Prolog
– Dość! – ryknął nienaturalnym głosem Balzak i uderzył otwartą dłonią w blat stołu. Zakołysał się, zatrzepotał rzęsami i opadł ciężko na ławę. Miał już nieźle w czubie.
W głowie mu huczało, a świat rozmył się mu się przed oczami jak akwarela, tonąc w blasku kolorowych kryształów rozwieszonych po tawernie niczym świąteczne girlandy.
Przełknął ślinę i zamaszyście otarł brodę.
– Trza wracać – wybełkotał i nieobecnym wzrokiem spojrzał w stronę siedzącego tuż obok, lekko zgrabionego marynarza, którego włosy pokrywała już delikatna siwizna.
Filon jednym haustem opróżnił swój kufel. Odstawił go z hukiem.
Wzdrygnął się i zakasłał.
Wino było cierpkie i piekielnie mocne.
Wytarł krzaczaste wąsy i zamlaskał. Zajrzał do stojącego obok dzbana. Podniósł go i potrząchnął nim lekko.
Wino chlupnęło radośnie.
Jego twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
Zignorował towarzysza, przechylił dzban, obficie nalał wino do dwóch stojących przed nim kufli i opróżnił amforę do cna. Nim ją jednak odstawił, dla pewności potrząchnął nią kilka razy.
Bez dwóch zdań była pusta.
Balzak chwycił łapczywie swój kufel.
Przysunął go bliżej i objął palcami.
Jęknął coś niezrozumiałego i machnął, szybko ręką. Pokiwał potakująco głową. Podrapał się po karku i rozejrzał się po gospodzie.
Głośno było jak w ulu.
Tawerna wypchana niczym młyński wór pękała w szwach.
Nie brakowało tu drobnych kupców, kuglarzy, magików, filozofów, pomniejszych szlachciców, marynarzy, wędrownych maesterów, którzy przybyli tu z odległych stron królestwa.
Drobnych złodziei, najemników, podrzędnych artystów, wojów i rycerzy niższego szczebla. Nie zabrakło też wędrownych kapłanów, bardów oraz samotnych poszukiwaczy przygód.
Wszyscy oni, cały ten miszmasz szynkowskiej braci, upchany jeden obok drugiego, przybyli tu z jednego powodu.
Z okazji Święta Światła.
Raz do roku, wczesną wiosną stolica pękała od nadmiaru i różnorodności elementu, który zjeżdżał się z każdej nawet najbiedniejszej dzielnicy królestwa.
Wszystko po to, aby uczestniczyć w corocznych obchodach organizowanych z okazji wielkiego zwycięstwa rycerzy światłości nad mroczną armią demonów.
Magowie, filozofowie, matematycy, uczeni, kuglarze, artyści, kapłani, kłapaki, maginie, najemni wojowie, mistrzowie miecza, księżne i książęta, królowie, damy, panowie, szlachcice oraz prosta hołota.
Ta istna mieszanka wszystkich klas społecznych od wysoko urodzonych arystokratów z domieszką królewskiej krwi po wszelkich uczonych, kupców, tragarzy, szarlatanów, poszukiwaczy przygód, zwykłych rzezimieszków, szukających łatwego zarobku co roku zjeżdżała się do miasta nie tylko po to, aby zobaczyć wspaniałą fetę przygotowaną na ten czas, ale po to, żeby na własne oczy zobaczyć stolicę królestwa – Atlantis.
Kto widział Atlantis, widział już wszystkie cuda świata.
Do karczmy wszedł mężczyzna.
Balzak wbił w niego spojrzenie.
Obcy od razu rzucał się w oczy.
Był wielki jak tur. Zarośnięty niczym dzik. Gębę miał podrapaną. Kanciastą. Osmoloną od sadzy i pyłu. Przypominał trolla. Lazł pokracznie, rozpychając się na boki. Obijał się niczym piłka od ustawionych gęsto stołów i co chwila kogoś trącał.
Na przekleństwa odpowiadał mrożącym krew spojrzeniem, a u jego boku połyskiwał piękny miecz.
To właśnie ta misternie wykonana broń przybysza przykuła uwagę Balzaka.
Istny majstersztyk.
