedźmę. Mary nie pamiętała już nazwiska, ale pamiętała, jakie wrażenie to na niej wywarło.
Jeżeli ktokolwiek dowie się, co robiła nocami, ją też powieszą.
– Słuchasz mnie, Mary? – Uśmiechnęła się szybko do ciotki na znak, że uważa. – To kiedy Will ma przyjechać? Gdzieś na jesieni, wspominałaś? Czyli wypływa w maju? Dobry Boże, podobno Ocean Indyjski o tej porze jest wyjątkowo niespokojny. A ci piraci na morzach! Słyszałam, że często napadają na statki Kompanii. Niebezpieczne to czasy, tak, niebezpieczne… Powinnaś, Mary, modlić się do Opatrzności, by miała twojego chłopaka w opiece.
Modlę się co noc, odpowiedziała Mary w duchu. Zacisnęła palce na uszku filiżanki, aby ciotka przypadkiem nie dostrzegła ich drżenia.
– Tak, cioteczko – powiedziała pokornie na głos.
LATO
Im bliższy stawał się moment powrotu Williama, tym coraz większy ogarniał ją niepokój.
Sześć miesięcy. Tyle miała potrwać podróż syna do Anglii, zwieńczona przybyciem do Londynu w październiku. Na samą myśl ściskało ją w żołądku. Sześć miesięcy na pokładzie statku – narażony na sztormy, ataki piratów i inne niebezpieczeństwa, których nawet nie chciała dopuszczać do świadomości.
A jeśli przydarzyło mu się coś złego, ale wiadomość o tym jeszcze do niej nie dotarła? Gdy wychodziła na ulicę, serce niemal jej stawało, bo spodziewała się zastać pod domem posłańca z koszmarnymi wieściami. Nikogo jednak tam nie było; zaciskała usta w wąską linię i szła na targ, a potem do cioteczki Ann.
Odnajdywała ukojenie tylko w ciemności nocy, płomieniu świecy i nieruchomym obliczu figurki pogańskiego bóstwa.
Była gotowa na wszystko, by zapewnić Williamowi bezpieczeństwo.
*
Nigdy wcześniej nie ośmieliła się zapalić kadzidła. Drażniący, korzenny zapach wisiał w powietrzu, napinał jej nerwy do granic możliwości. Miała nadzieję, że wystarczy potem wywietrzyć pokój, aby po woni nie został nawet ślad.
Świeca już płonęła. Obok stała figurka, ta figurka, którą William, wraz z innymi egzotycznymi pamiątkami, przywiózł z pierwszej wyprawy do Indii. Mary nie rozumiała do końca, co przedstawiała statuetka, ale nie obchodziło jej to.
Obchodziło ją tylko to, by William był bezpieczny. Nawet, jeśli później sam szatan miałby zawlec ją do piekła.
– Wiem, że go chronisz…
Przestraszyła się na dźwięk własnego szeptu. Rzadko odzywała się w czasie swoich modlitw, teraz jednak czuła, że musi nadać prośbie szczególnej mocy. Dlatego zapaliła kadzidło. Dlatego zamierzała mówić głośno.
– Modliłam się do Boga, ale On mnie nie wysłuchał – kontynuowała, słysząc, jak drży jej głos. – Mój syn… Chorował, został pobity, statki, którymi podróżował, wpadały w sztormy… Być może moc Boga nie sięga do Indii.
Wypowiedziane na głos bluźnierstwo na tyle ją przeraziło, że rozejrzała się nerwowo po ciemnym pokoju, jakby w każdej chwili z kątów miały wyskoczyć na nią diabły. Przełknęła ślinę i powróciła spojrzeniem do statuetki. Odlana w metalu drobna postać kobiety, otoczona wachlarzem dziesięciu ramion, dosiadała szczerzącego kły lwa. Nieruchoma twarzyczka zdawała się patrzeć gdzieś w przestrzeń.
– Tam… tam moc muszą mieć inni bogowie. Tamtejsi bogowie, tacy jak ty. Ty mnie wysłuchujesz. – Nabrała oddechu. – Proszę cię, strzeż…
Urwała. To tylko wrażenie, czy oczy posążka zwróciły się ku niej?
