Sądziłem, że widok lądu poprawi mój nastrój, lecz tak się nie stało.
Z oddali największa spośród Wysp Bursztynowych sprawiała wrażenie surowej i nieprzyjaznej. Tylko gdzieniegdzie porastały ją rachityczne kępki traw, a widok urozmaicały pojedyncze, powykręcane drzewa. Fale rozbijały się o skalne klify i nic nie wskazywało na to, by na wybrzeżu mieszkali jacyś ludzie. Zdradliwe wody nie pozwalały Cesarzowej Ismenie podpłynąć zbyt blisko.
Miałem już dosyć wyprawy. Jeśli w jej trakcie było mi dane coś zrozumieć, to na pewno fakt, że zamiast kołyszącego się bezustannie pokładu wolałem czuć pod stopami stały ląd. Szczerze nie znosiłem wyjącego wściekle wiatru, szumu fal liżących kadłub naszego okrętu, kwaśnego zapachu potu wioślarzy i załatwiania potrzeb do wiadra.
Teraz jednak rejs dobiegał końca, a ja oglądałem nieznany ląd. Jakże różna była ta ziemia od naszych ojczystych stron! Tęskniłem za promieniami złocistego słońca, które tutaj prawie wcale nie przebijały skłębionych chmur, za przyjemnym, letnim wietrzykiem, słodkim winem i wszystkimi innymi dobrodziejstwami, które ofiarowała Lurencja. Na rubieżach czułem się obcy, wyjęty z innego świata i rzucony w nieznane. Wszystko wołało: Płyń stąd! Płyń i nigdy nie wracaj!
Gdy okręt wszedł na wody przybrzeżne, marynarze zwinęli ogromne żagle i schowali je pod pokładem. Mocy Cesarzowej Ismenie dodawała teraz siła ludzkich mięśni. Cztery rzędy wioseł poruszały się w jednym tempie, a z dołu dosięgała moich uszu wyznaczająca rytm muzyka aulosa.
– Mistrzu, już czas. Zbliżamy się do zatoki. Osłoń nas przed wzrokiem nieprzyjaciela.
Odwróciłem się i zobaczyłem księcia dowódcę, o zawziętym i surowym, jak zwykle, wyrazie twarzy. Spostrzegłem także, że ciężkozbrojni w pełnym rynsztunku wychodzą na pokład.
Skinąłem tylko głową i dotknąłem swojej bransolety.
Świat dookoła przestał istnieć. Nie widziałem ciemnoszarych chmur, skał, morza, nie czułem zawziętego i chłodnego wiatru. Byłem jedynie naczyniem, niemal po brzegi wypełnionym Darem. Sięgnąłem po niewielką część mocy, poczułem, jak przepływa przeze mnie i ogarnia wszystkie członki. Poświęciłem chwilę, aby zapanować nad Darem, a następnie skierowałem go ku kamykom bransolety.
Gdy świat wrócił na swoje miejsce, amulet jarzył się fioletowym blaskiem, a magiczna energia w niekontrolowany sposób wypływała na zewnątrz i otaczała okręt.
– Gotowe, wasza książęca mość – rzekłem. – Pamiętaj, że osłona przestanie działać, gdy znajdziemy się blisko wroga.
– Gdy znajdziemy się blisko, dla kordiańskiego ścierwa będzie już za późno – odparł tylko Teispes i prężnym krokiem ruszył w kierunku dzioba.
*
Cztery triremy broniły dostępu do zatoki. Nie bardzo znałem się na galerach, ale nawet ja potrafiłem ocenić, że żaden z nieprzyjacielskich okrętów ani trochę nie dorównuje rozmiarami Cesarzowej Ismenie. Wróg, jak sądziłem, był pewny siebie. Po zatopieniu większości lurentyjskiej floty nie oczekiwał zapewne zagrożenia i blokował Brama Tartu niewielkimi siłami.
Teispes wykrzyknął rozkazy, sternik obrał kurs na najbardziej wysuniętą z kordiańskich galer, zwróconą ku nam burtą, a wioślarze zwiększyli tempo. Muzyka aulosa, zwykle przyjemna dla ucha, teraz sprawiała wrażenie wariackiej i szalonej. Niosła złą wróżbę.
Zastanawiałem się, co poczują Kordianie na pokładzie galery. Cesarzową Ismenę spowijała magiczna mgła, aż do ostatniej chwili czyniąca nas niewidocznymi dla nieprzyjacielskich oczu. Śmierć miała nadejść niespodziewanie.
Wstrzymałem oddech, usiłując opanować łomoczące w piersi serce. Próbowałem oszukać sam siebie. Udawać, że nie czuję strachu.
Gdy potężny taran wbił się w kordiańską triremę, pokładem wstrząsnęło, a ja z trudem zachowałem równowagę. Posłyszałem donośny, przeciągły trzask łamanych desek, a także okrzyki przerażenia, znacznie głośniejsze, aniżeli szum fal czy wycie wiatru.
Ismena po prostu przełamała okręt na pół. Nasze wiosła schowały się pod pokładem, pozwalając, aby nabierające wody w błyskawicznym tempie szczątki triremy, kłębowiska drewna i wrzeszczących rozpaczliwie ludzi minęły nas, szorując o obie burty.
– Łucznicy! – wykrzyknął książę dowódca.
Kordianie, zaalarmowani trzaskiem i krzykami wybiegali na pokłady, ale już witały ich płonące strzały wypuszczane z wieży na dziobie Cesarzowej Ismeny oraz ogniste pociski miotane przez dwie pokładowe katapulty. Magiczna mgła opadła, pozwalając im dojrzeć ogromną lurentyjską galerę w całej okazałości. Byli daleko, ale nawet z takiej odległości mogłem wyczuć smród kordiańskiego przerażenia.
*
Krótko po południu bitwa dobiegła końca. Jeden z wrogich okrętów stanął w ogniu. Dwa pozostałe usiłowały walczyć, ale chociaż były szybsze i zwrotniejsze, nie miały wielkich szans. Kordiańska galera spróbowała potrzaskać wiosła Cesarzowej Ismeny, lecz bez skutku. Gdy w jej pokład wbiły się haki naszego kruka, a po abordażowym pomoście zaczęli przebiegać lurentyjscy ciężkozbrojni, załoga ostatniej z nieprzyjacielskich galer stchórzyła. Wybrali ucieczkę.
Zdobyliśmy jeden okręt, posłaliśmy na dno dwa kolejne wraz z kilkoma setkami Kordian, wzięliśmy do niewoli sześć tuzinów nieprzyjaciół.
Spowity kłębami czarnego dymu, wdychałem woń palonych ludzkich ciał, drewna, słuchałem rozpaczliwych krzyków i obserwowałem jeńców, bitych, popychanych i opluwanych przez Lurentyjczyków.
Dopiero wtedy zrozumiałem, jak potężną bronią jest Cesarzowa Ismena.
*
Odkryłem, że Brama Tartu jest tylko lichym, niewielkim, prowincjonalnym miasteczkiem. O lurentyjskiej świetności przypominały tutaj jedynie purpurowe sztandary ze złotym okiem. Drewniana zabudowa i słomiane strzechy domostw sprawiały przygnębiające wrażenie. Zaniepokojeni mieszkańcy czmychali przed lurentyjskimi żołnierzami, albo po prostu przyglądali się nam w milczeniu ze śmierdzących zaułków.
Gdy pochód dotarł na tyle blisko zamku, że mogliśmy bez trudu zobaczyć jego dwie koślawe, niedbale wzniesione wieże oraz pokruszone mury, moje serce drgnęło. Jeśli istniał jakikolwiek powód, dla którego cieszyłem się uczestnictwem w tej wyprawie, to już niebawem miałem ujrzeć go na własne oczy. Dumałem, czy po dwóch latach rozłąki będę w stanie odnaleźć odpowiednie słowa.
Nieważne, jak daleko od siebie rzuci nas los, zawsze znajdziemy drogę z powrotem – zdanie wypowiedziane, jak sądziłem, całe wieki temu, bez wyraźnego powodu zabrzęczało w moich myślach.