Rękojeść miał zrobioną z ametystu. Ozdobiona była w tak finezyjnymi wzorami, jakby wyszła spod dłuta samego mistrza Pigmaliona, twórcy głównego ołtarza w Wielkiej
Świątyni Mocy w Atke.
Szpic miecza wykuto z białego, przezroczystego kryształu, a zakończony był szkarłatnym, zakrzywiony niczym orli pazur ostrzem.
Taki oręż to nie byle co.
Nie każdego stać było na takie cudo.
Obcy musiał być kimś ważnym.
– Skąd u licha ma takie cudo? – zachłysnął się łakomie Balzak, szeroką dłonią otarł ślinę z brody i wybałuszył oczy. – Cudo takie jakby je sam Hefajstos wykuł – zacmokał i odprowadził wzrokiem wielkoluda.
Przybysz zatrzymał się w pół kroku tuż przed barem. Rozejrzał się, jakby kogoś szukał, niezgrabnie podrapał się po karku i zastygł na chwilę.
Ramiona mu opadły, poprawił miecz połyskujący u boku, nabrał powietrza i naprężył klatkę.
Teraz wyglądał na olbrzyma.
Opuścił groźnie głowę i zmrużył oczy.
Ponownie wzrokiem powędrował przez salę. Jego spojrzenie zatrzymało się na czymś, co ukrywało się w ciemnym kącie gospody.
Zgarbił się i powłóczystym korkiem ruszył w kierunku stojącej tam ławy.
Usiadł ciężko i wyprostował demonstracyjnie nogi.
Balzak zbystrzał.
Wyciągnął szyję, a jego oczy stały się ogromne i błyszczące niczym oczy dziecka, które dopiero teraz zauważyło ogromny sklep ze słodyczami.
Na ławie tuż obok olbrzyma w ciemnym kącie siedziała piękna dziewczyna.
Zachwycony, aż poderwał się na równe nogi.
Wybałuszył oczy i kilka razy przetarł je ze zdziwienia.
Zaniemówił.
Była idealna.
Niebiańskiej urody kobieta wyglądała jak wcielenie samej bogini miłości Afrodyty.
Z zachwytu, aż zaschło mu w gardle. Kolana miał jak z waty, a serce łopotało mu niczym przerażony gołąb.
– Czy to niebiańska istota? A może demonica? – szeptał do siebie, nie odrywając od niej wzroku. Bał się, że jeśli choć na chwilę się odwróci, ona zniknie. – Bogini. Cud stworzenia – cmokał z zachwytu.
Piękna i bestia rozmawiali, prawie nie poruszając ustami. On coś tłumaczył, ona tylko potakiwała.
Wielkolud zamilkł na chwilę, potarł dłonią po brodzie i rozejrzał się czujnie.
Nieoczekiwanie, chwycił mieszek przypięty do swojego pasa i coś z niego wygrzebał.
Tajemniczy przedmiot, dyskretnie ukrył w ogromnej dłoni i podał go dziewczynie.
Ona od razu, bez patrzenia wsunęła zawiniątko do ukrytej w fałdach sukni kieszeni.
Obcy wstał nagle i bez pożegnania ruszył w kierunku drzwi.
Bogini została.
Siedziała sama w ciemnym kącie. Przyglądała się swoim dłoniom i niczym mała dziewczynka machała beztrosko drobnymi stópkami.
Jej suknia była prawie przezroczysta.
Materiał był zwiewny, delikatny i połyskujący jakby utkany z pajęczych nici. Jej duże, kształtne piersi nieśmiało wyglądały spomiędzy gęstych, opadających kaskadowo, czarnych jak heban włosów.
Buzię miała pyzatą, rumianą. Jędrną niczym dorodne, słodkie jabłko. Usta wydatne, a ogromne czarne jak węgliki oczy iskrzyły radośnie.
Z ust Balzaka wydobył się cichy jęk.
– Nie gap się – szorstko upomniał go Filon i dał mu potężnego kuksańca w bok. – Jeszcze kto pomyśli, że szukasz guza – ostrzegł go i ponownie wziął obfity łyk paskudnego wina, aż mu wykrzywiło gębę.
Otarł całą dłonią usta i odetchnął.
Balzak posłał mu tylko gniewne spojrzenie.
