Była ciemna i zimna, jesienna noc, gdy Śmierć przybyła do wioski.
Jej przyjście zapowiadało wiele nieprzychylnych znaków. Dwa dni wcześniej o północy spadła gwiazda, a bezpośrednio przed jej przybyciem Sięczciewice opuściły wszystkie skrzaty. Starosta wioski zapowiedział nieszczęście, ale nie potrafił zidentyfikować źródła zagrożenia, ani też zwrócić się do jakiegokolwiek dobrotliwego stwora, który mógłby im pomóc.
Nadeszła od wschodu, w postaci wysokiej, chudej jak tyczka kobiety szczelnie otulonej czarnym płaszczem. Na ramieniu niosła kosę, a u pasa pobrzękiwał jej sierp.
Nie można powiedzieć, aby była straszna sama w sobie – bardziej niż jej wygląd, przerażała ciągnąca się za nią mgła, jej niezwykłość i nienaturalność. Długo przechadzała się niezauważona i dopiero koło północy, dojrzał ją któryś z wracających z karczmy pijaków. Rozwrzeszczał się tak straszliwie, że z okolicznych domów natychmiast wypadli gospodarze, ściskając w rękach co groźniejsze narzędzia.
Gdy jednak ją ujrzeli, spojrzeli na kosę, blade lico, a przede wszystkim na opływającą ją mgłę, dłonie zadrżały im, usta mimowolnie rozwarły się w niemym krzyku.
Potem Śmierć przemówiła.
Mówiła długo, a każde jej słowo jak gwałtowny wicher rozwiewało włosy, poruszało strzechy i szarpało umocowane na płotkach wstążki. Jej przemowa, choć rozwlekła, była niezwykle prosta w treści: wszyscy mieszkańcy Sięczciewic umrą za dwadzieścia dni.
I nie ma znaczenia czy będą uciekać, czy pozostaną na miejscu. Nieważne jest, czy te dwadzieścia dni poświęca na pokutę i błagania, czy też na rozpustę. Nie obchodzi jej czy złożą ofiary ani to, jak bardzo bogate one będą. Nie ma znaczenia czy jest się starcem, czy dzieckiem – ona nie będzie wybrzydzać ani sądzić.
Każde kolejne słowo budziło w zebranych ludziach coraz większą trwogę. Jedni padli przed nią na kolana, błagając o litość. Inni zaś stali z dumnie podniesionymi głowami, rzucając jej groźne spojrzenia. Byli także tacy, którzy zamarli z wpół ugiętymi nogami, jak gdyby nie mogąc się zdecydować ani określić.
A potem Śmierć po prostu odwróciła się i odeszła. W tej właśnie chwili mieszkańcy Sięczciewic jakby obudzili się ze snu. Prowizoryczna broń wypadła im z dłoni, a oni sami zachwiali się na nogach. Po kilku sekundach, kiedy wszyscy dokładnie uświadomili sobie, co się stało i co się stanie, podniósł się wielki lament.
Kobiety rwały włosy z głów, mężczyźni rozszarpywali koszule, psy szczekały, a dzieci, nie pojmując w pełni sytuacji, spoglądały na to z przestrachem i zafascynowaniem w oczach.
Rzecz jasna po krótkiej chwili Starosta wioski zdołał opanować całe towarzystwo i zarządził zebranie w karczmie. Piwo polewano za darmo, a kucharka przyniosła wielki gar gulaszu i nałożyła wszystkim, nie żądając nic w zamian. Gdy już zapadła pełna napięcia cisza, Starosta przemówił. Jego mowa była inna niż mowa Śmierci, nie powolna i spokojna, ale chaotyczna, pełna gestykulacji i krzyków.
Zapowiedział, że on nie podda się tak łatwo. Że nie zgadza się na wytyczony mu przez Śmierć los i, przy pomocy swoich mocy i kontaktów ze światem duchów przyrody, z pewnością uda mu się powstrzymać wyrok. Ludzie z aprobatą kiwali głowami, ale w ich oczach nie było pewności i odwagi.
