– Przepraszam, czy można? – Tęgi mężczyzna wcisnął się na fotel autokaru, nie czekając na odpowiedź.
– Pewnie – burknął Thot. Kiedy tamten już się usadowił, wrócił do robienia notatek, kreśląc coś bezpośrednio na mapie. Jego ruchy były metodyczne, jakby brał udział w specyficznym rytuale. Po minucie ciszy zdążył zapomnieć o facecie obok i zaczął do siebie mamrotać.
Nowy pasażer przysłuchiwał się, nie dowierzając.
– Zna pan esperanto?
– Tak i kilka innych języków.
– Co za zbieg okoliczności… ha! – Uśmiechnął się nieznajomy i podał dłoń, zasłaniając papier. – Adam Kowalik, archeolog i poliglota.
Bóg niechętnie puścił mapę, która zawisła w powietrzu podparta o fotel przed nim. Uścisnął podaną dłoń.
– Tomasz Dżechuta… aktualnie zapalony podróżnik.
Kowalik przychylił się do sąsiada, jeszcze bardziej ograniczając jego przestrzeń osobistą.
– Ile języków pan zna?
Plecy Thota zalał zimny pot. Każdego dnia czuł się coraz bardziej osaczony, ale dziś przechodziło to wszelkie wyobrażenie. Gdziekolwiek nie poszedł wyczuwał jej wzrok, jakiej kobiety by nie mijał, był niemal pewien, że to ona. Teraz ten wścibski facet. Brakowało tylko, żeby prowadził wykopaliska w Egipcie…
– Sporo. – Wzruszył ramionami.
Thot odsunął rękaw i spojrzał na zegarek. Zostały mniej więcej trzy minuty. Serce waliło mu jak dzwon. Rozpisywał plan dwieście czterdzieści dziewięć dni, przez trzy miesiące wcielał go w życie, aby teraz rozpoczął się najtrudniejszy etap.
Adam wpatrywał się jak urzeczony w amulet przypięty do sznurka, który oplatał nadgarstek boga.
O nie. Tylko nie to, pomyślał Thot.
– Czy to jest Harpokrates? – Kowalik pochylił się. – Niesamowite. Mogę spojrzeć? Wygląda bardzo autentycznie.
Dżehuta schował amulet pod rękawem.
– Słyszał pan o nim?
– Oczywiście! – odparł Kowalik. – Harpokrates, pomaga dochować tajemnicy. Nie spodziewałem się, że spotkam w autobusie tak ciekawego człowieka! Bardzo interesujące jest…
– Lubisz swoją pracę? – przerwał mu Tomasz, składając mapę i wstając z miejsca.
Kończył mu się czas.
– Tak… pewnie, uwielbiam! – Podniósł się, robiąc miejsce Dżehucie. – Co pan…
Thot przecisnął się zwinnie obok Adama, poklepał go po plecach.
– W takim razie pracuj dalej. – Spojrzał Adamowi w oczy. – Ale nie odkryjesz już niczego ciekawego. Era starożytnych bogów dawno przeminęła.
Wyszedł z autobusu.
***
Thot w ostatniej chwili wbiegł do następnego autokaru. Drzwi zamknęły się zaraz za jego plecami.
Schował mapę do torby i z trudem zajął miejsce przy oknie.
Dygotał, buzująca krew niemal rozrywała żyły. Nieodparta słabość zaatakowała jego ciało, czuł uścisk w gardle, jakby ugrzęzła tam metalowa kula. Ludzki stres potrafił być destrukcyjny.
Właśnie zaczęła się prawdziwa ucieczka…
Od świtu czuł moc Izydy, promieniowanie, nadnaturalny bodziec na pograniczu wzroku, słuchu i powonienia, którym emanował każdy bóg. Rozpoznał jej skrawki na Adamie. Był przekonany, że gdyby nie przesiadka, spotkałby boginię na następnym przystanku.