– Nie dla psa mięsiwo – syknął ostrzegawczo Filon i mlasnął głośno. – Trzeba znać swoje miejsce. Taka dama to tylko kłopoty. Znam ja się na tym – powiedział i podniósł swój kufel. – Mam szósty zmysł, a ta, aż śmierdzi kłopotami – wciągnął ze świstem powietrze i pokiwał potakująco głową.
Balzak milczał. Zanurzył usta w winie i otarł je dłonią.
– To wino smakuje jak skwaśniałe szczyny – syknął Balzak, splunął na podłogę i powtórnie wzrokiem odszukał dziewczynę.
Siedziała, oddychając spokojnie.
Wzrok wbiła w podłogę.
Kołysała się na boki i bawiła się kosmykiem włosów.
Filon zadarł głowę i przez chwilę przyglądał się bogini. Musiał przyznać, że była nad wyraz urodziwa, ale było w niej też coś mrocznego. Jakby nie należała do tego świata.
Mroczna aura niczym gęsta mgła spowijała jej postać.
Dopiero teraz zauważył, że ona też mu się przygląda.
Nagle coś wściekłego i dzikiego błysnęło w jej oczach, a jego ciało przeszył zimny, nieprzyjemny dreszcz.
Wzdrygnął się i wyprostował.
Przerażony spojrzał na Balzaka, chwycił go mocno za ramię i wybełkotał:
– Odpuść. To zły pomysł –
Przyjaciel go nie słuchał. Jak odurzony klątwą zmrużył tylko oczy, podrapał się brudną ręką po gęstej, rudej czuprynie i westchnął ciężko.
W jego umyśle była tylko piękna niewiasta.
Przed świtem musiał być na statku. Kapitanem był stary wyga, który doskonale znał marynarskie słabostki i choć sam często lał w gardło wino bez umiaru, nie tolerował dwóch rzeczy: spóźnialskich i pijaków.
Tym razem czekała ich długa wyprawa. Płynęli do Nowego Lądu.
Do mitycznego miasta położonego po drugiej stronie Słupów Heraklesa.
Do Delf.
Do miasta cudów, uzdrowicieli i magów.
Do stolicy wielkiej wyroczni.
– Piękna – jęczał Balzak jak w malignie i wbił w nieznajomą, głodne spojrzenie. Przesunął wzrokiem po jej ciele – Nie odpuszczę – zacisnął place w pięść.
Jednym haustem opróżnił kufel, odstawił go z hukiem i wstał.
– Zapomnij o niej! – Filon zajęczał błagalnie, chwycił go silnie za ramię, ale Balzak tylko wyszarpał i ruszył przed siebie.
Było tłumnie i gwarnie.
Marynarz się rozejrzał. Wzrokiem przepłynął po izbie. Wśród gości nie odnalazł już wielkoluda. Musiał na dobre opuścić tawernę.
Balzak nie był tchórzem, jak było trzeba bić się z wrogiem do nieprzytomności, to się bił, ale przybysz wyglądał na takiego co, z niejednego pieca jadł i niejednemu pyszałkowi porachował już kości.
Z takimi jak on lepiej było nie zadzierać. Szczególnie, gdy był to ktoś, kto nosił u boku tak doskonały miecz.
Musiał pochodzić co najmniej z gwardii królewskiej albo służył jakiemuś potężnemu możnowładcy.
A takim lepiej było nie podskakiwać.
Szedł powoli.
Wzrokiem spatrolował drewnianą podłogę.
Przemknął po niej pobieżnie i zatrzymał wzrok na jednym ze stołów. Pod szeroką ławą leżał zwinięty w kłębek niczym dorodny kocur szlachcic.
Bogato odziany, w pięknych butach. Dłonie miał splecione, głowę przytuloną do nich. Oczy zamknięte.
Chrapał, pomlaskując.
– Święto Światła – zaklął drwiąco Balzak i demonstracyjnie z lekką odrazą napluł na podłogę.
To był jeden z powodów dlaczego nie lubił stolicy.
Miasto było wręcz wypchane przyjezdnymi. Wszyscy parli do Atlantis dla przepychu, bogactwa i próżniactwa.
