Powiadają, że gdzieś w odległym zakątku świata – a może tuż pod Twoim nosem – płynie ogromna rzeka, rozbijająca się kaskadą o czarne głazy. W tej czerni, gdyby rozłupać ją kilofem, czas i setki procesów uwięziły błyszczące grudki metalu pozbawionego nazwy. Według legend, monety wybite z oswobodzonej rudy śpiewają o rzeczach, które się jeszcze nie wydarzyły.
***
Znów masz siedem lat. Brodzisz po kolana w lodowatej wodzie, podczas gdy z brzegu nawołuje cię matka. Gwiazdy przeświecają przez rozdarte chmury, srebrząc spieniony warkocz wodospadu. Jego groźny, nieustający grzmot pożera krzyki kobiety, która cię narodziła, ale z którą poza krwią nie łączy cię nic.
– Szukaj, Kev. Nie waż się wyjść z wody bez kamienia! – To ostatnie słowa jakie wypowiedziała, zanim brutalnie zepchnęła cię do rzeki.
Więc szukasz. Choć stopy zaczyna ci przeszywać tysiąc lodowych ostrzy, skóra na dłoniach coraz bardziej przypomina zamokły pergamin, a zęby wydzwaniają jakąś żałosną pieśń, nad którą nie jesteś w stanie zapanować.
– Nie waż się wyjść bez kamienia! – Czy naprawdę słyszysz jej krzyk, czy wyobraźnia płata ci figle? Odwracasz się ku niej i ten gwałtowny ruch sprawia, że twoja prawa noga nagle ślizga się po omszałym dnie. Machasz rozpaczliwie rękami w beznadziejnej próbie odzyskania równowagi. W następnej chwili lodowate zębiska kąsają twój kręgosłup, a zaraz potem głowa znika pod powierzchnią płynnej, mrożącej ciemności.
Dno jest blisko, ryjesz o nie plecami. Jednak rzeka w tym miejscu płynie wartko, czego nie odczuwałeś tak dotkliwie, kiedy sięgała zaledwie do kolan. Przez moment miotasz się pod wodą, walcząc z prądem. Jest ci coraz zimniej, płuca zaczynają palić, domagając się powietrza. Wreszcie orientujesz się gdzie góra a gdzie dół i sięgasz na oślep dłonią, aby chwycić większy głaz i z jego pomocą wybić się na powierzchnię. Lecz zamiast śliskiego pokrytego glonami kamienia, twoje palce przejeżdżają bez przeszkód po charakterystycznej, chropowatej powierzchni. Nigdy nie dotykałeś jednego z nich, intuicyjnie wiesz jednak, że właśnie znalazłeś to, czego tak mocno pragnęła twoja matka. Serce bije ci żywiej w piersi. Raz jeszcze wyciągasz dłoń, zaciskasz ją na znalezisku…
A wtedy pod powiekami pojawiają się migoczące, pomarańczowe punkciki. Przygasłe, niewyraźne jak wówczas, gdy zbyt długo wpatrywałeś się w szczytujące słońce, a potem zamykałeś załzawione oczy.
Budzisz się z głośnym charknięciem.
Tym, co cię zbudziło, rzeczywiście jest złociste światło dnia, wlewające się przez otwarte okiennice i padające prosto na twarz starca drzemiącego w fotelu. Nie. Nie lubisz myśleć o sobie jak o starcu, chociaż wedle ogólnie przyjętych norm nim właśnie jesteś – masz długie posiwiałe włosy, masę zmarszczek pod oczami i nawet jeśli wciąż poruszasz się z werwą, inne dolegliwości właściwe wiekowi nie poszły w odstawkę – ból stawów, ich sztywność, pogarszający się wzrok. Wolisz nazywać się Zielarzem, bo takie imię nadali ci mieszkańcy malowniczego, portowego miasteczka, w którym żyjesz. Jest ulokowane na zboczu klifu i już od pierwszego wejrzenia zakochałeś się w nim bez pamięci. Dlatego przerwałeś wędrówkę i zostałeś tu kilka dekad, wbrew narzuconym sobie surowym regułom, by nie osiadać nigdzie na stałe.
Rozglądasz się półprzytomnie po pustym sklepie. Gdy uświadamiasz sobie nagle, że zasnąłeś w godzinach otwarcia, klniesz pod nosem niczym ladacznica w deszczu, bezowocnie poszukująca klienta. Odruchowo lustrujesz rzędy słoiczków, ksiąg, kosze suszonych ziół, girlandy podwieszanych pod sufitem kwiatów. Sięgasz dłonią do biodra, gdzie w skórzanym woreczku chowasz wszystkie pieniądze z dziennego utargu. Jest na swoim miejscu, a przez materiał wyczuwasz twarde krążki. Wygląda na to, że tym razem ci się upiekło.
Ocierasz zaślinioną brodę i przeciągasz się z leniwą, kocią gracją. Większe stawy protestują, ale przywykłeś, nie zwracasz na nie uwagi. Dręczy cię co innego. Nie powinieneś był palić niebieskiego maku w pracy. Nie tylko dlatego, że przynosiło to paskudniejsze majaczenia, niż gdy robiłeś to w nocy (mimowolnie wzdrygasz się na wspomnienie narkotycznego snu), lecz przestajesz nad tym panować.
Przeciągasz się raz jeszcze, metodycznie wyłamujesz po kolei palce u dłoni – długie, zadbane palce, których pozazdrościłby niejeden wędrowny muzykant. Weszło ci to w nawyk, kiedy dorabiałeś na trasie, bawiąc wieśniaków zręcznymi sztuczkami. Wreszcie ospale dźwigasz się z taboretu. Słońce schowało się już za dachami domów po przeciwnej stronie ulicy, otulając cieniem twój kąt i należałoby zamknąć sklep. Przez nieuwagę trącasz stopą słoiczek z perfumowanymi patyczkami, z niewiadomego powodu stojący na podłodze przed kontuarem zamiast na nim, i cała zawartość rozsypuje się wkoło. Klniesz na czym świat stoi i opadasz na kolana, żeby zebrać rozrzucony towar. Nie idziesz od razu zasunąć skobla w drzwiach. To twój drugi poważny błąd tego dnia.
Nagle dobiega cię szczęk zwalnianego zamka. Podnosisz wzrok, by ujrzeć dwójkę młodych mężczyzn wpychających się do środka. Zanim zdążysz powiedzieć choć słowo, drzwi zatrzaskują się za nimi zassane przeciągiem.
– Zamknięte – wołasz rozeźlony, wdychając woń soli i jodu, przygnaną ulicami miasta znad oceanu.
Na kolanach sprzątasz bałagan z podłogi, wściekły, że nie zamknąłeś na czas tego przeklętego sklepu. Gdy wreszcie wkładasz ostatnią sztukę do słoiczka, prostujesz się, aby zmierzyć niepożądanych gości ostrym spojrzeniem i żeby nie mogli patrzeć na ciebie z góry, co – jak jesteś absolutnie przekonany – dotąd robili. By podkreślić swoje niezadowolenie, odstawiasz słoiczek na ladę z odpowiednio głośnym akcentem.
– Dzień dobry – zaczyna jeden z mężczyzn, ten bliżej ciebie.
Dopiero teraz dokładniej się mu przyglądasz. Jest niespełna młodzieńcem, który nie opanował jeszcze sprawnego posługiwania się brzytwą, o czym świadczy drobne zacięcie pod uchem. Ma ciemne, krótkie włosy, zmierzwione przez wiatr, a także jasną skórę niespotykaną w tych stronach. Pojedyncze piegi na policzkach dodatkowo potęgują jego egzotyczną urodę. Już na pierwszy rzut oka dostrzegasz, że ubranie ma pierwszorzędnej jakości, choć nieco znoszone, a o jedno kolano obija się miecz w pochwie inkrustowanej masą perłową.
