Delikatny powiew muska skórę, a wzdłuż ciała przemykają ciarki, jakby w próbie doścignięcia żywiołu. Włosy jeżą się i wychylają niczym spragnieni wrażeń kibice, a ich niemy krzyk zdaje się rozbrzmiewać na granicy, gdzie percepcja zaczyna mieszać się z imaginacją.
Odczucia są wyraźniejsze. Powietrze wydaje się świeższe, a natura bliższa. Trawa muska twój kręgosłup, a oddalony świergot ptaków…
A oddalony świergot ptaków jest, choć chyba nie powinien.
Masz wrażenie, że znasz to miejsce. Kojarzysz, a przynajmniej nie wydaje się obce. Dostrzegasz drzewo. Kilkaset metrów przeplatających się gałęzi, niczym kilka związanych ze sobą helis, które u szczytu tworzą koronę przypominającą dysk lub okrągłą płytę lotniska.
A gdzieś tam, u podnóża tego kolosa porusza się ludzka sylwetka. Przerywa prace i patrzy w twoim kierunku. Chyba cię rozpoznała.
❦❦❦❦
Pokonuje dystans szybciej, niż można by przypuszczać. Dziadek uśmiecha się do ciebie, jakbyście znali się od paru dobrych lat.
– Nareszcie jesteś! Tyle czekałem, tyle czekałem, myślałem już, że nigdy nie przyjdziesz. – Chwyta cię za rękę i ciągnie w kierunku drzewa. – Chodź, nie traćmy czasu, bo nie mamy dużo. Nigdy nie mieliśmy go dużo, ucieka skurczybyk szybciej niż te parszywe bobry! A żeby sczezły w słońcu lipcowego poranka!
Idziecie między porozrzucanymi głazami, czasem natrafiając na wąskie odnogi strumienia.
– Przepraszam, że tak nagle zaatakowałem, ale najpierw przegląd, pokażę ci to i owo.
Poruszacie się w zastraszającym tempie, dystans nieproporcjonalnie maleje z każdym krokiem, jakby percepcja stroiła sobie z ciebie żarty i specjalnie podawała fałszywe informacje.
– O, spójrz! – Wskazuje głaz leżący pośród dzikich traw. – Tutaj jest żyzna ziemia, trzeba by usunąć ten kamień i pozwolić korzeniom dotrzeć, są dość blisko, więc nie będzie z nimi dużo pracy.
Wypuszcza powietrze i patrzy na kolosa, który wciąż jest oddalony przynajmniej o kilka kilometrów. Korzenie… blisko?
– Na pewno są pod tymi drzewami tutaj, przecież działacie w symbiozie. Ale jestem pewien, że rozrosły się dużo dalej, tylko pytanie… – Tupnął gumiakiem w podłoże. – Czy tam nie czai się jakieś kamieniaste cholerstwo i nie będzie trzeba kuć.
Spojrzał na ciebie i przez kilka sekund czekał na odpowiedź.
– Ale to tym się już nie przejmuj, to ja już zrobię, jeśli tylko te korzenie zaczniesz rozwijać. Może i coś tam przeszkodzi, ale ja załatwię, więc nie ma powodu do obaw, najwyżej parę tygodni może być ciężko, ale wszystko ogarniemy. Na czym to ja… a właśnie, chodźmy dalej.
Dziadek poprawia słomkową czapkę. Co kilka kroków ostukuje i ogląda pnie drzew, których skupiska zdają się być rozrzucone bez jakiegokolwiek ładu. Mężczyzna grzebie w ziemi, mrucząc coś do siebie pod nosem. Zdarza mu się zerkać w twoją stronę, jakby chciał się upewnić, że patrzysz.
Wchodzicie w cień rzucany przez koronę kolosa. Zimno muska twoją skórę. Łaskocze. Cisza się nawarstwia, a atmosfera jakby stężała. Dziadek kiwa na kilka ściśniętych pni.
– Tutaj mamy taki problem, że bez słońca nie dadzą rady wyrosnąć, zaduszą się tutaj. – Zadziera głowę i wskazuje gałęzie giganta. – Tam na brzegu będzie trzeba przyciąć, jeśli chcesz, żeby te zdechlaki odżyły. Trochę na tym stracisz, więc musisz zdecydować, na czym ci bardziej zależy. Jeśli będziesz chciał utrzymać tę gromadkę w dobrym stanie, to skoczę na górę i poucinam, co trzeba. Jeśli nie chcesz skracać gałęzi, nie opłaca się marnować na nie przestrzeni, tylko ssą energie, wytnę je w pień.