Przerwał mu lokalny kowal, który zawsze ze sceptycyzmem odnosił się do wierzeń Starosty. Rzekł on, że wątpi w istnienie jakichkolwiek nadnaturalnych sił. Wierzy za to w siłę stalowego miecza i za jego pomocą ma zamiar pokonać Śmierć. On bowiem podejmie się wyzwania i wraz ze swoim czeladnikiem będzie pracował dzień i noc, tak aby być w stanie uzbroić wszystkich mieszkańców Sięczciewic. A gdy Śmierć ponownie zjawi się w wiosce, zabiją ją, a jej trupa spalą.
Słysząc jego propozycję niejaki Sławomir wybuchnął gwałtownym śmiechem. Następnie zbeształ kowala, wyzywając go od głupców. W jego mniemaniu Śmierci nie dało się zabić i jedyne, co mogli zrobić, to pogodzić się z jej nieuchronną wizytą.
Jego słowa wzbudziły gwałtowny sprzeciw. Część ludzi zaczęła wygrażać mu pięściami, inni zaś, choć zgadzali się z tym, że Śmierć jest zapewne nieśmiertelna, nie chcieli słyszeć o tym, że jedyne co im pozostało to czekanie.
W karczmie byli także mieszkańcy Sięczciewic, którzy nie brali udziału w dyskusji. Niektórzy z nich po prostu stali, opierając się o ściany i przysłuchując rozmowie, inni zaś nerwowo rozglądali się wokół. Co pewien czas zdarzało się, że ktoś wychodził. Takie osoby zwykle już nie wracały: czym prędzej zbierały swój dobytek i wraz z rodziną wyjeżdżały z wioski.
Byli też tacy, którzy uznawali, że gderanie nad całą sytuacją jest marnotrawstwem czasu. Zaliczał się do nich Borzymir, który niezauważony opuścił karczmę i poszedł do swojej stojącej na uboczu chałupki.
Owa chałupka była niezwykle prosta, wzniesiona z gliny, kryta marną strzechą. Trzeba jednak przyznać, że sam dom, jak i obejście były czyste i zadbane. W drzwiach stała już zapłakana żona, trzymając za rączki dwójkę dzieci. Borzymir objął ich wszystkich i ucałował, po czym zaczął szeptać uspokajające słowa.
W tym samym czasie zebranie w karczmie zakończyło się impasem. Starły się diametralnie różne podejścia i idee wobec problemu śmierci. Mieszkańcy Sięczciewic nie wiedzieli czy powinni ze Śmiercią walczyć, od niej uciekać, czy też po prostu ją zaakceptować. Rozeszli się więc do domów, zajadle klnąc pod nosem.
Wyróżniał się wśród nich niejaki Włodmysław – mężczyzna w średnim wieku, który słynął w całej wiosce ze swoich dalekich podróży. Za młodu, ledwie kilka lat po tym jak ściął warkocz, opuścił rodzinne strony. Powrócił po piętnastu wiosnach – jako człowiek bogaty ale i zmęczony. Niewiele mówił o swoich przygodach i zwykle milczał, gdy go o to pytano. Teraz, gdy zawisła nad nim groźba śmierci, wrócił do domu, wyjął ze stojącej pod ścianą skrzyni swoje największe skarby: cztery księgi zakupione w Wiecznym Mieście. Tuż pod nimi znajdowało się kilka rulonów pergaminu. Włodmysław wyciągnął je z szacunkiem i ułożył na stole. Następnie wydobył schowany pod łóżkiem atrament, wyszedł na podwórze, wyrwał gęsi pióro i zaczął je ostrzyć.
