Strzeliste wieżowce rzucały swoje długie cienie na budzące się w dole ulice. Centrum kosmopolitycznej planety Utapist powoli nabierało dziennego tempa. Przed największym budynkiem, dumnie wznoszącym się ponad inne, już od późnej nocy ustawiały się niebotyczne kolejki.
Centrala Armatury Powietrznej zawsze przyciągała tłumy. Smutni zziębnięci ludzi z utęsknieniem wpatrywali się w szereg zatrzaśniętych drzwi. Frontu chronił cały zastęp ochroniarzy. Uzbrojeni w broń soniczną osłaniali wejście całą noc, zmieniając się co kilka godzin.
W końcu uchyliły się pierwsze, środkowe drzwi. Porządkowi wkroczyli do środka i ustawili się zaraz w przedsionku, celując w tłum. To był znak. Zaraz pootwierały się następne, a sygnał dzwonka ogłosił tłuszczy otwarcie biurowca.
Pierwszą osobą stojącą w kolejce był zielony kosmita, na pierwszy rzut oka Zagrianin. Na jego twarzy malowała się zaciętość i determinacja, których przygasić nie mogło nawet wielogodzinne oczekiwanie. W końcu dozwolono mu przekroczyć bramy biurokratycznego przybytku, dumy Wszechrepubliki Państw Astralnych, władającej miłościwie nad całym układem. Nie czekając ani chwili, mężczyzna wkroczył do urzędniczego gmachu. Trzymał kurczowo matową teczkę, mieszczącą wszystkie najważniejsze dokumenty.
W środku powitał go zastęp policji zakładowej, mierzący z karabinów plazmowych do wchodzących osób. „Kwestia bezpieczeństwa!” pomyślał, przechodząc szybko przez hol główny. Gdy tylko minął bogato zdobioną salę, na której wykończenie poszła połowa budżetu, wkroczył do właściwej części przybytku.
Może nic na to nie wskazywało, ale mała tabliczka „sprawy pracownicze” wisząca nad rozsuwanymi drzwiami oddzielała świat szarych ludzi od bram piekieł. Charakterystyczne zgrzytnięcie przestarzałych podwoi odsłoniło przed Zagrianinem zupełnie nową krainę, zdradliwszą niż rodzinne bagna.
Pierwszą rzeczą, sugerującą przekroczenie złowieszczej granicy, była ewidentna zmiana wystroju. Ściany wyłożone imitacją drewna, cuchnęły już z daleka lakierem. Co kilka metrów zwisały ze ścian zielone wstążki, okraszone napisami z zeszłorocznych obchodów “dwustulecia partii”.
Aby dojść do miejsca bez odwrotu, trzeba było pokonać absurdalnie długi korytarz, zbudowany tylko po to, aby dało się gdzieś powiesić portrety wszystkich poprzednich sekretarzy, dyrektorów, naczelników i tym podobnych ‘bohaterów’ partii. Sekretariat, gdyż tak nazywała się pieczara zakładowego Cerbera, był podobnie obleśnie kiczowaty jak reszta pokoi. Wyglądał najbardziej standardowo jak to tylko możliwe. Mały, nudny przedsionek, wzbogacony jedynie o szare, polimerowe biurko i stojący w kącie cyprysik.
Księgowa, usadowiona na przerośniętym fotelu, przesuwała co chwila swoje brunatne, mackowate palce po klawiaturze przestarzałego komputera. Nerwowe klikanie klawiszy słyszalne było już w korytarzu.
– Czego chce?! – ryknęła na wchodzącego petenta, nie podnosząc głowy znad monitora. Tylko jedno z jej czterech, wystających jak u ślimaka oczu, skierowało się na mężczyznę.
– Ja do szefa, ma się rozumieć. W pilnej sprawie! – odpowiedział zielonoskóry Zagrianin, podobny w fizjonomii do Ziemian. Jedyną większą różnicą była liczba palców– zamiast zgrabnych dziesięciu u rąk, posiadał sześć większych, po trzy na dłoń.
– Do szefa? – odburknęła sekretarka – Pewnie chodzi o forsę? Wiecznie tylko wypłaty, wypłaty i raz jeszcze wypłaty! Nikt nie przyjdzie i nie zapyta: „Jak się Pani ma, panno Dubiro?”, „Czy może czegoś Pani nie potrzeba”, „Czy nie jest tu Pani za sucho, w końcu na pani planecie to tylko woda?”. Nie! Tylko te cholerne pieniądze!