Płomień świecy urósł gwałtownie. Figurka rozbłysła, odpowiadając ogniowi własnym światłem. Ciężki, drapiący w nos zapach kadzidła nasilił się.
Nagle, bez żadnego dźwięku, ciemność ustąpiła wybuchowi jasności.
A potem ukazała się postać.
Krwistoczerwone szaty, sznur jaskrawych kwiatów zawieszony na szyi, złota korona w kształcie stożka. W każdej z pięciu par rąk inna broń. Aureola jasna niczym słońce, płowy lew, wijąca się smużka dymu z kadzidła.
Śniada twarz o migdałowych oczach. Łagodny uśmiech. Ta łagodność nie miała w sobie nic z pokory. Wyrażała raczej zrozumienie – i coś jeszcze, czego Mary nie potrafiła nazwać.
– Co… co… Boże… – wyjąkała Mary.
– Wzywałaś mnie – przemówiła jaśniejąca zjawa spokojnie. Gdy mówiła, nie otwierała ust, a mimo to jej głos rozbrzmiewał z całą mocą. – Potrzebujesz mnie.
Oczy kobiety patrzyły na przerażoną, skuloną na podłodze Mary. W ciemnych źrenicach jarzył się ogień.
– A ja potrzebuję ciebie.
*
– Nie uwierzysz, Mary, co się stało!
Ciotka Ann rzadko bywała radosna. Prawdę powiedziawszy, Mary nigdy nie widziała jej w tak dobrym nastroju.
– A co się wydarzyło, ciociu? – zapytała Mary bez zainteresowania w głosie.
W myślach miała jedynie płomień świecy i dym kadzidła. Postać otoczoną światłem. Słowa, które rozbrzmiewały wszędzie i nigdzie, jakby ich nie słyszała, ale sobie tylko o nich przypominała.
A może to wszystko było ułudą? Marą stworzoną przez szatana, zapowiedzią potępienia? Tutaj, w jasnym salonie ciotki, wydarzenia nocy zdawały się nie bardziej rzeczywiste niż sen. Gdy Mary zamykała oczy, znów widziała obraz niezwykłej postaci.
Tak nie mógł wyglądać anioł ani żadna istota miła Bogu.
– Królowa – zagrzmiał dumny głos ciotki – urodziła syna!
Odczekała chwilę, najwyraźniej oczekując żywiołowej reakcji. Mary zdołała się jedynie blado uśmiechnąć.
– Czy ty rozumiesz, co to znaczy, kochanieńka? Mamy katolickiego następcę tronu. Anglia znów będzie katolicka!
Dla Mary Anglia mogłaby stać się nawet muzułmańska, ale – oczywiście – nie powiedziała tego na głos.
– To cudownie, ciociu.
– Ta protestancka wesz, Maria, będzie miała się z pyszna. Na pewno nie spodziewała się prawowitego dziedzica. Wyrodna córka króla. Spłodzenie dziecka w jego wieku, i to syna, to jawny znak łaski bożej – perorowała podekscytowana wdowa. – Zobaczysz, Mary, teraz wszystko się ułoży.
– Mam taką nadzieję – odpowiedziała, choć jej nadzieje nie dotyczyły spraw katolików, ale o tym poczciwa cioteczka nie mogła wiedzieć.
Obca boginka roztaczała wokół siebie aurę ciepła, spokoju, zaufania. Czy szatan byłby do tego zdolny? Mary w myślach wciąż obracała słowa, które tamta wypowiedziała do niej w nocy.
Jeszcze jestem zbyt słaba, ale dzięki tobie nabieram sił. Nie ustawaj, a objawię się w pełni. I wtedy będę mogła pomóc.
Wiedziała, co musi zrobić.
JESIEŃ
– Jestem ci winna wdzięczność.
Tym razem Mary z fascynacją wpatrywała się w kobietę. Tej nocy wydawała się realniejsza, nie utkana ze światła, ale zbudowana z krwi i kości. Również lew, na którego grzbiecie siedziała, wyglądał jak żywy. Pięć par rąk poruszało się delikatnie niczym skrzydła motyla.