Spojrzał na ciebie, znów czekając na reakcję. Westchnął.
– No zawsze też można spróbować je przesadzić. – Stuknął podeszwą w korę. – Ale czy się przyjmą gdzie indziej, czy przetrwają przeprowadzkę, to nie wiem. Zresztą, to cholernie czasochłonne i zaniedbałbym całą resztę. To jak?
Podnosi wzrok, ale szybko zmienia zdanie.
– Albo później mi powiesz, teraz chodź dalej. Zastanów się przez ten czas, bo mam dość tego twojego niezdecydowania, niby wiem, co mam robić, ale najpilniejsze sprawy leżą odłogiem jak… O, właśnie! Patrz tam.
Wskazuje pień, ale trudno powiedzieć, co dokładnie ma na myśli. Dostrzegasz wyrywające się z helisy gałęzie, oraz konary sięgające korony niczym, belki podtrzymujące strop. Miejscami w mniejszych lub większych zbiorowiskach widzisz coś na wzór półek skalnych.
– Dobra, to pokażę z bliska. – Dziadek chwyta twoją dłoń.
Znów biegniecie. Zwalnia uścisk dopiero u podnóża drzewa.
– Teraz idź przede mną. Najpierw musimy przejść po pierwszych korzeniach. Starowinki albo obumarły całkowicie, albo spęczniały, jak ten tutaj. Ostrożnie, można się poślizgnąć. Ale nie bój się, wchodziłem już tędy nieraz.
Przesz naprzód, próbując balansować na kładce. Droga wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Trafiasz na drabinę. Później kolejną i kolejną.
– Jesteśmy trzydzieści metrów nad ziemią, lepiej nie patrz w dół. Zresztą, jak wolisz, ale nie spadnij i nie zwalniaj, za chwilę będziemy przy pniu.
Dziadek przechodzi kilka kroków wzdłuż żywej ściany, ogląda jedną z łodyg. Cofa się i mruży oczy.
– Tutaj powinno być dobrze, no, to w górę! Nie bój się, to nie jest takie trudne. No chodź, chodź, pomogę ci. – Przesuwa dłonią po wgłębieniu w korze, później dotyka wybrzuszenia i pokazuje gałąź znajdującą się nieco wyżej. – Jak po drabinie. Patrz.
Łapie się i wybija, a po kilku sekundach jest dziesięć merów nad tobą.
– No co tak stoisz! Kończy nam się czas. Ruszże się!
Wciskasz nogę we wgłębienie. Podskakujesz, ale coś cię blokuje. Próbujesz jeszcze raz. Metr, dwa metry, trzy. Nie czujesz bólu, nie czujesz zmęczenia, jakby te uczucia nigdy nie istniały. Nie rozglądasz się za punktami zaczepiania, wiesz, gdzie są, jakby informacja od samego początku była w twojej głowie. Poruszasz się szybciej od dziadka, musisz momentami zwalniać, żeby mu nie przeszkadzać.
Zatrzymuje się. Dotyka gąbczastego gzymsu, mruczy coś pod nosem, krzywi się. Wokół widzisz dużo więcej takich występów. Całe mnóstwo.
– Trzeba to zlikwidować jak najszybciej – mówi dziadek. – Nie wnosi nic pożytecznego, wgryza się w pień i pije z niego, oddając zarazki. Wiem, wiem, już nieraz słyszałem, że chcesz je usunąć, ale potrzebuję pomocy, polecenie mi nie wystarczy, musisz tego naprawdę chcieć. A póki co tylko zapewniasz, że chcesz. – Kręci głową. Wzdycha. – Muszę na to patrzeć, nie mogąc nic zrobić i zamiast tego grabię jakieś liście. Chciałem o tym przypomnieć, bo wydaje mi się, że to nie dociera, gdzie powinno.
Uderza w półkę i odłamuje część.
– To jest odmiana huby drzewnej, jak widać, ale z nią nie można żyć w symbiozie, to pasożyt, a ich trzeba się pozbyć… Zresztą, co się będę męczył, i tak zlejesz moją gadaninę. Chodź wyżej, muszę ci coś pokazać.