Mężczyzna spojrzał badawczo na urzędniczkę. Ta machnęła ręką i powiedziała:
– No dobrze już, dobrze. Niech wejdzie!
Uradowany pracownik już chciał postawić krok w kierunku gabinetu, kiedy usłyszał za sobą skrzeczący głos sekretarki.
– A dokumenty, są? – zapytała, nie kryjąc złowieszczego uśmiechu
Zagrianin przystanął, podszedł do biurka Dubiry, i położył na nim swoją teczkę. Oficjelce zrzedła mina, gdy zobaczyła pełen komplet papierów.
– Zax Sogg, tak? Urodzony 24 Trzeciego Słońca roku 4562 na Zagrii III? – zapytała, słabo kryjąc znudzenie.
– To ja jak żywy, ma się rozumieć!
– Podanie jak widzę jest… Trzy zdjęcia… Też są! – wymieniała ze znudzeniem – O! Tu cię mam! Gdzie podpis Ministra pracy i sekretarza Centralnego Komitetu Transportu? – indagowała, irytująco przeciągając zdanie.
– Ależ jest! Proszę spojrzeć pod pokrewieństwem rodziny, certyfikatem praworządności i legitymacją członkowską Zjednoczonego Zjednoczenia Robotniczego.
Księgowa zaczęła leniwie przewracać dokumenty, aż w końcu dotarła do wymaganych podpisów. Spojrzała spode łba na zniecierpliwionego mężczyznę, po czym wyciągnęła z górnej szuflady biurka Kartę Ewidencji Wizytacji Pracowniczych. Szybko wpisała dane petenta, podbiła ją staromodną pieczątką i przekazała Soggowi. Ten błyskawicznie schował świstek do teczki i ruszył na spotkanie z przeznaczeniem.
Robotnik myślał, że drzwi odgradzające królestwo szefa od świata ludu pracującego rozsuną się przed nim, jak to już się przyjęło w standardzie międzygalaktycznego budownictwa.
Szybko jednak pożałował swojej pewności… Z impetem wyrżnął o twarde skrzydła, wykonane z najprawdziwszego dębu. Pozbierał się szybko z ziemi, i pchnął jeden z solidnych paneli. Gdy tylko rozsunęły się wystarczająco, z charakterystycznym dostojnym skrzypnięciem, wkroczył do środka.
Tymczasem sekretarka zaprzestała namiętnego niszczenia zmęczonych klawiszy i skupiła wszystkie oczy na zamykających się podwojach. Podkręciła też nieco aparat słuchowy, aby lepiej słyszeć rozgrywający się wewnątrz spektakl. Rozmowy z szefem, a już szczególnie w sprawach płac, były wyjątkowo ciekawe…
Gabinet, lub raczej prywatna sala bankietowa, był wyjątkowo obszerny. Bogato zdobione ściany aż ociekały złotem i stiukowymi ornamentami, rodem z muzeów. Nie mniej, wrażenie kiczu z pozostałej części budynku sprawiało, że pokój wyglądał bardziej tandetnie niż wystawnie.
Na końcu przepastnego pomieszczenia zamiast ściany, wstawione było ogromne okno, prze które widać było panoramę miasta. Iglice złotych wieżowców przedzierających różowe chmury tonęły w blasku zachodzącego słońca. Co chwila niebo przecinał jakiś statek pasażerski, ścigacz, czy inny środek międzyplanetarnego transportu.
Nie był to jednak widok niepożądany. Wielka Armatura wyprodukowała wszystko co lata w całym układzie, więc jej dyrektor z dumą doglądał działania swoich, poniekąd, maszyn. Lubił siadać w arcywygodnym fotelu i zgadywać, jaki to model pojazdu śmignął właśnie nad miastem. Rozkoszował się widokiem swego kwitnącego imperium, wiedząc, że już tylko on łączył go z firmą, dla której niegdyś pracował. Uwielbiał swoją pracę pilota, ale kiedy zaproponowano mu stanowisko prezesa, nie mógł odmówić. Doprowadził wspólne przedsiębiorstwo do stanu, w którym jedynym możliwym wykorzystaniem olbrzymich zysków było rozwijanie biurokracji…
Południowa ściana gabinetu pokryta była licznymi portretami i dyplomami, piejącymi na oglądającego niezbyt wyszukaną propagandą. Każdy kolejny papier zdawał się prześcigać w dziwności poprzedni. Kolejne ‘osiągnięcia’ firmy podparte były zdjęciami uśmiechniętych robotników, towarowców, pilotów, czy urzędników. Wszyscy oczywiście ściskali dłoń towarzyszowi dyrektorowi.