– Kim… kim jesteś? – odważyła się zapytać.
Uśmiech tajemniczej kobiety nawet nie drgnął.
– Jestem Durga. Jestem jak niezdobyta twierdza, jak ostry miecz, jak tarcza nie do przebicia. Dbam o to, by mogło rodzić się nowe życie. Strzegę porządku we wszystkim, co istnieje.
– Czy… – Mary zawahała się. – Czy jesteś diabłem, czy aniołem?
Ciemne oczy Durgi wpatrywały się w nią ze spokojem niezmąconej wody, przejrzyste i pełne mądrości.
– Sama poznasz odpowiedź. – Dziesięć dłoni falowało leniwie, dziesięć broni połyskiwało w jasnym świetle. – Już wkrótce.
Mary czuła, że dotyka czegoś nieznanego, być może niebezpiecznego. Oraz kuszącego. Już nie obchodziło jej, że odwraca się od Boga.
To Bóg pierwszy odwrócił się od niej.
– Poznam…?
– Tak. Jestem już dość silna, aby ci pokazać.
Lew nagle ruszył z miejsca; powoli szedł ku Mary, która walczyła w duchu z chęcią ucieczki. Czuła jednak, że nie ma czego się obawiać. Zwierzę po chwili zatrzymało się.
Ręce wyciągnęły się ku jej głowie. Patrzyła na to jak zahipnotyzowana.
– Zrozumiesz, gdy zobaczysz.
*
Mary zobaczyła.
Szła ulicami Londynu… nie, jechała na grzbiecie lwa, niewidoczna dla oczu przechodniów, wyrastając ponad nimi niczym kwiat nad źdźbłami trawy. Mijała budynki – ceglane, z kamienia, tak inne od drewnianych domów, jakie zapamiętała z dzieciństwa.
Widziała coś jeszcze. Pomiędzy zabudowaniami pląsały istoty, na pozór podobne do ludzi, choć tylko z sylwetki. Ich głowy były głowami zwierząt, ale oczy nie były ani ludzkie, ani zwierzęce; błyskały złością, dzikością, pogardą i głodem. W tych ślepiach czaił się rozum, ale był to rozum wrogi, zły, złośliwy.
Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że te stwory biegały w panice. Łby – szczurze, krowie, świńskie, baranie, i jeszcze inne, których Mary nie potrafiła rozpoznać – okręcały się w jej stronę, ślepia rozszerzały się ze strachu.
Uniosła wszystkie ręce, w każdej dzierżąc broń. Ogarniał ją spokój, całkowity, niewzruszony, w umyśle miała jasność. Napięła łuk i po chwili strzała przebiła pierś pierwszej z istot. Lew zerwał się do biegu, pędził ulicą, pomiędzy nie dostrzegającymi niczego ludźmi; susami pokonywał całe jardy, a mimo to ciepły grzbiet jedynie kołysał się delikatnie. Kły trójzębu zatopiły się w karku stwora o baraniej głowie. Miecz rozrąbał w pół ciało kolejnego, maczuga zmiażdżyła głowę potwora obok.
Uderzała bez wahania. Robiła to z łagodnym uśmiechem na twarzy. Nigdy dotąd nie czuła tak przemożnego spokoju, jakby zanurzyła się w głębię nieruchomego, milczącego oceanu. Pewność płonęła w niej jasnym ogniem, słuszność kierowała jej rękami.
Teraz rozumiesz.
Nie wiem, pomyślała. Co miałam zrozumieć?
W waszym świecie panoszą się demony, które są wam obce. Zabraliście je z innego świata, sprowadziliście tutaj na waszych statkach.
Raziła błyskawicą demona, który próbował na nią skoczyć. Cisnęła włócznią, przebijając na wylot świński łeb drugiego stwora. W pozostałych czterech dłoniach trzymała konchę, błyszczący własnym światłem dysk, węża i kwiat lotosu. Mary nie rozumiała ich znaczenia, ale czuła, że były nie mniej ważne.