Wspinacie się bez słowa. Dziadek wciąż do siebie pomrukuje, momentami przyspiesza, jakby próbował się wyładować. Jakby nie radził sobie z emocjami. Zerka w dół, żeby sprawdzić, czy wciąż za nim jesteś.
– Mam cię trochę dość, wiesz? – zwierza się. – Nigdy nie powiesz mi wprost, co powinienem zrobić. To znaczy… czasem mi mówisz, ale zazwyczaj muszę się domyślać. A jeszcze lepiej, jak przez twoje zmiany nastroju muszę przerywać pracę. Ostatnią relację ledwo udało mi się odratować.
Nie odpowiadasz, oczywiście.
– Mówię to tylko dlatego, że czasem przydałoby się nieco więcej zdecydowania w niektórych sprawach, przez tę niepewność często marnuję czas w pracy, a ty na tym tracisz, ja też na tym tracę.
Spotykacie pierwsze skupiska liści. Konary ustąpiły dziesiątkom mniejszych gałęzi, które ściśle do siebie przylegały. Dziadek schodzi nieco niżej, podaje ci dłoń i asekuruje. Zatrzymujecie się na gałęzi rosnącej nieco pod koroną kolosa.
Setki metrów pod stopami widzisz pola oraz sieć wąskich strumyków, które rozprowadzają wodę po całym ogrodzie.
– Teraz zobaczysz. – Zadrżał. – Zobaczysz, zobaczysz. Zamknij oczy. No zamknij… na chwilę tylko, mrugnij tylko.
Ciemność.
Śmierć, zgnilizna, duszności. Rzeczywistość się zmieniła. Świat stracił wszystkie ciepłe barwy, jakby spektrum ograniczyło się wyłącznie do czerni, szarości i niebieskiego. Część gałęzi wisi, niemal dosięgając ziemi, pień jest podziurawiony, a kilkukrotnie większe huby wydają się pożerać kolosa. Wszystkie liście spadły, przykrywając wystające z ziemi korzenie.
Dziadek patrzy w dół. Nie interesuje się tobą. Jest chudszy, trudno go rozpoznać. Skórę ma obwisłą, jakby ostatni gram tłuszczu w ciele zniknął kilka lat temu.
Drzewo jest… niższe? Na pewno jest niższe. Helisy rozszerzyły się, jakby przytłoczył je ciężar korony, która bez liści i sporej części gałęzi, przypominała bardziej koronę cierniową.
Czujesz jak drżą gałęzie.
Kolos umiera. Rozpada się. Na horyzoncie dostrzegasz nieco różu, choć na horyzoncie nie widzisz słońca.
– Zachodzące słońce – oznajmił Dziadek. – Za chwilę całkiem schowa się za horyzontem.
A wtedy co?
Podłoże się trzęsie. Ucieka ci spod nóg, kilkusetmetrowa przepaść. Kamienie. Drzewa. Podgniłe liście. Lecisz. Spadasz.
Szarpnięcie.
Dziadek łapie cię w ostatniej chwili. Wciąga na górę.
– To się nie dzieje naprawdę – mówi. – Wszystko jest hipotetyczne… póki co. Tak będzie wyglądać, jeśli nie zlikwiduję grzybów. Jeśli nie zadbam o drzewa, z którymi jesteś w symbiozie, jeśli nie pozwolisz korzeniom szukać żyznych łąk i korony nie wystawisz na słońce.
Opanowuje cię strach. Niepokój. Obawa. Trudno określić to uczucie. W końcu silisz się na pytanie.
– Co to za wizja?
Dziadek uśmiecha się pod nosem.
– Starość. Najgorsza z możliwych.
Gałąź, na której stoicie, łamie się. Spadacie. Coraz szybciej. To koniec. Wszystko się kończy.
– To tylko wizja. – Dziadek patrzy ci w oczy. – Hipotetyczna wizja.
Twarz ogrodnika rozmywa się, zaczyna deformować.
– Nasz dyżur jeszcze się nie skończył. Jeszcze trwa i trwać będzie, dopóki twój pień nie pęknie, a korzenie nie rozłożą się w ziemi.
Uderzasz o zwisający konar. Krzyk. Dziadek znika. Trzask łamanych kości. Tępy ból, a po chwili kolejne uderzenie.
Wszechogarniająca ciemność.