Wszyscy ci, którym marzyła się sława, kariera, nieprzebyte bogactwo, władza i całkowita rozpusta, osiadali właśnie tu, w stolicy wielkiego imperium Atlantydy.
Bogata stolica była równie kapryśna, jak los, czy bogowie.
Jednym dawała złote, laurowe wieńce, a innych niszczyła.
Marynarz w stolicy był trzeci raz i teraz mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że szczerze nienawidził tłumów, a już najbardziej nie cierpiał tych nawiedzonych wieszczy, którzy zlatywali się tu co roku niczym muchy do łajna, głosząc wszędzie oznaki nadciągającego końca świata.
Tego dziadostwa szczerze unikał jak zarazy.
Ponownie wbił spojrzenie w dziewczynę.
Na chwilę zapomniał o tym całym plugastwie i niesiony ekstazą, sunął wprost w jej lśniące niczym wypolerowany marmur, śnieżnobiałe ramiona.
Było w niej w jej oczach coś mrocznego i zarazem dziewczęcego.
Coś bardzo pociągającego i hipnotyzującego.
Nagle go olśniło.
– To pewnie walkiria. Legendarna wojowniczka. Wybraniec Siły Najwyższych – zachłysnął się, a na samo słowo „walkiria” nogi zgięły się pod nim tak gwałtownie, że mało nie upadł.
Słyszał wiele opowieści o wybrańcach. O ich odwadze. O ich niezwykłej sile i waleczności. Musiała być piękną walkirią, bo kim innym byłaby tak doskonała istota?
Zmrużył oczy.
Dziewczyna nie wyglądała na wojownika.
Nie miała na sobie lśniącej, wahalijskiej zbroi mocnej jak stal, a miękkiej w dotyku jak jedwab. Nie zauważył też żadnego miecza ani topora maczety czy łuku.
Na ciele nie miała mandali ani niczego innego, co zaradziłoby jej walkiriańskie pochodzenie.
Kim więc była?
Może pradawną boginią?
Opuszczoną i zapomnianą. Pokonaną przez dawne armie wybrańców.
W głowie huczało mu wino i krew.
Upojony miłością i sporą ilością mocnego alkoholu, dziarsko niczym dorodny kogut, ruszył ku swemu przeznaczeniu.
A jego los już utkały mojry.
Wsparł prawą rękę o filar, pochylił się w kierunku nieznajomej i wybełkotał:
– Witaaj pięknaa boginiii – mówił przeciągając nienaturalnie każde słowo.
Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona.
Widok jej zimnych i pustych oczów zmroziło mu krew w żyłach.
Od razu ochłoną i wytrzeźwiał.
Włosy zjeżyły mu się na głowie.
Cofną się.
Nieoczekiwanie twarz bogini pojaśniała. Jej oczy rozbłysły. Przypominały teraz odłamki czarnego lustra. Zachichotała dźwięcznie, jednocześnie rozrzucając uroczo burzę, kruczoczarnych włosów.
Krew znów zawrzała mu w żyłach.
– Jestem Balzak. A ty, jak masz na imię? – usiadł obok.
Wpatrywała się w niego z zaciekawieniem.
Nie odpowiedziała.
Zacisnęła tylko usta w dzióbek i milczała.
Mężczyzna zdębiał.
Przez jego umysł przepłynęła niczym błysk myśl:
Drwi ze mnie?
Bawi się mną?
Nie jestem jej godzien?
– Jak masz na imię? – powtórzył i szczerząc zęby starał się ukryć narastające w nim zażenowanie.
Dziewczyna tylko przechyliła główkę to na prawo, to na lewo.
Zamrugała długimi jak wachlarze rzęsami i wpatrując się w niego z zaciekawieniem, milczała.
Przypominała małego szczeniaka, który z fascynacją ogromnymi, błyszczącymi oczami przyglądał się nowemu panu.
– To niemowa – usłyszał nagle za plecami ochrypnięty głos karczmarza, który właśnie go mijał z upchaną po brzeg tacą pełną dzbanów wina.
Balzak zatrzymał go w pół korku.
Wyrwał mu dwa kufle, rzucił kilka złotych monet i powtórzył jakby chciał się upewnić:
– Niemowa? –
Karczmarz tylko szybki ruchem przytaknął. Łapczywie zgarnął monety i zniknął w morzu gości niczym w otchłani fal trójmasztowiec podczas sztormu.