Po południu ponad połowa mieszkańców wsi opuściła Sięczciewice. Gromada ludzi rozeszła się na północ, południe i zachód, ci, którzy zdecydowali się pozostać, przyglądali się temu ze smutkiem. Pod wieczór w karczmie urządzono wielką ucztę – jadło i napitek, tak jak rano, serwowano za darmo. Stawiła się dość duża grupa, brakowało jednak kilku ważnych w lokalnym życiu osób. Kowal zapowiedział, że póki nie wykuje broni dla każdego mieszkańca, to nie wyjdzie z kuźni. Starosta wioski ogłosił, iż zgłębia świat nadprzyrodzony i nie ma czasu na głupoty, a Włodmysław odmówił, twierdząc, że ma ważne zadanie. Mimo to mieszkańcy wioski nie bawili się zbyt dobrze. Cała biesiada skończyła się przed północą, a zrezygnowani i smutni ludzie wrócili do swoich domostw. Większość z nich nie spała tej nocy.
Gdy tę niewielką grupę, która posnęła, zbudził piejący kur, nie byli oni pewni czy wszystko to, co zdarzyło się poprzedniego dnia, nie było jedynie koszmarnym snem. Wystarczyło jednak spojrzenie na twarze pozostałych, aby uświadomić sobie straszną prawdę. O świcie Sięcziewice opuścił także Starosta wioski. Niezauważony przez nikogo ruszył na zachód opierając się na sękatym kosturze.
Drugi dzień był dniem powszechnego lenistwa. Nikt nie poszedł w pole, a mało kto dostarczył zwierzętom paszy czy zebrał jajka. Wyjątek stanowił Kowal i jego czeladnik, którzy nieustająco starali się przekuć sierpy i motyki w miecze. Ludzie w większości pozostali w domach czy też udali się do znajomych. Nie toczono jednak gwarnych rozmów ani nie słyszano niczyich śmiechów. Bardziej pobożna część mieszkańców Sięczciewic udała się do stojącego pod borem pomnika bóstwa i rozpoczęła tam modły. Długo śpiewali błagalne pieśni, złożyli mnóstwo zwierzęcych ofiar, ale nie doczekali się choćby najlichszej odpowiedzi.
Tej nocy również urządzono darmową ucztę w karczmie i znów nie była to radosna biesiada. Tym razem jednak uczestnicy musieli liczyć się z oskarżającymi spojrzeniami tych, którzy ruszyli się modlić, zaczęto bowiem przed ich powrotem. Zabawa trwała jeszcze krócej niż poprzednim razem.
Trzeci dzień był swego rodzajem punktem zwrotnym. Niewątpliwie pewna zmiana nastroju, która nastąpiła w Sięczciewicach była właśnie konsekwencją poniżej opisanych zdarzeń. Z rana, gdy do pomnika bóstwa wyruszyła kolejna pielgrzymka, jednego z idących, imieniem Wojrad, ukąsiła żmija. Zmarł szybko, poniechano więc modlitw i zawrócono, aby przynieść jego ciało do wioski. Niespodziewany zgon wstrząsnął całą społecznością, zmarłego pośpiesznie pochowano. Tuż po owym prowizorycznym wręcz pogrzebie nastrój mieszkańców dość gwałtownie się zmienił. Co ciekawe, owa zmiana nie u wszystkich była jednolita. Część wpadła w histerię, znów rozdzierano szaty i rwano włosy z głów. Pozostali zaś odzyskali chęć do życia, toczące ich od dwóch dni otępienie znikło w okamgnieniu, tak jakby tylko śmierć mogła im przypomnieć, że wciąż żyją.
Ponownie, już trzeci raz z rzędu urządzono karczemną zabawę. Tym razem jednak była to hulanka z prawdziwego zdarzenia – otworzono dziesiątki antałków, ludzie tańczyli na stołach, a śmiech i chichy niosły się po całej wsi. Równocześnie z biesiadą urządzono wieczorne modły pod borem.
Niezwykle ciekawe jest jednak to, co działo się z ludźmi, którzy zdecydowali się opuścić Sięczciewice. Krążyli oni po pobliskich wsiach, ale nikt nie chciał ich przyjąć – gdy tylko opowiadali o tym, co ich spotkało, zamykano przed nimi drzwi. Wieść o przeklętej przez Śmierć wiosce rozniosła się po okolicznych krainach. Skutkiem tego wszystkiego była gwałtowna migracja krewnych i znajomych do Sięczciewic.