Uśmiechnął się smętnie. Wszystko obliczył nienagannie, lecz tak naprawdę był zawiedziony. Taka sytuacja nigdy nie powinna zaistnieć. On chciał, by to skończyło się dobrze dla wszystkich, próbował im mówić, że potrzebuje więcej czasu. Niestety, ci twardogłowi idioci nie zostawili mu wyboru.
Thot przechylił się do okna. Wieczorna ciemność wniknęła już w boczne uliczki i przestrzenie pomiędzy światłami latarni. Przechodnie spadli na dalszy plan, na pierwszy zaś przebijały się podświetlone billboardy i jaskrawe loga, kusząc ze ścian centrów handlowych i wysokich budynków. Samochody układały się w nieskończony korowód lamp.
Kochał to. Przypatrywanie się cywilizacji sprawiało, że serce podskakiwało, niemal podnosząc go pod niebo. Wzrastało, a on razem z nim, pozwalając unieść się euforii. Ciekawe czy tak czuł się Ozyrys, gdy ponownie wyłonił się z chaosu. Kiedy został wskrzeszony przez Izydę i Thota.
Tutaj, wśród ludzi, często ogarniało go podobne uczucie. Nie miłość, ale… spełnienie? Tak… chyba tak może to nazwać. Zawsze gdy oddzielano go od tego świata, miał wrażenie, że usycha.
Głębokie zamyślenie wprowadziło boga na grząski grunt znużenia, walczył z zamykającymi się powiekami, ale abstrakcyjne wizje na granicy jawy i snu zwyciężyły. Widział urywki z przeszłości, zdawało mu się, że ponownie usuwa truciznę z ciała Horusa, lecz tym razem przegrywa walkę… Zmorzył go sen.
***
Wybudził się, uderzając nogami w fotel przed nim. Ciężki, urywany oddech musiała słyszeć przynajmniej połowa autokaru. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. W umyśle ujrzał tysiące czarnych scenariuszy.
Dalej jedziesz, pomyślał Thot. Wciąż jest noc, uspokój się.
Wcisnął rękę do torby i musnął dwie schowane księgi. Świadomość ich posiadania, sprowadzała zalążek spokoju. Były jego zabezpieczeniem, małym promykiem nadziei, jeśli wszystko by się posypało. Atak paniki powoli ustępował.
Ciągle jesteś dwa kroki przed nią. Nie może cię rozpoznać tak łatwo. Przeszedłeś rytuał. Masz przewagę.
Wyjął czerstwą drożdżówkę, rozciągnął się. Szyja bolała go niemiłosiernie od spania w niewygodnej pozycji. Minęły trzysta czterdzieści dwa dni, od kiedy znów jest w ludzkim ciele, a wciąż nie przyzwyczaił się do bólu, któremu tak łatwo ulegało. Cóż… za wszystko trzeba jakoś płacić.
Przez materiał koszulki wymacał Oko Horusa. Stworzył amulet kilka tysięcy lat temu, kiedy leczył syna Izydy, a do wewnątrz wczepił tkankę z prawdziwego oka. Nikt nie wiedział o dodatkowym zastosowaniu przedmiotu. Nawet Horus.
Zamknął oczy, oddychał równo, nie myślał o niczym. Czerń powoli zaczęła się rozmywać, przybliżając obraz ukrytej w chmurach Barki Milionów Lat. Obraz z lewej źrenicy boga nieba.
Najpierw zobaczył Re, siedzącego na złotym tronie. Horus nie odrywał od niego wzroku.
Thot czuł zgromadzoną moc… przytłaczającą potęgę. Skrawek dawnej siły.
Było ich więcej niż poprzednio. Znacznie więcej niż powinno ich być. Kiedy Apophis atakował jeszcze barkę, bronił jej Set, czasem Bastet i Thot. Demon zniknął jakiś czas temu, ale wokół tronu zgromadziła się większość panteonu. Jak nigdy. Być może brakowało tylko Izydy i, oczywiście, Ozyrysa.