*
– Zdrowie naszych wybawców! Chwała tym, którzy przynieśli ratunek Brama Tartu! Cześć księciu Teispesowi! Cześć mistrzowi Aureliuszowi!
Gdy namiestnik Kambyzes wykrzyknął moje imię przy akompaniamencie dziesiątek wiwatów, wraz z innymi wzniosłem puchar i opróżniłem go do dna, jak nakazywał obyczaj. Tutejsze wino było kwaśne, nie miało nic wspólnego ze znakomitymi terafonckimi napitkami i tylko dobre wychowanie powstrzymywało mnie przed wypluciem tych szczyn.
Dwór Kambyzesa bez wątpienia uczynił, co tylko w ludzkiej mocy, aby godnie przyjąć załogę Cesarzowej Ismeny, lecz mimo to wieczerzy nie mogłem nazwać wystawną. Uraczono nas śledziami, soloną baraniną, paskudną w smaku rzepą i marnej jakości pieczywem. Żułem tę strawę, z trudem zmuszając się do kolejnych kęsów. Wypatrywałem twarzy, która miała wynagrodzić mi trudy podróży, ale nie było jej pośród ucztujących.
– Jak wygląda sytuacja? – Gdy namiestnik usiadł wreszcie na krześle, Teispes od razu przeszedł do rzeczy. – Gdzie są główne siły wroga?
– Próżno ich tu szukać, książę. Brama Tartu pozostaje na razie poza kręgiem zainteresowania Kordian. Wiedzą, że bezpośredni atak byłby zbyt kosztowny, dlatego zadowolili się zablokowaniem zatoki i głodzeniem biednych mieszkańców. Dzięki tobie zagrożenie zostało odsunięte. – Kambyzes z szacunkiem pochylił głowę przed dowódcą Ismeny.
– Wykazują rozsądek, o jaki bym ich nie podejrzewał – stwierdził zjadliwie Teispes. – Co zatem planują?
– Tego nie wiem, ale wydaje się, że większa część ich floty pozostaje u wybrzeży Horu, dalej na północ. Na wyspie mieliśmy garnizon, ale nie wiem, czy Lurentyjczycy jeszcze stawiają tam opór. Ostatni raport spłynął do mnie przed trzema tygodniami.
– Trzeba zatem będzie wydać im bitwę i zatopić kordiańskie łajby. Cesarzowa Ismena jest najwspanialszym dziełem ludzkich rąk i żaden z okrętów nie może jej dorównać.
– Zachowaj rozsądek, książę dowódco. To imponująca galera, nie przeczę, ale można posłać ją na dno, jak każdą inną. Nieprzyjaciel zatopił już większość naszej floty, krok po kroku opanowuje Wyspy Bursztynowe. To Kordianie rozdają karty, nie my.
Twarz Teispesa stężała. Nie odpowiedział, obserwował tylko namiestnika drapieżnym wzrokiem.
– Nie idzie wojna cesarzowi, oj, nie idzie – przemówił ponownie Kambyzes. – Nie dociera tu zbyt wiele wiadomości, ale wszyscy czujemy to w kościach. Nieprzyjaciel zadał nam już klęskę na lądzie, poszarpał naszą flotę na morzu, a teraz niczym dziki zwierz szykuje się do ostatniego skoku, by wykończyć i pożreć swoją ofiarę. Czy warto? Czy warto walczyć o kilka wyrastających z morza skał? Poświęcać życie lurentyjskich synów? Co z tego ma cesarz? Kilka skrzyń bursztynów, trochę wełny i śledzi? Wierz mi, książę, nie chcą nas tu ani morze, ani wyspiarze. Kordianie to nie jedyne zmartwienie, bo gniew mieszkańców narasta, a ja mogę tylko patrzeć…
Książę dowódca odstawił puchar na stół zdecydowanie zbyt mocno i głośno, rozchlustując jego zawartość.
– Tylko kilka słów dzieli mnie od myśli, że Kambyzesowi zabrakło sił i rozumu, by dalej odgrywać rolę powierzoną przez cesarza – przemówił wypełnionym lodowatą furią głosem. – Twoje słowa ocierają się o zdradę. Jeśli chcesz, namiestniku, wiosłuj sobie z powrotem do Lurencji, uciekaj stąd z podkulonym ogonem. Ja wypełnię zadanie.
Nie czekając na odpowiedź, powstał i szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia z komnaty. Złość Teispesa nie umknęła uwadze dziesiątek żołnierzy, odprowadzających wzrokiem księcia dowódcę i szepczących między sobą.
Twarz Kambyzesa przybrała buraczaną barwę. Miałem wrażenie, jakby w jednej chwili skurczył się i zapadł, usiłując zniknąć. Próbował ukryć zmieszanie, opróżniając puchar.
Dałem mu chwilę, by mógł przełknąć upokorzenie.
– Namiestniku, gdzie jest mistrz Justynian? – zapytałem w końcu, przerywając niezręczną ciszę. – Nie widzę go nigdzie na sali.
– Ja… co? Ach, Justynian. – Kambyzes spojrzał na mnie spode łba. – Prawdę powiedziawszy, nie wiem. Zniknął z Brama Tartu przed trzema miesiącami z zamiarem prowadzenia badań w katakumbach na Horu. Nie wiem, czy jeszcze żyje.
Poczułem, jakby coś ciężkiego opadło na samo dno mojego żołądka.
– Czy namiestnik będzie miał coś przeciwko, jeśli odwiedzę zamkową bibliotekę?
– Bibliotekę…? Czyń, co zechcesz, mistrzu Aureliuszu – odparł zrezygnowanym tonem. – Wysłannik Kanonii może traktować ten zamek jak własny.
*
Biblioteką nazywano szumnie dwie komnaty, wypełnione rozkładającymi się za sprawą wilgoci regałami i o bardzo skromnym zbiorze. Pomyślałem, że tutejsze skarby należałoby zabrać ze sobą do Lurencji. Warunki panujące w stolicy Wysp Bursztynowych zdecydowanie nie służyły zachowaniu pergaminu w dobrym stanie.
Przechadzałem się po chłodnym wnętrzu biblioteki. Oglądając pokryte warstwą kurzu zwoje doszedłem do wniosku, że w istocie nikt nie odwiedzał tego miejsca od dłuższego czasu. Justynian nie doprowadziłby do podobnego stanu rzeczy.
Dostrzegłem w kącie niewielki stolik i to właśnie ku niemu skierowałem kroki. Na blacie leżał zwój, który bezzwłocznie poddałem oględzinom.
Traktat o Wyspach Bursztynowych i innych terytoriach Północy. Tekst niełatwo było odczytać ze względu na liczne odbicia i pleśń, ale zdołałem wywnioskować, że Justyniana na krótko przed wyjazdem szczególnie interesowały fragmenty dotyczące dziejów Salomutów, ludu zamieszkującego wyspy przed wiekami.
Justynian zawsze należał do grona ludzi dociekliwych, żądnych wiedzy i zrozumienia. Nie było go na zamku, ale w ponurej bibliotece po raz pierwszy od dawna poczułem obecność kompana. Na mojej twarzy zakwitł uśmiech.
Oglądałem pergamin, po którym wcale nie tak dawno przesuwały się jego palce, posadzkę, po której stąpał. Przypomniałem sobie czasy, kiedy obaj oddawaliśmy się studiom w prześwietnej Bibliotece Pantoriańskiej, a potem z pasją wymalowaną na twarzach godzinami dyskutowaliśmy o filozofii, historii i geografii. Serce mi zadrżało, gdy w mrokach pamięci odkopałem obraz jego błyszczących oczu, szerokiego uśmiechu, czerwonych, pełnych ust…
Uzmysłowiłem sobie, jak bardzo za nim tęsknię.