Drugi przybysz jest niższy od towarzysza, chowa się za jego plecami i nie możesz go uważnie obejrzeć.
– Zamknięte – powtarzasz dobitnie, nie spuszczając ciemnowłosego z oczu.
Młodzieniec odwzajemnia spojrzenie.
– Było otwarte – mówi z obcym, śpiewnym akcentem.
– Było, ale już nie jest, młody człowieku. Właśnie szedłem zamykać, dlatego… Żegnam panów. – Gestem wskazujesz im drzwi. Nie masz natchnienia na jałowe dyskusje. Zwłaszcza, gdy zaplanowałeś sobie wieczór. Pierwszy raz od… W każdym razie od dawna.
Ku twej irytacji młodzieniec postanawia tak łatwo się nie poddawać.
– Skoro zdążyłem przed zamknięciem sklepu, może mógłbyś mnie, panie, obsłużyć? – pyta uprzejmie, z wymuszonym uśmiechem.
Coś w wyrazie twojej twarzy musiało skłonić go do błędnych wniosków, ponieważ niespodziewanie unosi rękę i poklepuje nią pękaty woreczek uczepiony przeciwległego biodra niż miecz, całkowicie na widoku.
– Oczywiście zapłacę. – Monety trą o siebie, brzęcząc ponętnie.
Kiedyś ten dźwięk zadziałałaby jak mistrzowsko rzucony urok, ale teraz, kiedy zerkasz przez okno, zaczynasz się jedynie niecierpliwić. Jesteś umówiony. Ze spóźnienia nie wytłumaczysz się w żaden sposób. Dlatego nie czujesz ani odrobiny żalu, gdy stanowczo, lecz uprzejmie, ponownie wskazujesz drzwi.
Młodzieniec kręci smętnie głową.
– Może źle zaczęliśmy. Wybacz, panie. Ja i mój przyjaciel znajdujemy się w trudnej sytuacji. Obawiam się, że jeśli mu nie pomożesz… – Coś w głosie młodzieńca każe ci opuścić gardę. Na jego obliczu desperacja walczy ze wstydem; wargi drżą, orzechowe oczy szklą się niebezpiecznie, grożąc erupcją łez. I choć naprawdę czas pali ci grunt pod nogami, litość zarzuca sieć na twe wiekowe serce. Bezsilnie opadasz na fotel.
– W porządku, co mu dolega? – pytasz, gdyż wreszcie stało się jasne, kogo dotyczy problem. Właśnie teraz masz okazję dokładnie przyjrzeć się drugiemu, prawdopodobnie młodszemu członkowi osobliwego duetu.
On ewidentnie wygląda na chłopca, choć wyrośniętego. Takiego, u którego przybieranie na masie nie nadążało za gwałtownym wzrostem i w efekcie kończyny – jak i cała sylwetka – są na tyle szczupłe, że muszą permanentnie mierzyć się z ryzykiem złamania na porywistym wietrze. Chłopiec jest bardzo blady, oczy ma zapuchnięte, zażółcone, a na policzkach kwitnie niezdrowy rumieniec. Masz wrażenie, że ledwo trzyma się na nogach. Może trawi go też gorączka.
– Zgaduję, że nie rozchodzi się o roztwór na trądzik ani infekcję intymną?
Ciemnowłosy patrzy na ciebie skołowany.
– Dolegliwość – wyjaśniasz cierpko, powoli sylabizując słowa. – Nie ma problemów z sikaniem? Nie swędzi tam, gdzie nie powinno?
– Nie! Znaczy, nie wiem…
– Co mu dolega? – Cierpliwość jest cnotą, ale posiadasz ją w umiarkowanej ilości.
– On… – Chłopak gorączkowo szuka odpowiednich słów. – Słyszy jakieś głosy, powtarzające w kółko to samo. Nie zdradził mi co, czasem tylko szepce przez sen. Nocami muszę go pilnować, inaczej zrobiłby sobie krzywdę. Naprawdę nie wiem nic więcej. Próbowałem wyciągnąć z niego nie raz, ale większość czasu mnie ignoruje.
– Lunatykuje? – Na razie nic oszałamiającego. Jeśli to opętanie, nie będziesz w stanie pomóc. Od okultyzmu trzymasz się z daleka. Nie żebyś wierzył w istnienie demonów czy innych podobnych paskudztw, ale widziałeś w życiu dość niemożliwego. Wolisz dmuchać na zimne.
– Grzebie w torbach w poszukiwaniu jedzenia, a potem je, jeśli o tym mowa. Albo próbuje pisać. Raz nawet zamierzał się ogolić. Proszę, spraw, by zapomniał!
Usiłujesz nadążać.
– Dlaczego uważasz, że niepamięć rozwiąże problem? Nie jest to typowe postępowanie w leczeniu, nieczęsto medycy sięgają po podobne rozwiązanie. Co w ogóle miałby zapomnieć?
Rozmawiacie ponad głową chłopca, który w końcu zdecydował się usiąść na podłodze. Obejmuje ramionami kolana i ze wzrokiem wbitym w zużyte deski kołysze się na boki. Sprawia wrażenie całkowicie nieświadomego toczonej konwersacji. Przenosisz wzrok na ciemnowłosego; bez ustanku uważnie cię obserwuje, przez co czujesz się nieswojo. Jest bardzo poważny, gdy odpowiada na twoje pytanie:
– Rymowanki. To wszystko od niej się zaczęło. Rolgie twierdzi, że wywołała jego szaleństwo.
Rymy genezą choroby? Brzmi absurdalnie, a jednocześnie wreszcie budzi twoją ciekawość. Cóż, przez lata studiowania rozmaitych przypadków – twoje usługi są zdecydowanie tańsze niż porada wykształconego medyka – stałeś się poniekąd naukowcem. Chcesz wiedzieć więcej.
– Rozmawia z tobą?
– Coraz mniej i rzadziej. Zaczęło się rok temu, może nieco wcześniej, nie potrafię sprecyzować. – Ciemnowłosy odlicza coś na palcach, mrucząc do siebie. – W każdym razie rok temu wróciłem z długiej podróży, jestem marynarzem, i już go takim zastałem. Niemową, osowiałym, z lukami w pamięci. Nie poznał mnie w pierwszej chwili. Stanąłem przed nim po miesiącach rozłąki, a on mnie nie poznał. – Wybucha histerycznym śmiechem. – To jakiś obłęd!
Wygodniej rozsiadasz się w fotelu. Zdajesz sobie sprawę, że wasze spotkanie potrwa.
***
Czegoś ci nie powiedzieli. Coś ewidentnie zataili i to niedopowiedzenie gryzie cię po kostkach, kiedy krążysz nerwowo po sypialni, tam i z powrotem, po z dawna wydeptanej w dywanie ścieżce. Na przykład paskudne rany na przedramionach chłopca. Zbyt równe i cienkie na zadrapania. Część pokrywały jeszcze strupy, w paru miejscach zdążyły odpaść, odsłaniając świeże, zaróżowione zabliźnienia.
Nie, to nie one wzbudzały twój niepokój.