Re prezentował się znacznie gorzej niż trzy miesiące temu, gdy Thot widział go po raz ostatni. Sokoli dziób wyglądał, jakby miał się rozpaść, z twarzy zaczęły wypadać pióra, a dysk słoneczny był wykrzywiony. Bogowie zapewne nieustannie go okłamywali, że wciąż posiada miliony wyznawców. A on im wierzył lub nie był w stanie dopuścić do siebie innej myśli… pomimo że Thot ostrzegał od setek lat.
Nagły ucisk w gardle niemal zmusił Thota do otwarcia oczu. Tak bardzo chciał pomóc ojcu, tak bardzo chciał wszystkiemu zapobiec, stworzyć świat, gdzie bogowie mogliby żyć jako integralna część cywilizacji…
Niestety na to było już za późno… Re zaczęło ogarniać szaleństwo. Nie miał dawnej mocy, nie czuł wiary swoich wyznawców… bo wyznawców już nie było, zamiast nich w głębi Boga ziała ogromna wyrwa. Zniknęli bezpowrotnie.
Tylko Thot rozstał się z przeszłością. Tylko on zrozumiał, że zejście między ludzi to jedyne wyjście… i choć nie chciał się do tego przyznać, wolał przebywać między nimi.
Bogowie zdawali się o czymś rozmawiać, lecz amulet pokazywał wyłącznie obraz. Bóg usłyszałby dźwięk, jeśli ktoś zwróciłby się bezpośrednio do niego.
Nieoczekiwanie Re spojrzał prosto w lewe oko Horusa.
Thot zamarł, mięśnie zesztywniały, nie był w stanie poruszyć nawet palcem u stopy. Zapomniał o oddychaniu.
– Czy ten zdrajca znów podgląda? – usłyszał głos najwyższego z bogów.
Patron mądrości czuł, jak pokrywa ziemi pęka, a on spada w czeluści chaosu. Z trudem łapał powietrze, puls przyspieszył. To nie mogło się dziać… Od jak dawna wiedzieli?
Nie otworzył oczu. Nie mógł.
Obraz przechylił się nieznacznie w dół, na stopy Re, by następnie wrócić do góry. Nagle znaleźli się niebezpiecznie blisko tronu. Thot skamieniał, Re siedział niespełna krok dalej. Ich wzrok się spotkał. Wygasająca moc najwyższego z bogów śmierdziała ogniem i siarką. Thot czuł przytłaczającą wolę Re, dawną potęgę, która mogła trząść podstawą ziemi i dostrzegał… wściekłość, czyste szaleństwo. Pocił się, a strach odbierał mu rozum. Nigdy nie widział Re w takim stanie… przypominał gwiazdę bliską eksplozji.
Re chuchnął, Thot uderzył plecami w fotel, a całe powietrze wyleciało mu z płuc. Chyba spadł na podłogę. Doskoczył do niego inny pasażer. Coś mówił, ale Thot niczego nie słyszał. Świszczało mu w uszach. Odepchnął mężczyznę. Lub może kobietę, nie był pewien.
Ból był obezwładniający. Ziemia osuwała się spod ciała, ale to nie miało znaczenia…
Wiedzieli gdzie jest.
Zataczając się, pobiegł do kierowcy. Wymamrotał dwa słowa, a mężczyzna zatrzymał autokar na poboczu obok leśnej drogi. Patron mądrości, wielki rachmistrz, uciekinier, i jak się okazało, zdrajca, wpadł pomiędzy krzaki i zniknął w lesie.
***
Wiatr smagał twarz Thota, a zimno przedostawało się pod ubranie. Nastąpiła bardzo nagła zmiana planów. Powinien być daleko stąd… jednak miał nadzieję, że oddalił się na wystarczającą odległość. I tak miał szczęście, najwidoczniej Re nie uważał go za coś wartego natychmiastowej uwagi.
Thot westchnął.
Było cicho. Włosy na skórze jeżyły się, jakby w próbie wychwycenia dźwięku innego niż oddech i odgłos butów ugniatających śnieg. Szum morza zdawał się dziwnie oddalony, nieistniejący. Thot starał się o nim nie myśleć.