Czy żył? Namiestnik zasiał niepokój, którego nie potrafiłem uśpić. Justynian cechował się sprytem i zaradnością, zawsze sprzyjało mu też szczęście, ale nawet on mógł nie być w stanie umknąć kordiańskim ostrzom. Przemierzyłem pół świata, sił dodawała mi nadzieja ponownego spotkania, a teraz nie wiedziałem nawet, czy mój towarzysz nie spoczywa na dnie morza.
– Kto tu? – Ostry głos niespodziewanie zakłócił ciszę panującą w bibliotece.
Odwróciłem się i dostrzegłem mężczyznę. Blada twarz, krępa sylwetka, duże, wyłupiaste oczy – bez cienia wątpliwości jeden z wyspiarzy.
– Nazywam się Aureliusz, jestem wysokim magiem Kanonii – odpowiedziałem mocnym głosem. – A ty kto?
– Rol. Mnie pilnować biblioteki, prosił Justynian. – Obcy mierzył mnie nieufnym spojrzeniem. – Nu, inny władca czarów nie przychodził tu dawno.
– Przybywam z kontynentu. Jestem przyjacielem Justyniana.
– Wy wszystkie takie same, Lurentyjce, he – oznajmił Rol, kręcąc głową. – Jak ćmy do ognia, ot. Przypływacie tu i zdychacie. Nu, Justynian prosił, że kiedy przyjdzie taki jak on, to żeby podać mu list.
Oburzyła mnie bezczelność wyspiarza, zadziwił gust Justyniana, jeśli chodzi o dobór pomocników, ale wszystkie te emocje przyćmiło ostatnie zdanie wypowiedziane przez Rola.
– Jaki list?
*
Moje serce, o ile jeszcze biło w piersi, wypełniała tylko nienawiść.
Skierowałem wzrok ku wybrzeżu, w stronę spienionych fal liżących szary piasek. Poczułem złość tak ogromną, że mógłbym chyba przy jej pomocy karczować lasy albo rozsadzić wnętrze góry. Chciałem podejść bliżej, odkryłem jednak, że nie mam nóg. Tylko macki. Dziesiątki czarnych, oślizgłych macek.
Podpełzłem więc, a z piasku wyrośli poddani. Gdy tylko zdali sobie sprawę z mojej obecności, padli na twarze, przerażeni i drżący. Dobrze wyczuwali gniew pana.
– Na co czekacie, psy?! – Zamiast okrzyku zdołałem wydobyć z piersi tylko okropny skrzek. – Róbcie, co do was należy!
Strwożeni, ruszyli ku morzu, a w ich dłoniach znikąd pojawiały się bicze. Brodzili po kolana w wodzie, niektórzy płakali, jakby zadanie, które im wyznaczyłem, było przekleństwem. Nie zwracałem uwagi na tych tchórzy. Skrzekiem wydałem rozkaz.
Gdy zaczęli biczować morze, z satysfakcją zobaczyłem, że woda przybiera czerwoną barwę.
Z miejsc, na które spadały ciosy, wypływała szkarłatna krew.
Obudziłem się oblany potem, z trudem łapałem oddech. Usiadłem na posłaniu, próbując opanować bicie serca.
Zdołałem odzyskać spokój dopiero po dłuższej chwili. Dotarło do mnie, że z Wyspami Bursztynowymi w istocie jest coś nie tak. Czy powinno mnie to zaskoczyć? Przecież Kanonia nie wysyła swoich magów na rubieże bez powodu.
Cokolwiek chwiało magiczną równowagą, w przedziwny sposób łączyło się z misją Justyniana. Niepewność ustąpiła miejsca radości gdy zrozumiałem, że zadanie powierzone przez Radę nie przeszkodzi w poszukiwaniach przyjaciela.
Wstałem i sięgnąłem po odebrany od Rola list. Ostatnie zdania nie pozostawiały żadnej wątpliwości.
Klucz do anomalii, jak sądzę, spoczywa w katakumbach wyspy Horu. Dołożę wszelkich starań, by go odnaleźć. Problem bez zwłoki należy rozwiązać.
*
Osiem dni później ponownie stałem na pokładzie Cesarzowej Ismeny, ponownie wdychałem słone, ostre, morskie powietrze i ponownie bezskutecznie próbowałem znaleźć schronienie przed bezlitosnym wiatrem.
Okręt wypłynął z Brama Tartu w asyście trzech innych: jednej zdobycznej kordiańskiej triremy i dwóch innych, lurentyjskich, ocalałych z pogromu urządzonego przez nieprzyjaciół. Siła ta na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie skromnej, ale rozumiałem już, że Cesarzowej Ismeny nie wolno lekceważyć. Na pewno wiedział o tym także wróg i dlatego nie wypłynął nam na spotkanie, gdy tylko zespół galer dotarł do wybrzeży Horu.
Musiałem wierzyć Teispesowi na słowo gdy mówił, że niedaleko na wschód jest suchy ląd. Wszystko zasnuła gęsta mgła. Nie miałem bladego pojęcia, w jaki sposób sternicy i marynarze odnajdują w niej drogę i czy nie doświadczymy przypadkiem bliskiego spotkania z wystającą z morza skałą. Musiałem zaufać tym, którzy znali się na rzeczy lepiej ode mnie.
– Mistrzu Aureliuszu, wierzę, że twoje moce wzmocnione podarunkiem od Kanonii po raz kolejny pomogą w bitwie – zagadnął Teispes, gdy dołączył do mnie na dziobie.
Poczułem narastającą irytację. Nie byłem psem ani chłopcem na posyłki! Powierzono mi misję, której książę dowódca nie mógł zrozumieć. Ani nawet o niej wiedzieć.
– Dar to kapryśna zabawka, Teispesie – odparłem oschle. – Należy po niego sięgać tylko w najwyższej potrzebie, a każdy taki czyn zostawia ślad. Z bransolety zamierzam korzystać rozsądnie.
– Czy wojna z Kordianami, którzy pożądają naszej ziemi i naszych bogactw, nie jest najwyższą potrzebą? Cóż może być ważniejszego?
Przyszło mi do głowy co najmniej kilka odpowiedzi, ale nie uznałem za stosowne przedstawić żadnej z nich.
– Co nas czeka w tej mgle, książę? – zapytałem. – Czy Kordianie nie zaskoczą nas tak samo, jak my ich w zatoce?
– Widzą dokładnie tyle samo, ile ja i ty teraz. Mgła będzie musiała ustąpić, zanim dojdzie do bitwy. Najgorsze, co możemy zrobić, to pozostawać w jednym miejscu. Bez wątpienia wiedzą, że mamy Ismenę, dlatego będą ostrożni i niepewni. Musimy to wykorzystać.
– Ufam zatem, że książęce talenty doprowadzą do zwycięstwa i przysporzą cesarzowi chluby – rzekłem z tą odrobiną żarliwości, na jaką potrafiłem się zdobyć.
– Jest jeszcze coś, o czym chciałem z mistrzem pomówić. Niepokoi mnie obecność wyspiarza na pokładzie. Czy naprawdę musi tu być? Miejscowi bardziej sprzyjają Kordianom niż Lurentyjczykom, a ja wolałbym, żeby wróg nie poznał naszych sekretów.
Spojrzałem we wskazanym przez Teispesa kierunku. Rol przechadzał się pomiędzy beczkami z wodą bez celu.
– To pomocnik mistrza Justyniana, a więc także i mój. Jeśli chcesz obecności Aureliusza na pokładzie Ismeny, książę, musisz pogodzić się również z obecnością Rola.
*
Ludzie z piasku niestrudzenie biczowali morze. Ponaglani moim skrzekiem, raz za razem wymierzali ciosy, ja jednak nie czułem ulgi. Jedynie narastającą furię.
Czerwone fale wydawały się mniejsze niż zwykle, były niemrawe, zupełnie jakby morzu zaczynało brakować siły. I dobrze. To w końcu ono pokrzyżowało śmiałe plany. To ono położyło kres marzeniom. To ono zabrało sobie wszystko.
Z oddali dobiegała smutna, rozdzierająca pieśń, której brzmienie rozjuszyło mnie jeszcze bardziej. Nie wiedziałem, kto śpiewa, ale był na tyle daleko, że nie mogłem zrozumieć słów.