Patrz.
Mijając solidne ściany budynków, widziała jednocześnie pustkę, ranę po ogniu, wytrawioną płomieniami bliznę. Londyn, jaki znała, i Londyn, jaki pamiętała, gdy dogasł Wielki Pożar, nachodziły się jak dwie soczewki, ukazując zupełnie nowy obraz.
Czemu pożar?, zastanowiła się. Czemu spalone miasto?
Wszystko ma swoje miejsce w istnieniu. Wszystko podlega najwyższemu porządkowi.
Londyn zmienił się. Niczym kołdra okryła go ciemność nocy, jak gwiazdy rozbłysły światła ognisk. Powróciły znajome obrazy, o których tak starała się zapomnieć. Zobaczyła wóz, ludzi wciągających na niego bezwładne ciała. Umierające kobiety i mężczyzn na ulicach, nakreślone na drzwiach czerwone krzyże, znaczące domy zarażonych.
Plaga miała swoje miejsce w porządku świata. Ogień przyniósł jej koniec. Niszczył, ale to zniszczenie stworzyło przestrzeń dla nowego życia.
Wizja zgasła i Mary znów zobaczyła znajome ulice i zaułki, murowane budynki, bogate domy Covet Garden. Widziała biegające, roześmiane dzieci, nie pamiętające ani wielkiej zarazy, ani wielkiego pożaru, żyjące w nowym świecie wyrosłym na gruzach poprzedniego.
Głos bogini odpowiedział na pytanie, którego nie zdążyła zadać.
Bronię ciemiężonych, walczę z tyranami. Co noc dodawałaś mi mocy, ale potrzebuję jeszcze więcej sił, aby go powstrzymać. Pomóż mi, a odegnam demony, które cię dręczą.
Kogo?, zapytała Mary. Kogo powstrzymać?
Waszego króla, odparła Durga. Zbyt wielka władza zawsze jest przyczyną nierównowagi. Budzi demony, burzy porządek.
Ciemne oczy patrzyły ze spokojem wieczności.
Ład musi zostać przywrócony.
ZIMA
Nadszedł początek grudnia, a William wciąż się nie zjawił.
Jeszcze kilka miesięcy temu Mary obgryzałaby paznokcie z niepokoju, chodziłaby nerwowo po salonie, walczyłaby z nudnościami żołądka, słuchając wylewnych komentarzy cioteczki Mary o tym, jakie niebezpieczeństwa mogły spotkać jej syna. Za dnia nie opuszczałaby kaplicy, nocami nie mogłaby zmrużyć oka.
A jednak, po raz pierwszy od dawna, czuła spokój.
Zawsze wydawało jej się, że kiedy ona tkwi w szponach troski, to oglądane co dnia miasto jest – jakby na przekór – radosne i niepomne wszelkich zmartwień. Tym razem odbicia zamieniły się miejscami. To Londyn stał się napięty jak zbyt mocno naciągnięta struna, czujny jak płochliwe zwierzę, niespokojny jak woda mącona kroplami deszczu. Wyczuwało się to w powietrzu, w twarzach mieszkańców.
Opatuleni płaszczami mężczyźni, z twarzami skrywanymi pod rondami wysokich kapeluszy, gromadzili się na rogach ulic i rozmawiali przyciszonymi głosami. Kobiety w spódnicach i ciepłych okryciach przemykały po chodnikach jakby ukradkiem. Nawet cioteczka Ann była mniej rozmowna niż zwykle… i nie tak skora do wygłaszania opinii o protestantach.
Wilhelm, książę Oranii i mąż Marii, córki króla i wcześniejszej następczyni tronu, protestant jak jego małżonka – miesiąc temu wraz ze swym wojskiem wylądował u wybrzeży Anglii.
Durga powiedziała jej, co musi zostać zrobione.
Szczury należy odpędzić ogniem, aby uniknąć zarazy.
*
Potężne łapy lwa w równym tempie opadały na bruk. Jako Durga przemierzała miasto na lwim grzbiecie, a demony uciekały przed nią w popłochu. Pokraczne postaci o zwierzęcych głowach tłoczyły się na ulicach i rozpychały zdziwionych Londyńczyków, ślepych na prawdę, sądzących, że nagle zaczęli potykać się o własne nogi.