Odesłałeś ich z buteleczką kropli uspokajających, bo nic lepszego nie przyszło ci do głowy. Może alchemia kryła jakąś recepturę na wycięcie ściśle określonych fragmentów wspomnień, ale nigdy się nią nie parałeś. Przez pewien czas pełniłeś funkcję wędrownego czarodzieja; niestety żadna z nabytych w tamtym okresie umiejętności nie znajduje tu zastosowania. Nie jesteś również medykiem. Potrafisz, owszem, przepisać skuteczne ziółka na opryszczkę czy gorączkę, lecz na tym koniec. Nie leczysz mentalnych przypadłości.
Nieumyślnie zatrzymujesz się przed kratką z winami przymocowaną do ściany. Powinieneś się skupić, na spokojnie przeanalizować fakty jeszcze raz i kolejny, póki nie dostrzeżesz źródła swojego napięcia. Jest na wyciągnięcie ręki, gwarantuję. Gdyby nie narastający ból głowy, już byś go miał. Tymczasem migrena odsuwa cel na odległość równoważną setce mil.
Poddajesz się praktycznie bez walki i wyciągasz rękę ku szyjce najbliższej butelki. Jesteś grubo spóźniony, tak naprawdę nie liczysz więc, że zastaniesz na moście swą sympatię. Poniekąd odczuwasz ulgę z tego powodu. Przez lata byłeś sam, przywykłeś do roli wilka bez watahy. Bałeś się zaryzykować. Teraz nabierasz pewności, że dobrze się stało. Przecież znasz cenę. Zawsze znałeś.
Niezależnie od wszystkiego zamierzasz pójść w umówione miejsce. Potrzebujesz świeżego powietrza. Może chłodny wiatr przegna to męczące pulsowanie w skroniach.
Kiedy pobieżnie badałeś chłopca, jego uciekający wzrok na moment spotkał się z twoim. Tego spojrzenia bezbarwnych oczu też chętnie się pozbędziesz.
***
Przesadziłeś. Wcześniej zdarzało ci się parę razy zasnąć przy kadzielnicy, ale żeby rano wciąż unosił się z niej delikatny dymek? Musiałeś dosypywać suszu w nocy, w krótkich chwilach półprzytomności, gdy budziłeś się pomiędzy koszmarami. Nie pamiętasz? Nic dziwnego. Nikt na twoim miejscu by nie pamiętał. Nie masz nawet pojęcia o czym śniłeś.
Od smrodu kadzielnicy i potu jest ci niedobrze. Chcesz czym prędzej wyjść na zewnątrz w rześki poranek. Wydaje ci się, że zbierasz się szybko, jednak zanim podłoga przestaje kiwać się pod twoimi stopami, zanim odświeżysz się w letniej wodzie na tyle, że przestajesz czuć własny zapach, i w końcu zamykasz za sobą drzwi sklepu, mija wczesne popołudnie.
Zamiast w spodziewany chłód poranka, wchodzisz prosto w słoneczną spiekotę. Jasność na moment cię oślepia, prawie wpadasz pod koła wózka wyładowanego małżami. Właściciel drze się, wyzywa niewybrednie, po czym przepycha wózek obok. Oczywiście odpłacasz mu się, śląc w jego plecy stosowny epitet. Para stojąca w cieniu po przeciwnej stronie drogi patrzy na was z dezaprobatą. Poprawiasz skórzany pasek torby zawieszonej na ramieniu i ignorując ich, ruszasz w dół ulicy. Nie masz konkretnego celu.
Letni skwar leje się z nieba strumieniami. W połowie drogi jesteś już porządnie spocony. Słońce świeci bezlitośnie, odbija się od białych murów, co po nocnej popijawie, której ślady krążą ci w żyłach, nie tylko razi, ale i wywołuje silne mdłości. Palony mak także dokłada swoje do interesu, utrudniając oddychanie. Przy obecnej pogodzie, kiedy powietrze pali gardło i krztusi kurzem, zwykłe zaczerpnięcie oddechu staje się dla ciebie, nałogowego palacza, prawdziwą męczarnią.
Masz problem, niebagatelny.
Czujesz rytmiczne pulsowanie? Słyszysz je? Owszem i błędnie bierzesz za przyspieszone bicie serca (które rzeczywiście wali ci teraz w piersi jak młot). Szkoda, bo to pierwsza faza. Już kiedyś przez nią przechodziłeś; dawno temu i najwyraźniej zdążyłeś zapomnieć, jak przebiega i z czym się wiąże.
Nagle ze zdziwieniem zdajesz sobie sprawę, że zmierzasz do portu przeprosić za wieczorną nieobecność. Niespełna wczoraj skreśliłeś tę znajomość, a dziś idziesz ją poskładać z powrotem? Rusz głową, nie wydaje ci się to dziwne? Wzruszasz ramionami.
Ktoś wpada na ciebie od tyłu, uderzając łokciem pod żebra. Odruchowo zginasz się z bólu, chwytając za bok. Dzieciak jest już ze sto stóp dalej, niedaleko mostu, biegnie zygzakiem pomiędzy przechodniami. Patrzysz za sakiewką. Oczywiście nie ma jej na miejscu. Klniesz szpetnie i rzucasz się w niezdarny pościg, krzycząc za złodziejem. W pełnym pędzie mija cię kolejna postać, drugi młodzik. Widzisz jego profil kątem oka tylko przez mgnienie, ale rozpoznajesz piegowatą twarz ciemnowłosego chłopaka z twojego sklepu.
Szybko zostajesz w tyle. Łakniesz powietrza jak wyrzucona na brzeg ryba i wiesz, że w tym starym, podniszczonym ciele nie zdołasz dogonić złodzieja. Krzyczysz, ale ludzie patrzą beznamiętnie na twoje nieszczęście. Przechodnie, handlarze, uliczni grajkowie. Nikt nie porzuca swojego zajęcia. Kiedy wpadasz na most, zamierasz ze zdumienia.
Ciemnowłosy już tam jest. Pośrodku mostu, na wierzchołku jego łagodnej paraboli. Za plecami złodzieja, któremu kaptur opadł na ramiona.
– Rolgie, co ty, do cholery, wyprawiasz?! – Słyszysz.
Złodziej jest ci doskonale znany. Balansuje na balustradzie w niepewnym rozkroku z twoim mieszkiem w dłoni i chyba zamierza wyrzucić go do kanału. Nagle przypominasz sobie imię drugiego młodzieńca. Detur.
Detur trzyma przyjaciela za tył koszuli i gdyby nie ten uchwyt, zapewne Rolgie spadłby już dawno do szlamowatej wody.
– Chłopcze! – grzmisz. Ignorując ostry ból w kolanach, idziesz w ich kierunku.
– To nie działa! Obiecała, że zadziała, a nie działa! – Rolgie płacze. Zbliżasz się do nich na tyle, że widzisz lśniące łzy na zapadniętych policzkach.
Detur zatrzymuje cię gestem. Prychasz, ale posłusznie zachowujesz dystans kilku kroków.
– Zejdź na dół, bracie, tu jest za płytko. Skręcisz kark – mówi Detur uspokajającym tonem, przygryzając wargę ze zdenerwowania. – Równie dobrze mógłbyś skoczyć z bombramrei na pokład. Widziałem takie przypadki. Słuchasz mnie?
Chłopiec łka dalej, jakby w ogóle nie słyszał.
– To nie działa! Nie działa! – Ociera oczy rękawem. Niespodziewanie bierze zamach i z wściekłym rykiem ciska sakiewkę daleko przed siebie. Rozlega się plusk, kiedy pieniądze wpadają do wody. Ten dźwięk rozpala twój gniew do czerwoności.
Przy wejściu na most zebrała się już całkiem pokaźna grupa gapiów. Ruch obustronny chwilowo ustał. Cokolwiek mieli do załatwienia ci ludzie, spektakl przekuł ich pośpiech w ciekawość.