Niech wyją, niech kwilą, pomyślałem.
Nic już nie miało znaczenia. Tylko zemsta i moja złość.
*
Dziewiątego dnia po wypłynięciu z Brama Tartu mgła wreszcie odpuściła. Pojąłem, że Teispes nie kłamał. Na wschodzie, w zasięgu wzroku, majaczyło skaliste wybrzeże, tak samo ponure i odpychające, jak wszystko co ujrzałem podczas pobytu na Wyspach Bursztynowych. Poczułem jednak coś na kształt ekscytacji, bo gdzieś w głębi lądu był Justynian, próbujący poznać tajemnicę magicznej anomalii. Instynkt podpowiadał mi, że towarzysz żyje. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogłoby być inaczej.
Podczas rejsu wypełniałem czas lekturą Traktatu o Wyspach Bursztynowych i innych terytoriach Północy, usiłując zrozumieć, co skłoniło Justyniana do podróży na Horu. Dzieło oceniłem jako rozczarowujące. Napisane bardzo ubogim językiem, nie zawierało rzetelnej relacji o dziejach prowincji, okazało się wyłącznie zbiorem miejscowych legend i bajań. Katakumby, o których wspomniał Kambyzes podczas wieczerzy, opisano jako wydrążony pod ziemią, uświęcony system krypt, kaplic i grobowców. Pochowano w nich najprzedniejszych spośród Salomutów, żeglarzy i zdobywców, tuż po tym gdy stracili życie na skutek bliżej nieokreślonego kataklizmu.
Nie miałem pojęcia, co to wszystko może oznaczać. Wiedziałem jednak, że zniknięcie Justyniana, zadanie wyznaczone przez Kanonię oraz tajemnicze, magiczne sny, nawiedzające mnie każdej nocy, łączyły się w jedną całość.
Koraliki bransolety, niezwykłego przedmiotu wypożyczonego mi na krótko przed opuszczeniem Lurencji, niemal bez przerwy drgały. Sądziłem, że działają na nie fale magicznej energii, wypływające gdzieś z głębi Horu. Te same, które sprowadzały senne wizje.
Mój Dar nie pozwalał dokładnie rozpoznać ich natury.
*
– Cała naprzód! Łucznicy, ciężkozbrojni, na stanowiska! – zakrzyknął gromko książę dowódca.
Sześć okrętów płynęło w naszym kierunku. Galery, z początku wydające się zaledwie małymi kropkami na horyzoncie, mknęły ku nam z dużą prędkością. Po jakimś czasie byłem w stanie rozpoznać zielone, kordiańskie sztandary.
– Trzymaj się blisko mnie – poleciłem Rolowi, ten zaś, bledszy niż zwykle, skinął tylko głową.
Podobnie jak inni wierzyłem w potęgę Cesarzowej Ismeny, wolałem jednak dmuchać na zimne. Namiestnik Kambyzes słusznie zauważył, że każdy, nawet największy okręt można posłać na dno.
Nasze galery ustawiły się w szyku, z Ismeną wysuniętą na przód. Muzykę aulosa ponownie zastąpiło szaleńcze, niepokojące brzmienie, a wioślarze ogromnym wysiłkiem wprawiali w ruch najwspanialsze dzieło ludzkich rąk. Na pokład w nienagannym porządku wychodziła lurentyjska piechota, wyposażona w tarcze, włócznie i miecze. Wieżę na dziobie zajęli łucznicy.
Ponownie odkryłem, że moje serce bije znacznie szybciej, niż powinno.
Kordianie zbliżali się nieubłaganie z każdą chwilą, ja zaś w myślach odliczałem oddechy dzielące nas od zderzenia. Wrogie triremy nie dorównywały rozmiarem Cesarzowej Ismenie. Żadna z nich nie sprawiała wrażenia, jakby mogła wytrzymać spotkanie z naszym okutym stalą taranem.
Gdy nieprzyjaciel był na tyle blisko, że mogłem zobaczyć krzątających się na pokładach Kordian i posłyszeć ich krzyki, sześć galer wykonało nagły zwrot. Ujrzałem, jak ognisty pocisk wystrzelony z jednej z trirem mija nas o włos i z sykiem wpada do wody.
Struchlałem. Cesarzowa Ismena była wielkim, morskim potworem, ale przez to o wiele łatwiej ją trafić.
– Ognia! – krzyknął Teispes.
Ku Kordianom pomknęły nasze pociski, ale chybiły celu. Wrogie okręty, wytraciwszy na chwilę prędkość na skutek gwałtownego manewru, ponownie zaczęły przyspieszać i zeszły z linii naszych galer w samą porę. Miałem wrażenie, jakby morskie diabły dodawały sił ich wioślarzom.
Największymi atutami Cesarzowej Ismeny wedle słów Teispesa były potężny taran, abordażowy, obrotowy kruk i prawie dwie setki ciężkozbrojnych na pokładzie. Uzmysłowiłem sobie, że żadna z tych broni nie zadziała, jeśli nie znajdziemy się odpowiednio blisko. Kordianie też dobrze o tym wiedzieli.
Po mistrzowsku wykorzystywali szybkość swoich galer. Podpływali ku nam, wystrzeliwując kolejne pociski, po czym natychmiast wykonywali zwrot i rozpraszali triremy. Próbowali skłonić Lurentyjczyków do porzucenia szyku. Starali się wymęczyć wioślarzy. Książę dowódca wykrzykiwał kolejne rozkazy, ale nieprzyjaciel pozostawał poza zasięgiem.
Kordiańska strategia miała jednak wadę. Prędzej czy później musieli popełnić błąd.
Po nie wiem jak długim czasie jedna z wrogich trirem obróciła się zbyt późno. Nie zdążyła umknąć naszej galerze. Posłyszałem przerażający huk i rozpaczliwe okrzyki nieprzyjaciół. Mniejsza z lurentyjskich galer nie zdołała przełamać okrętu, jak to miało miejsce w zatoce, ale strzaskała jego lewą burtę. Żołnierze wydali z siebie radosne okrzyki.
Inna nieprzyjacielska trirema próbowała przypłynąć z odsieczą tej staranowanej, zanim dojdzie do abordażu, ale Kordianom przestało dopisywać szczęście. Dosięgła ich kula ognia wystrzelona przez załogę Cesarzowej Ismeny. Zobaczyłem tylko, jak płomienie rozbryzgują się na pokładzie, zajmują skrzynie z zaopatrzeniem i wieżyczkę obserwacyjną, jak padają na wrzeszczących obłąkańczo Kordian.
Pośród Lurentyjczyków zapanowała euforia. Ja również poczułem radość, która miała jednak wyparować kilka chwil później.
– Książę, kolejne okręty nadpływają. Ze wszystkich kierunków – oświadczył Teispesowi przejęty obserwator.
Oderwałem wzrok od kordiańskich trirem i z trudem powstrzymałem rozpaczliwe jęknięcie. Sześć kropek na północy. Sześć kolejnych na południu. Od zachodu blokowały nas cztery jeszcze nienaruszone okręty. Na wschodzie tylko naszpikowane ostrymi skałami wody przybrzeżne Horu.
Wpadliśmy w pułapkę.
– Mistrzu Aureliuszu – oznajmił grobowym tonem książę dowódca – jeśli władasz magią, która mogłaby nam dopomóc, to czas najwyższy jej użyć. Wykonaj zadanie, które ci powierzono.
Po raz pierwszy zobaczyłem, że ambitny, bezwzględny, zadufany w sobie i arogancki Teispes się boi.
Spanikowałem. Nie wiedziałem, co robić. Spojrzałem na Rola, którego bez dłuższego namysłu zabrałem na pokład Ismeny. Chłopak cały drżał.
Wykonaj zadanie, które ci powierzono.