Usiadł na skraju klifu i patrzył, jak fale rozbijają się o skały. Co dziesięć lat spędzał dwieście pięćdziesiąt dni w ciele człowieka. Jednak tym razem przełamał odwieczny cykl. Uciekł. I dotarł tutaj, gdzie będzie musiał podjąć decyzję.
Usłyszał kroki. Jej moc pełzła po śniegu, wspinała się po ubraniu. Pachniała wspomnieniami.
Napiął mięśnie. Serce niemal uniosło się z radości, jednak powściągnął się w ostatniej chwili. To nie czas. Nie miejsce. On miał swoją rolę. Ona swoją.
– Nie spieszyło ci się – powiedział, patrząc na morze, ciągnące się po sam horyzont.
– Za to tobie wręcz przeciwnie – zripostowała Izyda – A jednak się zatrzymałeś.
– Bo przestałem uciekać – odparł.
Bo nigdy naprawdę nie uciekałem. Musiałem tylko oddalić się od cywilizacji, od ludzi, żeby decyzja była obiektywna. Żebym jej nie żałował.
– Trudno było cię znaleźć – rzekła Izyda. – Nie myślałam, że posuniesz się tak daleko… że przejdziesz rytuał.
I tym samym wyrzekniesz się mocy, upodabniając do milionów ludzi, dokończył w myślach Thot. Lecz przejście rytuału to i tak za mało. Próby zjednania bogów i cywilizacji też mógł wrzucić do bajek. To przestało być osiągalne… dla niego. Mógł zrobić jedną rzecz aby utrzymać równowagę, by niekontrolowany rozwój nie zniszczył ludzkości i nie okiełznał bogów. Musiał całkowicie poświęcić się zadaniu, a to niemożliwe, kiedy był mostem pomiędzy dwoma światami.
– Wracaj ze mną. – Izyda usiadła obok. – Wystarczająco im pomogłeś, potrzebujemy cię gdzie indziej.
Thot prychnął.
– Do czego? Sterczałbym tylko na barce i robił tłok jak reszta. My już nie jesteśmy bogami, jesteśmy przeszłością. Przeszłość powinna uczyć, a nie władać.
– Będę musiała zabrać cię siłą. – Izyda obracała w dłoni kamyk. – Re naprawdę cię potrzebuje. Ja tylko wypełniam jego wolę.
– Chcesz tego?
– Chcę, żeby to wróciło do normy. Ludzie byli tu, a my tam. – Wskazała palcem nieboskłon. – Żeby to dalej toczyło się w dawnym rytmie.
– Już na to za późno. Ludzie nie chcą wiecznie stać na ziemi, a bogom nie podoba się, że chcą dostać się do nieba, zamiast czcić tych, co już tam są. Byli głusi, kiedy ich ostrzegałem, więc dalej tacy pozostaną. Dalsze rozmowy będą jak próba przeniesienia wody w garści.
– Może jeśli wrócisz… – zaczęła Izyda, ale nie dane jej było dokończyć.
– Księżycem jest Horus, a Apophis przez ostatnie sto lat siedział w Trójkącie Bermudzkim. Jeśli tylko Re nie byłby tak zatwardziały, mógłbym zostać tutaj na stałe.
– Skąd wiesz, że Apophis jest w Trójkącie? – Izyda zdrętwiała, słysząc to imię.
Thot nie pozwolił jej zmienić tematu. Choć udało mu się dowiedzieć, że demon upodobał sobie te czasy, dlatego nie wchodzi bogom w drogę.
– Ty zawsze byłaś z nich najmądrzejsza, Iz – stwierdził. – Zarówno czas jak i świat idą do przodu, bogowie go nie zatrzymają, myśląc ciągle o przeszłości.
– Kiedyś schodziłeś cyklicznie i wszystko było w porządku – zaoponowała. – Uczyłeś Leonarda Da Vinci, zrzuciłeś jabłko na głowę Newtona, załatwiłeś Tesli stypendium i wiele więcej. Nie zrobiłeś już dość?