Po nasyceniu oczu setkami niemal identycznych widoczków, zakrawających o groteskę, Zax ruszył dalej, w stronę biurka Armatora. Stało ono na końcu sali, zaraz przed wielkim oknem. Po kilku krokach zorientował się, że dyrektor wpatruje się w niego, składając ręce w ”wieżę”. Robotnik wiedział, że przerwał szefowi ulubiony poranny rytuał, ale wiedział, że nie mógł się już wycofać.
Jedynym przedmiotem stojącym na jego przepastnym biurku była niedopita kawa. W końcu Sogg znalazł się już dostatecznie blisko. Na tyle, by dało się prowadzić rozmowę. Odległości w centrali Armatury Powietrznej były kuriozalne. Dotarcie do prezesa zajęło mu kilka minut.
– W czym mogę pomóc, mój kosmiczny towarzyszu? – zaczął dyrektor, ubrany w marynarkę i kaszkiet Ziemianin. Każde słowo skierowane do petenta było perfekcyjnie wyartykułowane, a ułożenie rąk ani na chwilę nie zachwiane przerwą na nabranie powietrza. Po tysiącach godzin spędzonych z ekspertami od urzędniczej etykiety Armator nie potrafił już mówić i zachowywać się normalnie. Spojrzał wymownie na robotnika, dobrze udając poczciwość.
– Sogg… Jestem Zax Sogg! – przedstawił się ”kosmiczny towarzysz” – Jestem niezwykle uradowany, że nareszcie mogę się z dyrektorem spotkać!
– Mnie również, towarzyszu robotniku! – odpowiedział, udając grzeczność – Czas, to pieniądz, jak mawiają kapitaliści! W czym tkwi problem?
– Otóż ja… przepracowałem… Trzynaście, nie , czternaście tysięcy roboczogodzin na statku handlowym i chciałbym poprosić o podwyżkę!
– Podwyżkę? – zapytał zasępiony dyrektor.
– Tak, towarzyszu dyrektorze, podwyżkę! – odparł pracownik.
– Zanim poprosicie mnie o cokolwiek, przypomnijcie sobie naszą doktrynę!
– „Wspólna praca Zjednoczonych Ras Wszechrepubliki Państw Astralnych ma na celu wzmocnienie jej potęgi we wszechświecie. Wynagrodzenie nie służy wzbogacaniu się, a utrzymaniu zdolności do ciężkiej, uczciwej pracy ku dobrobytowi ludu kosmicznego!” – wyrecytował Sogg, kiwając się i zamykając oczy, co pomagało mu się skoncentrować. Korzystając z chwili nieuwagi pracownika, dyrektor pozwolił sobie na pełny uśmiech zadowolenia.
– Doskonale towarzyszu, doskonale! Powiedz mi zatem, dlaczego chciałbyś podwyżkę i ile by miała wynosić. Pamiętaj, że każdy kredyt twojej roboczogodziny mógłby być przeznaczony na budowanie szkół, mieszkań, szpitali i ośrodków wypoczynkowych dla podobnych tobie pracowników! – dokończył wyuczoną formułką.
– Wiem dyrektorze, wiem to dobrze! Ubiegam się tylko o jeden kredyt różnicy! Z ośmiu do dziewięciu za godzinę. W warunkach pracy nie było mowy o obronie przed piratami, szmuglowaniu towaru przeciążającego barkę, czy narażaniu się na kontakt z wyziewami silnikowymi, nie mając zapewnionego odpowiedniego sprzętu czy przeszkolenia.