Miałem nadzieję dotrzeć na brzeg Horu bez użycia Daru, ale uznałem, że nie ma innego wyjścia. Wola Kanonii nie zostałaby wypełniona, jeśli Kordianie posłaliby mnie na dno morza albo wzięli do niewoli. Spojrzałem na wschód i z niezadowoleniem odkryłem, że dystans jest bardzo duży. Potrzebowałem zmarnotrawić sporą część mocy zamkniętej w bransolecie.
– Rol, cokolwiek poczujesz, zachowaj spokój. Nie ruszaj się – poleciłem niespodziewanie opanowanym, jakby obcym głosem. – Rozumiesz mnie?
– Nu, tak – odparł przerażony wyspiarz.
Dotknąłem koralików i świat dookoła zniknął.
Nadludzkim wysiłkiem zacząłem przenosić dwa świetliste kontury na pokładzie Ismeny na wschód, w stronę suchego lądu.
*
Kilka chwil później Rol wymiotował w lichych zaroślach na brzegu. Nic dziwnego. Jego ciało nie nawykło do używania Daru.
Spojrzałem w kierunku morza. Z tej perspektywy walczące okręty zdawały się odległe, nierzeczywiste, jakby namalowane na fresku. Kto wie, może kiedyś jakiś artysta postanowi przedstawić w ten sposób losy bitwy? Poczucie winy uderzyło we mnie z całą mocą, chociaż wiedziałem, że nie miałem innego wyboru. Nie istniała sprawa ważniejsza od zadania powierzonego przez Kanonię.
Zużyłem stanowczo zbyt wiele mocy. Zakląłem w duchu. Bransoleta, dotychczas emanująca energią, wydawała się w dużej części opróżniona. Nie wiedziałem, czy to, co zostało, wystarczy na odwrócenie magicznej anomalii.
Gdy Rol poczuł się lepiej i stanął prosto na nogach, spojrzał szeroko otwartymi oczami to na mnie, to na walczące w oddali okręty. Przez dłuższą chwilę szukał odpowiednich słów.
– Ot, zostawiłeś swoich – stwierdził w końcu drżącym głosem. – Ciebie nie przysłali, żeby tłuc tamtych?
– Nie, nie przysłali.
– A po czemu?
– Musimy dotrzeć do katakumb. Powiedziałeś mi, że wiesz, gdzie są i znasz drogę. – Nie było sensu, aby wyjaśniać Rolowi prawdziwy cel wyprawy. Nikt nie powinien o nim wiedzieć, a już na pewno nie jeden z wyspiarzy. – Chcę, żebyś mnie tam zaprowadził.
– Tam Justynian. Przybyłeś po niego, he?
– Tak. – Skłamałem tylko częściowo.
– Wszystkie władcy czarów tak blisko ze sobą?
– Nie, nie wszyscy.
– Nu, kolejne dziwactwa z kontynentu. My na wyspach wolimy baby, ale w wynalazki Lurentyjców nie wtryniamy nosów.
Słowa Rola na moment wytrąciły mnie z równowagi.
– Musimy stąd znikać – powiedziałem, rozglądając się po okolicy. – Horu najpewniej jest już pod władzą Kordian i nie zdziwi mnie, jeśli patrolują wybrzeże. Będą szukali lurentyjskich rozbitków. Jesteś ze mną, więc w przypadku spotkania marny twój los.
Z oddali dobiegły nas rozpaczliwe wrzaski, głośniejsze niż szum fal i zawodzenie wiatru. Kolejna z galer stanęła w płomieniach, Nie potrafiłem z tej odległości stwierdzić, czy była lurentyjska, czy może kordiańska.
Rol nie potrzebował wiele czasu na podjęcie decyzji. Spojrzał na mnie niechętnie, westchnął przeciągle, po czym gestem nakazał iść obok siebie.
Koraliki bransolety drgały bezustannie. Źródło zakłóceń pochodziło z głębi wyspy, byłem pewien.
Przyglądałem się magicznemu artefaktowi przez chwilę, co nie umknęło uwadze Rola. Uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
Ukryłem bransoletę pod rękawem płaszcza.
*
Kilkadziesiąt kroków przed nami, u stóp wzniesienia, zobaczyliśmy wioskę. Czy też raczej to, co wioską jeszcze do niedawna było.
Czarne jak węgiel pozostałości chat, spalone zagrody i popiół niesiony przez wiatr. Obawiałem się, że gdy przejdziemy przez osadę, odkryjemy również ludzkie szczątki.
Rol stanął w miejscu. Obserwował zgliszcza z grobową, zawziętą miną.
– Ludzie stąd żyli sobie spokojnie – oznajmił drżącym z bezsilnej złości głosem. – Nu, łowili śledzie, szukali bursztynów, może chędożyli się wieczorami. Chowali dzieci i uczyli je, jak wyjść na dobre. I co? I gówno, przyszli wasze żołnierze i ot.
– Nie wiemy, czy to Lur…
– A co za różnica, Lurentyjce czy Kordiany?! – krzyknął Rol, celując we mnie oskarżycielsko palcem. – Wy wszystkie takie same! Odkąd ojciec waszego cesarza, tfu, podbił wyspy, nic nie jest tak samo! Co nas obchodzi wojna?! Co nas interesuje, jakie problemy ma jeden z drugim za morzem?! Dlaczego te z wioski nie żyją?! Komu wadzili?!
– Ale…
– Nie macie tam u siebie złota? Złoto błyszczy mocniej niż bursztyny. Mało wam ziemi? Ale po co nasza? Tu nic nie rośnie!
Rozumiałem gniew młodzieńca. O władzę nad Wyspami Bursztynowymi zmagały się dwie zamorskie potęgi, których Rol nie znał ani nie rozumiał. Nigdy w życiu nie oglądał barek przepływającymi kanałami Pantorii, stolicy mojego kraju, nie zaznał rozkoszy Ogrodów Słońca, porośniętych palmami i cytrusami, jego serce nigdy nie struchlało na widok bielonych, potężnych ścian Biblioteki Pantoriańskiej i marmurowych posągów, dawnych cesarzy, podtrzymujących jej sklepienie.
W oczach Rola była to wojna obcych ludzi, z obcych stron, w której tracili życie jego pobratymcy. Chciałem powiedzieć, że jest mi przykro, ale rozwścieczony wyspiarz nie dał mi dojść do słowa.
– Żył tu taki, co chciał utopić wszystko we krwi, wiele set lat do tyłu! Ot, spróbował i pochłonęło go morze! Żeby i was szlag trafił, skurwysyny, żebyście zapłacili za to, co nawyprawialiście!
Zanim zdążyłem zareagować na te słowa, posłyszałem świst.
Gniew na twarzy Rola ustąpił miejsca zdumieniu. Z jego piersi wystawała strzała. Płaszcz szybko nasiąkał krwią.
Spanikowany, rozejrzałem się po okolicy i ujrzałem kilku konnych, jadących z dużą prędkością w naszym kierunku. Jeden z nich trzymał łuk. Celował we mnie.
Nie było czasu. Instynktownie rzuciłem się do ucieczki. Kolejna strzała świsnęła obok, mijając mnie o włos.
Biegłem, ile tylko sił w nogach, ale tętent kopyt rozbrzmiewał coraz głośniej. Do głowy wpadła mi myśl, że jedyną szansą na ocalenie jest moc pozostała w bransolecie.
Zanim jednak zdołałem jej użyć, coś z ogromną siłą wpadło na mnie od tyłu. Runąłem na ziemię, uderzając głową o wystającą skałę.
Świat dookoła pociemniał.
*
Morze nie było już tylko potulnym zwierzątkiem, które grzecznie przyjmuje baty. Oj, nie. Zaszła jakaś zmiana.
Poczułem to niedługo przed tym, jak woda cofnęła się. Moje kundle stały teraz na wilgotnym piasku, wymieniając zdumione, pytające spojrzenia. Nikt nie wiedział, co robić.
Patrzyłem, jak woda zbiera się w dużym oddaleniu, formuje ogromną, czerwoną ścianę. Przybywało jej z każdym oddechem, aż w końcu przysłoniła słońce.