Thot westchnął…
– Tej kuli śnieżnej nie da się zatrzymać – odpowiedział. – Szybki rozwój może zabić tak szybko jak pomóc. Ja rozwój rozpędziłem. Teraz muszę go kontrolować. Byłem stworzycielem, byłem bogiem księżyca i broniłem barki, ale wciąż jestem…
Izyda zamarła, jakby dopiero teraz zrozumiała, do czego zmierza Thot. Miał powód aby utrzymać równowagę pomiędzy panteonem a ludzkością. Jeżeli tego nie zrobi, to bogowie ujarzmią ludzi albo to człowiek zajmie miejsce boga. Krew odpłynęła z jej ciała. Niekontrolowany rozwój mógł do tego doprowadzić…
Thot bronił panteonu, mimo że oni nazywali go zdrajcą.
– Wciąż jestem bogiem równowagi sił, Iz. – Głos Thota złagodniał. – Muszę ją utrzymać, a żeby to zrobić potrzebuję zastępcy.
– Kto? Niby kto może cię zastąpić? – Izyda trzęsła się, ale nie z zimna. Horus, Re… wszyscy byli w błędzie.
Thot spojrzał jej w oczy, a w tym krótkim kontakcie zawarł wszystko, czego nie mógł powiedzieć na głos.
Izyda wstała, oddalając się do Thota.
– Nie, nie mogę – powiedziała. Mogła być boginią magii, mogła był najsprytniejszą za sprytnych, ale przed wszystkim była matką. – Jeśli cię zastąpię, Horus…
– Horus oszaleje razem z Re – przerwał jej Thot. – A jeśli nie utrzymamy równowagi, nie będziemy mogli temu zapobiec. Jest szansa, że zdołamy im pomóc, ale musimy przekonać ich do teraźniejszości. Bez ciebie się nie uda. Musisz stać się pomostem, pokazać im, że można istnieć inaczej.
Bogini zmiękły nogi. Jakby dopiero teraz zauważyła, że Horus stawał się coraz mniej poczytalny. Była równie zaślepiona, jak pozostali. Myślała, że wystarczy poczekać. Ale…
– On… teraz. – Nie mogła się wysłowić. – Musisz wiedzieć co on…
Złapała zawiniątko, które rzucił jej Thot. Coś zabrzęczało. Odchyliła materiał. Oko Horusa.
– Nie wyrzuciłeś go?! – krzyknęła.
Było gorzej niż myślała. Wszystko się sypało.
– Pomyślałem, że ci się przyda, tylko nie używaj go, dopóki nie zniknę.
Twarzy Izydy marszczyła się, walcząc z emocjami. Przygryzła drżącą wargę. Chciała krzyczeć, powiedzieć coś, ostrzec go. Nigdzie nie znikniesz!
– No już, już – Thot zbliżył się i objął boginię. – Nie ma co się denerwować.
Ścisnął nieco mocniej.
– Obiecaj mi, że nikomu nie powiesz o naszym spotkaniu.
Skinęła głową. I tak już wszyscy wiedzą.
– Obiecaj. – Thot też zaczynał się rozklejać. Wiedział, że to ich ostatnie spotkanie. – Proszę.
– Obiecuję.
Szybko wypowiedział kilka cichych słów w języku, którego nie znała. Izyda poczuła ciepło ogarniające jej plecy.
– Wszyłem ci pod skórę Harpoktatesa – powiedział. – Zapobiegawczo, dzięki temu Re nie będzie mógł zmusić cię do mówienia.
Odsunął ją delikatnie na odległość ramion.
– Kiedy zrozumiesz, dlaczego to robię, spotkamy się ponownie.
Kiedy zasmakujesz cywilizacji i pokochasz ją tak jak ja to zrobiłem, dopowiedział w myślach.
– Wtedy może przekonamy innych, zanim oszaleją – Ich spojrzenia spotkały się po raz ostatni, Thot dostrzegł panikę. Uśmiechnął się najcieplej jak potrafił. – Uratujemy Horusa, obiecuję.