Najwięcej z nich przybyło do Borzymira. Był to człowiek powszechnie znany w okolicy, lubiany i ceniony ze względu na uczciwość i ofiarność. Teraz pod jego prostą chałupkę przybyło ponad tuzin ludzi, wielu z nich niosło ze sobą różnorakie podarki. Przykra była to procesja, tak jakby gospodarza zaliczono już do zmarłych. Gdy jednak Borzymir wraz z żoną i dziećmi przywitał wszystkich, polał piwa i zaczął żartować, zły humor ulotnił się w okamgnieniu.
Na owo niespodziewane przyjęcie spode łba spoglądali ci, których krewni bali się odwiedzić. Widząc zazdrosne i krzywe spojrzenia gospodarz zaprosił także pozostałych mieszkańców wsi. Część z nich skorzystała z zaproszenia i wkrótce obejście Borzymira wypełniły śmiechy i radosne okrzyki.
Gdzie jednak podziewał się Starosta? W końcu już przed kilkoma dniami opuścił on Sięczciewice. Dotarł do starożytnego boru, który, jak powiadano, był zamieszkany przez duchy. Nie bacząc na mrok czający się w gęstwinie, wszedł pewnie między drzewa. Długo nawoływał, wzywając wszelkie nadnaturalne siły. Aż w końcu został wysłuchany. Spomiędzy pni wyłonił się Borowy i zapytał Starostę, czego żąda. Ten pewnie odparł, że szuka sposobu na pokonanie śmierci. Duch lasu pokiwał z uznaniem głową, po czym wskazał mu pobliskie jezioro i zapewnił, że woda z niego ma moc przezwyciężenia śmierci. Starosta ruszył więc w tamtym kierunku, choć musiał przyznać, że z nieznanych mu powodów ciemna toń jeziora napełniała go strachem. Być może była to wina delikatnych poruszeń wody, być może ledwie słyszalnych szeptów, a może lękiem napawała go zalegająca wokół mgła? Gdy tylko podszedł do brzegu i przykląkł, aby napełnić bukłak cieczą, jego ręce natychmiast zostały pochwycone przez drobne, białe dłonie. Z zadziwiającą siłą pociągnęły go wprost w odmęty. Starosta krzyknął przerażony, ale zaraz roześmiał się, widząc piękne, nagie rusałki. Obejmowały go, gładząc miękkimi dłońmi starcze ciało. Przez chwilę odczuwał błogi spokój, nagle jednak poczuł, jak wątłe, zdawałoby się, palce zaciskają się na jego szyi z mocą imadeł. Śmiech uwiązł mu w gardle, zacharczał rozpaczliwie, próbując złapać powietrze. Walczył przez kilka sekund, a potem rusałki wciągnęły go pod wodę. Borowy stał u boku Śmierci przyglądając się temu wszystkiemu z politowaniem.
W Sięczciewicach dni mijały w zadziwiającym tempie. Kowal dotrzymał swojej obietnicy, pracował dzień i noc, a efekty jego wysiłku były widoczne w postaci pięciu kling spoczywających przed warsztatem. Goście Borzymira rozeszli się już do domów, a on sam spędzał dni wraz z rodziną na długich spacerach. Warto tutaj wspomnieć, że następował coraz widoczniejszy podział w wiejskim społeczeństwie. Zabawy w karczmie stawały się coraz dziksze i coraz mniej przyzwoite, na co znowuż coraz bardziej krzywo spoglądali „pokutnicy”. Doszło wręcz do tego, że część grupy modlitewnej przybyła pewnego razy do karczmy obwiniając bawiących się o to, że to ich rozpusta i grzech sprowadziły Śmierć. Niezwykle rozjuszyło to pijących, którzy stali się agresywni. Doszło do rękoczynów. Dopiero krzyki karczmarza zakończyły rozlew krwi – ale incydent i tak jedynie rozniecił żarzące się podziały, i spowodował u kilku osób uszczerbek na zdrowiu.