Przełamujesz dystans dzielący cię od chłopców. Masz zamiar chwycić złodzieja za koszulę i siłą ściągnąć z murku na ulicę. Potem… jesteś tak wściekły, że nie myślisz, co będzie potem. Mieszek zawierał sporo pieniędzy.
Detur kładzie ci wolną rękę na piersi. Odpycha, z pozoru delikatnie, jednak wyczuwasz w tej delikatności wewnętrzną siłę. Stanowczo kręci głową. Chce to załatwić sam. Zwraca się do Rolgiego w języku, którego nie rozumiesz.
Rolgie odpowiada cicho, tak że z początku sądzisz, iż to ta sama mowa.
– Obiecała spełnić moje życzenie, Det. Oszukała mnie! – Chłopiec zaciska pięści, jego ramiona drżą w bezsilnej złości.
Detur odpowiada coś szybko, czego znów nie rozumiesz.
– Mówiłem ci już! – wrzeszczy chłopiec. – Wiesz, czego chciała!
Nagle rozumiesz, że rzeczywiście Detur nie zdradził ci wszystkiego.
Niespodziewanie Rolgie zwraca ku tobie zrozpaczoną twarz.
– Nie masz pojęcia, co nosiłeś w tej sakiewce. Wyświadczyłem przysługę nam obu – mówi, kiedy Detur wreszcie ściąga go z murku.
Chłopiec ma rację. Zauważyłeś, że dziwne tętnienie zniknęło? Retoryczne pytanie, wiem, że nie.
– Wyrzuciłeś moje pieniądze, głupcze!
Rolgie oswobodził się właśnie z opiekuńczego uścisku kompana. Patrzy prosto na ciebie, gdy to się dzieje. Na jego twarzy rozkwita najpierw zdziwienie, nagle zastyga, tężeje, jakby nasłuchiwał, a wtedy następuje zmiana. Przerażenie pojawia się znikąd, w jednej chwili wypełnia oczy i wykrzywia usta. Wyraźnie widzisz tę przemianę.
Czy to twoja wina, że nie reagujesz od razu? Przysięgam, chciałbym móc zrzucić na ciebie całą odpowiedzialność, ale przecież też tam byłem. Ja także mogłem zrobić więcej.
Wychodząc z domu zawsze bierzesz ze sobą nóż. Nieduży, ma służyć do obrony w bezpośrednim starciu, gdyby ktoś napadł cię w ciemnym zaułku i przyduszał do ściany, a nie zamierzał pojedynkować na miecze. Nosisz go pod nogawką, przypięty do łydki, ot kolejne stare przyzwyczajenie, wpojone bolesnym doświadczeniem. Nie sądziłeś, że broń jest widoczna. Bo kto spogląda na cudze, osłonięte łydki? A jednak właśnie do uzbrojonej nogi Rolgie rzuca się w pierwszej kolejności. Błędnie rozumiesz jego intencje – jeśli w ogóle – i tylko nieznacznie ją odsuwasz. Impulsywnie, kierowany prymitywnym zaskoczeniem.
Rolgie wie dokładnie, czego chce i gdzie to znaleźć. Wyrywa nóż spomiędzy pasków.
Czasem wydarzenia dzieją się niemal równocześnie. Nic nie mogło przygotować was na to, co nastąpiło, ale powinniście być bardziej domyślni. Nie zauważasz ruchu dłoni, dopiero błysk metalu, na którym tańczą promienie popołudniowego słońca.
Detur wrzeszczy i wystrzela ku tobie jak strzała spuszczona z cięciwy. Znajduje się odrobinę za daleko, by przerwać bieg wydarzeń.
Chłopiec bez wahania unosi broń na wysokość oczu, ostrzem skierowanym ku sobie. Wydajesz zduszony okrzyk i szarpiesz do przodu, ale jedna ręka klęczącego chłopca wciąż trzyma cię za kostkę. Tracisz równowagę. Upadając, uderzasz potylicą w bruk i na moment świat gaśnie. Potem równie szybko wraca. Słyszysz wrzask oraz jęk, wydobywające się z dwóch gardeł jednocześnie. Unosisz głowę.
Chłopiec leży na ulicy obok ciebie, dygocząc w konwulsjach. Podpełzasz do niego, spodziewając się, że ciało znieruchomieje w każdej chwili. Nie widziałeś, co zrobił, więc myślisz o najgorszym. Detur pada na kolana po przeciwnej stronie przyjaciela. Gałki oczne Rolgiego miotają się przez krótką chwilę pod opuszczonymi powiekami, pobladłą już twarz przyobleka jeszcze bardziej nienaturalna biel.
Ani Detur, ani ty nie robicie nic, by mu pomóc. Nie wiedzielibyście jak. Jesteście kompletnie sparaliżowani. Obaj wpatrujecie się w bezruchu w wstęgę ciemnej krwi, spływającą powoli po porcelanowej szyi wyniszczonego ciała. Dwie wąskie strużki, jak za pociągnięciem cienkiego pędzelka umoczonego w szkarłatnym atramencie.
Gdzieś daleko, poza waszą świadomością, ktoś głośno alarmuje o zbliżającym się patrolu straży miejskiej i w jednej chwili ciekawski tłumek za waszymi plecami pęka jak stłuczona filiżanka.
Ty pierwszy otrząsasz się z szoku.
***
Chciałbym wiedzieć, co działo się w głowie mojego Rolgiego. Kiedy wróciłem z odległej wyprawy, była późna jesień. Umówiliśmy się w starym ogrodzie na tyłach królewskiego zamku, obaj znaliśmy to miejsce od podszewki. Praktycznie wspólnie się w nim wychowaliśmy.
Gdy wszedłem w alejkę pomiędzy rododendrony i krzewy akacji, czekał już na mnie. Leżał na ławce ze wzrokiem wbitym w ciemniejące niebo. Pisaliśmy do siebie regularnie i szacunkowo znał datę mojego powrotu. Przybiliśmy do portu z dwudniowym opóźnieniem, tym bardziej byłem zachwycony, że czuwał. Zawołałem go.
Usiadł i spojrzał na mnie. W tym samym momencie moja radość gdzieś się ulotniła. Tamtego wieczoru po raz pierwszy dowiedziałem się o istnieniu monety. Nigdy wcześniej w żadnym liście o niej nie napomknął, nigdy potem nie chciał też o tym mówić. Tylko tego jednego wieczoru podzielił się ze mną swoimi udrękami – zrobił to z resztą bardzo powierzchownie – i zdradził swoje zamiary. Najwięcej jednak o tym co przeżywał, dowiedziałem się wiele miesięcy później z listu, który napisał do ciebie. Wiesz, o czym mówię. Znalazłem go w twoim sklepie na podłodze.
***
Tonąłem w ciemnościach, póki nie przypomniałem sobie, jak otwierać oczy. Ledwie to uczyniłem, powitał mnie ból tak koszmarny, że nie mam sił, aby go opisywać. Moje ciało od piersi w górę stanowiło bryłę szkarłatnego bólu i natychmiast zatęskniłem za błogą nieświadomością.
Coś było nie tak.
Leżałem na twardym łóżku, w pokoju, którego nie poznawałem. Ściany napierały na mnie ze wszystkich stron, a na sąsiedniej pryczy pochrapywał Detur. Spróbowałem się podnieść, żeby na niego spojrzeć, lecz zaraz opadłem bezsilnie na poduszki, łapiąc oddech i walcząc z mdłościami.
Coś było nie tak.