Bóg równowagi odwrócił się i zaczął się oddalać. Wszystko poszło zgodnie z planem. Pozamykał najważniejsze sprawy boskie. Pomysł z mapą okazał się całkiem niezły. Grubas w autokarze obejrzał pokreśloną kartkę, a później przybliżył Izydzie trasę. Nie spotkali się dokładnie tam, gdzie chciał, ale wystarczająco daleko od cywilizacji. Czuł, że robi dobrze. Odchodząc do ludzi, mógł żyć intensywnie i według swojego planu. Mógł cieszyć się z drobnostek śmiertelnego świata i wciąż prowadzić cywilizację za rękę, aby przypadkiem znów go nie puściła i wymyślała coś jeszcze straszniejszego od broni atomowej. Miał szanse ukształtować świat, który okaże się przyjazny dla wszystkich, w tym czasie może bogowie przejrzą na oczy… a kiedy tak się stanie, pomoże im zacząć nowe życie.
Odetchnął cicho. Nie powinien wybiegać tak w przyszłość, czeka go wiele pracy, musiał stworzyć grunt dostatecznie stabilny, aby panteon zobaczył, że można tak trwać. Teraz czuł to bardziej niż kiedykolwiek, cel miał na wyciągnięcie ręki. Ciarki ekscytacji przebiegły po całym jego ciele.
Izyda nie mogła wykrztusić słowa. Chciała coś powiedzieć. Cokolwiek, ostrzec go, krzyknąć, bić, kazać uciekać. Thot. Jej ojciec. Jej przyjaciel. Najmądrzejszy z bogów. Istota z najczystszym sercem, którą właśnie skazała na śmierć…
Nie tylko Thot pomyślał o Harpokratesie. Pod wpływem namów Horusa, Izyda użyła go, aby niczego nie zdradzić Thotowi. Żeby nie powiedzieć mu o pułapce. Zrobiła to, bo uwierzyła, że jest zdrajcą. Jak mogła…
Oślepił ich nagły błysk, jaśniejszy niż światło tysiąca słońc. Ziemia się zatrzęsła, a huk można porównać do wybuchu wulkanu…
Thot zapomniał, kim jest. Żywa moc odebrała mu rozum. Topił się w niej. Nie mógł zaczerpnąć oddechu. Napotkanie tej potęgi w ludzkim ciele było destrukcyjne. Układanka, którą budował od tysięcy lat, zadrżała w posadach.
Śnieg stopniał w promieniu kilku kilometrów.
Stało przed nim dwóch najpotężniejszych bogów.
Re oraz Horus, których szaleństwo trawiło najszybciej. Święta broda Re spłonęła, część twarzy Horusa pokrywała naga skóra.
Thot przygarbił się. Nie chciał, żeby kiedykolwiek to nastąpiło… ale nawet bóg rzadko dostaje dokładnie to, czego chce.
Re stuknął w ziemię swoją uas. Zwierzęta, wiatr oraz morze uciszyły się.
– Zawiodłeś mnie, Thocie – powiedział. – Najpierw nas zdradziłeś, a teraz chcesz uciec jak tchórz.
Thot wyszeptał zaklęcie, a ludzka twarz przekształciła się w głowę ibisa. Spojrzał na Re, nie okazując strachu, który niemal go pochłaniał. Wewnątrz cały się trząsł.
– To wy próbujecie uciec – odparł. – Do przeszłości, która…
Re ponownie stuknął uas.
– Milcz! Przynajmniej zgiń z godnością. Cywilizacja cię zniszczyła, ale jeśli teraz się poddasz, nie będziesz musiał patrzeć, jak usuwam tę chorobę, zanim opanuje innych bogów. – Spojrzał na Izydę.
Thot wytrzeszczył oczy, zdawało mu się, że drętwieje. Kara była zbyt wysoka. Sprawy zaszły zbyt daleko. Spodziewał się choćby tysiąca lat uwięzienia, dwóch tysięcy, miliona. Jeżeli Re chce zniszczyć ludzkość. Jeżeli Re chce go uśmiercić…
– Zostajesz usunięty z panteonu. Już nigdy nie będziesz istotą boską i nikt nie wskrzesi cię jak Ozyrysa.