Gdy, po nie wiem jak długim czasie, wściekłe morze ruszyło ku nam, a kundle rzuciły się do ucieczki, ja po prostu stałem.
Tacy jak ja nie uciekają.
*
Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem po ocknięciu było to, że jest mi bardzo gorąco i duszno. Uczucie, którego nie doświadczyłem od czasu pierwszego wejścia na pokład Cesarzowej Ismeny.
Powieki zdawały się ważyć tyle co kilka wyładowanych ludźmi galer. Mimo to nadludzkim wysiłkiem zdołałem otworzyć oczy.
Bez dwóch zdań byłem skrępowany i leżałem. Wykręciłem głowę i zbadałem otoczenie na tyle, na ile pozwalał mi zamglony wzrok.
Znajdowałem się w wydrążonym w ziemi pomieszczeniu, którego strop podtrzymywały drewniane deski i pale. Ściany komory w niektórych miejscach pogłębiono i umieszczono tam bliżej niezidentyfikowane przedmioty, a światło dawały liche pochodnie powtykane tu i ówdzie. Największą uwagę przykuł natomiast przedmiot na drugim końcu pomieszczenia. Nie widziałem dokładnie, czym jest, ale poczułem ogromną falę mocy.
Jeśli Dar zamknięty w bransolecie przyrównać do kropli, to energia obiektu była morzem. Naprawdę wielkim morzem.
Zanim zdążyłem zastanowić się nad odkryciem i swoim marnym położeniem, usłyszałem kroki. Obce ręce podniosły mnie i pozostawiły w pozycji siedzącej. Zobaczyłem stojącego przede mną człowieka.
Wysoki jak na wyspiarza, blady jak inni, o atletycznej budowie ciała i niepokojącym wyrazie twarzy. Ku swojemu zdumieniu, wyczułem pulsujący w nim Dar. Niewielki, nieokrzesany, przypominający nieoszlifowany diament, ale jednak Dar.
– Nie wiem, kim był zdrajca, który z tobą podróżował, ale nigdy więcej nie przyniesie swojemu ludowi hańby – oświadczył nieznajomy niskim głosem. Mówił z silnym północnym akcentem, ale znał lurentyjską mowę o wiele lepiej od Rola. – Jesteś magiem? Moi zwiadowcy widzieli was, gdy pojawiliście się na lądzie.
Nie miałem zamiaru odpowiadać, nie tylko dlatego, że moje gardło przypominało pustynię. Obcy obserwował mnie jakiś czas. Potem stracił cierpliwość i wymierzył mi siarczysty policzek. Poczułem w ustach krew.
– T-tak… – odpowiedziałem.
– Jak cię zwą?
– Aur… Aureliusz.
– Kolejny wyperfumowany bękart z kontynentu. – Patrząc na mnie, przywołał na twarz kpiący uśmiech. – Przypływają was tu dziesiątki, setki, tysiące, obrzydliwe nasienie dzieci lata. Jesteście jak zaraza, która niszczy moje rodzinne strony, moją ojczyznę, mój dom. Zakończymy to już wkrótce. Sam zobacz, do niedawna to Lurentyjczycy panoszyli się na wyspach, a teraz mam w niewoli jednego z ich magów.
– Służysz… Kordianom? – wykrztusiłem z siebie pytanie.
Nie odpowiedział od razu.
– Nie służę żadnemu samozwańcowi z kontynentu. Przez długie lata żyliśmy pod rządami waszego namiestnika, Kambyzesa. To tylko marionetka tej gnidy, cesarza Seleukosa, a w dodatku słabeusz, ale poczciwy. Zawsze dawał dobre ceny i władał sprawiedliwie. Do czasu, aż przypłynęły galery Kordii, potem galery Lurencji. Wszędzie rozpełźli się żołnierze, którzy potrafią tylko kraść, gwałcić i palić. Ludzie z Wysp Bursztynowych są hardzi i cierpliwi, ale wszystko ma swoje granice. Płomień buntu dojrzewał powoli i w końcu rozgorzał z pełną mocą. Ja, Turwen z Horu, mam tutaj, pod ziemią, kilkuset żołnierzy gotowych do walki o wszystko. Kolejni napływają z każdym dniem.
– To nie… to nie wystarczy.
– Oczywiście, że nie. Jak możemy walczyć z waszymi morskimi potworami? Jak rozbić świetne, zaprawione w bojach wojska? Zrozumiałem, że klucz do wolności leży pod ziemią, w katakumbach.
Podszedł do tajemniczego, przepełnionego mocą przedmiotu i uniósł go tak, bym mógł wszystko zobaczyć.
Kłoda, najzwyklejsza w świecie kłoda wyrzucona przez morze.
– Kilkaset lat temu Horu władał człowiek imieniem Narzes. Jego lud budował łodzie na długo przed tym, nim psy z kontynentu nauczyły się ścinać drzewa. Narzes zapragnął władać wszystkimi Wyspami Bursztynowymi, zostać największym przywódcą, jakiego widziała Północ. Zebrał flotę zdolną do pokonania każdego wroga, ale nad Wyspami zawsze trzymało pieczę morze. Pierwszej nocy po tym, jak łodzie wypłynęły, zerwał się straszny sztorm. Nie ocalał prawie nikt.
Zaczynałem rozumieć. Przyglądałem się kawałkowi drewna w dłoniach Turwena jak zaczarowany.
– Narzes przeżył, ale postradał zmysły. Obwiniał morze za tę klęskę, w swoim szaleństwie rozkazał wymierzyć mu karę. Wierzył, że jest bogiem. I oto morze, nie zdoławszy niczego nauczyć ambitnego władcy, wzięło go sobie, a w zamian wyrzuciło ten artefakt. Jeśli wyzwolę drzemiącą w nim moc, potęga stara jak świat przyjdzie z pomocą Wyspom Bursztynowym.
– Nie możesz tego zrobić – zaprotestowałem, z całych sił starając się mówić jasno. – Fale magicznej energii, którymi zacząłeś się bawić, docierają aż do Lurencji. Wysłano mnie tutaj, żebym zbadał problem. Przedmiot taki jak ten obali magiczną równowagę, wywoła konsekwencje, których nikt nie potrafi przewidzieć. Skąd wiesz, że fala po pochłonięciu Lurentyjczyków i Kordian nie zatopi też twojej ziemi? Jaką masz pewność, że nie spowodujesz straszliwego kataklizmu w innej części świata?
– Co mnie obchodzą inne części świata?! – warknął Turwen. – Czy ktoś interesuje się moją częścią świata?! Kto nam zwróci pokój, kto odbuduje spalone domy?!
Chociaż nawet dwudziestu wysokich magów Kanonii nie byłoby w stanie w pełni wykorzystać moc tak potężnego antycznego artefaktu, to jednak w rękach wyszkolonego „władcy czarów” i tak mógłby stać się niebezpieczną bronią. Szczęśliwie Turwen nie dysponował wiedzą, która pozwoliłaby mu użyć tej mocy. Mógł próbować, wszczynając alarm nawet w odległej Lurencji, ale to wszystko.
Zrozumiałem, że miejsce tego niebezpiecznego przedmiotu nie jest w rękach szaleńca, tylko w pilnie strzeżonych skarbnicach Kanonii. To było moje zadanie. Po to zostałem tu przysłany.
– Nie rób tego. Musi istnieć inny sposób – powiedziałem.
– Powinienem iść do Kambyzesa i grzecznie poprosić, żeby Lurentyjczycy przestali toczyć wojnę z Kordianami?!
Nie miałem na to odpowiedzi. Wpatrywałem się zawzięcie w buntownika, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym rzec.
– Nie jestem głupi – oświadczył, gdy tylko opanował nerwy. – Wiem, jak niebezpieczną rzecz mam w rękach. Obdarzono mnie mocą, ale nie jestem w stanie użyć artefaktu. Potrzebuję kogoś, kto pomoże wyzwolić i ukierunkować tę potęgę. Dlatego nie zabiliśmy cię od razu.