Uniosłem dłonie, pod palcami wyczułem opaskę z cienkiej siateczki podtrzymującą opatrunki na uszach. Zmarszczyłem brwi. I wówczas, jak zacumowane okręty wyłaniające się stopniowo z gęstej mgły, wróciły do mnie ostatnie wspomnienia. Początkowo były matowe i odrobinę niewyraźne. Powoli, w miarę jak się rozbudzałem, nabierały kontrastu. Stanowczo zbyt szybko, nie miałem szans się przygotować.
Cmoknąłem na próbę z mocno bijącym sercem. Nic.
Z wahaniem zbliżyłem rękę do jednego ucha i spróbowałem pstryknąć palcami. Znowu nic.
Zamknąłem oczy przekonany, że znalazłem źródło problemu i zbyt zmęczony, by w pełni zrozumieć jego konsekwencje, jednak natrętne uczucie nie zniknęło. Coś dalej było nie tak.
Otworzyłem oczy i aż zaparło mi dech w piersiach. Nie słyszałem zupełnie nic.
Więc tak wyglądał spokój? Poczułem, jak moje usta rozciągają się w uśmiechu. Nie planowałem się ogłuszyć, to ostrze miało przeciąć mi gardło.
Niestety sugestia potrafi być perfidną suką. Gdy tylko nadałem nazwę mojemu brakowi, zdradzieckie dudnienie zabrzmiało ożywione na pograniczu mojej świadomości. Uśmiech spełzł mi z twarzy, chwilowa radość zniknęła bez śladu.
Wszystko wróciło do pokrętnej normy. Znów je słyszałem, melodyjne słowa wystukujące rytm na nieistniejącym tamburynie, który dla innych pozostawał niemy, a mnie podrażniał każdy nerw, doprowadzając na skraj szaleństwa.
Naprawdę wierzyłem, że byłem opętany przez kawałek dziwnego metalu. Później doszły te sny i zrozumiałem, co mi robiła. Obiecywała, kusiła, ukazała to, czego najbardziej pragnąłem i włożyła do ręki wiedzę jak to osiągnąć.
Nie pamiętam, jak ani kiedy wszedłem w jej posiadanie. Była niezwykła. Nigdy wcześniej nie widziałem podobnej waluty. Ani podobnego kruszcu, barwą przypominającego ni to brąz, ni to miedź. Na awersie wybito miniaturowe serce ze wszystkimi detalami jak na rycinie anatomicznej. Rewers zdobił jakiś znak – prawdopodobnie nominał, a ponad nim inne znaki układały się łukiem w napis, którego nie rozumiałem, raptem trzywyrazowy.
Nie chciałem jej obietnic. Przerażały mnie. Słuchając i mogąc ujrzeć własne pragnienia, przestawałem siebie poznawać. Detur tak nie reagował, dla niego była to zwykła moneta. Wielokrotnie trzymał ją w dłoniach, nie miała na niego wpływu.
Próbowałem pozbyć się dziwadła, podrzucić komuś obcemu. Wstrętne, wiem, ale i daremne. Próbowałem, lecz nie mogłem jej oddać. Po prostu nie mogłem, zawsze do mnie wracała. A potem, kiedy cię znaleźliśmy, Zielarzu, kiedy ci ją oddałem, to wszystko miało się skończyć. Tak mi obiecywała, że nie będzie jutra. Kłamliwa suka! Więc znów ją odebrałem, z zemsty.
Patrzyłem na mojego najdroższego przyjaciela – jego wygładzone oblicze rozjaśnione łagodnym uśmiechem, policzki podbarwione różanym rumieńcem. Spał tak spokojnie, zakutany w koc pod sam czubek miękkiego łuku brody, który tak idealnie pasował do mojej dłoni. Ciekawe o czym śnił, promieniując harmonią? Czy rzeczywiście istniał świat, choćby w snach, wolny od permanentnego ostrzeliwania obrzydliwymi pokusami? Czy miałem dowód na wyciągnięcie ręki? Przełknąłem gorycz napływającą mi do gardła; nawet jeśli, wygnano mnie stamtąd i więcej nie zaproszono.
Myślę, że właśnie ten moment mnie łamie i pcha do dalszych działań. Przebłysk tego, co utraciłem.
***
Mógłbym przysiąc, że była druga kartka.
***
Medyk przesuwa dłonią po spoconym czole i z westchnieniem podnosi się z łóżka chorego.
– Przebił jeden bębenek, drugi wydaje się nieuszkodzony. Gdyby chłopak miał większą odporność na ból, pewnie zdołałby dosięgnąć i jego. – Pochyla się nad Rolgim i wskazuje palcem tobie oraz Deturowi pokiereszowaną małżowinę. – Ręka za bardzo mu się trzęsła – tłumaczy.
– Co to oznacza? – pyta Detur. – Wyzdrowieje? Będzie słyszał?
– Na lewe ucho? Nie. Nie sądzę. Przeżyje pod warunkiem, że nie wda się zakażenie. – Medyk wzdycha. – Licho jedno wie, jakie paskudztwa pokrywały to żelastwo. – Ze wstrętem trąca stopą twój sztylecik, spoczywający na podłodze. Jego wąski czubek znaczą rdzawe plamy.
Znajdujecie się w gospodzie, w wynajmowanym przez młodzieńców pokoju. Detur przyniósł tu Rolgiego prosto znad kanału, podczas gdy ty przyprowadziłeś lekarza. Pokoik jest mały, lecz schludny. Znasz właściciela, więc nie obawiasz się, że mógłbyś opuścić to miejsce z pluskwami na ubraniu albo gnidami we włosach. Na jednej z wąskich pryczy leży Rolgie, wciąż nieprzytomny, przykryty szorstkim kocem, z opaską podtrzymującą opatrunek na głowie, zaś drugą, ustawioną w przeciwnym rogu pokoju, zajmuje Detur. Z łokciami wspartymi na kolanach, czołem na dłoniach, próbuje ukryć przed uzdrowicielem czerwone, zapuchnięte oczy, co jest zbyteczne, ponieważ w półmroku jaki panuje w izdebce, oznaki jego żalu pozostają praktycznie niewidoczne.
Wreszcie medyk zbiera swoje instrumenty, a ty żegnasz go przy drzwiach i czekasz, aż na schodach ucichną kroki.
Tymczasem Detur przygotowuje chłodny kompres. Zamacza kawałek materiału w misce z wodą i dokładnie wyżyma. Patrzysz spod drzwi, nie ruszając się z miejsca, jak delikatnie ściera pot z czoła Rolgiego. Hipnotyzują cię jego spokojne, naturalne ruchy, w które wkłada troskę i uczucie. Równie dobrze mógłby składać na czole rannego namiętne pocałunki.
Niespodziewanie coś się w tobie budzi. Jakby zwierzę, które lata spędziło pogrążone w głębokim śnie pod ścianą ogromnej, ciemnej jaskini. Przeciąga się leniwie, szeroko rozwiera paszczę w potężnym ziewnięciu, ukazując światu ostre zęby i nieśpiesznie rozdziela sklejone powieki.
To pragnienie, które dusiłeś latami wymuszoną obojętnością.
Na twoich oczach Detur bez cienia skrępowania pochyla się nad Rolgim i całuje go w usta.
Zwierzę wewnątrz ciebie szczerzy pożółkłe kły. Warczy z głębi gardzieli.
Tak, to zazdrość.
Z trudem przełykasz ślinę przez ściśnięte gardło.
– Dlaczego przyszliście do mnie?
Detur nawet na ciebie nie spogląda.