Balzak jeszcze przez chwilę starał się odszukać wzrokiem gospodarza, jednak widząc dookoła tylko zapijaczone mordy marynarzy, machną ręką i ponownie usiadł obok dziewczyny.
Podał jej kufel wina.
Sam pospiesznie wziął potężny łyk z drugiego, żeby dodać sobie nieco otuchy, odchrząknął i wytarł resztki alkoholu z krzaczastych wąsów.
Dziewczyna zachichotała.
Spojrzała mu głęboko w oczy i nagle bez słowa poderwała się z ławy. Chwyciła go mocno za rękę i biegiem rzuciła się w stronę drzwi.
Zatrzymali się na niewielkim obejściu.
Bogini niespodziewanie puściła jego dłoń i spojrzała mu głęboko w oczy.
Otoczyła ich ciężka cisza.
Byli sami.
Noc była głęboka.
Ponad ich głowami rozpościerało się granatowe, upstrzone gwiazdami niebo.
Miasto tonęło w morzu kolorowych świateł i gorących rytmach muzyki.
Dookoła unosił się zapach spalenizny i dymu.
Jeszcze chwilę temu niebo płonęło rozświetlone ogromem sztucznych ogni. Po tej fecie pozostała tylko utkana z dymu mgła.
Bogini ponownie zachichotała, zadziornie rozrzuciła włosy i objęła jego kark ramionami. Zamrugała czarnymi jak węgiel oczami i nieoczekiwanie wpiła się w jego usta przyciskając mocno swoje.
Zachłannie wepchnęła mu język do gardła. Jej dłoń nieoczekiwanie ześlizgnęła się po jego ciele i mocno chwyciła za jego męskość.
Balzak jęknął z rozkoszy.
Już miał zadrzeć jej suknię jego dłoń właśnie nieskrępowana sunęła po jej nagim udzie gdy stało się coś dziwnego.
Poczuł lekkie ukłucie w język i słodko gorzki smak nagle rozszedł się w jego ustach.
Odskoczył przerażony i zastygł.
To trwało ułamek sekundy.
Czuł jak ciało mu drętwieje.
Najpierw przeszył go paraliżujący dreszcz. Nieprzyjemne mrowienie odcięło mu nerwy, a jego ciało zwiotczało i zesztywniało.
Pierwszy zdrętwiał mu język, później policzki i usta. Paraliż ogarnął całą jego twarz i stopniowo odciął kolejne członki.
Rozum podpowiadał mu:
– Uciekaj! Ratuj się! – ale na to było już za późno.
Tym czasem cud dziewczyna patrzyła na niego jak na kawał soczystego mięsa.
Oblizała łakomie usta i chwyciła go silnie pod ramię.
Była nadludzko silna.
Przerażony Balzak stał z rozdziawionymi ustami, zastygłymi w pocałunku i gapił się na nią oniemiały.
Wciąż pozostał świadomy.
Teraz przypomniał sobie, zasłyszane od starych marynarzy jeszcze, gdy był dzieckiem opowieści o wiedźmach, wampirach i innymi demonicami, które pod postacią pięknej kobiety zwabiały mężczyzn, odurzały, żeby ich później pożreć.
Nagle pełne usta pięknej nieznajomej otworzył się nienaturalnie szeroko, rozrywając na strzępy jej piękną twarz, a z ogromnej paszczy wytrysnęły pokłady jedwabnej, lepkiej nici.
W kilka chwil owinęła ciało marynarza, tworząc z niego ogromny kokon i niczym bezwolną kukłę zaciągnęła w kierunku pobliskiego śmieciowiska.
Balzak wciąż był świadomy.
Słyszał szum uderzających fal oceanu.
Gdzieś z oddali dobiegł do niego gwar i śmiechy ucztujących.
Chciał krzyczeć.
Wezwać pomoc, ale jego usta pozostały zwiotczałe i sztywne.
Bezradny.
Sparaliżowany.
Leżał zawinięty w rulon niczym dywan.
Nagle usłyszał przerażające szczęknięcia przypominające szelest cykad.
Coś rozerwało kokon i krwawe ślepia wyłoniły się z ciemności.
c.d.n. :)