Mimo panującej pod ziemią duchoty poczułem, że zalewa mnie fala chłodu.
– Nie pomogę ci – odparłem od razu. – Nie przyłożę do tego ręki.
– Mówisz jak ten drugi.
– Justynian? – Otworzyłem szeroko oczy i wyprostowałem się na tyle, na ile mogłem. – Wiesz, gdzie jest?
Turwen uśmiechnął się tylko szkaradnie.
– Mogę cię do niego zabrać, jeśli chcesz.
Wyrzekł głośno kilka słów w obcym języku, a zaraz potem poczułem, jak ktoś podchodzi i przecina moje więzy.
*
Pękło mi serce.
Justynian leżał nagi w jednej z komór podziemnego labiryntu. Nie krępowały go żadne więzy, nie powstrzymywały przed ucieczką żadne kraty, ale tego rodzaju zabezpieczenia nie były potrzebne.
Spod poszarzałej, posiniaczonej skóry wystawały kości. Liczne rany jątrzyły się i wyciekała z nich ropa, a niegdyś piękna twarz mojego przyjaciela, towarzysza i kochanka teraz napuchła, przyjąwszy zbyt wiele ciosów. Ze zgrozą odkryłem, jak słaby i nierówny jest jego oddech.
– On potrzebuje pomocy – powiedziałem natychmiast. – Ledwo żyje. Umrze, jeśli nic nie zrobicie.
– A na co mi mag, który nie chce pomóc? – odparł cichym, niepokojącym głosem Turwen. – Długo próbowałem nakłonić go do współpracy.
– Sprowadźcie medyka.
– Nie, mam lepszy pomysł. Pomożesz mi, a czarownik otrzyma lekarstwa. Odmówisz, a osobiście poderżnę mu gardło. Potem zabiorę się za ciebie.
Na zawsze zapamiętałem szkaradny, wypełniony satysfakcją uśmiech wyspiarza.
*
Skłębione, ciemnoszare chmury gdzieś poznikały. Jasne promienie słońca ogrzewały moje ciało, padały na zabudowania przystani i majaczące gdzieś w oddali kontury lurentyjskiego pałacu. Zamiast podróżnego, szkaradnego płaszcza, miałem na sobie szmaragdowozieloną szatę, miękką i przyjemną w dotyku.
W końcu się doczekałem. Zobaczyłem Justyniana, za którym dreptał niewolnik taszczący ciężką torbę. Gdy spojrzenie maga padło na mnie, rozpromienił się i przyspieszył kroku.
– Aureliuszu, dobrze cię widzieć.
– Nie musisz tam płynąć – rzekłem od razu. – Zostań, możesz jeszcze zmienić zdanie. Chętnych jest wielu.
Justynian nie odpowiedział od razu.
– Nie jesteśmy tacy sami. Tobie wystarczyła posada w Pantorii, życie pośród zwojów pergaminu, mnie nie. Masz rację, że nie muszę jechać. Ale chcę – oświadczył smutnym tonem, który łamał mi serce. – Kanonia dała mi wspaniałą szansę. Będę doradzał namiestnikowi na Północy! Czy wiesz, ile się w tym czasie nauczę?
– Będziesz daleko ode mnie.
– To tylko trzy lata. Czym są trzy lata wobec całego życia? – Śmiech, który tak bardzo u niego lubiłem, teraz ranił do głębi. – Będziemy pisać listy. No i zawsze możesz mnie tam odwiedzić.
Byłem uczonym magiem, władałem Darem i służyłem samej Kanonii, a teraz musiałem walczyć ze sobą, aby Justynian nie zobaczył łez napływających mi do oczu. Nienawidziłem siebie za to.
– Będzie bez ciebie pusto. Bardzo pusto – oświadczyłem łamiącym się głosem. Spojrzałem kochankowi głęboko w oczy.
Objął mnie mocno, tak jakby chciał się nasycić bliskością na te całe okropne trzy lata. Gdy spojrzałem na niego ponownie, odkryłem na obliczu Justyniana smutek.
– Wiem, Aureliuszu. Nie tobie jednemu jest przykro. Obiecuję, że to nie koniec.
Złożył na moich ustach pocałunek, który miałem zapamiętać na długo.
*
Źle spałem. Nie wiedziałem, czy jest dzień, czy noc. Pod ziemią nie miało to znaczenia.
Ludzie Turwena nie zadbali o to, by mnie skrępować, postawili tylko na straży dwóch wartowników. Nawet, gdyby udało mi się ich przechytrzyć, pewnie i tak nie dałbym rady samodzielnie odnaleźć drogi do wyjścia z katakumb.
Nie potrafiłem myśleć o wojnie, magicznej równowadze, zadaniu powierzonym przez Kanonię. Przed oczami bezustannie miałem obraz dogorywającego przyjaciela. Czułem się bezsilny. Jak wtedy, kiedy Justynian zostawiał mnie samego, a ja nie potrafiłem zatrzymać go przy sobie.
Myślałem gorączkowo, jaką decyzję powinienem podjąć, co odpowiedzieć Turwenowi. Każdy wybór niósł za sobą poważne konsekwencje, z którymi nie chciałem się mierzyć. Odczuwałem duchotę, wypełniała mnie mieszanina strachu i beznadziei, a na skutek bliskości potężnego artefaktu koraliki bransolety ciągle drgały.
Koraliki. Bransolety. Ciągle. Drgały.
Zamarłem. Bransoleta wciąż opinała mój nadgarstek. Turwen mógł dysponować Darem, ale nie był magiem. Nikt nawet nie pomyślał, by zabrać amulet.
Buntownicy popełnili poważny błąd.
*
Czekałem na odpowiednią chwilę.
Wartownicy nie spuszczali ze mnie wzroku, ostrzeżeni przed magicznymi talentami więźnia. Udawałem więc, że śpię. Liczyłem na to, że osłabię ich czujność.
Musieli tylko na kilka oddechów odwrócić spojrzenia.
W końcu poczułem zapach pieczonego mięsa, usłyszałem wymianę zdań w obcym języku. Lepszej szansy mogło nie być.
Nie bez powodu nazywano mnie mistrzem iluzji. Uwolniwszy przygotowaną wcześniej cząstkę Daru powstałem, z zadowoleniem obserwując przypominający mnie do złudzenia kształt na ziemi. Nie było jednak czasu, by podziwiać efekty zręcznie rzuconego zaklęcia. Ukryty przed spojrzeniem, węchem i wszystkimi innymi zmysłami buntowników, minąłem straże i ruszyłem w głąb podziemnego labiryntu.
Wy wszystkie takie same, Lurentyjce, he. Jak ćmy do ognia, ot. Przypływacie tu i zdychacie.
Słowa Rola wybrzmiewały w moim umyśle, gdy błądziłem w tunelach. W pełni zrozumiałem, jak dużo racji miał wyspiarz.
Misja była straceńcza. Nie miałem pojęcia, ile czasu zajmie strażnikom spostrzeżenie, że zniknąłem, nie wiedziałem także, na jak długo wystarczy mocy zaklętej w bransolecie. Pozostały zapas wydawał się bardzo niewielki. Karciłem siebie w duchu za to, że tak lekkomyślnie szastałem Darem. Musiałem jak najprędzej odnaleźć Justyniana, a potem tę przeklętą kłodę.
Tunel wiódł to w górę, to w dół. Momentami sklepienie było zawieszone tak nisko, że szedłem pochylony, a czasami przejście zwężało się na tyle, że z całą pewnością nie zmieściłoby dwóch maszerujących obok siebie mężczyzn. Co jakiś czas musiałem podejmować decyzję, w którą stronę iść, bo tunel rozgałęział się. Gdy po raz trzeci odkryłem, że dokonałem złego wyboru, a ścieżka doprowadza tylko do usypanego z kamieni kopczyka, zakląłem pod nosem.