– A do kogo mieliśmy iść? – burczy zirytowany. Zły. Albo gorzej – zawiedziony. Jakby runął ostatni bastion jego nadziei ulokowanej na niewłaściwym fundamencie.
Czujesz się osobiście dotknięty.
– Do medyka? Cudownego uzdrowiciela? Jestem zwykłym zielarzem. Sprzedaję zioła, nie leczę.
– To nie była moja decyzja – odpowiada Detur niemal oskarżycielsko. – Do tamtego wieczoru Rolgie nie życzył sobie żadnej pomocy. Potrzebował tylko mnie. – Wzdycha ciężko. Zanim wreszcie unosi na ciebie wzrok, spędzacie chwilę w milczeniu.
– Byłem naiwny. Ta podróż miała go uzdrowić.
Powoli zaczynasz odczuwać zmęczenie zaistniałą sytuacją. Zbyt wiele myśli krąży ci po głowie. Nie możesz powstrzymać irytacji.
– W jaki sposób?
Zbyt gwałtownie. Twój agresywny ton sprawia, że Detur – mimo, iż nie poruszył się ani odrobinę – odsuwa się od ciebie i natychmiast tracicie ten krótkotrwały moment szczerości, narodzony wskutek nieszczęścia i potrzeby bliskości. Wzrusza apatycznie ramionami, jakby wasza konwersacja od początku miała charakter przypadkowej ulicznej pogawędki ze starym znajomym, którego nie chciałoby się zasypywać szczegółami własnych problemów.
– Chodziło o jakiś wodospad. Może wyczytał coś w księgach, albo zasłyszał, bogowie wiedzą gdzie, i ubzdurał sobie, że go wyleczy. Tani banał. Jak mogłem dać się zaciągnąć na drugi koniec świata w pogoni za tak beznadziejną mrzonką?
– Wodospad – powtarzasz. Rzeczywiście nie ma to krzty sensu.
– Tak. I jeszcze moneta jak w opowieściach dla dzieci. Magiczny wodospad i cudowna moneta lekarstwem na ludzkie nieszczęścia.
Chociaż głos Detura przepełnia gorycz, ty rozdziewasz usta ze zdumienia. Przestajesz go słuchać. Paradoksalnie zaczynasz cokolwiek rozumieć. (Wreszcie!) Przypadkowe zdarzenia układają się we wciąż niewyraźny, ale coraz bardziej spójny obraz.
Detur dotyka nieśmiało palcami policzka śpiącego, gładzi go pieszczotliwie. Zwierzę ryczy wewnątrz ciebie, a ty, podejrzewając w końcu, co się dzieje, zaczynasz być autentycznie przerażony.
– Kiedyś powiedział mi, że ciało to tylko klatka względem ogromnego świata. Ostatecznie, w chwili śmierci, tylko się na niego otwiera – szepcze, nie wiadomo czy do siebie, czy do ciebie. Ale przecież i tak go już nie słuchasz.
Wychodzisz bez pożegnania, ledwie powstrzymując się, by nie biec po schodach.
***
Opuściłeś nas w takim pośpiechu, że przestraszyłem się, iż powiedziałem za dużo. Tak też zapewne było. Zwłaszcza, gdy myślę o tym teraz, jak zmieniała się twoja twarz, nad którą nie dawałeś rady zapanować, kiedy stopniowo prawda przebijała się przez grube mury, które wzniosłeś przez lata, aby zapomnieć o koszmarach z dzieciństwa i móc na nowo zacząć w miarę normalnie żyć.
Zdradzę ci sekret. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Powiedziałem, że trafiliśmy do ciebie przypadkiem, że był to głupi kaprys Rolgiego. No cóż, kłamałem, przynajmniej po części. Rzeczywiście był to kaprys Rolgiego, ale zaplanowaliśmy go znacznie wcześniej. Od początku stanowiłeś cel naszej podróży. Tamtego popołudnia podrzuciłem ci razem z zapłatą tę nienormalną monetę, od której wariował Rolgie. Dlatego czułeś się nieswój przez cały ranek, w uszach ci szumiało i nie potrafiłeś przypisać tego niczemu poza nałogowi. Powoli zaczynała oplatać cię swoimi lepkimi mackami. Nawet gdy znów ci ją odebrano, wciąż działała.
***
Prosto z gospody kierujesz się do portu. Nie odczuwasz dłużej piekielnego gorąca, nieznośnego niczym w palenisku kuźni. Słońce nie razi już tak bardzo, a wir przechodniów przestaje istnieć, mimo że zmierzasz pod prąd i co chwila mijasz się z kimś o włos. Zataczasz się, chwiejnie stawiasz kroki, więc biorą cię za pijanego. Oceniają, gdy wymiotujesz do rynsztoka.
Świat faluje ci przed oczami, w ustach czujesz kwaśny posmak. Masz przemożną ochotę zapalić, ale nie wziąłeś ze sobą fajki ani suszu.
„Co ze mną będzie?” – zastanawiasz się. A co ma być? Wykupisz miejsce na pokładzie, wrócisz do domu, zapalisz, spakujesz się, a o brzasku uciekniesz. Jak dziesiątki razy wcześniej.
Myślisz o sproszkowanych listkach niebieskiego maku, o rozkosznym zapachu dymu, jaki wydzielają, tląc się w twojej kadzielnicy. Spoglądasz na zacumowany okręt, intensywnie myślisz o błękitnych kwiatach i powoli, bardzo powoli ogarnia cię wewnętrzny spokój.
Pierwsze punkty planu realizujesz w stopniu satysfakcjonującym. Ledwie wracasz do sklepu, ryglujesz drzwi i niezwłocznie udajesz się do sypialni po mak. Mogłeś spakować przynajmniej parę niezbędnych szpargałów i zaczekać do rana w porcie, w tawernie, gdzie nikt by cię nie szukał. W zamian wsypujesz do kadzielnicy więcej niż zazwyczaj. To nerwy w połączeniu ze strachem każą ci sięgnąć po kolejne szczypty płatków, nawet gdy zdajesz sobie sprawę, że wystarczy. Wdychając gorzkawe opary, kładziesz się na łóżku i zamykasz oczy. Nie planowałeś zasypiać, a jednak tak się dzieje.
Twoje sny są dziwnie poplątane, jak kłębowisko jadowitych węży. Pod wpływem słabnącego działania monety wraca w nich do ciebie wszystko. Pierwsze senne marzenia po tym, jak wyłowiłeś z rzeki kamień…
Początkowo były bardzo piękne, niewinne, proste. Rankiem budziłeś się szczęśliwy i pełny jak nigdy, nabuzowany energią do realizacji marzeń, uczuciem, które ścierała dopiero późna kolacja naprzeciwko matki, spożywana w atmosferze ciężkiego milczenia. Cieszyłeś się tymi nocami przez dwa lub trzy spokojne lata, a każdy dzień przynosił spełnienie. Co byś zrobił, gdybyś dowiedział się w tamtym czasie, pomiędzy zabawami z przyjaciółmi w opuszczonym rybackim kutrze, a coraz śmielszymi, niełatwymi kradzieżami i wybrykami, że każdy udany plan miał swoją cenę? Ale przecież o tym wiedziałeś, dziwna bryłka unieruchomiona w otoczaku pokazywała ci wszystko. Brylowałeś w rówieśniczym towarzystwie, podczas gdy w domu przeżywałeś piekło tylko nieco większe niż wcześniej. Akceptowałeś to.