Nie zostało mi też wyłożone, że w przypadku mojej śmierci rodzina nie otrzyma rocznej rekompensaty, ani też, że nie mogę ubiegać się o zmianę czasu trwania turnusu. Nie wiedziałem też, że…
– Dosyć! Rozumiem twój problem towarzyszu! Usiądźcie proszę na tym oto krześle – powiedział, wskazując ręką na wysunięte przed chwilą z podłogi siedzisko – Rozmowa ta zajmie nieco więcej czasu, ale znaj moją dobroć. Nie przechodzę obojętnie koło problemów ciężko pracującej klasy robotniczej!
Zagrianin przystał na propozycję i ostrożnie usiadł na krześle z syntetycznego drewna. Błyszczące oparcie zaskrzypiało pod ciężarem potężnego kosmity. Gdy jego siedzisko przestało wreszcie trzeszczeć, położył sobie teczkę na kolanach, gotowy przekazać potrzebne dokumenty.
Dyrektor także chciał być odpowiednio przygotowanym. Pochylił się nad swoim biurkiem i jednym kliknięciem z blatu stołu wysunął smukły monitor. Wyświetlały się na nim wszystkie dane Zaxa Sogga, a także szczegółowy zapis jego umowy. Mężczyzna zauważył, że Armator rozluźnił się i przysunął nogę trzymaną dotąd przy nodze stołu bliżej fotela.
Udało się. W końcu uśpił jego czujność. Dyrektor pomyślał zapewne, że ma do czynienia z kolejnym nieszczęśliwym pracownikiem, który był na tyle zdeterminowany, by pofatygować się do centrali.
Rozumiał takich ludzi– w końcu sam był niegdyś zwykłym szarym robotnikiem. Rada nadzorcza umieściła właściwą osobę na właściwym miejscu. Nikt tak nie budził zaufania robotników jak inny robotnik. Eksperci od wizerunku dobrze wiedzieli, że odpowiednio użyte słowa mogą zdziałać cuda.
Armator stał się więc kolejnym narzędziem PR-owym w rękach systemu, nieświadomym do końca pełnionej przez siebie funkcji. Sprawy, z jakimi miał styczność prezes zawsze kończyły się pomyślnie dla pracownika.
Problem tkwił w tym, że zatwierdzone przez niego dokumenty trafiały do miłej pani Dubiry, która to zmieniała je do stanu poprzedniego. Taki to zadowolony robotnik, szczęśliwy z lepszych warunków pracy, zostawał wysyłany na kilkunastoletni turnus, którego i tak zwykle nie przeżywał. Ale dobry wizerunek firmy, i co najważniejsze, partii, zawsze się umacniał…
Tym razem jednak, było inaczej. Zwyczajnych Zagrian, znanych z pracowitości i prostolinijności, nikt specjalnie nie kontrolował w urzędach. Tym sposobem Zaxowi udało się przemycić broń. Gdy tylko prezes pochylił się nad studiowaniem jego umowy, ostrożnie otworzył teczkę i wyciągnął z niej potężną giwerą plazmową. Bez żadnych oporów wystrzelił dyrektorowi w głowę. Zielony ładunek energii wysadził czaszkę, rozbryzgując czerwoną krew na lśniącej szybie widokowej.
Sogg poprawił jedynie krawat, po czym ukrył broń za pazuchą. Rzucił tylko pogardliwe spojrzenie na jeszcze drgające ciało Armatora i wstał z niewygodnego krzesła.
Nie przeszedł kilku kroków po szeleszczącym dywanie, gdy poczuł lekkie wibracje nad uchem. Przyłożył więc palec do skroni i usłyszał podekscytowany głos, sączący się przez mikroskopijną słuchawkę.
– No i jak tam, Ftlin, masz go?
– Pewnie, poszło gładko, bez żadnych przeszkód. Musicie tylko sprzątnąć tą babę, Gitriankę. Od początku przysłuchiwała się całej naszej ‘rozmowie’.
– Jasna sprawa… Czemu sam tego nie zrobisz?
– Proste. Niech myśli, że tym razem jej się upiekło – odparł, z dziwnym tonem grozy.
– Jak sobie życzysz, kapitanie. Jest pan czasem… zagadkowy.
– Nie interesuj się! – odwarknął do skołowanego współpracownika.