Mimo narastającego przerażenia, co jakiś czas zwracałem uwagę na niewielkie wgłębienia w ścianach tunelu. Ludzie, którzy stworzyli katakumby, pozostawili tam bezcenne skarby z dawnych czasów: zaśniedziałe noże, garnce, różnobarwne koraliki, bursztyny – wszystko, co mogło przypominać o pochłoniętych przez morze Salomutach. Poddani Narzesa z oczywistych względów nie mogli spocząć w tym podziemnym kompleksie, ale pamięć o nich próbowano zachować przynajmniej w taki sposób. W niektórych miejscach dostrzegałem osadzone w ścianie kamienie, oświetlone niemrawym światłem pochodni, na których wyryto dziwne, nieznane mi znaki.
W innych okolicznościach katakumby okazałyby się rajem dla badacza takiego jak Justynian. Bezcenną skarbnicą wiedzy.
Koraliki mojej bransolety skrywały energię magów Kanonii, skrzętnie zbieraną i zaklinaną przez lata, gotową do użycia, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Z niepozorną, wyrzuconą przez fale kłodą sprawy miały się inaczej. Nadzieja buntowników Turwena więziła moc pierwotną, pochodzącą z morza i w istocie będącą morzem. Z tego Daru nigdy nie powinien skorzystać człowiek. Rozumiałem to doskonale jako mag Kanonii. Jedna ze świętych przysiąg, jakie złożyłem, dotyczyła dbałości o harmonię i równowagę.
Kłodę należało zatem stąd zabrać, z daleka od łap bezmyślnych ignorantów i gotowych na wszystko buntowników. Nie zamierzałem jednak opuszczać katakumb bez Justyniana.
Nie umiałem odtworzyć drogi ze swojej celi, dlatego usiłowałem wyczuć jego obecność przy pomocy Daru. Najlepiej, jak potrafiłem, przywołałem w pamięci zapach ciała Justyniana, błękit oczu, kolor włosów i rysy twarzy. Wszystko na nic. W ciele kochanka pozostało już zbyt niewiele sił życiowych, abym mógł cokolwiek wyczuć.
Czułem narastającą panikę.
Tunel w końcu zaczął się rozszerzać, przyjmując postać sporych, lepiej oświetlonych podziemnych komór. Pierwsza z nich spełniała chyba funkcję spiżarni. Zagracono ją skrzyniami, workami i beczkami, a przy drewnianym stole siedziało kilkunastu wyspiarzy, raczących się jakimś trunkiem i prowadzących głośną rozmowę. Z ulgą odkryłem, że czar jeszcze działa i nikt nie zauważył mojej obecności.
Na chybił trafił przechodziłem z jednego pomieszczenia do drugiego, wypatrywałem czegoś, co naprowadziłoby mnie na trop przyjaciela, ale bez żadnego skutku. Czułem, jak z każdą chwilą Dar wypływa z bransolety.
Koraliki drgały coraz mocniej, co oznaczało, że zbliżam się do miejsca, w którym przechowywano artefakt. W pewnym momencie poczułem jednak niewyraźny sygnał, ślad Justyniana, dochodzący z zupełnie innego kierunku. Serce zabiło mocniej, a ja przystanąłem, nie wiedząc, co czynić.
Dotarła do mnie prawda: Daru nie wystarczyło, aby zająć się dwoma sprawami. Stanąłem przed najstraszniejszym w życiu wyborem. Artefakt albo Justynian. Zmurszała, wyrzucona z morza kłoda albo miłość mojego życia.
Gdybym nie wypełnił woli Kanonii, z całą pewnością nie miałbym po co wracać do Lurencji. Okryty hańbą, nie znalazłbym już miejsca pośród wysokich magów. Turwen mógł w końcu znaleźć sposób na uwolnienie przerażającej mocy artefaktu, mógł to też zrobić jakiś renegacki czarownik, niszcząc harmonię, której przysięgałem strzec.
Zrozumiałem jednak, że są w życiu rzeczy ważniejsze od poleceń Kanonii, wojen Lurencji z Kordią i wszystkich tych szaleństw.
Tak szybko, jak to możliwe, z trudem łapiąc oddech, ruszyłem, aby odnaleźć Justyniana.
*
Ludzie Turwena stwierdzili chyba, że do przypilnowania więźnia na granicy życia i śmierci wystarczy jeden wartownik. Pozbawienie go przytomności było dziecinnie proste.
Zdjąłem z siebie czar iluzji i uklęknąłem przy Justynianie. Tak delikatnie, jak tylko to możliwe, przewróciłem go na plecy i ująłem głowę umiłowanego w dłonie. Żył. Ledwo, ale jednak żył. Na widok jego ropiejących, cuchnących ran, opuchniętej, fioletowej twarzy i powykręcanych kończyn pękało mi serce. Nijak nie przypominał dawnego siebie.
Nie wiem, w jaki sposób zdołał to zrobić, ale otworzył oczy. Jakiś czas wodził nieprzytomnym spojrzeniem po otoczeniu, aż w końcu jego wzrok spoczął na mnie. Patrzył przez dłuższą chwilę.
Mogło mi się tylko zdawać, ale w zamglonych, zapuchniętych oczach na krótko zagościł dawny, tak dobrze mi znany blask.
– Już dobrze – oznajmiłem kochankowi łamiącym się głosem. – Zaraz nas stąd wydostanę. Nie spodziewałeś się, że cię tu odszukam, co?
Przełknął ślinę i otworzył usta, próbując chyba coś powiedzieć.
– Z-za… zawsze wiedziałem – wykrztusił w końcu.
Próbując opanować napływające do oczu łzy, zebrałem całą pozostałą w koralikach bransolety moc. Zacząłem przenosić dwa świetliste kontury ku górze.
Ku wolności.
*
Nie zaznał szczęścia ten, kto nie spędził nocy pod gołym niebem w jednym z licznych pantoriańskich zagajników. Światło księżyca odbijało się od gładkiej tafli wody, świerszcze dawały swój niezwykły koncert, a niebieskie ogniki krążyły wokół nas, bzycząc cichutko. Justynian, oddychając ciężko, opadł tuż obok mnie i ułożył głowę na moim torsie. Aż do rana mieliśmy nie przejmować się porzuconymi pospiesznie w zaroślach szatami.
Chciałem, aby ta chwila trwała wiecznie. Przez krótki moment czułem, że wszystko jest na swoim miejscu, a sprawy mają się dokładnie tak, jak zaplanowała Opatrzność w dniu mojego urodzenia.
Ten niezwykły spokój mąciła tylko jedna sprawa.
– Przepraszam cię – oznajmiłem szeptem Justynianowi. – No wiesz, za to przy wieczerzy. Niepotrzebnie uniosłem się gniewem i straciłem nad sobą kontrolę. Mnie po prostu… jest mi po prostu trudno pogodzić się z twoimi wyborami.
Minęła dłuższa chwila, zanim odpowiedział.
– Chciałbym umieć się na ciebie zdenerwować, ale chyba nie potrafię. Wiem, że jest ci ciężko i wiem, że wystawiam cię… wystawiam nas na próbę. Nie gniewam się i mam nadzieję, że ty też przestaniesz gniewać się na mnie.
– Może kiedyś. Trzy lata brzmią jak cała wieczność. Jest mi po prostu bardzo przykro.
Usiedliśmy. Justynian ujął moje dłonie i spojrzał głęboko w oczy.
– Nie mogę zrezygnować z tej szansy.
– Oczywiście, że możesz.
– Aureliuszu. – Ścisnął mi palce jeszcze mocniej. – Wybraliśmy wspólną drogę, ale to nie oznacza, że możemy pokonać ją całą u swojego boku. Będziemy się od siebie oddalać i na nowo zbliżać.
– A co, jeśli nie?
– Musimy sobie coś obiecać. Nieważne, jak daleko od siebie rzuci nas los, zawsze znajdziemy drogę z powrotem.
Narastał we mnie wewnętrzny sprzeciw, ale ze zdumieniem odkryłem, że chyba też nie umiem być na niego wściekły. Uśmiech Justyniana potrafił przebić każdy mur, ugasić każdy pożar.
A jego oczy lśniły jak tysiące gwiazd.