Potem zacząłeś przechodzić przez to samo co później mój Rolgie. Byłeś zmuszany obserwować siebie rozdzieranego na kawałki. Zaprzeczenie. Przecież nie byłeś taki. Przecież siebie znałeś. To co ci pokazywano… nie mogłeś tego chcieć.
Pewnej nocy przyszedł sen, który – znów podobnie jak z Rolgim – zaważył o wszystkim. Sen nie tyle straszny, co kuszący. Tak kuszący, że chłopięcego ciebie aż rozbolał brzuch na myśl, iż miałbyś go nie dopełnić, zwłaszcza, że włożono ci do rąk dokładne instrukcje. Jeden szkopuł – cena. Przeraziła cię bardziej niż kiedykolwiek jakiekolwiek pogorszenie stosunków z matką. Nagle zrozumiałeś, że ten sen nie zniknie z twojej pamięci. Nieustannie będziesz opierał się podsuwanej nocami pokusie, notorycznie oglądał coś, czego nie odważysz się mieć. Co powinno zostać zakopane głęboko w tobie samym, a nie oddarte z bezpiecznej osłony i ukazane publicznie. Że byłeś taki jak my.
Jedna decyzja matki naznaczyła twój los. Myślała, że według legendy poznasz przyszłość i jej życie stanie się lepsze. Od zawsze wierzyła w podobne brednie.
Wtedy do snu wkrada się jej twarz, uśmiecha się do ciebie.
Budzisz się spocony w wymiętej pościeli. Przez chwilę masz wrażenie, że się dusisz. Płuca nie dają rady wypełnić się powietrzem, dyszysz ciężko z oczami wytrzeszczonymi na sufit własnego pokoju. Serce kołacze się niespokojnie, a ręce drżą, zaciśnięte na brzegu koca. Kiedy wreszcie poskramiasz atak paniki, zaciskasz zęby w bezsilnej nienawiści.
Bezbłędne wyczucie odpowiedniego momentu to atut, który powinien być wyceniany w złocie. Niezmiernie rzadki, ale też intuicyjny, potrafi nagiąć okoliczności do woli szczęśliwca, układając wydarzenia po jego myśli z łatwością o jakiej innym się nie śniło. Kołatka uderza w drzwi wpasowując łomot tuż za punktem kulminacyjnym emocjonalnego rozżarzenia, a jednocześnie zatrzymując twoją dłoń w połowie drogi do woreczka z suszonym makiem. Kilka minut wcześniej, a spanikowany nie ruszyłbyś się z miejsca, parę później – odurzony pomyślałbyś, że biją dzwony.
Tymczasem nawet na moment nie zwracasz uwagi na to, że pora na odwiedziny jest, delikatnie mówiąc, dość niestosowna. Zwlekasz się z łóżka i lunatycznym niemalże krokiem odnajdujesz drzwi. Po omacku odsuwasz jedną zasuwkę, potem drugą i wreszcie wyglądasz na ulicę. Księżyc świeci bardzo jasno, przykuwa twój wzrok w pierwszej kolejności. Jego blask wyraźnie rozświetla aleję, na której nie ma żywego ducha, poza popielatym kocurem. Skonsternowany gapisz się chwilę, jak grzebie w śmieciach sąsiadów.
Nie zauważasz koperty, która spływa do twych stóp, wyślizgnąwszy się spomiędzy zawiasów. W chwili, gdy zaczynasz się wycofywać, ciągnąc klamkę, dostrzegasz całkiem wyraźnie chudy cień odklejający się od ściany w górze ulicy. Przystaje pomiędzy domami, skąpany w srebrzystym płaszczu księżycowego blasku. Patrzy w twoją stronę. A może zwrócony jest plecami?
Dzieląca was odległość oraz słabnący wzrok uniemożliwiają ci pewną identyfikację, masz za to przeczucie. Coś ciągnie cię do niego. Oczywiście zamiast po prostu wrócić do środka, skutecznie blokujesz zdrowemu rozsądkowi dojście do głosu.
Niewiele myśląc, zatrzaskujesz drzwi za plecami i ruszasz w kierunku tajemniczego osobnika. Twoje ruchy są niepewne, jednak kiedy cień znika za rogiem, zaczynasz biec. Po drodze gubisz kapcie.
Jest środek nocy, ludzie dawno śpią zagrzebani w cienkiej pościeli, na dworze panuje wespół wycie wiatru i szum fal. O tej porze nic dobrego nie może się wydarzyć, lepiej zostać w domu i położyć do snu, by nie czynić głupot. Tymczasem biegniesz boso po chłodnej, brukowej kostce, a stopy same niosą cię śladem nocnego cienia. Pęd powietrza miota twoją przepoconą koszulą i gdybyś zwolnił chłodny, orzeźwiający wiatr natychmiast okradłby twoje starcze ciało z resztek ciepła. Droga wiedzie brzegiem kanału, przez most, dalej bulwarem wzdłuż wody i szerokimi schodkami wykutymi w skale. Na ich szczycie urządzono punkt widokowy, robiąc użytek z półki skalnej. Wielokrotnie spoglądałeś stamtąd na panoramę miasta oraz zapchany okrętami port, dumając nad wszystkim lub nad niczym. I kiedy tak pędzisz na ślepo, gnany niesłyszalnym nawoływaniem, po raz pierwszy zaczynasz świadomie rozpoznawać jej głos.
Wiem, przecież przebyłeś daleką drogę, zawsze zacierałeś dokładne ślady. Przed ucieczką zakopałeś ją w lesie, a i tak w tawernie – setki mil morskich oraz kilka królestw dalej – jakiś pijak próbował zapłacić ci nią za piwo. Uciekłeś bezzwłocznie; jak stałeś za kontuarem, tak zaraz cię nie było. Wiele lat później, za czasów twojej beztroskiej wędrówki jako włóczęgi-czarodzieja, miałeś mniej szczęścia. Ktoś podrzucił ci ją do czapki podczas występu na wiejskim jarmarku. Skryta pomiędzy garścią drobniaków zdołała musnąć twoją skórę. Znów uciekłeś, lecz tym razem kilka dni dręczyły cię koszmary. Nim dotarłeś do najbliższego miasta, zmieniłeś profesję.
– Stój! – krzyczysz urywanym głosem. Pokonanie schodów pozbawia cię tchu, serce szaleje w piersi.
Chłopak zatrzymuje się, lecz nie dlatego, że mu kazałeś. Stopnie skończyły się i stoicie na niewielkim tarasie. Wreszcie rozpoznajesz Rolgiego. Opiera się o murek, sięgający mu ledwie do bioder. Nie patrzy na ciebie, nie odwraca na dźwięk twojego głosu. Niepewnie wychyla głowę i spogląda w dół. Wiesz, jaki obraz maluje się przed jego oczami – spienione fale, wystające skalne iglice, przepastna ciemność. Niemal czujesz magnetyczną pokusę, która targa jego wyobraźnią, a rykoszetem uderza także ciebie. Wielokrotnie stałeś w tamtym miejscu. Patrzyłeś w dół.
– Chłopcze, nie rób nic głupiego.
Rolgie zanurza dłoń w kieszeni spodni i słowa zamierają ci na ustach. To ona. Czujesz jak wszystkie włoski na twoim ciele synchronicznie stają dęba. Przebiega cię dreszcz. Rozkoszny dreszcz. Od dawna tak się nie czułeś, przez najlepsze lata swojego życia próbowałeś zapomnieć, jak to jest mieć cały świat u swoich stóp, osiągalny na wyciągnięcie ręki. Chwiejnie stawiasz pierwszy krok.
Musisz ją zobaczyć. Musisz mieć pewność.
– Daj mi ją.