Po kilkunastu dniach, gdy już powoli zbliżał się termin podany przez Śmierć, do Sięczciewic przybył poborca podatkowy. Niezwykle zdziwił go brak zwierząt w obejściach, opuszczone chałupy i miecze przed warsztatem kowala. Mimo wszystko wciąż próbował ściągnąć od mieszkańców należność. Gdy pod groźbą sprowadzenia rycerzy zażądał daniny, odpowiedziały mu jedynie śmiechy. Wtem jednak z tłumu wystąpił niejaki Dorad i zapowiedział, że wieś z chęcią zapłaci podatek i to wraz z należnymi za zwłokę procentami, jeśli tylko poborca przybędzie za dwa tygodnie. Zgromadzeni ochoczo pokiwali głowami chichocząc pod nosem.
Następnego dnia w karczmie Dorad ogłosił, że bardzo dobrze sobie pewne kwestie przemyślał i nie wierzy on w jakąkolwiek Śmierć. Jest pewny, że to, co ich spotkało, było dziwacznym, zbiorowym omamem i radziłby im wracać do swoich normalnych zajęć. Część ludzi go wyśmiała, część zignorowała, a jeszcze inni pokiwali z uznaniem głowami.
Tak więc od tamtej przemowy ponownie dało się zobaczyć na polach pracujących ludzi, a wieczorne biesiady w karczmie straciły kilku uczestników. Wszyscy oni uparcie ignorowali wiszącą nad nimi groźbę śmierci, stawiając pytanie: w jakim stanie znajdą się Sięczciewice zrujnowane wieczornymi przyjęciami, jeśli Śmierć po prostu nie przyjdzie?
Na pytanie, czy Śmierć się zjawi, już wkrótce miano poznać odpowiedź. Dni poprzedzające jej przybycie były dniami postępującej desperacji i fanatyzmu. Zabawy w karczmie nabrały coraz większego rozmachu, a to, co na nich wyprawiano, można już niemal zaliczać do orgii. Modły pod borem trwały teraz bez przerwy, tak że wielu tych którzy uklękli, nie potrafiło później wstać o własnych siłach. Kowal i jego czeladnik ledwie żywi, wciąż uparci, nie zważając na poparzone i poranione ręce, kuli miecze. Praca w polu kierowana przez Dorada postępowała z każdym dniem, przywracając wieś do dawnej świetności. Borzymir wraz z rodziną krążył od jednej grupki do drugiej – zdarzało mu się napić w karczmie, ale zawsze opuszczał ją, gdy zabawa zamieniała się w rozpustę. Czasem chodził na modły, ale nigdy nie zostawał na nich specjalnie długo. Kilkukrotnie odwiedził Kowala i pomógł mu w pracy. Większość czasu spędzał jednak sam na sam z rodziną na spacerach i rozmowach.
Ostatnia noc przed dniem wyznaczonym przez Śmierć była bardzo ciężka. Hulanka nie cieszyła żadnego z jej uczestników, błagania do bóstwa wznoszono przez całą noc, a z kuźni dobiegało nieustające pobrzękiwanie. Nikt nie zdołał zasnąć. Nawet ci, którzy deklarowali, że Śmierć nie przyjdzie, byli przerażeni.
Poranek wstał jednak nadzwyczaj urokliwy. Dodatkową atrakcję stanowił wóz wędrownego kupca przejeżdżający przez Sięczciewice. Pozdrowił on mieszkańców i szczerze się zdziwił widząc ich ponure miny. Przejechał przez wieś, dumając czemu tak wiele domostw stoi pustych i czemu wieśniacy piją już od samego rana.
Kolejne godziny zdawały się latami. Wszyscy chodzili przerażeni i sfrustrowani swoją niemocą wobec Śmierci. Słońce powoli wędrowało po niebie, grupy ponownie się rozdzieliły i oddały swoim zwyczajowym zajęciom. Jedynie kowal, który zakończył już pracę i rozdał broń, zdrzemnął się przed swoją chatką.