Trzymała wysoko w jednej z rąk złoty dysk pałający światłem; blask raził spanikowane demony i pomagał zaganiać je dokładnie tam, gdzie tego chciała. Gdy zbijały się w większą grupę i usiłowały na nią skoczyć, wznosiła konchę, a wydobywający się z muszli głęboki, wibrujący dźwięk sprawiał, że potwory z wrzaskiem rozpływały się niczym dym. Owinięty wokół dłoni wąż co i rusz pluł jadem i kąsał.
Pędziła tak aż na skraj miasta. Lew zatrzymał się blisko ostatnich zabudowań, a demony pognały dalej. Czuła… nie; ona wiedziała, że będą tak biec jeszcze długo. Na zachód, aż dotrą do wsi Reading. Tam, gdzie stacjonowali katoliccy żołnierze króla, bastion obrony przed wojskami Wilhelma.
Pozostała tylko jedna rzecz do zrobienia.
Wzniosła ostatnią z dziesięciu broni.
Delikatne płatki lotosu rozchyliły się. Nad sercem kwiatu tańczył ognik białego światła. Fala jasności powoli i w ciszy, niczym lejący się miód, popłynęła w ślad za uciekającymi demonami. Gdy dogoniła ostatnie szeregi, ich postaci stały się wyraźniejsze, bardziej rzeczywiste, ostre. Widzialne dla śmiertelnych oczu.
Uśmiechała się, obserwując to. W duchu nawet trochę żałowała, że nie zobaczy reakcji żołnierzy na pędzącą zgraję demonów.
*
W całym Londynie aż wrzało. Z ust do ust powtarzano sobie plotki o ucieczce króla z miasta, o setkach żołnierzy, którzy zdezerterowali pod Reading, o diabłach, które pogoniły katolików aż do samych wrót piekła. Tron angielski stał pusty, ale już widziano na nim Wilhelma Orańskiego.
Mary nigdy więcej nie zobaczyła Durgi. Gdy ocknęła się nad rankiem na podłodze pokoju, świeca była dawno wypalona, a figurka zniknęła. Zamiast niej na stoliku leżał czerwony kwiat, który Mary uznała za dowód, że nie oszalała.
Zresztą, nawet gdyby rzeczywiście straciła zmysły, byłoby jej wszystko jedno. Wypełniał ją spokój, a strach stał się jedynie wspomnieniem. Czuła się pobłogosławiona i, tak jak zapowiedziała jej kobieta o dziesięciu rękach, znała już odpowiedź na pytanie, które kiedyś zadała.
Wiedziała, że już nie będzie zaprzątać sobie myśli ani aniołami, ani diabłami.
*
Wilgotne płatki śniegu ociężale wirowały w powietrzu. Mary w ciszy stała nad grobem. Nie modliła się, choć przypadkowy obserwator mógłby tak pomyśleć. Pewne pozory musiała zachowywać, nawet jeśli nie czuła żadnej potrzeby modlitwy – ani też nie widziała w niej celu.
Biedna cioteczka Ann. Ciężko znosiła ostatnie miesiące, a świadomość, że wszystkie jej nadzieje na katolicką Anglię runęły, odcisnęły ostateczne piętno. Przed spotkaniem z Durgą Mary uznałaby, że to kara za grzech bluźnierstwa, którego dopuszczała się nocami. Teraz…
Teraz nic nie mąciło jej spokoju.
Śnieg osiadał na płatkach czerwonego kwiatu złożonego przed nagrobkiem.
*
Wróciła do domu.
Przy drzwiach natknęła się na mężczyznę w czarnym płaszczu. Na jej widok zdjął kapelusz; jego przystojna twarz tchnęła smutkiem. Mary zatrzymała się, świadoma, że jeszcze rok temu serce zamarłoby jej w piersi.
– William…
Do oczu napłynęły łzy, ale w sercu był spokój.
Już się nie bała.