Rolgie nie rozwiera palców. Nie czyni nic, by spojrzeć na przedmiot trzymany w dłoni. Wreszcie unosi na ciebie spojrzenie bladych tęczówek.
– Nie powinieneś jej mieć – mówi bezbarwnym głosem.
Śmiejesz się ochryple.
– A kto powinien? – pytasz, a potem wbrew sobie wylewasz przed chłopcem całą gorycz. – Sam znalazłem rudę, z której ją odlano. Dla mnie. Matka zadbała, bym dostał godziwy urodzinowy prezent. Nie uwierzyłbyś chłopcze, jak wybujałą wyobraźnię potrafią mieć ambitne rodzicielki. – Czy kiedykolwiek dowiedziała się, że legendy roznoszą bujdę równie barwną jak bajki dla dzieci? Przeklęta skarbnica złudnie pięknych niedorzeczności.
Chłopiec nie odpowiada. Na jego obliczu pojawia się niepewność. Zmierzając tu, podjął jakąś decyzję, widać to wyraźnie, a teraz nieporadnie przeskakuje wzrokiem od ciebie na zbocze w dole, to znów na zamkniętą dłoń.
– Wyrzucę ją – oznajmia. Jednocześnie unosi rękę.
– Nie! – Rzucasz się do przodu i łapiesz kościstą dłoń. Nie opiera się. Pozwala, byś wyłuskał spomiędzy jego palców okrągły przedmiot, chociaż praktycznie miażdżysz przy tym jego kruchy nadgarstek. Przeoczyłeś fakt, że również wcześniejszy ruch, miarkujący rzut, pozbawiony był zapału.
Postępujesz irracjonalnie, rozwijając kawałek pergaminu, którym Rolgie opakował monetę. Czy nie tego od młodzieńczych lat próbowałeś uniknąć?
Sztywnymi palcami wydobywasz z papieru jedyny dar, jaki kiedykolwiek sprawiła ci matka. To ona. Barwy miedziano-brązowej, błyszcząca, dokładnie taka jaką zapamiętałeś. Serce i napis, którego nawet po latach w podróży nie jesteś w stanie przeczytać. Przez moment wpatrujesz się w nią urzeczony.
– Twój przyjaciel kiedykolwiek jej dotykał? – pytasz. Lecz nikt ci nie odpowiada. Na tarasie zostałeś sam. Rozglądasz się za Rolgim, ale zniknął. Zaskoczony opierasz się o murek w miejscu, gdzie stał jeszcze chwilę temu. Moneta staje się ciepła w dotyku, kiedy tak obracasz ją w dłoniach. Nieco dalej, w dole, latarnie wyławiają z mroku burty wielomasztowych statków. Księżyc przesłania gęsta, pojedyncza chmura i wokół robi się naprawdę ciemno. Słychać wzbierający grzmot fal, syk spienionej wody. Nawet powietrze jakby zwilgotniało.
Wtedy znów nachodzi cię paskudne przeczucie. Niepewnie zerkasz na krawędź murku, ale nie masz odwagi wychylić głowy i spojrzeć za nią. Prawdopodobnie w tych ciemnościach ujrzałbyś tylko białą pianę. Wbrew logice wyobraźnia podsuwa ci zupełnie inne obrazy.
Księżyc wyłazi zza chmury. Odskakujesz jak użądlony, nim przypadkowo kątem oka wyłowiłbyś jakiś powykręcany kształt. Wciąż trzymasz w dłoniach monetę. Czujesz pod palcami jej karbowany brzeg, wypukłości wzoru; wibruje niewytłumaczalnie. Spoglądasz na nią, nie rozumiejąc, dlaczego w ogóle chciałeś jej dotknąć. Rolgie miał rację, należało się jej pozbyć.
Cena zawsze była za wysoka. Przekraczała twoją wypłacalność.
Nagle wzrok płata ci figiel. Łuk jeszcze przed sekundą będący boczną krawędzią serca na rewersie, uwypukla się, formując brzeg profilu policzka i wąskiej, kobiecej bródki. Ku górze przechodzi płynnie w czoło z pominięciem nosa, który podświadomie dorysowuje twoja wyobraźnia. Arterie schodzą po tyle głowy niczym grube pukle włosów, które twoja matka tak bardzo pielęgnowała. Z wrzaskiem upuszczasz monetę. Lecz niemal natychmiast zgarniasz ją z bruku i ciskasz z pełną siłą za krawędź urwiska.
Przelewasz w ten gest przepełniającą cię gorycz, żal, obrzydzenie, tęsknotę. Moneta niknie z oczu jeszcze zanim mogła zdążyć zanurzyć się w morzu. Dobrze wiesz, że to za mało. Musisz wsiąść na statek, który odpływa o świcie. Uciec, oddalić się od jej wpływu.
Nie możesz jeszcze wiedzieć, że tym razem nie uda ci się wyrwać ze szponów rozbudzonego pożądania. Tej nocy zapalisz mnóstwo maku, otumaniony namówisz swą sympatię na rejs, który nigdy się nie zakończy, ponieważ statek nie dopłynie do portu. Jakim cudem udało ci się przekonać oblubieńca, by porzucił dotychczasowe życie, nie mam bladego pojęcia, ale przecież w głowie miałeś dokładnie zaprojektowany fortel. Już od dłuższego czasu czułeś zbliżającą się monetę. Twój niewinny flirt, pierwszy od lat, nie był żadnym przypadkiem. A tamto południe, dzień po naszym spotkaniu? Gdy szedłeś do portu, działałeś pod jej dyktando.
Cena zawsze była za wysoka, tak twierdziłeś. Przynajmniej, póki działałeś na trzeźwo.
***
Sam nie wiem, dlaczego rozmawiam z martwym człowiekiem. Bosman twierdzi, że to najlepszy sposób na poradzenie sobie ze stratą. Śmiem wątpić, skoro odkąd go znam, kleci w kółko ten sam list i wyrzuca zamknięty w butelce do morza.
Czytasz mi przez ramię i wściekasz się, że piszę wyssane z palca bzdury? Przyznaję, nie mam pojęcia, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy. Zamykałem oczy, widząc przed nimi niespokojne, uśpione oblicze Rolgiego, a kiedy je znów otworzyłem, za oknem wstawało słońce, zaś jego nie było. Pobiegłem prosto pod twój sklep. Tyle że ciebie również nie było. Ludzie mówili mi różne rzeczy, po kilku tygodniach złożyłem z nich w miarę spójną wersję wydarzeń. Oto ona, spisana powyżej. Wiele dziur wypełniłem domysłami. Resztę zostawiłem.
Motywy działania mojego przyjaciela pozostają nieodkrytym rozdziałem. Wygodnie jest myśleć, że na nic nie miałem wpływu. „To ta moneta wszystkiemu jest winna”. Bardzo starałem się oddzielać życie na morzu od życia w rodzinnym porcie, ale być może w jakiś sposób odkrył, że czerpałem podwójnie. Przestałem przed sobą zaprzeczać, iż mogłem doprowadzić go do takiego finału. Zawsze oczekiwał więcej niż potrafiłem mu dać.
Potrzebuję wersji, która pozwoli mi ruszyć dalej. Dlatego spisuję je kolejno, jak radził bosman, wkładam do butelki i wyrzucam do morza. Ta będzie czterdziesta siódma. Na razie wciąż nie jestem w stanie napisać do Rolgiego, więc listy kieruję do ciebie, Zielarzu. Wiem jednak, że kiedyś będę musiał to zrobić. Kto wie, może spróbuję w pięćdziesiątym. Albo sto pięćdziesiątym.