Przez chwilę szedł w milczeniu, rzucając ukradkowe spojrzenia na twarze ‘przodowników pracy’, rzucające na przechodnia dobrotliwe spojrzenia. Nie mógł jednak długo wytrzymać denerwującego szeleszczenia taniego dywanu, więc znów przyłożył sobie dłoń do skroni i wypalił przez słuchawkę:
– Jesteś tam jeszcze? Jeśli tak, to mam nadzieję, że za tego tutaj będzie jakaś premia. Nawet nie wiesz, jak się męczyłem słuchając tej jego ‘postępowej’ gadki!
– Oczywiście Ftlin, oczywiście! Czterysta tysięcy plus podwyższenie stawki do dwudziestu kredytów za godzinę wystarczy?
– Może być, jakoś ujdzie… Całą pulę chcę jutro widzieć na koncie.
– Naturalnie. Dopilnuję, żeby transza przeszła bez przeszkód.
– To ja rozumiem! Bez odbioru.
Uśmiechnięty Zagrianin wyłonił się zza drzwi gabinetu prezesa. Sekretarka wiedziała, co oznaczał jego krzywy uśmieszek. Osunęła się na zdezelowaną klawiaturę i zaczęła nieudolnie udawać omdlenie. Wieloletnia praca w centrali nauczyła ją, że taka pozycja jest najwygodniejsza, kiedy dochodzi do szturmu Zakładowej Służby Porządkowej. Prezes Armatury Powietrznej został zamordowany! Znowu…
– Do widzenia, pani Dubiro. Niech sobie pani zrobi dzisiaj wolne. Zaraz tu będzie gorąco…
Po wyjściu z przedsionka sekretariatu, kapitan Ftlin ściągnął niewygodną cybernetyczną nakładkę. Obraz Zagrianina rozpłynął się, odsłaniając twarz piwnookiego człowieka o szarych, rzadkich włosach. Mężczyzna sięgnął zaraz do silikonowego paska, spinającego ziemiste wycieraki. Po naciśnięciu niewidocznego na pierwszy rzut oka przycisku pośrodku spinki, jego wyświechtany robotniczy płaszcz zamienił się w elegancki strój urzędnika.
Do nowej, kraciastej marynarki przypiął sobie podrabianą plakietkę z działu ewidencji pojazdów transportowych. Schował obydwa projektory do kieszeni, po czym ściągnął imitacje trójpalczaste dłoni i niewygodne buty-płetwy. Cały ten sprzęt maskujący wepchnął natychmiast do teczki.
Tak, nim jeszcze minął podobizny pierwszych dziesięciu “zasłużonych”, z potężnego Zagrianina stał się średniej postury człowiekiem. Zwolnił kroku – nie musiał się już obawiać zaczepek ze strony innych urzędników czy służb porządkowych. Wyglądał przecież jak swój człowiek…
Nareszcie mógł się wyprostować. Wypiął pierś i pełen tryumfu podziwiał dumne portrety. Po chwili minął go oddział specjalny, biegnący na ratunek szefowi…
Tłum szturmujący siedzibę Armatury Powietrznej ostatecznie wlał się do środka. Mrowie robotników próbowało przedrzeć się przed szereg by choćby na chwilę zobaczyć drzwi prowadzące do rozwiązania ich wszystkich problemów. Oczywiście walka kończyła się zaraz przed lufami strażników ZSP, niewzruszenie pilnujących ‘porządku’.
Ludzie, widząc wyłaniającą się postać Ftlina natychmiastowo się uspokoili. Zaczęli poprawiać zmiętolone koszule i potargane włosy. Powstrzymując się od śmiechu, rzucił dla niepoznaki pozdrowienia kilku robotnikom i ruszył przed siebie. Milicja rozstąpiła przed nim żądny sprawiedliwości lud i już bez większych przeszkód mógł wyjść na zewnątrz. Dopiero stojący tuż za drzwiami Zielonoskóry odważył się go zagadnąć
– Przepraszam towarzysza najmocniej. Jaki jest dzisiaj dyrektor, można się z nim dogadać? – zapytał, pochylając się nisko.
Kapitan, choć musiał się spieszyć, nie mógł pozostawić tego pytania bez odpowiedzi. Uśmiechnął się szeroko i oparł dłoń na barku strudzonego robotnika.
– Dzisiaj szef jest w wyjątkowo dobrym humorze! Dzięki niemu dostałem podwyżkę!