Izyda wstała, ale zanim zdążyła zaoponować, doskoczył do niej Horus. Zakrył jej usta aby nie mogła rzucić zaklęcia.
– Oszalałeś… – Thot wcisnął dygoczącą dłoń do torby.
Re upajał się strachem. Jego oczy zdawały się płonąć, a zachowanie Thota tylko podsycało ogień. Czuł ślad dawnej potęgi, przypomniał sobie czasy, kiedy ludzie drżeli na myśl o jego sile i padali na kolana. Chciał do nich wrócić. Planował to zrobić. Mógłby zniszczyć wszystko aby tylko odzyskać wiernych.
Thot ledwo nad sobą panował. Jego serce niemal wyłamało dziurę w żebrach. Drżącymi palcami wyciągnął z torby swoją księgę. Zaczął ją pisać, kiedy pierwszy raz zszedł na ziemię. Właśnie na taką okazję. Nie chciał jej używać ani teraz, ani nigdy. Jednak nie miał wyboru, wszystko musi rozstrzygnąć się tutaj.
Wielki świecie, jak się bał.
– Nie trafisz do krainy Ozyrysa, nawet z księgą umarłych – powiedział Re.
– To nie jest księga umarłych.
Thot wymamrotał kilka słów. Zerwał się porywisty wiatr. Bóg krzyknął, a skała pod nim pękła na dziesiątki kawałków. Światło padające na księgę Thota odbijało się, rozszczepione na wszystkie kolory. To nie była moc boska. To moc, którą ukradł światu, bogom i całemu istnieniu, uszył z niej słowa, a słowa te były zależne od jego woli. Tylko on i Izyda to potrafili. Tylko oni znali magię.
– Chcesz ze mną walczyć? – zaśmiał się Re. Głos nie przypominał już starożytnego, rozważnego boga. Nie przypominał niczego, co znał Thot. – Sam?!
Najwyższy bóg przechylił głowę kiwając w niedowierzaniu. Nagle machnął kosturem. Niewidoczna siła porwała Thota, a jego ciało zderzyło się ze skałą. W ciszy poniósł się dźwięk łamanej kości.
Re z trudem panował nad kolejnymi napadami śmiechu. W jego oczach płonęło szaleństwo.
Thot złamał nogę. Ból był nie do zniesienia. Nie był w stanie podnieść się o własnych siłach. Musiał coś wymyślić. I to szybko…
Wymamrotał kilka słów, które oznaczały latanie, bądź lewitacje w kilku zmieszanych języka i akcentach.
Zadziałało. Patron rozumu uniósł się w powietrze. Skrzyżował ręce na piersi. Otwarta księga zawisła w powietrzu na wysokości jego pasa. Spojrzał na Izydę, a to spojrzenie wyrażało tylko jedno:
Cokolwiek się stanie, nie ruszaj się.
– Sam? Nie – zwrócił się do najwyższego z bogów. – O nie.
Wykrzyknął dwa słowa, w języku tak starym, że sam Re zdążył o nim zapomnieć. Ziemia się zatrzęsła. Woda zaczęła się unosić. Coś wzburzyło morze.
Re stuknął uas.
Nic się nie stało.
Najwyższy bóg uniósł brwi.
Stuknął ponownie.
Znów nic. Woda wciąż się podnosiła, coraz większe jej ilości zalewały klif. Re, rozglądał się, niczego nie rozumiejąc…
Zalała ich ogromna fala, płyn dostawał się do ust oczu i uszu. Ustąpiła, kiedy niemal się udusili.
Re kaszlał, Horus zemdlał, Izyda zniknęła. Thot wciąż stał ze skrzyżowanymi rękami, zaś nad nim górował ogromny, podłużny kształt, który przysłonił słońce. Moc była tak gęsta, że tworzyła opar przypominający mgłę.
Re spojrzał na księgę Thota i olbrzymią istotę znajdującą się za nim. Jego drżące palce nie utrzymały kostura. Pierwszy raz od miliardów lat poczuł prawdziwy strach…
Apophis rozwarł szczęki, łypiąc na odwiecznego wroga.