Późnym popołudniem do wioski przybył ten sam kupiec, którego wóz rano przetoczył się przez Sięczciewice. Wpadł do karczmy i zaczął błagać o pomoc. Opowiadał o tym, że jego wóz utknął na bagnie, powoli się zapada a jest na nim zgromadzony cały jego majątek. Bawiący się zbyli go jednak, informując, że to ich „ostatni dzień” i że nie będą go marnować na takie głupoty. Kupiec poszedł więc i zastukał do najbliższego domu, z którego dochodziło skrobanie pióra, ale gospodarz nawet mu nie otworzył, a jedynie poinformował, że ma na głowie dużo ważniejsze sprawy. Potem zaszedł do kuźni, ale kowal zignorował jego pukanie twierdząc, że musi się wyspać. Następnie udał się szukać pomocy pod lasem, do pomnika bóstwa. Tam jednak, gdy tylko przerwał modły, okrzyczano go i wygoniono. Zrezygnowany i zrozpaczony poszedł więc na pola. Pracujący tam wieśniacy zgodnym chórem odrzekli, że za niedługo przyjdzie im płacić podatki, tak więc z racji braku czasu nie mogą mu pomóc. W tej samej chwili jego lament usłyszał wracający ze spaceru Borzymir. Wraz ze swoją rodziną i kupcem ruszył na bagna, gdzie wspólnie pracowali przez kilka godzin, aby wyciągnąć wóz z błota. Gdy im się to udało, Sięczciewianin poinformował kupca o całej zaistniałej sytuacji. Ten zdziwił się ogromnie i tym bardziej mu dziękował, gdy zrozumiał, że chłop poświęcił dla niego swoje ostatnie godziny. Rozeszli się szybko, bowiem kupiec chciał znaleźć się jak najdalej od Śmierci.
W chwili, gdy Borzymir wraz z rodziną powrócił do wioski, przybyła Śmierć. Ciągnął się za nią długi korowód – szli tam wszyscy, którzy opuścili wieś po jej przemowie, a po jej lewicy dreptał siny Starosta. Nadeszła od wschodu, stanęła pośrodku Sięczciewic i uderzyła kosą o ziemię. Na ten dźwięk, rozwarły się wszystkie drzwi, a wokół uniosła się mgła. Ludzie wypadli z karczmy, kowal przebudził się, modlący zapłakali, a ze swojej chałupki wybiegł Włodmysław ściskając w dłoni kilka pergaminów i krzycząc coś o tym, że dzięki słowu pisanemu będzie nieśmiertelny. Bardzo rozbawiło to Śmierć, która machnęła ręką, na jej gest papiery podróżnika stanęły w płomieniach, a on sam zniknął we mgle. Następnie zwróciła się w stronę tych mieszkańców, którzy w dłoniach ściskali miecze. Ruszyli na nią, pewnie, bez strachu w oczach. Kolejne machnięcie jej dłoni sprawiło, że miecze rozsypały się w proch, co gwałtownie przyhamowało impet atakujących. Mimo tego, Śmierć pochwaliła ich za odwagę po czym gestem zaprosiła do mgły. Spoglądając na nią z szacunkiem, tak jak ona patrzyła na nich, ruszyli w nieznane. Potem obróciła się w stronę tych, którzy swoje ostatnie dni spędzili na zabawie, ruch kosy sprawił, że zniknęli w zalegającym, wszechobecnym, mlecznobiałym oparze. To samo stało się z modlącymi. Borzymir stał wyczekująco wraz ze swoją rodziną, Śmierć jednak najpierw odwróciła się do pracujących na polach. Zdawali się ją zupełnie ignorować, ale oni również zniknęli na jej gest. Potem Śmierć spojrzała na ostatnich mieszkańców Sięczciewic i rzekła:
– Wy jedni zapewniliście sobie nieśmiertelność.
Borzymira i jego rodzinę pochłonęła mgła.